Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi - ebook
Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi - ebook
„W Pokłosiu próżno szukać nieudolnych prób kalkowania stylu Stephena Kinga, odnaleźć natomiast można imponujące pokłady literackiej kreatywności, sprawny warsztat, a także umiejętne wplatanie wątków ściśle powiązanych z twórczością kultowego pisarza, których odnajdywanie z pewnością przysporzy wiele frajdy miłośnikom jego dzieł.”
STEFAN DARDA
„Pięcioro autorów przybywa do literackiego zamczyska grozy, by oddać hołd swojemu mistrzowi. Uśmiechają się do niego, prawią uprzejmości, kłaniają się nawet, ale nikt na dworze nie daje się oszukać. Bo gdy zapada noc, pisarze szepczą, knują i marzą, jakby tu i dla siebie wykroić bogate lenno, diadem, a może i samą koronę króla Stefana. Gra o tron będzie długa, ale kości już zostały rzucone.”
ŁUKASZ MALINOWSKI
„Hołd to niezwyczajny, bo autorzy opowiadań zebranych w Pokłosiu odnaleźli w Stephenie Kingu to, co najlepsze, a niekoniecznie oczywiste. Zamiast schematycznego straszenia mamy tu nostalgię za utraconym dzieciństwem, zamiast duchów – snute gawędziarskim tonem opowieści o życiu, wreszcie – zamiast gotyckich motywów – obserwację socjologiczną. Prawdziwy destylat z króla horroru!”
KRZYSZTOF MACIEJEWSKI
Pięcioro pisarzy, siedem historii, jeden król horroru, któremu hołd składają jego wierni fani. Pokłosie to zbiór opowiadań inspirowanych twórczością Stephena Kinga. Autorzy idealnie wpasowali się w kanon, wybierając to, co najlepsze w jego powieściach, i sprawnie wplatając w swoje opowiadania mniej lub bardziej oczywiste nawiązania do „kingowego” uniwersum. Historie niebanalne, łączące w sobie dobrze już czytelnikowi znane wątki z nowymi pomysłami, będą z pewnością nie lada gratką dla każdego fana szeroko pojętej grozy, a dla miłośników prozy króla Stefana – pozycją wręcz obowiązkową.
Spis treści
Wstęp
Chyba
To nie TO!
Świniak
Status quo
Cierniowy Dwór
Death metal
Fhabhtanna
Autorzy
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948322-0-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziesiątki bestsellerowych powieści, niezliczona ilość opowiadań, bardziej lub mniej udane ekranizacje (często nie do końca kojarzone przez widzów z mistrzem horroru) i miliony fanów na całym świecie. Tak w największym skrócie można przedstawić dorobek artystyczny Stephena Kinga, dorobek konsekwentnie budowany od ponad czterdziestu lat.
Niezwykła, ocierająca się o geniusz wyobraźnia pisarza, umiejętność prowadzenia narracji, znajomość ludzkich charakterów oraz zmysł obserwacji to znaki rozpoznawcze Kinga, które nie tylko nieodmiennie fascynują czytelników, ale też wciąż inspirują kolejnych autorów literatury z dreszczykiem. Namacalny dowód takich właśnie inspiracji odnaleźć można w niniejszym zbiorze opowiadań. Oto siedem utworów, które wyszły spod piór pięciorga osób, a wszystkie zostały scalone jedną myślą przewodnią, ideą mającą na celu oddanie swego rodzaju hołdu Mistrzowi z Bangor.
Przyznam, że z obawą brałem do ręki Pokłosie. Próba zmierzenia się z legendą niesie za sobą wiele niebezpieczeństw, wiąże się z licznymi pułapkami, w których można niepostrzeżenie utknąć podczas pracy twórczej. Na szczęście, moim zdaniem, tym razem obyło się bez większych wpadek, a stojący na progu literackiej kariery autorzy podeszli do tematu z godnym podziwu wyczuciem. W Pokłosiu próżno szukać nieudolnych prób kalkowania stylu Stephena Kinga, odnaleźć natomiast można imponujące pokłady literackiej kreatywności, sprawny warsztat, a także umiejętne wplatanie wątków ściśle powiązanych z twórczością kultowego pisarza, których odnajdywanie z pewnością przysporzy wiele frajdy miłośnikom jego dzieł. Bardziej lub mniej wyraźne odniesienia do takich utworów jak Ciało, Mroczna Wieża, Pokochała Toma Gordona, To czy Bastion są naprawdę przyjemne w odbiorze, a nad niektórymi z opowiadań wyraźnie unosi się coś, co można byłoby umownie określić „duchem twórczości” słynnego Amerykanina.
Utwory zawarte w niniejszym zbiorze charakteryzują się jeszcze jedną cechą, która przywodzi na myśl twórczość Kinga, a mianowicie różnorodnością. Prócz mnogości tematów bardzo starannie wybranych przez autorów, znajdujemy tu interesującą wielorakość stylistyczną, spotykamy ciekawych bohaterów z krwi i kości, a także wraz z akcją poszczególnych tekstów podróżujemy pomiędzy zagranicą (przede wszystkim Stanami Zjednoczonymi) i Polską. Dzięki temu, że mamy tu do czynienia z tak wielobarwną i wielowymiarową mozaiką, mogę bez cienia ryzyka stwierdzić, iż, podobnie jak pośród utworów Legendy z Maine, każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Stephen King dysponuje przymiotami, które wyniosły go na literacki piedestał, ale nikt nie wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby Tabitha King, żona Mistrza, dziesiątki lat temu nie wyjęła z kosza na śmieci fragmentów powieści męża, sugerując, że w pochopnie odrzuconym przez niego maszynopisie jest jednak coś intrygującego. Były to fragmenty niedługo potem wydanej debiutanckiej powieści Carrie, która szybko została bestsellerem i stała się początkiem jednej z największych karier współczesnej literatury.
Piszę o tym, ponieważ na tym przykładzie widać jak na dłoni, że prócz talentu i wytężonej pracy do osiągnięcia sukcesu potrzebny jest też łut szczęścia, który może pisarza popchnąć w dobrym kierunku. Autorom opowiadań zamieszczonych w Pokłosiu gorąco tego rodzaju pomyślnych wiatrów życzę, mając na uwadze także swoje nieco egoistyczne pobudki. Wszak nie samym Kingiem żyje człowiek, a im więcej interesujących opowiadań i powieści w księgarniach, tym lepiej.
Tobie zaś, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku, życzę przyjemnej lektury. Coś mi mówi, że, podobnie jak ja, będziesz się przy Pokłosiu strasznie dobrze bawić…
STEFAN DARDAJULIUSZ WOJCIECHOWICZ
ŚWINIAK
Jego twarz była tak blada, że przypominała pośmiertną maskę. Właściwie Michał cały wyglądał jak świeżo przypudrowany trup – ściągnięte sztywno ramiona, zaciśnięte w kułak pięści, rysy twarzy zastygłe w stężonym grymasie, niczym wyryte w nagrobkowym granicie. Tylko oczy płonęły ogniem szaleństwa, zdawały się napędzać ciało owładnięte postępującym rigor mortis.
– Gdzie on, kurwa, jest?! – Kolejny sierpowy wylądował na szczęce przywiązanego do krzesła mężczyzny. – Gdzie go ukryłeś, chuju złamany?!
Tym razem coś głośno chrupnęło, gdy następny cios dosięgnął żuchwy unieruchomionego nieszczęśnika; ten zawył, szarpnął się rozpaczliwie, mobilizując wszystkie mięśnie. Konopny sznurek tylko mocniej wżarł się w nadgarstki.
Co najmniej od godziny nie czuł nóg, choć obie zostały wielokrotnie złamane. Jedynie kości piszczeli, sterczące z otwartych ran, i krwawy młotek rzucony niedbale na betonową posadzkę świadczyły o bezwzględności przesłuchania.
– Nie wiem, nie pamię… – Szybki prosty mlasnął nieprzyjemnie, zamieniając nos ofiary w krwawy ochłap; dwie leniwe strużki wypełzły ze zmiażdżonych nozdrzy i ściekały buraczaną czerwienią po podbródku.
– Lucek, na litość boską, gdzie on jest? Gdzie jest świniak?
Mężczyzna splunął kawałkami ukruszonych zębów i krzywiąc się z bólu, zerknął w stronę oprawcy jedynym okiem, któremu opuchlizna pozwalała jeszcze coś widzieć. Nie mógł zrozumieć, co stało się z Michałem, co uczyniło zeń psychopatycznego sadystę. Przecież kiedyś byli przyjaciółmi, braćmi krwi, najlepszymi kumplami. W najgorszych snach nie spodziewał się, że swoje czterdzieste urodziny spędzi w zatęchłej piwnicy, katowany przez druha sprzed lat. Owszem, był przygotowany, że temat świniaka kiedyś wypłynie, że ktoś odkopie to, co powinno zostać zakopane na wieki, przypomni o tym, co powinno na zawsze zostać pogrzebane w niepamięci. Ale nie w ten sposób, nie rękoma kolegi, z którym nie utrzymywał kontaktów od tamtego pamiętnego lata.
A lipiec 1987 roku był nadzwyczaj upalny…
***
– Luuuceeek! Luuuceeek!!!
Na bujnie zarośniętym osiedlowym trawniku, zadzierając potarganą do granic możliwości czuprynę, Michał wydzierał się w sposób, w jaki tylko on potrafił – głosem cienkim i ostrym jak brzytwa, który przy odrobinie zaangażowania przechodził w histeryczny falset, zdolny przebić najgrubsze żelbetowe płyty i najszczelniej zamknięte okna.
– Zamknij jadaczkę, matka śpi! – Wystraszona, uzbrojona w wielkie okulary twarz wypełniła szparę uchylonego na pierwszym piętrze okna. – Zaraz zejdę!
Hasło „matka śpi” było hasłem uniwersalnym, oznaczającym dwie możliwości: albo mama Lucka rzeczywiście ucinała sobie drzemkę po kilku głębszych, albo właśnie gościła kolejnego „wujka”, dzięki hojności którego jutro na śniadanie będzie ser żółty na kanapki, półlitrówka dla mamy, a nawet kieszonkowe na oranżadę i gumy „donaldówki” dla Lucka. Tak czy inaczej, Michał natychmiast zamilkł, machnął ręką w umówionym geście „przyjąłem, bez odbioru” i mrucząc pod nosem „klawo jak cholera”, przedzierał się przez gęstą trawę w stronę klatek schodowych. Doskonale wiedział, że kolejne nawoływania odbiją się na wiecznie bladej twarzy kolegi czerwonymi podbiegnięciami, krwistymi pręgami na plecach lub, co najgorsze, zakazem wychodzenia z domu. A przecież nie mogli odpuścić sobie wspólnej wyprawy „na tory”. Ponoć Gelo odkrył złoża ukrytego w plastikowych beczkach złota, gdzieś przy hałdach koksu pobliskiej elektrociepłowni. A Gelo, choć lubił koloryzować i opowiadać historie szyte grubymi jak on sam nićmi, tym razem wydawał się zbyt przejęty znaleziskiem, by podejrzewać go o kłamstwo.
Klawo jak cholera – wymamrotał w myślach Michał i, nonszalancko oparty o betonowy murek, z niecierpliwością oczekiwał Lucka.
Lucek przymknął okno i, najciszej jak potrafił, przemknął z pokoju balkonowego do wąskiego, dusznego przedpokoju. Przystanął na chwilę przy drzwiach do matczynej sypialni, skąd wciąż dobiegały miarowe posapywania w takt pojękiwań wersalkowych sprężyn. Mama ewidentnie „spała”, a skarpetkowy odór, wypełniający niemal całe mieszkanie, wskazywał na wspólne leżakowanie z wujkiem Edkiem. Edek pracował w administracji, regularnie przychodził sprawdzać stan techniczny spółdzielczych lokali, często jednak nie ograniczał się wyłącznie do kontroli hydrauliczno-gazowej, ku uciesze samotnych żon, wyposzczonych studentek bądź samotnych matek, które musiały pogodzić zaspokajanie alkoholowego nałogu z powinnościami wychowawczymi względem swoich dzieci. Edek nie był złym facetem i zawsze przynosił różne łakocie, ale Lucek nigdy nie potrafił przełknąć ani jednej czerwonej landrynki czy twardego jak skała toffi, wydobytych sękatą dłonią z przepastnych kieszeni roboczych drelichów. Każdy cukierek wydawał się przesiąknięty wonią przepoconych skarpet. Mimo wszystko chłopak zawsze grzecznie przyjmował podarunek. Torebka cukierków sprawdzała się zazwyczaj jako karta przetargowa w kumpelskich negocjacjach, wymianie „historyjek” – drukowanych minikomiksów z gum balonowych, a nawet jako czasowy bilet na przejażdżkę prawdziwym BMX-em. Gruby Gelo przepadał za landrynkami i chętnie użyczał swego dwukołowca na kilka rundek wkoło bloku.
Teraz jednak najważniejszym zadaniem było wydostanie się cichaczem na dwór. Bezszelestne nałożenie dziurawych trampek, przewieszenie przez szyję sznurowadła z przypiętym kluczem od domu, wyjęcie procy – haczykówki z tajnej kryjówki pod szafką na buty i dyskretne zamknięcie za sobą drzwi. Potem szaleńczy bieg po dwa stopnie w dół i wyskok z paszczy klatki schodowej wprost w objęcia letniego upału.
(...)KACPER KOTULAK
TO NIE TO!
Od tamtego dnia podświadomy lęk stanowił nieodłączną część osobowości Antka. W obawie przed gniewem rodziców postanowił nikomu nie opowiadać tej historii. Złamał to postanowienie kilka dni po feralnym wieczorze, zwierzając się ze wszystkiego bratu.
Adam w przejawie starszo-braterskiej złośliwości od czasu do czasu podsycał strach brata, opowiadając mu, jak to klauny zakradają się w nocy do pokojów dzieci, chwytają je za wystające spod kołdry części ciała i już nie puszczają. Antek nikomu więcej nie opowiedział o swoich lękach. Miał siedem lat. Mama często mu powtarzała, że jest już dużym chłopcem. A dużym chłopcom nie przystawały takie głupie strachy.
Adam pozostał jedynym powiernikiem jego tajemnicy. Ale, chociaż był głupkiem, podobnie jak wszyscy starsi bracia na świecie, nikomu by nie zdradził sekretu Antka. Głównie dlatego, że sam maczał palce w fobii juniora i mógłby nieźle dostać w skórę, gdyby rodzice się dowiedzieli o całej sprawie. Mama prawdopodobnie wciąż myślała, że jej młodszy synek uwielbia cyrk, tak jak w tym dniu, kiedy zaczął panicznie bać się klaunów.
Po jakimś czasie wszystko zaczęło się rozmywać w mglistych odmętach wspomnień. Ale o prawdziwym strachu nigdy do końca się nie zapomina i czasami, gdy Antek leżał już w łóżku, a wpadające przez okno blade światło księżyca wzbudzało do życia teatr upiornych cieni, przed oczy chłopca powracała pełna wściekłości mina wykrzywiająca uśmiechniętą, klaunią twarz w groteskowym grymasie.
Antek starał się pokrzepiać tymi samymi słowami, którymi uspokajała go matka, gdy przestraszył się pająka, szczura albo innego paskudztwa. „Nie ma się czego bać” – mówiła łagodnym, ale bardzo rzeczowym tonem – „on na pewno boi się ciebie bardziej niż ty jego”. To jednak nie bardzo chciało działać. Przerażająco zniekształcona twarz klauna wyrażała raczej wściekłość i nienawiść w najczystszym, pierwotnym przejawie, niż strach przed siedmioletnim chłopcem. Kiedy zawodziła matczyna linia obrony, Antek sięgał po stary, sprawdzony sposób – naciągał kołdrę na głowę i oddzielony od świata koszmarów bezpieczną warstwą pikowanego pierza, w końcu zasypiał.
Tym razem stanowczo poprzysiągł sobie, że będzie dzielny i stawi czoła tym potworom z dużymi, czerwonymi nosami. Miał tylko nadzieję, że Adam zapomniał już o jego sekrecie i nie skorzysta z sytuacji do opowiedzenia jakichś nowych historii o klaunach ukrytych pod dziecięcymi łóżkami. Jeszcze nie wiedział, że wcale nie pójdą tego dnia do cyrku…
W końcu dotarł do upragnionych drzwi. Szkolna toaleta nie należała do najprzyjemniejszych miejsc; zdawało się, że mówi: rób, co musisz i wynocha. Pokrywające podłogę i dolne połowy ścian kafelki barwy szaro-zielono-brudnej przywodziły na myśl w najlepszym wypadku pleśń. Trupioblade światło jarzeniówek rozwiewało ciemność jedynie w stopniu niezbędnym do załatwienia sprawy, w jakiej się przyszło. Całości dopełniał zapach charakterystyczny dla wszystkich szkolnych toalet na świecie.
Antek otworzył pobazgrane markerami drzwi pierwszej z brzegu kabiny i zesztywniał. Na zamkniętej muszli siedział, a właściwie kucał klaun – olbrzymie buty z trudem mieściły się na klapie. Chłopiec prawdopodobnie zmoczyłby spodnie, jednak szok sparaliżował wszystkie mięśnie, nie pomijając zwieraczy.
– Witaj, Antosiu. – Klaun uśmiechnął się szeroko. – Słyszałem, że się nas boisz.
– S-skąd wiesz? – zapytał chłopiec, całkowicie zapominając, po co tu przyszedł. – Adam ci powiedział? Głupek. Miał nikomu nie wygadać.
– Tak. Właśnie Adam mi powiedział. – Antek prawdopodobnie domyśliłby się, że coś tu nie gra, ale jego dziecięca podejrzliwość wciąż była w stadium rozwoju o nazwie „bezdenna naiwność”. – Uważamy z Adamem, że to dość głupie, by taki duży chłopiec bał się klaunów. Mam na imię Rintincurry. Nie jestem chyba aż tak straszny, co?
Antek w jednym z pierwszych przejawów sceptycyzmu w życiu zlustrował dokładnie klauna od za dużych stóp do pokrytej pomarańczową, nylonową czupryną głowy. Raz jeszcze wygrała dziecięca naiwność i twarz Antka rozpromieniła się w ufnym uśmiechu.
– Chciałbyś dostać balonowego zwierzaka?
Gumowa menażeria zawsze była niezawodną bronią klaunów w zdobywaniu dziecięcych serc. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co tak hipnotyzującego jest w poskręcanych balonach, ale na Antka działały tak samo, jak na wszystkich, którym nie było dane jeszcze skończyć dziesięciu lat.
Klaun wydobył z kieszeni zielony balon, nadmuchał jednym tchem i zwyczajem wszystkich klaunów odwrócił się plecami do widza, by nie zdradzić sekretów magicznej sztuki. Po chwili skrzypienia gumą wręczył chłopcu swe dzieło. Podobnie jak przy większości tego typu twórczości, trzeba było mieć dziecięcą, niczym nieograniczoną wyobraźnię, by w balonowej konstrukcji dojrzeć podobiznę zwierzęcia. Niemniej jednak Antek dał się oczarować. Podniósł zachwycony wzrok na Rintincurry’ego. I od razu tego pożałował.
Twarz klauna zmieniła się. Zniknęła z niej cała przyjazność i dobrotliwość. Teraz była po prostu przerażająca. Ale nie tak, jak ta, która przed laty kazała chłopcu uciekać z cyrku. Ta wyglądała, jakby pochodziła z najgorszych koszmarów. Rintincurry miał żółte, wyłupiaste oczy i szczerzył w upiornym grymasie komplet za dużych i za ostrych zębów. Pęcherz Antka przypomniał o sobie i postanowił nie czekać już dłużej.
– A może chciałbyś dołączyć do wesołej menażerii Rintincurry’ego? – zapytał klaun.
Antek nie zdążył pomyśleć, że prześladujący go od lat strach nie był tak do końca bezzasadny. Chciał już odpowiedzieć przeraźliwym wrzaskiem, ale szponiasta łapa, która znienacka ścisnęła jego usta, wepchnęła krzyk z powrotem do płuc.
***MAREK ZYCHLA
CHYBA
Znowu fotel? Chyba. Mówię to nieszczęsne chyba, bo sama już niczego nie wiem. Może sofa, a może siedziałam na dywanie? Wariuję.
Sobota? Mam taką nadzieję, bo nawet najgorsza passa musi się wreszcie skończyć. Idę do kuchni, na górze cisza. Dziewczynki śpią. Tak. Na pewno. Natrafiam na przymknięte drzwi.
I zatrzymuję się, choć każdy poszedłby dalej. Mnie życie nauczyło przezorności! Zastanawiam się nad tym, czy ostatnio je przymykałam, lecz raczej nie, bo kocham otwartą przestrzeń. Tak jest mi łatwiej i przyjemniej.
Wchodzę z duszą na ramieniu, gotowa, by walczyć i krzyczeć. Co prawda mieszkamy na spokojnym osiedlu, ale nie zawsze wiadomo, komu wynajmują domy. Czasy się zmieniają, moja ostrożność nigdy.
Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie. Szafki domknięte, z kranu kapie woda. Kiedyś wezwę fachowca do naprawy. Sama nie mam na to czasu.
Mój wzrok przykuwa pewien szczegół. Na lodówce powieszono obrazek i nie ja to zrobiłam. Nic szczególnego. Nic, o czym chciałabym pamiętać. Artyzmu w tym za grosz.
– Jesteś tu(?) – mówię raczej, niż pytam i nie udaje mi się powstrzymać drżenia strachu.
– Jestem.
Rozglądam się. Kuchnia mała i zwykła do bólu oczu. Nie ma w niej zakamarków, szerokie okna skutecznie przeganiają cienie.
– Nie widzę cię – dodaję i wybucham: – Daj mi spokój!
Jak zwykle pierwsze puszczają nerwy.
Przez chwilę robi się ciemniej, pojawia się zarys sylwetki, w szarościach rysują się pierwsze zmarszczki.
– To mój dom! – krzyczę na całego.
Światło wraca na swoje miejsca i już nie czuję tej obecności. Znowu zostaję sama, z myślami o wariowaniu.
Na kartce pojawia się napis: „Porozmawiajmy o Holendrze z Niderlandów”.
Wpierw zamieram, szperam umysłem w dalekiej przeszłości, odpycham nadciągające wspomnienia, wybiegam z kuchni, trzaskając drzwiami.
Boję się.
***
– Przestraszyłaś ją! – warknęła jedna staruszka na drugą.
– To nie ja wpadłam na pomysł z kartką!
– Bądźcie cicho – uspokoił je męski głos.
***
Nie myśleć! To najlepsze rozwiązanie problemu. Dziewczynki niedługo wstaną lub wrócą z… skądś tam. O Boże! Nie mam do niczego głowy. Wszystko się plącze, wszędzie pojawiają się nowe, choć przecież stare rzeczy. Totalny i dobrze mi znany obłęd.
– Nie dam się – mówię, wgapiona w tenisówki męża, których nie powinno tu być. – Nie pokonacie mnie! – krzyczę wpatrzona w linie łączące ściany z sufitem. – Trzymajcie się z dala od dziewczynek!
I zamykam się w sobie, odpływam, być może (CHYBA) mdleję – byle dalej, do soboty i zakupów. Na schodach pojawiają się metalowe bramki. Te same, co przed laty.
Holender z Niderlandów – myślę i wściekam się na siebie, ale to już nieważne, przynajmniej chwilowo. DO SOBOTY. Czekam na sobotę.
***
Tym razem ją widziałam i niepotrzebne były żadne przyciemnienia! Stała pośrodku kuchni, a uśmiech dodawał jej zmarszczek. Uciekłam. Oczywiście, że uciekłam, wiedząc, że ona wciąż tam jest! Z góry schodów wgapiam się w kuchenne drzwi i zamieram przy każdym ich drgnięciu.
– Idziemy do ciebie. – Słyszę wyraźnie i zbyt głośno, i najpierw się bardzo boję, a po chwili zastanawiam się nad tym jej „idziemy”.
Z sypialni na końcu korytarza wychyla się staruszka. Druga wychodzi z kuchni, a ja krzyczę i zatrzaskują się bramki.
– Miałam dwie – szepczę uradowana do siebie. Zawsze były dwie – na dole i na górze – by bliźniaczki nigdy nie spadły ze schodów.
Kobiety zatrzymują się. Najwidoczniej nie mogą sobie poradzić z przeszkodą. Nie widzą, co je blokuje.
– Nie dam rady! – krzyczy jedna do drugiej lub druga do pierwszej, ale guzik mnie to obchodzi. Jeszcze mniej obchodzą mnie one i ich zasrany Holender z Niderlandów.
– Nie wiem, czy nas słyszy. – Głos płynie z dołu, tym razem męski i spokojny. – Boi się. W niczym to nie pomaga. Miejmy to szybko za sobą.
Zamykam się w drugiej sypialni i zakrywam uszy dłońmi. Coś wrzeszczą do mnie – pewnie chcą, bym z nimi poszła – ale ja się nie dam śmierci, nawet tej w trzech osobach.
– Żyć wiecznie? Prościzna! – powtarzam zasłyszane przed laty zdania. – Wystarczy nigdy nie umrzeć.
– Czeka nas walka. – Dobiega do mnie od strony schodów, gdy tylko odsłaniam uszy.
– A już leżymy na plecach. – Staruszki żartują w najlepsze, śmiechy pokonują bramki.
– Zamknąć się! – krzyczę. – Nikt was tu nie zapraszał!
– Nie musiał – odzywa się któraś. – To nasz dom.
Uciekam. Nie wiem dokąd. Gubię się, odnajduję, zasypiam, budzę się.
Sobota(?).
***JAROSŁAW TUROWSKI
CIERNIOWY DWÓR
Tracey dziobała od niechcenia owsiankę i obserwowała krzątającego się po kuchni Colina. Spóźniał się z wyjazdem do pracy – akurat tego dnia!
Pijacki maraton odcisnął wyraźne piętno na twarzy mężczyzny. Skóra zdawała się o kilka odcieni ciemniejsza, po białkach oczu rozlewała się niepokojąca czerwień, a włosy posiwiały na skroniach.
– Na co się tak gapisz? – warknął, mocując się z zamknięciem termosu.
Spuściła wzrok, nagle zainteresowana papkowatą zawartością talerza. Kątem oka dostrzegła drżącą dłoń zagarniającą z blatu kluczyki. Chwilę później trzasnęły drzwi.
Odczekała, aż na zewnątrz rozbrzmi jazgot chevy’ego, potem nasłuchiwała odjazdu, a gdy zaległa cisza, policzyła w myślach do sześćdziesięciu. Dopiero wtedy podbiegła do kontaktu i zgasiła światło. Kiedy wyjrzała przez okno, ujrzała tylko ciemność. Odetchnęła.
Nastał czas działania. Wreszcie, po niekończących się tygodniach bezustannego strachu, wściekłości i smutku nadeszła ta chwila… Myśl uderzyła Tracey tak mocno, że przez chwilę zabrakło jej oddechu. Uderzyła się obiema dłońmi w policzki i pognała na piętro.
Kiedy włączyła światło w sypialni chorej, mama spała. Obudziwszy się, potoczyła wkoło półprzytomnym wzrokiem, mrużąc powieki przed blaskiem żarówki i zabulgotała coś niezrozumiale. Twarz, zmarszczona jakby w karykaturze zdziwienia, przypominała wyschnięte warzywo i była kredowo biała. Tak jak Colin, tak i Liz wyglądała na wykończoną zdarzeniami tej jesieni – krucha niby wykonana z papieru, bez grama tłuszczu i z szerokimi pasmami barwy popiołu we włosach. Wyglądała, jakby jedną nogą odeszła już do krainy zmarłych, a jednak Tracey potrafiła dostrzec w niej dawne piękno; odszukać kobietę zagubioną w chorobie, matkę, której tak bardzo dziewczynce brakowało. Widziała jej przebłyski pomimo przywodzących na myśl bajkową harpię krogulczych szponów. Pomimo fałd skóry marszczącej się na chudej szyi. Pomimo atramentowych odleżyn przezierających spod zadartej nocnej koszuli.
Liz artykułowała pozbawione sensu sylaby niczym gaworzący niemowlak, ale Tracey wiedziała, że nie może sobie w tej chwili zawracać tym głowy. Było to na swój sposób brutalne, ale teraz liczyło się tylko to, by znaleźć się jak najdalej od domu. Na wyjaśnienia przyjdzie pora później. O ile w ogóle uda się cokolwiek wyjaśnić…
Wyciągnęła zza szafy wózek inwalidzki, jaki dostali od opieki społecznej. Stary gruchot niewyposażony nawet w pasy bezpieczeństwa. Pojazd nie mógł być używany więcej niż dwa, góra trzy razy – Liz wegetowała większość jesieni w sypialni. Dziewczyna rozłożyła konstrukcję wprawnym ruchem, uznając, że fotel na kółkach, pozbawiony zbędnych akcesoriów, jest całkiem lekki – chociaż z mamą w siedzisku zapewne stanie się ciężki, tak jak przewidywała to Debbie. Pchnęła pojazd koło łóżka i zawiesiła na rączkach swój szkolny plecak, w którym znajdowała się już latarka, rewolwer i inne niezbędne przedmioty (wcześniej uzgodnili, że jedzeniem zajmie się Chris). Bez większego namysłu dorzuciła jeszcze paczkę pieluch oraz opakowania z najróżniejszymi lekami i zastrzykami dla mamy. Wątpiła, by miała odwagę poczęstować rodzicielkę czymkolwiek mocniejszym od aspiryny, żeby nie zrobić jej nieroztropnie krzywdy, ale zdawała też sobie sprawę, iż powrót nie wchodzi w grę. Czego zapomni spakować teraz, to po prostu przepadnie…
Przeniesienie matki na wózek zajęło Tracey sporo czasu, ale w gruncie rzeczy okazało się łatwiejsze, niż przypuszczała. Liz wydawała się bardzo zaspana, nie krzyczała i poddawała się machinacjom córki bez żadnego sprzeciwu. Kiedy wreszcie po serii krótkich, taktycznych przesunięć zajęła miejsce w wózku, opuściła głowę na pierś, a głęboki oddech wskazywał, że za chwilę na powrót zaśnie.
Tracey nie chciała zwracać na siebie uwagi żadnymi hałasami, więc uznała taki obrót sprawy za niezwykle pomyślny. Dopchała mamę do szczytu schodów prowadzących na parter.
Zbiegła na dół i wróciła z paskiem od spodni Colina. Czując obrzydzenie do własnej osoby, przywiązała mamę do wózka. Liz mruknęła pod nosem, ale nie otworzyła nawet oczu.
Tracey przełknęła ślinę i spojrzała ponownie na schody. Z tej perspektywy, trzymając przed sobą fotel z umierającą matką, miała wrażenie, że są one nieskończenie wysokie, strome i niebezpieczne. Zadudniło jej w uszach od adrenaliny, ale nacisnęła na rączki i postawiła pojazd na tylnych kołach. Potem pchnęła do przodu…
Liz obudziła się już na pierwszym stopniu. Zaczęła krzyczeć, a Tracey wiedziała aż nazbyt dobrze, że jest to wrzask skrajnego przerażenia. Starała się mówić uspokajające słowa, ale zestresowała się tak bardzo, że sama właściwie nie rozumiała, co wygaduje. Każdy krok przynosił cierpienie i paraliżujący strach. Czy zdoła utrzymać wózek, czy ten stoczy się na sam dół, a mama połamie kręgosłup? Nie czuła łydek ani pleców, cały świat skupił się w rozciąganych rękach i palących bólem nadgarstkach. Oraz schodach – przerażającym tunelu zjeżdżającym, zdawałoby się, do samego piekła.
Przeklinała się za własną głupotę, widząc przed oczami niemal realny obraz matki leżącej w kałuży krwi na dole. Była już kompletnie pozbawiona sił, a zdołała spuścić wózek ledwie cztery stopnie!
Wtedy usłyszała:
– Co tu się, do chuja, wyrabia?!
***KACPER KOTULAK
DEATH METAL
Cecil Boyd, na co dzień właściciel lombardu, siedział za ladą rozparty na plastikowym krześle i bawił się rewolwerem Smith & Wesson. W miejscu takim jak to broń była równie oczywistym elementem wyposażenia, co sam Cecil Boyd. Klienci stanowczo zbyt często usiłowali odzyskać zastawione dobra za pomocą noża lub kija baseballowego. Równie często pojawiali się jegomoście, którzy używając podobnych środków perswazji, usiłowali pozyskać dobra, których wcale nie zastawiali.
Ale Cecil wcale nie myślał o tym. Nie myślał nawet o szczeniaku, który poprzedniego popołudnia chciał „wykupić” wszystkie pierścionki, które Boyd miał na stanie. Myśli lichwiarza zajmowało zupełnie coś innego – czarny B.C. Rich stojący bezproduktywnie na wystawie od ponad miesiąca. Zazwyczaj co dwa, trzy, maksymalnie cztery tygodnie znajdował nowego nabywcę, by po kilku dniach wrócić do starego Cecila. Oczywiście takie powroty każdorazowo dawały mu kilka dolarów zysku. Boydowi jeszcze nie zdarzyło się oddać więcej niż jedną trzecią sumy, za jaką wcześniej sprzedał instrument. Miał przynajmniej tyle przyzwoitości, że jeśli udało mu się odkupić instrument dużo taniej (to znaczy jeszcze taniej niż zwykle), obniżał nową cenę o pięć, czasem dziesięć dolarów. Na dobrą sprawę mógł za każdym razem schodzić nawet po dwadzieścia dolarów, a i tak zarabiałby na tej gitarze więcej niż na czymkolwiek innym. Oczywiście wiedział, że przyjdzie taki moment, kiedy cena osiągnie granicę krytyczną, ale wystarczy tylko rozsądnie gospodarować obniżkami… W końcu najważniejsze, żeby się kręciło.
Dźwięk dzwonka przy drzwiach sprawił, że gwałtownie wyrwany z zadumy handlarz prawie odstrzelił sobie dłoń. Boyd delikatnie odłożył rewolwer na miejsce.
Do lokalu weszła chuda, przygarbiona postać. Czyżby kolejny entuzjasta alternatywnych form płatności? Cecil dźwignął się z krzesła, poprawiając dłonią rzadkie resztki fryzury i obrzucił klienta badawczym spojrzeniem. Włosy do połowy pleców, wytarte dżinsy i bluza z emblematem jednej z tych hałaśliwych, heavymetalowych grup. To był niewątpliwie ten, na którego czekał z rosnącą niecierpliwością – klient na nieszczęsną, sześciostrunową femme fatale.
– Interesuje mnie gitara… – wybąkał chłopak.
Tak jest! Cecil poczuł radość wymieszaną z poczuciem ulgi, rozlewającą się po wnętrznościach. Ale nic nie powiedział – nie był w końcu żółtodziobem. Zachował spokój i spojrzał na chłopaka beznamiętno-pytającym spojrzeniem. Takim wzrokiem patrzą na klientów zmęczone życiem żony właścicieli stacji benzynowych przy mniej uczęszczanych drogach międzystanowych i nastolatkowie, którym rodzice każą zapracować na tygodniówkę w rodzinnym sklepie. Cecil ten specyficzny wyraz twarzy wypracowywał latami.
– …ta z wystawy. B.C. Rich – kontynuował młody.
– Ach, mockingbird, co? – Cecil pokiwał głową z wyrazem zrozumienia na twarzy. – Całkiem porządny sprzęt, muszę przyznać. Lita mahoniowa płyta, konstrukcja neck-through body. No i robiona w całości u nas, w Ameryce, nie żadne tajwańskie gówno. – Boyd na instrumentach nie znał się za cholerę. Ze wszystkich niewątpliwych atutów gitary tylko ten ostatni coś mu mówił. Tekstów o mahoniu, litej płycie i tajemniczym neck-through body nauczył się od znajomego muzyka, który przed laty pomógł mu w wycenie, gdy B.C. Rich pojawił się w jego lombardzie po raz pierwszy.
– Jest uszkodzony?
– Co? Nie, dlaczego?
– Mogę? – Chłopak podszedł do wystawy i przejechał dłonią po gryfie. Widocznie nie miał zamiaru wierzyć sprzedawcy na słowo.
– Proszę bardzo.
Młody wziął gitarę. Uwadze Boyda nie mogło ujść, z jakim nabożnym szacunkiem to zrobił. Chyba znał się na rzeczy, bo odprawiał te same co wszyscy rytuały, mające na pewno jakiś głębszy sens, który jednak dla Cecila pozostawał tajemnicą: podnosił instrument, oglądał pod różnymi kątami, kręcił kluczami i potencjometrami…
– A jak z elektroniką? – zapytał chłopak, gdy skończył obdukcję.
– W najlepszym porządku.
– Ma pan jakiś wzmacniacz? I kawałek kabla?
Cecil teatralnie przewrócił oczami, ale zdjął z regału małego, dziesięciowatowego marshalla. Po chwili z trzeszczącego, tranzystorowego pudełka popłynął głęboki, czysty dźwięk. Boyd, choć wiedział, że nic nie ma prawa nie działać, odetchnął z ulgą.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku – mruknął chłopak. – Więc co jest z nią nie tak?
– A ja tam wiem… – zełgał Boyd, wzruszając ramionami. Z mockingbirdem było coś nie tak i on doskonale o tym wiedział. Owo „coś nie tak” polegało na tym, że każdy nabywca po kilku dniach pojawiał się znowu, niemal błagając Boyda, by ten ponownie przyjął zastaw. A stary Cecil, korzystając z sytuacji, drapał się po głowie i mówił coś w stylu: Czy ja wiem…? Może za osiemdziesiąt… no, powiedzmy osiemdziesiąt pięć dolarów.
Każdy dotychczasowy posiadacz czarnego B.C. Richa zgadzał się z nieopisaną radością i biorąc od Boyda pieniądze, niemal całował go po rękach, nie zważając na to, że dwa albo trzy dni wcześniej zapłacił za instrument trzy razy tyle.
– To czemu jest taka tania?
– Boże. – Cecil wzniósł oczy ku sufitowi, jakby tam właśnie spodziewał się znaleźć Stwórcę. – Drogo – pytają, czemu tak drogo. Tanio – czemu tak tanio. Zwariować można. Bierzesz, czy nie?
– Dobra, dobra, biorę. – Postawienie sprawy jasno w odpowiednim momencie zawsze działało najlepiej. Chłopak wyciągnął z kieszeni garść pomiętych banknotów i położył na ladzie dwóch Benjaminów Franklinów, Ulyssesa Granta i Alexandra Hamiltona. Boyd z radością włączył prezydentów do swej prywatnej kolekcji.
***MAREK ZYCHLA
FHABHTANNA
Nie bawię się w kupno psiej miski ani w marketową pogoń za przysmakami, kojcem i gryzakami. Atos dostaje jeden z talerzy zapełniony klasycznym biegiem przez lodówkowe półki. Część ze smakołyków trafia do mojego żołądka. Jemy i ogrzewamy się w o wiele przytulniejszych niż zwykle czterech ścianach.
Chcę mu zrobić zdjęcie, ale ucieka na sam dźwięk wysuwanego obiektywu. Bawi mnie ta strachliwość, a przy okazji rozczula.
– Trafił swój na swego – stwierdzam, gdy przerażoną psinę budzi z drzemki burczenie własnego brzucha. – Później pójdziemy na spacer, to odbierzemy samochód – mówię do pupila, drapiąc go za sterczącym uchem. – Wracając kupimy jakieś żarcie.
Całość nie zajmuje nam wiele czasu. Atos w aucie czuje się lepiej niż na spacerze, grzecznie siedzi z tyłu i obserwuje mijane budynki, machając kikutem ogona.
– Nasze piękne Callan – mówię do niego, przyciszając radio. – Światowa stolica seksu i biznesu! Nieco zapomniana…
W tym momencie mój czworonożny pupil prycha i zaczyna kaszleć tak intensywnie, że aż zjechałem na pobocze. Nic mu jednak nie było, skończyło się na załzawionych oczach.
Wracamy do domu. Moszczę mu posłanie ze starych ubrań i dwóch kanapowych poduszek. Pies patrzy na nie, na mnie, po czym uwala się w fotelu.
Czuję gotowość do pierwszej lekcji wychowawczej, do próby sił dwóch samców – co prawda odmiennych gatunków, lecz zbliżonych upodobań.
Krzyczę, Atos nieśmiało warczy i zaczynam się śmiać, bo nagle rozumiem, że tak naprawdę wcale mi to nie przeszkadza. Pies zajmie fotel, ja kanapę, a gości i tak nie miewam. Rodzinę, a w zasadzie okruchy wspomnień, które zostały po niej, zgubiłem przeszło dwa tysiące kilometrów od Callan.
– Twój fotel, moja kanapa – zarządzam. – I wbrew pozorom ja tu dowodzę. A jak się nie podoba, to będziesz mógł się do woli wylegiwać na trawie w ogródku – dodaję z najsurowszą w życiu miną.
Wydaje mi się, że Atos rozumie. Brakuje tylko, by pokiwał łbem.
– Będzie nam razem jak w raju! – Siadam na kanapę i włączam telewizję.
Przez następną godzinę wgapiamy się w jakiś mecz. Pies szczeka przy każdym golu.
***
Nad ranem budzi mnie hałas płynący z dołu. Niezbyt głośne szuranie, denerwujące postękiwania, głuche stuknięcia, raz na jakiś czas krótki szczek. Dobiegają z salonu, gdzie przecież śpi – więc i stróżuje – Atos.
– Co jest? – wzdycham, zwlekając się z ciepłego łóżka. – Trzeba było kupić złotą rybkę.
Schodzę, zapalając po drodze wszystkie światła. Nie boję się, bo wygląda – a raczej brzmi – na to, że mój pupil coś kombinuje w tej swojej trójkątnej łepetynie.
Otwieram drzwi do salonu z impetem godnym godziny dwunastej, ale w południe. Uderzam w pstryczek, gotowy do karcenia, gdy dociera do mnie cała seria niepokojących obrazów, a oprócz nich coś balansującego na granicy zapachu i smrodu. Mój nos gubi się w tej plątaninie.
Pies leży na podłodze, a na nim siedzi – chyba siedzi, bo w zasadzie ciężko stwierdzić – jakiś stwór najbardziej przypominający rozrośniętego koalę umorusanego błotem. Drugi, jeszcze większy, stoi nad nimi z moim kapciem uniesionym nad głową – lewym z pary tych o grubej podeszwie, w których wychodzę do ogródka.
Ja gapię się na nich, oni na mnie, wspomniane stwory jakimś takim gadzim wzrokiem, kapeć upada na panele, Atos jęczy – najprawdopodobniej z bólu, wiatr huczy w przewodzie kominowym, wykorzystując chwile względnej ciszy.
Cofam się wpierw o krok, później o dwa szybsze i wyciągam rurę od odkurzacza ze schowka pod schodami.
Intruzi najwidoczniej nie chcą, bym się wykazał. W dwóch skokach są już przy drzwiach do ogródka. Szeleszczą słowami w dziwnym języku, gestykulują energicznie w moim kierunku. Wreszcie znikają z pola widzenia, przebijając się niczym mały taran przez płot.
– Co to było? – Dziwię się, kucając przy czworonogu.
– Szfurle – jęczy psisko. – To były pieprzone Szfurle.
***
Czmychnąłem do kuchni, drzwi zabarykadowałem krzesłem i zabrałem się za przesuwanie lodówki.
– Psy nie mówią… – powtarzam sobie, a chłodziarka ani drgnie, wypełniona po brzegi żarciem z pobliskiego marketu.
Siadam na podłodze wyczerpany i roztrzęsiony. Zaciskam powieki i modlę się do Boga, w którego nie wierzę od lat, by to był tylko sen. Niczego mu nie obiecuję, no co najwyżej jedną, góra dwie wizyty w kościele. Jestem bliski zgodzić się nawet na spowiedź.
– Mój Boże, Ojcze mój jedyny… – powtarzam w kółko te słowa jak mantrę. – Wiem, że grzeszyłem!
– Dobry Boże nie pomoże! – Słyszę warknięcia zza drzwi i jakieś drapanie. – Wpuść mnie, poszczekamy sobie na spokojnie. Jakoś to będzie.
Ani mi się śni, chociaż nie mówię tego na głos.
– Skąd znasz polski?! – Z tym jednym nie wytrzymuję.
– Podróżowałem.
Drażni mnie to psisko, przeraża, ale i… bawi tymi bzdurnymi odpowiedziami.
– Potrzebuję twojej pomocy – odzywa się Atos. – Szfurle wrócą i nie będą chciały z nami gadać.
Podnoszę się trochę wbrew sobie, opieram o kuchenny stół i myślę. Dumam nad wydarzeniami ostatnich godzin, starając się połączyć ze sobą fakty, tak by zlepić je we w miarę logiczną całość. Innymi słowy gram na czas, a w łepetynie rozrasta się pustka.
– Koale to Szfurle, a ty kim jesteś?
– Psem, w dodatku rasowym. Niemiecka robota!
– Psy nie mówią.
– Nie wszystko daje się wyszczekać.
Zaśmiałem się, Atos też, tylko tak jakoś upiorniej. Odsunąłem to, co przysunięte. Klamka z pozycji horyzontalnej opadła i do kuchni, na tylnych łapach, wszedł mój pupil.
– Możesz tego nie robić – poprosiłem, bo wyglądał przerażająco i tak bardzo ludzko. – Wystarczy mi na dziś cyrkowych popisów, poza tym widać ci ptaka.
– Oni mnie znaleźli, Jurku – rzecze Atos, opierając łokieć o stół. – Zbyt długo szukali, żeby wystraszyć się jednego człowieka.
W tym samym momencie czujemy dym. A nie ma dymu bez…
(...)PAULINA J. KRÓL
STATUS QUO
II
Tempo! Tempo! Można przejść życie w jednym dniu. Ale co zrobić z pozostałym czasem?
Stanisław Jerzy Lec
Otworzyłem oczy. Wciąż jeszcze mając na powiekach sen, spojrzałem bezmyślnie w sufit i przeciągnąłem się. Zanim dotarło do mnie, że nie znajduję się w dużym pokoju mieszkania Grześka, ziewnąłem szeroko i przetarłem oczy. Gdy wreszcie zorientowałem się, że jestem w nieznanym miejscu, poderwałem się jak oparzony i uderzyłem w głowę. Podniosłem dłoń i dotknąłem metalowych sprężyn. Nad moją głową nie było sufitu. Była prycza.
– Hola, hola. A ty co? Ducha zobaczył, czy jak?
Spojrzałem w stronę, z której dobiegał głos. Po przeciwnej stronie pomieszczenia stała jeszcze jedna prycza. Leżał na niej młody chłopak z książką w ręce i patrzył na mnie z rozbawieniem.
– Gdzie ja jestem? – zapytałem drżącym głosem.
– Plaża ci się śniła? – odpowiedział pytaniem drugi mężczyzna, siedzący przy niewielkim stoliku. Wstałem z łóżka i rozejrzałem się. Byłem w celi więziennej; okno obwarowane było metalowymi kratami. Chyba śniłem.
Całe pomieszczenie miało może dziewięć metrów kwadratowych, nie więcej. Chłopak z książką w ręce był dość krępy; miał na sobie ortalionowy dres. Drugi, nieco starszy, układał pasjansa.
Czyżbym wczoraj coś przeskrobał? Wypiłem za dużo z Grześkiem i…? No właśnie: i co? Byłbym w areszcie, nie w zakładzie karnym. A najpewniej siedziałbym w izbie wytrzeźwień. Co się stało? – myślałem gorączkowo, bezwiednie masując ramię.
– Jak się tutaj znalazłem? – zapytałem dwóch mężczyzn, gdy wreszcie odzyskałem panowanie nad głosem.
– Księżniczka ma amnezję – powiedział gość od pasjansa, na co ten z książką zarżał i przyłączył się do drwin:
– Ty, Igła, może mu co z tuszem wstrzyknąłeś?
Spojrzałem na swoją dłoń, rytmicznie uciskającą ramię. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że mam rozgrzaną i pulsującą bólem skórę. Podniosłem rękaw koszulki. Na ramieniu widniał świeży tatuaż. Przedstawiał czaszkę, która równie dobrze mogła być dziełem siedmioletniego dziecka. Wygładziłem T-shirt i podszedłem do lusterka wiszącego na ścianie. W odbiciu z trudnością rozpoznałem swoją twarz. Przy lewym oku miałem wytatuowaną kropkę, a głowę ogoloną na zero.
– Cynkwais – powiedziałem do siebie, zdumiony. Jakim cudem znam to określenie? Widocznie nie bez powodu miałem ten tatuaż na twarzy. Oznaczał gitowca, osobę biegle grypsującą.
Przejechałem dłonią po łysej głowie i zwróciłem się do czytającego:
– Nie, serio pytam. Co jest?
– Koleś, garujesz trzeci rok. Na tej samej kolibie.
Usiadłem na pryczy. Trzeci rok? Czy to sen? Tak, to musi być sen. Zacząłem się szczypać po całym ciele, rozpaczliwie próbując się obudzić.
– Te, Igła, filuj, jaki debil. Szczypie się – powiedział Czytający.
Szczypanie nic nie pomogło. Wciąż tu tkwiłem. Położyłem się na pryczy i spróbowałem się skupić. To jakaś zwariowana czarna magia. Jakieś czary. Czy to ma być jakaś pokręcona wiadomość?
Alternatywna rzeczywistość? Czułem, jak galopuje mi serce. Oddychałem tak szybko, jakbym właśnie ukończył maraton. Byłem przerażony. Jeśli prędko się nie uspokoję, to wykituję na serce w tej zapomnianej przez Boga celi więziennej.
W tym momencie ktoś otworzył drzwi. Klawisz wetknął do pomieszczenia głowę i powiedział:
– Goliński, widzenie. Adwokat.
Zerwałem się z pryczy. Poszedłem za klawiszem. To wszystko było jakieś surrealistyczne. Jeśli to był sen, to dlaczego nie mogę się z niego wybudzić?
Jeśli to była rzeczywistość, dlaczego niczego nie pamiętam?
Po chwili witałem się z łysiejącym mecenasem, odzianym w dżinsy i białą koszulę.
– Witaj, Pawle. Za niedługo masz rozprawę o przedterminowe zwolnienie. Chciałem, abyśmy…
– Skąd ja się tu wziąłem? Co zrobiłem?
Adwokat spojrzał na mnie zaskoczony.
– Jak to: co zrobiłeś? To nie pora na takie wygłupy.
– Pytam poważnie. Przypomnij mi.
Łysielec westchnął.
– Dnia dwudziestego pierwszego marca dwa tysiące dziewiątego roku spowodowałeś wypadek samochodowy, prowadząc w stanie nietrzeźwym. Jedna osoba została ranna i przewieziona do szpitala w stanie ciężkim. Zgodnie z artykułem sto siedemdziesiątym ósmym Kodeksu Karnego dostałeś wyrok pięciu lat pozbawienia wolności.
– Dwudziestego pierwszego marca? Przecież wtedy… poznałem Karolinę. Nie spowodowałem żadnego wypadku, tylko ją poderwałem. Wróciłem z nią do domu.
– Najwidoczniej to ci się przyśniło. Czy możemy teraz porozmawiać o twojej rozprawie?
Siedziałem jak skamieniały, wpatrując się w mało atrakcyjnego prawnika. Nic nie rozumiałem. Wreszcie zebrałem się w sobie i podnosząc się, powiedziałem:
– Nie. Później. Jutro. Muszę stąd wyjść.
Gnając do drzwi, przewróciłem krzesło.
– Jutro mnie tu nie będzie. Mogę tu wrócić dopiero po świętach. Mam sporo innych spraw! – wykrzyknął za mną adwokat. Odwróciłem się.
– Którego dzisiaj mamy?
– Koniec świata – powiedział adwokat, wystawiając zęby w przerażającym uśmiechu.
(...)Copyright © Wydawnictwo GMORK Świątkowska Ryba sp.j.
Chyba, Fhabhtanna © Copyright by Marek Zychla
To nie TO!, Death metal © Copyright by Kacper Kotulak
Świniak © Copyright by Juliusz Wojciechowicz
Status quo © Copyright by Paulina J. Król
Cierniowy Dwór © Copyright by Jarosław Turowski
Wrocław 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All Rights Reserved.
Korekta i redakcja:
BARBARA MIKULSKA
KAMILA ŚWIĄTKOWSKA
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
Skład:
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
(ebook) PRZEMYSŁAW RYBA
Ilustracja i projekt okładki:
DAREK KOCUREK
Fragment książki
Wydanie II (poprawione)
Wrocław 2017
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp.j.
ul. Domeyki 16, 53-209 Wrocław
tel: 795 626 546
www.gmork.pl
wydawnic[email protected]