Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Półpełny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Półpełny - ebook

Półpełny ma 21 lat, studiuje prawo, przenosi się z Warszawy do Krakowa. Głównie po to, żeby pić i zaliczać kolejne panienki. W wolnych chwilach od czasu do czasu chodzi na wykłady i zaliczenia. Pije na południu, północy, wschodzie i zachodzie. Pije ze śmiertelnie skłóconymi krakowskimi plemionami: dresami, hipsterami, studentami i bananerią.

Jako przyjezdny może przemykać między rozklejonymi częściami młodzieżowego półświatka i bezkarnie podkradać najbardziej atrakcyjne dziewczyny. Niestety, za każdym razem podkrada nie tę, którą pierwotnie miał w planach. W ten właśnie, dość przypadkowy sposób, poznaje Antoninę, debiutującą pisarkę, która jednocześnie przeraża go i fascynuje. Półpełny szybko staje się pierwowzorem głównego bohatera jej kolejnej powieści. Z początku niewinna znajomość przeradza się w relację wypełnioną panicznym lękiem, ostrym seksem i patologiczną zawiścią.

Tosia krok po kroku odziera go z aury tajemniczości i pewności siebie, co w ostatecznym rozrachunku prowadzi do dramatu z pogranicza psychiatrii, anatomii i bioenergoterapii.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-915-1
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Mam niedobre przeczucie, że co prawda przeleciałeś mnie jak nigdy dotąd, ale że to się prędko nie powtórzy.

– Jeszcze nigdy nie byłem prezentem urodzinowym. To chyba podziałało jak doping.

Zaśmiała się, ale niemal od razu się skrzywiła.

– Pewnie masz rację. W każdym innym dniu byłbyś taki sam jak mój były. Tak samo do niczego.

– Może z wyjątkiem Barbórki i Zielonych Świątek.

Odpuściła. Wiedziała już, że nie uzyska ode mnie żadnych przyszłościowych deklaracji. To znaczy, wiedziała o tym już wcześniej, ale musiała sprawdzić.

Mogłem leżeć spokojny i nie do końca odpakowany. Nieodpakowanie oznaczało fajrant. Chociaż na podłodze walały się porozrzucane kokardy i ozdobne papiery, to ja tkwiłem w pudełku z bielizny. Za oknem świat wstawał do roboty, a ja czułem się naprawdę nieźle. Jeszcze nigdy nie usłyszałem od kobiety tak pozytywnej recenzji. W sprawach łóżkowych jeszcze daleko mi było do statusu gwiazdy porno czy choćby mitycznego hydraulika. Starałem się, nawet bardzo. Głęboko przeżywałem przytrafiające się od czasu do czasu porażki. To najlepsza recepta. Tylko tyle i aż tyle.

To prawda, że mężczyźni nienawidzą kobiet.

Kasia, bo tak miała na imię, była pierwszym, powitalnym przystankiem po mojej dezercji. Zdezerterowałem ze stolicy wczesną jesienią. Trzysta kilkadziesiąt kilometrów na południe. Prosto do miasta wariatów.

Do Krakowa.

Stanąwszy w hali dworca, nie miałem żadnych wątpliwości. Nic mnie nie rozpraszało, nic nie budziło podejrzeń. Damski głos, firmujący wszystkie klęski i kataklizmy, tamtego dnia był kojący. Żałowałem później, że to nie Kasia przepowiadała, który pociąg przyjedzie półtorej godziny po wyznaczonym czasie, a w którym nie będzie toalety. Tak, miasta powinno się witać w damskim towarzystwie. Nie udało się, więc w ramach zadośćuczynienia rozdałem dworcowym żulom pół ramy papierosów i polałem im basen browaru. Ofiara została złożona. Dobrze wiedziałem, że świry na górze i świry na dole to jedna paczka, więc niemądrze byłoby z nimi wszystkimi od początku zadzierać. Prawdziwą przyczyną mojego postępowania była jednak przejrzystość myśli. Po prostu wydawało mi się, że doskonale wiem, dlaczego i po co znalazłem się w tym mieście. Tyle wystarczyło, żeby podzielić się opłatkiem z dworcowymi kolędnikami. Czas pokazał, jak brutalnie można się pomylić, ale ja wtedy miałem dwadzieścia jeden lat i byłem przekonany, że właśnie absurdalnie coś kończę, a nie zwycięsko zaczynam.

Bywałem wcześniej w Krakowie, i to wielokrotnie. Można powiedzieć, że dobrze znałem centrum miasta. Może nie aż tak dobrze, aby zostać woźnicą turystycznego meleksa, ale i tak całkiem nieźle. Dlatego wynajęcie mieszkania nie sprawiło mi większych problemów. Ulica Kupa była oczywistym wyborem. Krótko rywalizowała z ulicą Dajwór, ale ta nazwa brzmiała jakoś tak… zbyt szlachecko. Ja byłem przecież zwykłym chamem. Za to takim, dla którego wybór adresu to ważna sprawa. Chodzi przecież o miliardy potencjalnych sytuacji, w których można sobie poprawić humor. Na przykład w kontaktach z policją:

– Adres, gnojku!

– Kupa.

– Andrzej, do suki go!

– Kupa trzydziesta szósta, mieszkania siedem.

Albo w rozmowie z przyjacielem:

– Wpadnij do mnie, na Kupę!

Albo tłumacząc drogę ekipie dowożącej meble:

– Jadąc od Józefa miniecie Estery, a potem w lewo i wjedziecie w Kupę.

Ty się śmiejesz, wszyscy się śmieją, od razu można odsiać ponure dusze. Nie miałem w planach tkwić tam przez dekadę, więc nie było strachu, że Kupa mi się przeje. Taki byłem mądry.

Kawalerka była jasna, przytulna i umeblowana. W sam raz dla statecznego konesera dowożonego sushi. Brakowało tylko kuwety zamiast kibla. Jeden duży pokój z oddzielną kuchnią. Jakieś błękitne tapety i wielkie łoże w kolorze nie do nazwania przez żadnego prawdziwego faceta. Pomyślałem, że i tak będę tam sypiał tylko od czasu do czasu, więc co tam… Machnąłem ręką i podpisałem umowę.

Czyste i schludne mieszkania mają spory feler; można się w nich przejrzeć jak w lustrze. Brudne skarpety koło łóżka – to ty. Zapleśniały garnek – to ty. Pomarańczowe zacieki w klozecie – to też ty. Nie ma problemu, jeżeli wiesz, że ty, to ty. Kłopoty pojawiają się, jeśli zostaniesz czyimś mężem.

Pragnąłem jak najprędzej poczuć się wolny. Zbiegłem po schodach ze swojego drugiego piętra, skręciłem w prawo, potem w lewo i zasiadłem przy barze. Kraina Szeptów, tak ktoś nazwał tę knajpę. Około stu stóp w linii prostej od mojego lokalu. Piłem piwo, gapiłem się na powtórkę meczu ligi angielskiej. Dochodziła osiemnasta w prawie październikowy piątek. Zaczynał się okres, w którym ludzie piją na umór, jak tylko uporają się z obowiązkami. Nie marnują czasu na zbędną toaletę albo serial. Szybko zapadający zmrok wypisuje im usprawiedliwienie.

W miarę jak wlewałem w siebie kolejne browary, coraz bardziej zatruwałem życie barmanowi. Miał pecha, że sprawiał wrażenie całkiem kumatego.

– …jest piątek wieczór, więc dupy muszą się zejść. W tygodniu jest ciężej, ale wtedy przesiadują tu dziewczyny z pobliskiego liceum.

Jeżeli w Sèvres pod Paryżem mają wzorzec barmana, to z pewnością jest nim jego brat bliźniak. Gość posiadał wszystkie niezbędne atrybuty: zarost, fryzurę z katalogu i włosy na rękach. Ludzie chyba lubią, jak ta włoszczyzna pływa im w szklankach.

– I co, pewnie siedzisz sobie tu z nimi jak dobry chrześcijanin, z braterską miłością wypisaną na twarzy? Zgadza się?

– Jeżeli kazirodztwo to rodzaj braterskiej miłości, to masz całkowitą rację.

Równocześnie unieśliśmy kąciki ust.

– Chciałabym zamówić grzane wino – rozległ się kobiecy głos po mojej prawej stronie.

Barman jakby nigdy nic zabawiał szklankę szmatką i szmatkę szklanką.

– Nie widzi pani, że kolega przeprowadza właśnie rozmowę kwalifikacyjną? Zapraszamy ponownie jutro – wypaliłem bez cenzury.

Krótkie zawieszenie, a potem wybuchnęliśmy śmiechem.

– Ale…

– Nie, nie, nie podpierdoli mi pani etatu. Mają wakat, ja też mam wakat. Sprawa załatwiona. Byłem szybszy. Pierwszy wyciągnąłem rewolwer. Musi się pani pogodzić z porażką. Gdybyśmy byli na Dzikim Zachodzie, odstrzeliłbym pani lewą pierś. Jest się więc z czego cieszyć.

– Tyle że ja…

– Wiem, że jest pani ciężko. Bezrobocie wysusza wszystkie oazy. Też miałem podobny problem, ale to przechodzi. Na razie proszę się zgłosić do lekarza, po maść. Po jakimś czasie będzie można znowu brać pachołków, kiedy się zechce.

Tak naprawdę to zorientowała się już po drugim zdaniu. Chichotała razem z barmanem.

– Czy on kiedyś skończy? – zapytała, wskazując na mnie głową.

– Wygląda na to, że nie.

Wyciągnąłem dłoń.

– Jestem Rafał.

– Kasia.

Była niezłą brunetką o wielkich oczach. Powiedzmy, że mógłbym mieć na nią ochotę, ale akurat wtedy nic to nie znaczyło. Bardziej interesowała mnie blondynka w rogu sali. Modliłem się, żeby w końcu coś zamówiła. Niestety, mijały minuty, ale nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek ruszy się z miejsca. Czekała na kogoś, kto się spóźniał, i to bardzo. Widać to było po jej minie i ruchach. Tymczasem przysiadła się Kasia i rozmowa od razu zeszła na poważne tematy.

– Ostatnio pasjonuje mnie nordic walking.

Zrobiła srogą minę i zaciągnęła się dymem.

– A ja robię papiery na instruktora. Dwieście siedemdziesiąt osiem godzin kursu. Certyfikat honorowany w Słowenii, Chile i województwie podlaskim. Będzie mnie upoważniał do prowadzenia zajęć z udzielania pierwszej pomocy ofiarom czołowych kolizji. Nawet nie wiesz, ile w ciągu roku się wam tego przytrafia.

Fenomenalnie reagowała na żarty. Śmiała się całą sobą. Lekko zwrócona w moją stronę, autentycznie słuchała tego pierdolenia. Jakby chłonęła absurd powierzchnią skóry. Otwierała szeroko usta, żeby śmiech wydobywał się z niej bez żadnych przeszkód. Podpierała się łokciami i unosiła z krzesła. Nie było w tym ani grama sztuczności, ani przesady. Nie waliła teatralnie pięścią w bar, nie wykrzykiwała zbędnych słów. Po prostu cieszyła się śmiechem, co totalnie mnie obezwładniało. Ciskałem w nią żart za żartem, nie mogąc w żaden sposób przestać. Chciałem tylko gapić się na nią i słuchać, jak się śmieje. Po jakimś czasie nie miałem już zielonego pojęcia, o czym mówię. Słowa lały się same, wzrok miałem wbity w jeden punkt. W końcu ująłem jej głowę w dłonie i zacząłem całować. Była chyba trochę niedotleniona, bo co chwilę musiała brać haust powietrza, jak jakiś nurek amator. Sytuacja wymknęła nam się spod kontroli. Łapska w gaciach, na gaciach i gacie w łapsku. Serio, czekałem, aż zacznie machać nad głową majtkami owiniętymi wokół palca. Wszyscy dokoła byli nie na żarty wkurwieni i zniesmaczeni. Nigdy nie miałem z tym problemu.

– Przyjdź do damskiego, za minutę.

Nie zdejmowaliśmy ubrań. Spodnie na kolanach i pourywane guziki od koszuli. Bez chwili zawahania wszedłem w nią gładko od tyłu. Ręce oparła na umywalce, żeby utrzymać równowagę. To było jak niekończący się sprint na sto metrów. Biegniesz, nie tracisz sił, ale za chuj nie widzisz końca. Ona, jak na złość, doszła bardzo szybko. Ja, widać, byłem zbyt urżnięty.

– Jedźmy do ciebie – zaproponowałem, chociaż byliśmy o rzut zużytą gumką od Kupy.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: