Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Portret wisielca - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Portret wisielca - ebook

W 2 poł. lat 30. lubelską jesziwą wstrząsa bunt młodzieży. Wysłany na miejsce komisarz Maciejewski znajduje w mykwie ciało studenta. Mimo dramatycznych okoliczności wszystko wskazuje na samobójstwo, zwłaszcza że młody człowiek miał osobiste powody do desperacji. Gdy jednak na terenie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego wiesza się polski student, sprawa staje się coraz bardziej niejasna. Obaj zmarli figurowali w aktach policyjnych – młody Żyd jako ofiara antysemickiej napaści, młody Polak jako jeden z chuliganów, którzy go pobili. Że władze obu uczelni starają się wyciszyć sprawę, to ani trochę nie dziwi Maciejewskiego, lecz co mają do ukrycia profesorowie, u których obaj studenci byli nieoficjalnymi asystentami?

Ósma powieść z cyklu o komisarzu Maciejewskim to kryminał retro z wątkiem uniwersyteckim. Śledztwo dociera do granicy wyznaczonej kodeksem, ale pod nią jest drugie dno prawdy i ludzkich ambicji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2354-3
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W grudniu roku ubiegłego publiczność odwiedzająca ogród zoologiczny w Madrycie była świadkiem mrożącego krew w żyłach widoku. Do jednej z klatek, w której znajdowały się dwa lwy, przywiezione niedawno z Afryki, a więc niezupełnie jeszcze oswojone, dostał się niewiadomo w jaki sposób jakiś starszy mężczyzna, który uzbrojony w gruby kij, rzucił się na dzikie zwierzęta, okładając je niemiłosiernie. Mimowolni świadkowie niezwykłej tej sceny byli przekonani, że lwy rzucą się na szaleńca i rozszarpią go. Przewidywania te jednak nie sprawdziły się. Bestje cofnęły się bowiem z głuchym pomrukiem w kąt, znosząc spokojnie razy rozwścieczonego gościa. Trudno sobie wyobrazić podniecenie, jakie ogarnęło zebranych ludzi, którzy z zapartym tchem śledzili przebieg niesamowitej sceny.

Wreszcie szaleniec, widocznie zupełnie wyczerpany, zwrócił się do publiczności, wyjaśniając pobudki swego czynu. Z niejasnych jego słów wynikało, że postanowił pozbawić się życia. Pragnął jednak ze swej śmierci uczynić sensacyjne widowisko i w tym celu dostał się do klatki lwów w nadziei, iż drapieżne zwierzęta rozszarpią go. Widzi jednak, że okrutny los odmówił mu nawet tej ostatniej satysfakcji, a w takim razie musi skończyć ze sobą w inny sposób. Mówiąc to wydobył błyskawicznym ruchem rewolwer i zastrzelił się w oczach oniemiałego tłumu. Ledwo przebrzmiał huk wystrzału, gdy lwy przebudzone z dotychczasowego odrętwienia zerwały się z miejsca i rycząc przeraźliwie, rzuciły się na samobójcę, rozrywając w mgnieniu oka ciało na drobne kawałki.

„Panorama. Ilustrowany Dodatek Tygodniowy «Republiki»”, numer z lat 30. XX wiekuProlog

Na szabas biedni, pobożni chasydzi zostawiali swoje rodziny w Lubartowie, Izbicy, Kraśniku, Opolu albo Tomaszowie i przyjeżdżali łapać szirajim¹, odpadki ze stołu reb Szlomy Ajzera, gdy ten już napełnił swój pokaźny brzuch w towarzystwie bogatszych Żydów. Jeszcze byli szczęśliwsi, gdy spoczął na nich wzrok lubelskiego cadyka, a całkiem przeszczęśliwi, jeżeli właśnie im poświęcił słowo.

Trzydziestolatek z rzadką rudą brodą i pejsami wystającymi spod sfilcowanego kapelusza od rana stał pod kamienicą przy Szerokiej 40 i jak inni rzucał klątwy na kobietę z naprzeciwka, która mimo szabasu otworzyła sodówkę, w dodatku stała w drzwiach sklepiku, zojne bezbożna, w spódnicy przed kolano, a z wnętrza grało radio! Przez chwilę obserwował młode małżeństwo z dwójką niedożywionych dzieciaków wywożące swój skromny dobytek wraz ze starą maszyną do szycia, umieszczoną przez ojca rodziny na szczycie gratów z taką czcią i troską, jakby to był zwój Tory. Nędzna szkapa zaprzęgnięta do furki ruszyła przed siebie, lecz ani jej, ani tych biedaków poza pogardliwymi spojrzeniami nie spotkała od chasydów żadna przykrość. Później, około południa, z bramy kamienicy cadyka wyszły dwie prześliczne i rozszczebiotane panny w modnych sukienkach i płaszczykach, a pobożni Żydzi stali w coraz większym tłoku i patrzyli tylko, nie wiedząc, czy im się kłaniać, czy odwracać wzrok.

Gdy z okna zabrzmiał gong oznajmiający posiłek, wszyscy niczym horda dzikusów rzucili się do bramy, ale rudzielec dobrze pracował łokciami i wepchnął się na obszerne pokoje reb Ajzera jako jeden z pierwszych niezaproszonych imiennie gości. Zdołał też chwycić za łokieć sekretarza cadyka i wcisnąć mu całe pięćdziesiąt złotych w wymiętych banknotach. Ofiara oczyszcza człowieka, otwiera nań oczy Pana, dlatego pewnie trzydziestoletni mężczyzna z rudymi pejsami zasłużył na chwilę uwagi, akurat gdy kobiety niosły czulent.

Gest sekretarza cadyka był zdawkowy. Rudy trzydziestolatek natychmiast jednak przyskoczył do rozpartego za stołem Ajzera.

– Rebe, moja żona od dziesięciu lat nie może zajść w ciążę. – Szanując czas świętego męża, chasyd od razu przeszedł do rzeczy. – A jeśli już zajdzie i urodzi, dzieci nam umierają.

– Masz szczęście, dobry Żydzie. – Cadyk obdarzył go łaskawym uśmiechem. – W mojej kamienicy właśnie dziś zwolniło się mieszkanie. Dwie izby na drugim piętrze, czynsz siedemdziesiąt pięć złotych…

– Rebe! – jęknął rudy. – To majątek!

– Wstyd, Żydzie! – Reb Ajzer sięgnął po srebrne sztućce. – Inni wydają setki i tysiące na lekarzy, byleby mieć dzieci, zdrowe dzieci, a tobie tyle szkoda?! W mojej kamienicy Bóg cię obdarzy potomstwem. Czekam w poniedziałek z rana, tymczasem dobrego szabasu. Dziś ja już z tobą skończyłem.

– Dziękuję, rebe! – Mężczyzna chciał ucałować skraj Ajzerowego rękawa, lecz został odepchnięty przez innych chasydów czekających ze swoimi prośbami.

Nie zdążyli jednak, ponieważ cadyk z wielką nabożnością właśnie zaczął się posilać.

Kwadrans później po wąskich drewnianych schodach rudy Żyd wbiegł na Psią Górkę i szybkim krokiem przez Bramę Grodzką ruszył na Stare Miasto. Wyjął z kieszeni spodni zegarek na pasku. Sprawdził godzinę, a potem, zapinając go sobie na ręce, nakręcił sprężynę, gwałcąc prawa szabasu, kiedy to nie tylko ludzie i zwierzęta, lecz nawet mechanizmy powinny odpoczywać. Wolniejszym krokiem wspiął się Grodzką ku Rynkowi. Po drodze mijał coraz mniej czarnych kapot, a coraz więcej jesionek oraz kurtek tutejszej chewry, powoli schodzącej się do codziennie otwartych dusznych, tanich knajpek i mordowni, zwących się na szyldach herbaciarniami. W tej najbliżej więzienia na Zamku, u Joszke Flaka, dym papierosowy zdążył już na tyle zgęstnieć, że żaden tajniak nie miał po co zaglądać przez okno.

Po kilku minutach fałszywy chasyd wynurzył się z Bramy Krakowskiej i pewnie skręcił w lewo, na Królewską. Nie dochodząc do katedry, przeciął ulicę naprzeciw kamienicy skromnie schowanej za małym skwerem. Chociaż jej dach równał się z dachami sąsiednich, to parter miała na wysokości suteren i do bramy schodziło się stromym podjazdem jak do smoczej jamy. Dla pobożnych Żydów istotnie była to bowiem jama bestii: na ścianie wśród kilku niewinnych szyldów widniał jeden złowrogi, w jidysz i po polsku: „LUBLINER TUGBLAT”², BIURO – REDAKCJA – DRUKARNIA.

Tam na rudego mężczyznę czekał z papierosem w ustach człowiek starszy od niego o kilkanaście lat, zerkający na rozłożoną polską gazetę i energicznie stukający szczupłymi palcami w klawisze maszyny do pisania z hebrajskimi czcionkami. Postępująca łysina pozostawiła mu na głowie ledwie tyle włosów i dokładnie w tym miejscu, że pobożny Żyd jak raz przykryłby je wszystkie kipą. On jednak siedział z gołą głową, skropiony wodą kolońską, ubrany w elegancki garnitur i wyprostowany niczym wojskowy. Cyniczny uśmiech drgał w kącikach szerokich ust dziennikarza, a spod gęstych brwi spoglądały ciemne, inteligentne oczy.

– Niech pan posłucha. – Na widok wchodzącego zdusił papierosa w ciemnej od popiołu szklanej popielniczce i wykręcił z rolek kilkuzdaniowy artykulik. – „Uratowała chore dziecko. Wczoraj tuż po godzinie siódmej rano pielęgniarka szpitala dziecięcego Róża Marczyńska usłyszała upiorny kaszel dziecka. Kaszel dobywał się zza uchylonego okna na parterze kamienicy przy Karmelickagas numer jeden, a w uszach Marczyńskiej zabrzmiał jak rozpaczliwe wołanie o pomoc. Zaniepokojona pielęgniarka, choć słaniała się na nogach po nocnym dyżurze, natychmiast odszukała dozorcę domu i razem poczęli dobijać się do drzwi mieszkania. «Ono tak kaszle od urodzenia», wyrodna matka pięcioletniego chłopca machnęła ręką, ale Marczyńska wymogła, by bez zwłoki zaniesiono chore dziecko do szpitala. Lekarz stwierdził ostry atak astmy, który zakończyłby się śmiercią w męczarniach podobnych do straszliwych cierpień konającego wisielca. Zapobiegł temu dzielny czyn pielęgniarki z powołania”. Podoba się panu? – zapytał dziennikarz, odkładając maszynopis.

– A czy dobra gazeta to jest miejsce na dobre wiadomości? – Młodszy mężczyzna celnie posłał kapelusz na wieszak. – No i ta pielęgniarka… Róża! Jo, imię jest git, ale Karmelickagas, ten chrześcijański szpital, no i familjenomen Marczyńska… Mnie to zaraz wylatuje drugim uchem, bo wiem, że ona nie jest z naszych.

– A dank. Nasz czytelnik, nasz pan. – Redaktor zgniótł papier w kulę. – Jak się udało?

– Ganc git, panie Nissenbaum! – Trzydziestolatek z ulgą zdjął czarną kapotę i marynarkę. – Za chwilę będzie pan bardziej zadowolony niż wyrodna matka z Karmelickagas. – Ściągnął przez głowę płócienną kamizelkę, z której wcześniej zwisały mu na spodnie brudnobiałe cyces. Zostawszy w samej koszuli, zaczął przypinać do niej kołnierzyk. – Opowiem słowo w słowo – obiecał, wiążąc pod szyją wyświechtany, za to bardzo kolorowy krawat.

Zaczął od eksmitowanej w szabas rodziny, nie zapomniał o eleganckich, roześmianych pannicach i rzetelnie odmalował resztę stosunków społecznych na Szerokiej 40. Jako puentę przytoczył rozmowę ze świętym mężem.

*

Następnego ranka Szlomo Ajzer, lubelski cadyk i rektor wyższej uczelni rabinackiej, ledwie otworzył przyniesiony mu do śniadania miejscowy żydowski dziennik, cisnął tacą o podłogę. Śledź i jajka na półmiękko spadły na dywan kupiony jeszcze przez dziadka, z racji wielkiego dowcipu w swych moralnych naukach zwanego przez chasydów Szpasyn Cadyk, Dowcipkującym Cadykiem. Jego wnukowi do śmiechu nie było ani trochę. Na usta cisnęły mu się wyłącznie przekleństwa, i to w kilku językach.Rozdział 1 – Strajk w jesziwie

Drelichowe mundury rezerwy policji przemaszerowały przez otwartą bramę Uczelni Mędrców Lublina. Kapryśne marcowe słońce odbijało się od demobilowych niemieckich hełmów z pokaźnym polskim orłem. Czarno ubrani pejsaci młodzieńcy w myckach i kapeluszach, cisnący się na wysokich schodach jesziwy i wykrzykujący obelgi pod adresem rektora, teraz umilkli, mocniej przywierając jeden do drugiego. Zapewne niejeden czuł się niczym obrońca Masady. Byliby bardziej skuteczni, rozpraszając się i sięgając po kamienie brukowe jak żydowska samoobrona złożona z tragarzy i wozaków, która w dziewiętnastym roku obroniła całą dzielnicę przed pogromem. Byli jednak gówniarzami.

Wydział bezpieczeństwa starostwa od tygodni informował o niepokojach wśród studentów jesziwy, a między wierszami raportów dawało się wyczuć satysfakcję, że po śmierci założyciela szkoły rabinackiej jego następcy wzięli się za łby. Rektor Szlomo Ajzer administracyjnie zabezpieczał sobie tyły, pozyskując poparcie rady uczelni, tymczasem od dawna będący na cenzurowanym wykładowca mistyki, żelechowski rabin Szymon Engel, przyciągał sfanatyzowaną młodzież. Urzędnicy państwowi zacierali ręce, że przeszacowany plan największej szkoły rabinackiej w Europie zapadnie się pod własnym ciężarem, niestety sprawy przybrały nowy obrót. Nie tylko gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne, także gdzie dwóch Żydów, tam trzy interpretacje Pisma. W dodatku studenci zaczęli krzyczeć nie tylko w obronie Engela Żelechowera, ale podnieśli postulat dostosowania programu uczelni do wymagań państwowych egzaminów rabinackich. Wydział oświaty, zapytany poufnie przez wydział bezpieczeństwa, odpowiedział drukiem do użytku wewnętrznego, że to nie jego sprawa. Więc prędzej czy później musiało się to skończyć alarmowym telefonem na policję. Że to się jednak stanie osobistym kłopotem podkomisarza Zygmunta Maciejewskiego, ten ani przypuszczał.

Zerknął w tył na oddział. Gdyby dowodził doświadczonymi policjantami, wydałby teraz rozkaz „pałki w dłoń”. W wypadku tych żółtodziobów uznał, że karabiny będą mniej ryzykowne: prawidła obchodzenia się z nimi kaprale wbili chłopcom do głowy przez poprzednie półtora roku służby w piechocie.

– Plutooon! – Skrzywił się, wyjmując nigdy nieużywaną szablę. – Bagnet na broń! – A gdy szczęknęły zatrzaski, skierował klingę do przodu. – Na wprost klinem, w tyralierę!

Kolumna za jego plecami z marszowej sprawnie zaczęła przeformowywać się w szpic. Słusznie przypuszczał, że armijne manewry kandydaci mieli opanowane lepiej niż podstawy kryminalistyki. Nigdy ze szkoły posterunkowych na Czechówce nie przyszła prośba, aby na przykład Maciejewski, jako kierownik Wydziału Śledczego, poprowadził zajęcia czy przynajmniej wygłosił dla kursantów pogadankę. Nie żeby osobiście mu to dopiekało, wolał pójść na ryby albo na wódkę, niż udawać ambicje pedagogiczne. Niestety, myślał ze zgrozą, za kilkanaście lat ci karni kontraktowcy zostaną oficerami, a policja stanie się drugim wojskiem, pełnym niedouczonych idiotów, pijaków i dziwkarzy. Ich uniformy, hełmy oraz broń pamiętały jeszcze Wielką Wojnę. Jakiego jednak materiału ludzkiego może wymagać odrodzona ojczyzna za miesięczny żołd wart jednej odważniejszej szarży po knajpach?

Oddział dokończył manewr. Trzech najroślejszych kontraktowców domknęło klin, osłaniając dowódcę. Maciejewski, chociaż nie ułomek, musiał teraz wychylać głowę nad ich ramionami, żeby obserwować zbuntowanych studentów na imponujących, imperialnych wręcz schodach, prowadzących do głównego wejścia wyższej uczelni rabinackiej. Niektórzy z nich zaczęli gorączkowo się naradzać, większość jednak z niepokojem patrzyła na bagnety policjantów. Rozkaz był właściwy, upewnił się Zyga.

– Tyralierą naprzód! – zakrzyknął.

Klin wbił się między chałaty i kapoty, po chwili czarne hełmy zrównały się na schodach z czapkami, kapeluszami i kipami, a postępujący tuż za czołem oddziału podkomisarz widział studentów cofających się wprost w roztopowe błoto kwietników i klombów.

– Policaj bandytaj! – zawołał ktoś, najwyraźniej bardziej by być zrozumianym, niż popisać się wzorcowym jidysz.

Maciejewski nie zdążył przyjrzeć się prowokatorowi. Jego okrzyk nie został zresztą podjęty. Zagraniczni studenci, a takich według raportów wydziału bezpieczeństwa starostwa była tu przeszło połowa, pewnie nic nie zrozumieli. Tymczasem klin policjantów dotarł już prawie do drzwi.

Podkomisarz stanął w połowie schodów i rozejrzał się. Boki formacji poszerzyły kąt, spychając studentów kolbami karabinów. Oby tak dalej, i Zyga będzie mógł napisać w raporcie, że do opanowania tłumu broni nie użyto, przynajmniej zaoszczędzi na papierze. Odwrócił się. Odwodu mu nie dano, ale też mimo wcześniejszych obaw nie było potrzeby, by zwinąć jedną drużynę i osłonić tył formacji. Klin odepchnął manifestantów ku skrzydłom budynku, a za plutonem zostali tylko gapie. Nieszkodliwi.

Dostrzegł też młodego fotografa w czarnym płaszczu i czapce studenckiej, który śledził oddział zza żelaznych prętów ogrodzenia jesziwy, a teraz podszedł bliżej, widocznie chcąc zrobić zdjęcie. Wzrost przeciętny, głowa pochylona nad aparatem, ale ten facet, Maciejewski był pewien, podążał w pewnej odległości za oddziałem już od rogu przecinającej przedmieścia za Czechówką ulicy Północnej, a już na pewno Zyga widział go przy placu targowym, wciśniętym między dwie cegielnie przy Obywatelskiej. Nie znał człowieka, bo i nie miał skąd. Czapka studenckiej „Bratniej Pomocy” zdradzała amatora pracującego dla którejś redakcji. Tak samo aspirował do stanowiska dziennikarskiego, jak ci pszenno-buraczani chłopcy do pełnego etatu w policji.

Z balkonu nad wejściem spoglądał w dół zażywny brodacz w sobolowym sztrajmlu na głowie. Pozostali rabini otaczali go jak kurczęta kwokę. Podkomisarz domyślił się, z kim za moment będzie miał nieprzyjemność, i kryjąc niechęć, zasalutował. Brodacz odkłonił się lekko, po czym w otoczeniu swych akolitów zniknął we wnętrzu jesziwy.

– Pierwsza drużyna za mną marsz – rozkazał Maciejewski. – Druga i trzecia na pozycjach stój!

Oficerski mundur, rzadko noszony i przyciasny, uwierał go pod pachami, spodnie piły w kroku. Mimo to niemal defiladowym krokiem wszedł do jesziwy. Po jego bokach łomotały na marmurach stare buty młodych policjantów.

*

Z rektorem i profesorami spotkali się w holu.

Początkowo Maciejewski nie był pewien, czy ciągnąć ze sobą siedmiu niewydarzonych policjantów, lecz na widok min rozstępujących się przed nimi młodych Żydów nabrał przekonania. Tu wyraźnie oczekiwano, że władza odegra swój teatr i będzie to coś operowego, nie żadna ze sztuk kameralnych czy kabaretów, jakie Zyga uprawiał podczas przesłuchań. Chciał tego rektor, który widząc bagnety po swojej stronie, zmierzył władczym spojrzeniem delegację protestujących stojącą pod ścianą, przy świeżo wmurowanej i nieodsłoniętej jeszcze tablicy pamiątkowej. Oni zresztą też, gdyby nie chcieli robić przedstawienia, mogliby strajkować w murach uczelni. Tyle że schody prowadzące do gmachu prosiły się o tandetny musical, szczególnie że cokolwiek działo się w Jeszywas Chachmej Lublin, mieszkańcy Lubartowskiej i Unickiej obserwowali z ekscytacją. Przede wszystkim dla nich studenci odegrali na schodach paradę Hamletów, ciekawi również recenzji w „Lubliner Tugblat”. Uczelniane skandaliki gazeta kochała nawet bardziej niż nożowe rozprawy bandytów z Podzamcza. Już jako młody śledczy w Zamościu Maciejewski uznał, że aby nie być ślepym we własnym rewirze, musi przynajmniej orientować się w żydowskim żargonie i przeglądał czasem „Lubliner Tugblat”.

– Panie rektorze, zgodnie z pańską prośbą nielegalna manifestacja została spacyfikowana – odezwał się w języku urzędowym.

Chciał jeszcze dodać, że zależy mu na rozmowie i wyjaśnieniach, dlaczego właściwie jego magnificencja zdecydował się pogwałcić autonomię własnej uczelni, ale rabin Salomon Ajzer rozpłynął się w podziękowaniach:

– Panie komisarzu, cała społeczność jesziwy jest wdzięczna policji za sprawną pomoc w przywróceniu ładu i porządku w naszych murach. Błogosławionej pamięci Majer Szapiro, gdyby żył – cadyk teatralnym, zbolałym gestem wskazał upamiętnienie na ścianie – ze smutkiem musiałby spoglądać na ekscesy studentów jego uczelni, dzieła jego życia…

Mówił po polsku bez akcentu, jak zasymilowany inteligent, nie przywódca chasydzki. I od początku było jasne, że mówić będzie długo. Chociaż Zyga widział Ajzera po raz pierwszy, nie miał wątpliwości, że ten człowiek jest gotów dać półgodzinną przemowę na każdą okoliczność: złamania koszeru, kryzysu rządowego czy klęski huraganu.

– Panie rektorze, chciałbym wiedzieć, jakie konsekwencje w aspekcie porządku publicznego, pańskim zdaniem, może mieć zaistniała sytuacja w przyszłości – powiedział, wspinając się na wyżyny dyplomacji.

– Dzięki zdecydowanej pomocy władz, dzięki panu osobiście…

Maciejewski nie słuchał, tylko kiwał głową. Gdyby rzecz odbywała się w państwowym urzędzie, nie w żydowskiej uczelni, pewnie wymieniliby się dyplomami i medalami. Teraz podkomisarz zaczął się niepokoić o drużyny drugą i trzecią, które już bez jego nadzoru zabezpieczały główne wejście, ale usłyszałby coś przecież, gdyby doszło do ruchawki! Pasek czapki unieruchamiał mu głowę, nieprzywykłą do oficjalnego uwięzienia, a Zyga spoglądał na profesorów, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że umykają mu drobne, lecz wiele mówiące gesty, zanim postacie rabinów zastygną niczym posągi. Nie ma się co naprężać, mógł im powiedzieć, nie jesteście Majer Szapiro, tym bardziej nie marszałek Piłsudski, i nie zbierze się żaden komitet ufundować wam popiersia jeszcze za życia. Chętnie tymi słowami zacząłby swoje kontrprzemówienie i nie wątpił, że prowadzony przez socjalistów z Bundu „Lubliner Tugblat” skwapliwie by go zacytował.

Rektor ledwie zaczął swą mowę, gdy naraz spojrzenie jednego z profesorów, ascetycznego, niewysokiego chudzielca z kozią bródką, kazało podkomisarzowi zwrócić na niego uwagę. Między uczonych w piśmie wśliznął się woźny w roboczym ubraniu, ale w czapce z połyskującym, złoconym godłem jesziwy. Zbliżył się do rektora, a Maciejewski nadstawił ucha.

– …będziemy pełni wdzięczności – nie słuchał Zyga, natomiast nie uszedł jego uwagi tragiczny szept woźnego:

– Trup, reb Ajzer, aj, w mykwie! – tyle zrozumiał z kilku szybkich zdań w jidysz.

– …zatem dziękując panu za opanowanie sytuacji… – kiwając głową woźnemu, dyplomatycznie ciągnął rektor.

Podkomisarz sprawił mu jednak przykrą niespodziankę, przechodząc na żydowski:

– Goj hab fersztejn grob worten git, panie rektorze. Szczególnie policjant rozumie takie słowa jak trup, chociaż nie grzeszy gramatyką. Proszę prowadzić.

– Pan, z całym szacunkiem, musiał źle zrozumieć… Co ty bredzisz, Lipaczer?! – Reb Ajzer spojrzał wściekle na woźnego.

– Cokolwiek bredzi, ja muszę to sprawdzić, panie rektorze – stanowczo zapowiedział Zyga. – Gdzie jest mykwa?

*

Snop światła wpadał z jedynego okna, niewielkiego, umieszczonego niesymetrycznie pod sufitem. Marcowe słońce rzucało kapryśne, drgające blaski na białe i błękitne kafle, falowało razem z wodą lejącą się do basenu z terakotowej rynny. Ludzka postać w chałacie, unosząca się na wodzie z rozcapierzonymi rękami, wyglądała jak martwy ptak.

Ptak albo ryba płaszczka, przemknęło przez głowę komisarzowi, gdy po śliskich stopniach zbiegał do basenu.

– Posterunkowy, do mnie! – krzyknął, chwytając topielca za nogę.

Komenda była niejasna, więc siódemka stłoczonych w wejściu mundurowych najpierw spojrzała po sobie. Zanim buty stojącego najbliżej policjanta załomotały na terakocie, umysł Maciejewskiego wypluł natrętną myśl, że człowiek w wodzie za chwilę odwróci się, nabierze głęboko powietrza i powie: „Dwie i pół minuty, rekord jesziwy!”. Czubek prawego buta prawie dotykał schodków, a palcami topielec delikatnie muskał kafle basenu, jakby upewniając się, że gdy już dłużej nie wytrzyma bez powietrza, jego ręka natychmiast znajdzie oparcie.

Maciejewski przyciągnął ciało do siebie. Posterunkowy stał już obok, woda sięgała mu ledwie do pasa. Odwrócili topielca. Podkomisarz chwycił go pod pachy i rzucił szybkie spojrzenie za siebie. Rektor ani woźny nie ruszyli się na krok, skamieniali z trwogi.

– Za nogi go! – rozkazał Zyga.

Młody mężczyzna bez zarostu, z mokrymi pejsami klejącymi się do szyi, zdawał się ważyć mniej niż jego nasiąknięte wodą ubranie. Położyli go na posadzce. Maciejewski nie miał lusterka, więc przystawił do mokrych ust szkiełko swojego zegarka. Nie zaszło parą. Zaczął rozszarpywać ciasny węzeł lepkiego, śliskiego krawata, a młody policjant zajął się guzikami kamizelki i koszuli chłopaka.

– Rubinsztajn – usłyszał Zyga, gdy obracał ciało z boku na bok, by usunąć wodę z płuc. – Student Natan Rubinsztajn, z Żelechowa – powtórzył rektor Ajzer takim tonem, jakby oczekiwał, że w odpowiedzi padnie „bardzo mi przyjemnie, Maciejewski”.

– Co panowie tak stoją? Dzwonić po pogotowie, natychmiast!

Młody policjant klęczał nad młodzieńcem i uciskał żebra na chudej klatce piersiowej, gładkiej jak u dziecka. Topielec nie chciał jednak wrócić do życia. Podkomisarz odsunął posterunkowego i wskazał mu chude nogi oblepione czarnymi spodniami. Sam chwycił nieprzytomnego za ręce.

– Tempo raz, tempo dwa…

Policjant miarowo dociskał kolana studenta do jego piersi. Zyga w tym samym rytmie pompował mu do płuc powietrze, poruszając ramionami chłopaka. Chmura zasłoniła słońce i w mykwie zrobiło się ciemno, a podkomisarzowi przemknęła przez głowę kolejna absurdalna myśl: że wysoko umieszczone okno, gdyby zasłonić je kratą, nie różniłoby się niczym od więziennego, z kolei samo pomieszczenie łaźni rytualnej nadawałoby się na prosektorium…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: