Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Porwanie Sabina: obrazek z życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Porwanie Sabina: obrazek z życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Druk J. Busz­czyń­skie­go w To­ru­niu.

I.

War­sza­wa pod­czas kar­na­wa­łu jest bar­dzo zaj­mu­ją­cym mia­stem. W ogó­le po­dob­ną ona jest do ner­wo­wej ko­bie­ty, któ­ra rów­no­cze­śnie śmie­je się i pła­cze, a śmie­je się tak ser­decz­nie i pła­cze tak szcze­rze, jak­by dwie róż­ne isto­ty w niej miesz­ka­ły. Po­ło­wi­czuych uczuć, po­ło­wicz­nych na­mięt­no­ści nie poj­mu­je Sy­re­na nad­wi­ślań­ska. W dniach bo­le­ści, cier­pień i ofiar nikt jej nie prze­ści­gnie, w sza­le roz­ko­szy wszyst­kich po­zo­sta­wia za sobą. Nie­do­ści­gnio­na bo­ha­ter­ka dzi­siaj, ju­tro przed­sta­wia się jako roz­pa­sa­na ba­chant­ka, któ­ra sza­le­je i upa­ja się aż do chwi­li, w któ­rej zno­wu bie­rze na sie­bie zbro­ję Dzie­wi­cy Or­le­ań­skiej, i z wień­cem na skro­ni idzie na stós ofiar­ny.

Kar­na­wał na­le­ży do krót­kich chwil jej sza­łu. Wte­dy za­po­mi­na o wszyst­kim. Drob­ne, zgrab­niut­kie nóż­ki prze­bie­ga­ją wte­dy kwie­ci­ste łąki ży­cia z nie­świa­do­mo­ścią dziec­ka, któ­re nie wie kie­dy na­dep­cze po­krzy­wę lub ja­skier, ukry­tą pod ło­pu­chem jasz­czur­kę lub krza­czek won­nej kon­wa­lii… Wpraw­dzie we śro­dę po­piel­co­wą oka­żą się czę­sto na ró­żo­wym ciał­ku mniej­sze lub więk­sze za­dra-śnie­nia, ale post sied­mio­ty­go­dnio­wy ja­koś to wszyst­ko cu­dow­nie za­goi. W dzień zmar­twych­wsta­nia Chry­stu­sa, zmar­twych­wsta­ją za­umar­łe ser­dusz­ka, roz­dar­te du­szycz­ki przy­cho­dzą zno­wu do ży­cia, a wraz z ru­mień­cem na twa­rzy, wra­ca zno­wu żywe tęt­no ser­ca, wra­ca zie­lo­ność Sa­skie­go ogro­du i prze­cud­nie roz­kwi­ta­ją bzy w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym. Na­wet ów sro­gi

Czas, po­ry­wa­ją­cy pięk­ność przed pa­ła­cem w Ła­zien­kach, sta­je się po­wol­niej­szym w okrut­nych swo­ich za­mia­rach!…

Nie wszy­scy jed­nak sza­le­ją w cza­sie kar­na­wa­łu. Są lu­dzie zim­niej­sze­go uspo­so­bie­nia, któ­rzy z tego świa­ta sta­ra­ją się wy­nieść ja­kąś ko­rzyść dla sie­bie. Na po­zór mie­sza­ją się w tłum sza­le­ją­cy, ale na to tyl­ko, aby w tym tłu­mie coś tym ła­twiej uło­wić. Po­dob­ni są do prze­bra­nych, nie­przy­ja­ciel­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy w świą­tecz­nych sza­tach mie­sza­ją się z tłu­mem miesz­kań­ców ob­lę­żo­ne­go mia­sta, aby je w da­nej chwi­li zdra­dzić.

Bied­ne, trzy­kroć bied­ne, wzię­te w ta­kim ra­zie sztur­mem kar­na­wa­ło­wym ser­dusz­ka! Oszo­ło­mio­ne, roz­sza­la­łe, nie za­raz spo­strze­gą, że je opa­no­wa­no zdra­dą, że je po­rwa­no prze­mo­cą!… A że po każ­dym kar­na­wa­le na­stę­pu­je po­pie­lec, tak jak po każ­dym wzię­ciu for­te­cy na­stę­pu­je mimo ka­pi­tu­la­cyi choć­by po­bież­ny tyl­ko ra­bu­nek, tak samo i tań­cem kar­na­wa­ło­wym zdo­by­te ser­ca do­zna­ją czę­sto naj­smut­niej­szych, i naj­bo­le­śniej­szych roz­cza­ro­wań L.

Otóż wła­śnie w tej do­bie naj­go­rę­cej bi­ją­cych serc a naj­zim­niej wy­kom­bi­no­wa­nych pla­nów ma­try­mo­nial­nych, w jed­nym z go­ścin­nych po­koi Eu­ro­pej­skie­go ho­te­lu na dru­gim pię­trze sie­dział przed ma­łym sto­li­kiem męż­czy­zna trzy­dzie­ści kil­ka lat ma­ją­cy w dłu­gim tu­rec­kim szla­fro­ku. Przed nim na sto­li­ku sta­ła fi­li­żan­ka z her­ba­tą. Gło­wę oparł o po­ręcz ka­nap­ki i przy­pa­try­wał się błę­kit­nym kół­kom si­ne­go dymu, któ­re mi­ster­nie wy­cho­dzi­ły z jego ust, czar­nym wą­sem ocie­nio­nych. Twarz jego mia­ła rysy wy­ra­zi­ste. Czo­ło spo­ro pod­ły­sia­łe no­si­ło zna­mio­na prze­by­tych nie­po­gód ży­cia. Ciem­na cera twa­rzy oka­zy­wa­ła tem­pe­ra­ment san­gwi­nicz­ny, przez czas i do­świad­cze­nia nie­co umiar­ko­wa­ny. Stwier­dza­ły to mnie­ma­nie duże.

ciem­nej bar­wy oczy, któ­re pa­trza­ły do­syć rzeź­wo przed sie­bie.

W po­ko­ju roz­rzu­co­ne były rze­czy, świad­czą­ce o lep­szych'jego sto­sun­kach fi­nan­so­wych. Mały do czę­stych a nie­zbyt da­le­kich po­dró­ży sto­sow­ny ku­fe­rek był z nie­po­szla­ko­wa­nej skó­ry an­giel­skiej, na­bi­ty błysz­czą­ce­mi gwoź­dzi­ka­mi. Z ta­kiej sa­mej skó­ry pu­deł­ko od ka­pe­lu­sza sta­ło w dru­gim ką­cie po­ko­ju. W trze­cim opie­rał się o ścia­nę rów­nież skó­rza­ny fu­te­rał na pa­ra­sol z przy­bocz­ną ko­mór­ką na la­ski, któ­rych było pięć róż­nej gru­bo­ści i róż­ne­go kształ­tu, stó­sow­nie do pory roku i prze­zna­cze­nia. Na wpół otwar­ta sza­fa mie­ści­ła we wnę­trzu swo­im frak, tu­żu­rek, let­nią za­rzut­kę i zi­mo­we fu­ter­ko. Na dole sta­ły dwie pary bu­tów. W wy­su­nię­tej szu­fla­dzie od ko­mo­dy bie­li­ły się trzy ko­szu­le, na któ­rych le­ża­ło kil­ka kroch­mal­nych koł­nie­rzy­ków. Po za temi wi­dać było dwie ka­mi­zel­ki.

Prócz kil­ku jesz­cze in­nych, ko­niecz­nie do uzu­peł­nie­nia co­dzien­ne­go i od­święt­ne­go ubra­nia po­trzeb­nych ak­ces­so­ry­ów, nic wię­cej nie było w po­ko­ju. To co było, było ko­niecz­nym dla czło­wie­ka, któ­ry chciał wyjść na uli­cę lub pójść na her­bat­kę do zna­jo­mych. Czy poza tym było coś wię­cej, trud­no osą­dzić. Sie­dzą­cy przed her­ba­tą męż­czy­zna wy­glą­dał jed­nak, jak­by poza tym ku­frem ze skó­ry an­giel­skiej, poza tym ka­pe­lu­szem z fa­bry­ki pana Pi­naud i poza wy­kwint­ną z naj­wy-myśl­niej­sze­mi przy­bo­ra­mi ne­ces­ser­ką było kil­ka wsi nie­ob­dłu­żo­nych, ty­siąc mor­gów wy­so­ko­pien­ne­go lasu i pro­pi­na­cya na­przód nie wy­bra­na.

Męż­czy­zna sie­dział nie­ru­cho­mie na ka­na­pie i pusz­czał ma­chi­nal­nie z ust sine kół­ka. Oczy jego pa­trza­ły przez te kół­ka na sze­ro­ki szlak prze­ciw­nej ścia­ny, jak­by chciał roz­wi­kłać po­wią­za­ne tam­że ara­be­ski…

W tej chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi po­ko­ju. Kil­ku mło­dych i star­szych ele­ganc­ko ubra­nych go­ści we­szło z ha­ła­sem.

– Prze­bóg! Co wi­dzę! za­wo­łał naj­star­szy, Bo­le­sław. Bo­le­sław Śmia­ły pija her­bat­kę ze śmie­tan­ką.

– Świat się skoń­czy! Pa­lisz ty­tuń za­wi­nię­ty w pa­pie­rze! wo­łał dru­gi.

– Daję gar­dło moje, że sam ukrę­cił so­bie pa­pie­ros! za­uwa­żył trze­ci.

– Nie, moi pa­no­wie pa­te­tycz­nie wy­gło­sił czwar­ty, to nie są żar­ty! Prze­czu­wam ja­kąś tra­ge­dya. Bo­le­sław Śmia­ły pije her­bat­kę z mlecz­kiem i krę­ci sam pa­pie­ro­sy!

Bo­le­sław nie ru­szył się z miej­sca. Wy­cią­gnął dwa pal­ce na przy­wi­ta­nie go­ści, uśmiech­nął się z pew­ną iro­nią i da­lej pusz­czał swe kół­ka przed sie­bie. Tym­cza­sem roz­go­spo­da­ro­wa­li się jego to­wa­rzy­sze.

– Żart na bok, oz wał się je­den sia­da­jąc na ka­na­pie, Edward ma słusz­ność, że w two­im po­ko­ju ko­cha­ny Bo­le­sła­wie pa­nu­je at­mos­fe­ra tra­gicz­na. Szu­fla­da od ko­mo­dy 'wy­su­nię­ta, sza­fa otwo­rzo­na – po­rzą­dek w po­ko­ju nie­zwy­kły… to wszyst­ko jest ozna­ką ja­kiejś na­der waż­nej zmia­ny w do­tych­cza­so­wej sy­tu­acyi… być może że to pro­log do ja­kiejś okrut­nej pię­cio­ak­to­wej tra­ge­dyi!…

Bo­le­sław wy­dmuch­nął kłęb dymu przed sie­bie, po­mil­czał chwi­lę a po­tym ozwał się.

– Bre­dzi­cie jak Pie­kar­ski na mę­kach! Wie­cie bar­dzo do­brze, że nic w ży­ciu nie spo­ty­ka mnie z nie­nac­ka. Wszyst­ko sam roz­po­czy­nam, nig­dy w ży­ciu bier­nym nie by­łem. Je­że­li dzi­siaj chcę roz­po­cząć nową fazę ży­cia, to prze­cież nie za­cznę od tra­ge­dyi, na któ­rej już się wszyst­ko koń­czy. Nikt do­bro­wol­nie nie wy­bie­ra tra­ge­dyi. To li­cho na­pa­da tyl­ko lu­dzi sła­bych i nie­opatrz­nych. Mą­dry stro­ni od kas­sy te­atral­nej, gdy na czer­wo­nym afi­szu prze­czy­ta: tra­ge­dya w pię­ciu ak­tach, ory­gi­nal­nie wier­szem na­pi­sa­na.

– Je­steś dziś strasz­nie po­waż­ny i sen-ten­cy­onal­ny!

– Że coś roz­po­cząć za­my­ślam, w tym się nie my­li­cie. Czy to bę­dzie ko­me­dya czy dra­mat, tego nie wiem, bo i sami Fran­cu­zi nie wie­dzą dzi­siaj, gdzie jest gra­ni­ca jed­ne­go i dru­gie­go.

– Bra­wo, bra­wo! krzyk­nę­li wszy­scy chó­rem, za­wsze wy­pra­wisz nam cie­ka­we wi­do­wi­sko!

– Za któ­re do­brze so­bie za­pła­cić każę! prze­rwał go­spo­darz z taką ener­gią, jaką tyl­ko zwykł w wy­jąt­ko­wych chwi­lach ży­cia ob­ja­wiać.

To­wa­rzy­sze jego przy­ci­chli, bo hu­mor Bo­le­sła­wa był dla nich rze­czą nie­bez­piecz­ną. Oso­bli­wie w ostat­nich dniach był ja­koś wie cej roz­draż­nio­ny, ni­że­li zwy­kle. Coś go do­le­ga­ło, o czym jed­nak ni­ko­mu nie mó­wił.

Zda­wa­ło się, że ci­sza, któ­ra te­raz na­stą­pi­ła, roz­bro­iła się na ko­rzyść jego go­ści. Z we­so­łym uśmie­chem na twa­rzy po­wstał z ka­na­py i po­cią­gnął sil­nie za dzwo­nek.

– Przy­nieś nam do­bre ja­kie śnia­dan­ko i rzekł do nu­me­ro­we­go, i każ za jed­nym za­cho­dem wło­żyć do lodu pięć bu­te­lek szam­pa­na. Przed tym ma­de­rę i prze­ką­skę… ro­zu­mie się samo przez się!

Gdy nu­me­ro­wy drzwi za­mknął, po­wszech­na ra­dość wró­ci­ła na wszyst­kie twa­rze.

– Nie, nie, za­wo­łał Sta­ni­sław, Bol­ko nasz nie zmie­nił się – tyl­ko się na chwi­lę za­cza­ił!

– Tak za­cza­ił się, aby tym więk­szy ef­fekt spra­wić za­mó­wie­niem śnia­dan­ka z szam­pa­nem! wtrą­cił Edward.

– To mi dra­mat, to mi tra­ge­dya, gdzie nie pi­sto­le­ty, ale kor­ki od fla­szek strze­la­ją I ozwał się Hek­tor.

Bo­le­sław stał na środ­ku po­ko­ju i z iro­nicz­nym uśmie­chem pa­trzał na mó­wią­cych. Po­tym pod­niósł pra­wą rękę do góry… jak­by chciał coś po­wie­dzieć. Spo­strze­gł­szy to to­wa­rzy­sze umil­kli i wszyst­kich oczy zwró­ci­ły się na go­spo­da­rza. Bo­le­sław wy­glą­dał te­raz na­der ma­low­ni­czo. Sze­ro­kie rę­ka­wy tu­rec­kie­go szla­fro­ku czy­ni­ły go po­dob­nym do grec­kie­go ka­pła­na lub rzym­skie­go au­gu­ra, któ­ry ga­pią­cym się tłu­mom ma wy­po­wie­dzieć sło­wo ocze­ki­wa­nej wy­rocz­ni, Twarz jego ciem­na, wy­raz oczu trzeź­wy i śmia­ły wszyst­kim im­po­no­wał.

– Słu­chaj­cie bra­cia, ozwał się po chwi­li, słu­chaj­cie bra­cia i to­wa­rzy­sze! Jak każ­dy na­ród, jak cała ludz­kość, tak i każ­dy po­je­dyń­czy czło­wiek ma w swo­im ży­ciu pew­ne zwro­ty, od któ­rych da­tu­je się cała jego przy­szłość. Czu­ję, że sta­ną­łem na tym zwro­cie, sły­szę skrzyp ma­szy­ny, któ­ra mnie twa­rzą, do in­nej dro­gi wy­krę­ca!… A na tej dro­dze, zda­je się, n;e oba­czę się już wię­cej z wami.

– Chce się oże­nić, chce się oże­nić! Słu­chaj­cie! za­wo­ła­li chó­rem wszy­scy!

Bo­le­sław spoj­rzał z drwią­cym uśmie­chem po twa­rzach we­so­łych swo­ich to­wa­rzy­szy.ff

– Oże­nić się! rzekł po chwi­li, oże­nić się! Tak wam to gład­ko z gar­dła wy­szło, jak­by­ście pół wie­ku wstecz się cof­nę­li, gdy mło­de dziew­czę­ta da­wa­ły się ło­wić na pięk­ne słów­ka jak dud­ki, czy­li mó­wiąc re­to­ry­ką dzi­siej­szych pi­sa­rzy,… gdy mi­łość pa­no­wa­ła na zie­mi a czy­ste ser­ca nie­po­ka­la­nych we­sta­lek tego świę­te­go ognia były kra­iną pięk­nych, szla­chet­nych ma­rzeń!… Dzi­siaj nie­ste­ty skost­nia­ły te ser­ca, a za­miast szla­chet­nych ma­rzeń znaj­dziesz ru­pie­cie mod­ne­go lu­xu­su! gał­gan­ki atła­sów i ak­sa­mi­tów! Znaj­dziesz obok tego kred­kę i róż­nie upo­rząd­ko­wa­ne licz­by arab­skie­go kształ­tu. Prócz tego nic wię­cej.

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie! za­wo­ła­li we­se­li to­wa­rzy­sze, go­tów zo­stać ka­me­du­łą.

– Wła­śnie my­ślę o tym, aby nim nie być po osta­tek ży­cia… Oże­nić się mó­wi­cie, a gdzież jest dzi­siaj pan­na (ro­zu­mie się z po­sa­giem) któ­ra­by po­szła za czło­wie­ka, któ­ry prócz ele­ganc­kie­go ku­fra, sze­ściu ko­szul, fra­ka cum at­tio­en­tiis nic wię­cej nie­ma? Nie pój­dzie, gdy­by na­wet był bo­ha­te­rem w ja­kim­kol­wiek bądź ro­dza­ju!

– Jak­to? pod­jął roz­mo­wę Edward wi­docz­nie za­smu­co­ny, po­wia­dasz że prócz ku­fra z an­giel­skiej skó­ry nic wię­cej nie masz! Wszak mó­wi­łeś nam o la­sach wy­so­ko­pien­nych, o bo­ga­tym ' stry­jasz­ku…

– Mó­wi­łem o tym przez kil­ka mie­się­cy, bo my­śla­łem, że prak­ty­ko­wa­nym u nas zwy­cza­jem uda mi się zło­wić jaką zło­tą gą­skę.

Wi­dzę jed­nak, że i ten śro­dek już zu­ży­ty. Szpie­gi i do­no­sy i w kra­inę mi­ło­ści już się wkra­dły! Trze­ba zejść na inną dro­gę, a dzi­siej­szym śnia­dan­kiem że­gnam na za­wsze wa­sze we­so­łe to­wa­rzy­stwo, wy­jąw­szy, je­śli sami tę we­so­łość opła­cać chce­cie. Ja już wy­da­łem grosz ostat­ni – od ju­tra prze­no­szę się – na koszt spo­łe­czeń­stwa.

– Na koszt spo­łe­czeń­stwa? Cóż to zna­czy na koszt spo­łe­czeń­stwa?

– To zna­czy, że za­czy­nać pra­co­wać!

– Pra­co­wać! Pra­co­wać! Słu­chaj­cie! Bo­le­sław chce pra­co­wać! Czy on osza­lał?

– Pra­ca jest roz­ma­ita. Jed­ni pra­cu­ją mu-szku­ła­mi, inni gło­wą, na­le­żeć będę do ostat­nich.

– Czy wstą­pisz do urzę­du, czy za­czniesz pi­sać książ­ki?

– Pra­ca w urzę­dach na­le­ży do pra­cy musz­ku­ło­wej. W li­te­ra­tu­rze tak­że pra­cu­ją cza­sem tyl­ko rausz­ku­ły, a na to, co jest w niej in­ne­go, nie stać mnie I

– Tam do kata! Cóż chcesz ro­bić?… Prze­cież nie ze­chcesz na­le­żeć do za­ło­ży­cie­li ko­lei że­la­znej!

Bo­le­sław za­pa­lił świe­ży pa­pie­ros, za­cią­gnął się dy­mem a po­tym rzekł:

– Po­wiem wam, że ca­ło­rocz­nym roz­my­śla­niem przy­sze­dłem do jed­ne­go se­kre­tu ży­cia, a ten jest, aby nie być bier­nym czło­wie­kiem. Je­że­li for­te­ca nie robi żad­nych wy­cie­czek, tyl­ko spo­koj­nie za mu­ra­mi sie­dzi, to ją nie­przy­ja­ciel wy­gła­dzi!… Za­ło­ga for­tecz­na w ta­kim ra­zie jest tyl­ko kon­su­men­tem, tak jak my wszy­scy. Trze­ba więc spo­łe­czeń­stwo ata­ko­wać z tej i owej stro­ny, wy­bie­rać luki nie do­brze strze­żo­ne, a resz­ta – fara da se, W ogó­le trze­ba pra­co­wać, bo wiek dzie­więt­na­sty jest wie­kiem pra­cy!

– Do pra­cy po­si­li­my się, wy­bor­nym śnia­dan­kiem! śmie­jąc się za­wo­ła­li wszy­scy.

W tej chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi, a słu­żą­cy wniósł na du­żej po­sre­brza­nej tacy naj­pysz­niej­sze przy­sma­ki, uroz­ma­ico­ne omsza­łe­mi bu­tel­ka­mi.

o tym we­so­łym śnia­dan­ku roz­po­czął pan Bo­le­sław, tak jak był przy­ja­cio­łom swo­im przy­rzekł, nowy pro­gram ży­cia. W czym jed­nak ten pro­gram się za­wie­rał, trud­no było od­gad­nąć.

Wpraw­dzie po­wie­dział im, że chce pra­co­wać, czy­li, jak się wy­ra­ził, że się prze­no­si na koszt spo­łe­czeń­stwa. Pra­cy tej jed­nak trud­no było bli­żej skre­ślić. Je­że­li usta­wicz­ne cho­dze­nie po uli­cach i miej­scach pu­blicz­nych pra­cą na­zwać moż­na, to pan Bo­le­sław bar­dzo wie­le pra­co­wał!

Pier­wej zwykł był sy­piać do po­łu­dnia, te­raz wsta­wał o go­dzi­nie dzie­wią­tej, a wy-

Ipiw­szy skrom­ną, her­bat­kę, wy­cho­dził na uli­cę, wło­żyw­szy jak naj­lep­szą lor­net­kę w oko. Na prze­cho­dzą­ce ko­bie­ty malo pa­trzył, za to męż­czy­znom mło­dym bar­dzo się sta­ran­nie przy­pa­try­wał. Oso­bli­wie roz­cie­ka­wia­ła go każ­da twarz nie­co su­ro­wym po­wie­trzem ogo­rza­ła, kto­rą da­wa­ła do mnie­ma­nia że po­cho­dzi ze wsi. Za męż­czy­zną o ta­kiej twa­rzy oglą­dał się czę­sto, a na­wet wra­cał się i dził wszyst­kie kro­ki jego. W bra­mie ho­te­lu, do któ­re­go wszedł taki męż­czy­zna, roz­ma­wiał dłu­go z od­dźwier­nym, jak­by na­le­żał do stra­ży bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go. Po­wta­rza­ło się to na dzień kil­ka razy, a za­wsze ja­koś bez wi­docz­ne­go re­zul­ta­tu.

Cza­sa­mi wcho­dził ko­le­ją do ko­ścio­łów i tam naj­pier­wej przy­pa­try­wał się tak­że męż­czy­znom, wbrew wszel­kim re­gu­łom na­ro­dzo­ne­go war­sza­wia­ni­na z szy­kiem, któ­ry w ta­kim ra­zie całą swo­ję uwa­gę wy­łącz­nie płci pięk­nej po­świę­cić jest obo­wią­za­ny. To samo czy­nił w te­atrze i na kon­cer­tach.

Przy­ja­cie­le jego pa­trze­li na to wszyst­ko i róż­nie tłó­ma­czy­li so­bie to dzi­wac­two za­twar­dzia­łe­go re­ne­ga­ta. Jed­ni byli tego zda­nia, że pan Bo­le­sław przy­ci­śnio­ny bra­kiem fun­du­szów, szu­ka ja­kie­go zna­jo­me­go ze wsi, aby od nie­go coś po­ży­czyć na wiecz­ne nie­od­da­nie. W ta­kim ra­zie na­wet kon­ten­ci byli, że się od nich nie­co od­da­lił, bo przy­jaźń ich fun­do­wa­ła się tyl­ko, jak wszyst­ko dziś w Eu­ro­pie, na rów­no­upraw­nie­niu. Do­pó­ki pan Bo­le­sław miał pie­nią­dze, do­pó­ki ra­zem z nimi pła­cił ko­lej szam­pa­na, do­pó­ty ist­nia­ły mię­dzy nimi nie­ro­ze­rwa­ne wę­zły przy­jaź­ni. Próż­na kie­szeń jed­ne­go lub dru­gie­go, zmie­nia­ła całą rów­no­wa­gę. Po­zwo­lo­no więc bied­ne­mu to­wa­rzy­szo­wi od­wią­zać swo­je ogni­wo od przy­ja­ciel­skie­go łań­cu­cha, oso­bli­wie po wy­raź­nym jego wy­zna­niu, że nie­ma ani wio­ski na Ukra­inie, ani lasu wy­so­ko­pien­ne­go, ani na­wet pod­łej pro­pi­na­cyi. Wy­jąt­ko­wo bra­no go nie­kie­dy mię­dzy sie­bie dla jego we­so­łych i traf­nych kon­cep­tów. Inni tłó­ma­czy­li so­bie dzi­wac­two pana Bo­le­sła­wa in­a­czej. Sły­sze­li od nie­go sa­me­go, że kie­dyś miał ja­kąś zwa­dę z kim­siś przy grze w kar­tach, któ­ry mu po­tym gdzieś umknął. Do­mnie­my­wa­li się więc, że te­raz szu­ka tego nie­go­dziw­ca, aby strze­lić kil­ka razy do nie­go i tym spo­so­bem zmyć nie­któ­re za­rzu­ty, któ­re ten­że w świat był pu­ścił. Z tak oczysz­czo­nym su­mie­niem chciał do­pie­ro wstą­pić na inną dro­gę ży­cia.

Byli na­wet i tacy, któ­rzy jesz­cze go­rzej o nim są­dzi­li, ale tego nig­dy gło­śno nie wy­ma­wia­li. Do­syć że pan Bo­le­sław stał się dla wszyst­kich ist­ną za­gad­ką, któ­rej w ża­den spo­sób roz­wią­zać nie umia­no!

Tak mi­nę­ło dwa ty­go­dni. Na po­cząt­ku trze­cie­go ty­go­dnia wy­szedł pan Bo­le­sław z ho­te­lu po na­der skrom­nej her­bat­ce, ukrę­ciw­szy so­bie wprzó­dy kil­ka pa­pie­ro­sów.

Zwy­cza­jem swo­im prze­szedł kil­ka razy całe Kra­kow­skie Przed­mie­ście, skrę­cił po­tym przez Świę­to­krzy­ską, ku Mar­szał­kow­skiej, aby naj­krót­szą li­nią do­stać się na dwo­rzec ko­lei że­la­znej.

Była to jed­na ze zwy­kłych jego wy­cie­czek któ­re przed­się­brał przed każ­dym nad­cho­dzą­cym do War­sza­wy po­cią­giem. Ulo­ko­waw­szy się jak naj­bli­żej drzwi wy­cho­do­wych, przy­pa­try­wał się sta­ran­nie po­dróż­nym.

Dzi­siaj wi­docz­nie sprzy­ja­ło mu nie­bo. Dłu­gi sze­reg wo­zów przy­wiózł znacz­ną licz­bę po­dróż­nych. Po za­ła­twie­niu się z pasz­por­ta­mi, za­czę­li po­je­dyn­czo wy­cho­dzić i do do­ró­żek wsia­dać.

Pan Bo­le­sław przy­pa­try­wał się każ­de­mu. Sta­rym, ko­bie­tom i nie­do­rost­kom nie po­świę­cał żad­nej uwa­gi. Zato na­der pil­nie ba­dał fi­zjo­no­mią, ubiór i ku­fry każ­de­go mło­de­go męż­czy­zny od dwu­dzie­stu pię­ciu lat po­cząw­szy, a skoń­czyw­szy na czter­dzie­stu, jeź­li ta­ko­we nie uszko­dzi­ły wie­le twa­rzy i wło­sów.

Naj­wię­cej zaj­mo­wa­ły go twa­rze świą­tecz­nie przy­stro­jo­ne. Sta­ran­nie ufry­zo­wa­ne wło­sy, wąsy fi­xa­tu­arem do góry pod­nie­sio­ne, an­giel­skie kroch­mal­ne koł­nie­rzy­ki i nie­po­szla­ko­wa­nej bar­wy rę­ka­wicz­ki zwra­ca­ły przedew­szyst­kiem jego uwa­gę. Pil­nie wte­dy przy­pa­try­wał się ku­from i tor­bom po­dróż­nym, aby po ich roz­mia­rach i kształ­tach do­ma­cać się celu w ja­kim po­dróż­ni do sto­li­cy przy­by­wa­li.

Po pół­go­dzin­nej lu­stra­cyi ude­rzył go przedew­szyst­kim je­den z po­dróż­nych. Był to ja­sny, ni­skie­go wzro­stu blon­dy­nek. Mógł mieć oko­ło lat dwu­dzie­stu pię­ciu. Twarz jego była bia­ła jak naj­biel­sza buł­ka z mąki ma­ry­monc­kiej. Ma­lo­wał się na niej spo­kój i pe­wien wy­raz za­do­wo­le­nia. Oczy błę­kit­ne, roz­ja­śnio­ne lek­kim wzru­sze­niem*, pa­trza­ły cie­ka­wie w oko­ło. Usta ocie­nio­ne ma­łym wą­si­kiem oka­zy­wa­ły ła­god­ną du­szę, któ­ra jesz­cze nie wie­le burz świa­to­wych za­zna­ła. Ja­sne wło­sy le­ża­ły spo­koj­nie na skro­niach. Ubiór skrom­ny, lecz sta­ran­ny oka­zy­wał czło­wie­ka do­syć za­sob­ne­go.

Pan Bo­le­sław po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód, aby bli­żej przy­pa­trzeć się rze­czom, któ­re wła­śnie słu­żą­cy ko­le­jo­wy za nim wy­no­sił. Był to ku­fer do­syć znacz­nych roz­mia­rów, sta­ran­nie utrzy­ma­ny i w koło świe­cą­ce­mi gwoź­dzi­ka­mi obi­ty. Przy nim le­żał fu­te­rał z pa­ra­so­lem, z któ­re­go trzy gał­ki róż­no­rod­ne od la­sek ster­cza­ły. Do tego na­le­ża­ło jesz­cze skó­rza­ne, zu­peł­nie nowe pu­dło z ka­pe­lu­szem i ręcz­na to­reb­ka, któ­ra mia­ła kształt wy­kwint­nej ne­ces­ser­ki. Na dru­gim ra­mie­niu po­słu­ga­cza wi­sia­ło sute niedź­wie­dzie fu­tro. Pan Bo­le­sław mo­tał so­bie coś na wąsy i uśmie­cha­cie do sie­bie. Z ma­łe­go blon­dy­na nie spusz­czał oka, i po­wo­li z wiel­ką uwa­gą od­pro­wa­dził go aż do sze­re­gu do­ró­żek, któ­re sta­ły tuż przed scho­da­mi.

– Do pa­ry­skie­go ho­te­lu! wo­łał stra­ną­u­et stroj­ny sie­dzą­cy na koź­le ja­sno­nie­bie­skie­go omni­bu­su.

– Ho­tel eu­ro­pej­ski! ode­zwał się bro­dacz w li­be­ryi, na któ­re­go cza­pie błysz­czał na­pis ho­te­lu. I

– Ezym­ski ho­tel! An­giel­ski! Nie­miec­ki! Li­tew­ski! Wi­leń­ski! Drez­deń­ski!… wo­ła­no chó­rem.

– Ho­tel Sa­ski! ozwał się w koń­cu mały blon­dyn i z uśmie­chem obej­rzał się w koło.

– Ho­tel sa­ski!… do­brze pa­nie! od­parł po­słu­gacz i rzu­cił ku­fer na omni­bus pa­ry­ski.

– Ależ to omni­bus ho­te­lu pa­ry­skie­go, a ja chcę sa­ski! za­wo­łał z nie­ja­ką ener­gią blon­dy­nek.

– To pro­szę pana wszyst­ko jed­no, od­parł po­słu­gacz, rzu­ca­jąc za ku­frem tor­bę po­dróż­ną.

– Nie chcę pa­ry­skie­go, ale sa­ski! wo­łał nie­cier­pli­wie blon­dy­nek i tup­nął lek­ko nogą.

– Za­pła­cić trze­ba wszę­dzie, pra­wił upar­ty po­słu­gacz, czy tu czy tam to je­den dja­beł! I tu drą i tam drą!

Rze­kł­szy to rzu­cił za tor­bą pa­ra­sol, a za pa­ra­so­lem fu­tro niedź­wie­dzie.

– Cóż to ta­kie­go? re­pli­ko­wał po­dróż­ny, czy mam być wa­szym nie­wol­ni­kiem? Chcę miesz­kać w ho­te­lu Sa­skim, bo na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu mam in­te­re­sa, a pa­ry­ski wca­le mi nie na rękę!

– A cóż pan zno­wu mówi? rzekł z in-dy­gna­cyą po­słu­gacz po­da­jąc po­dróż­ne­mu rękę, aby go do omni­bu­su wsa­dzić, cóż pan zno­wu mówi, że ho­tel sa­ski jest przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu! Wszak jak świat świa­tem, to ho­tel sa­ski nig­dy tam nie po­stał! Ho­tel sa­ski jest przy uli­cy Ko­ziej!

Zna­ją­cy do­brze miej­sco­wość ro­ze­śmiał się pan Bo­le­sław na ten ar­gu­ment po­słu­ga­cza.

Ho­tel bo­wiem sa­ski jest wpraw­dzie głów­nym kor­pu­sem swo­im przy uli­cy Ko­ziej, ale przed­sio­nek głów­nej bra­my jego znaj­du­je się przy sa­mym Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, skąd też wprost do jego wnę­trza za­je­chać moż­na.

Po­dróż­ny za­wa­hał się chwi­lę. Po­tym ze­brał jesz­cze raz całą swo­ję ener­gią i za­wo­łał:

– Za­wsze do­tąd sły­sza­łem, że ho­tel sa­ski jest przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu a nie przy ja­kiejś tam Ko­ziej uli­cy. A gdy­by na­wet i tak było, gdy­by ten­że ho­tel nie­tyl­ko przy Ko­ziej, ale na­wet przy ca­piej był uli­cy-

– Niech pan cza­su nie tra­ci… od­parł nie­złom­ny po­słu­gacz, któ­ry zło­tów­kę już" daw­no w kie­sze­ni, mó­wię panu jak czło­wiek po­czci­wy, że tak samo i w pa­ry­skim ho­te­lu ze­drą, paua jak gdzie­in­dziej…

– Pro­szę sia­dać, rzekł kon­duk­tor, któ­ry zda­wał się nic nie wie­dzieć o spo­rze po­dróż­ne­go.

– Niech pan pręd­ko sia­da, bo ko­nie się nie­po­ko­ją! do­ga­dy­wał po­słu­gacz z uśmie­chem do kon­duk­to­ra.

Kon­duk­tor na­der grzecz­nie wziął po­dróż­ne­go pod jed­no ra­mię, z dru­giej stro­ny do­po­mógł mu po­słu­gacz.

Po­dróż­ny chciał jesz­cze raz ze­brać całą swą ener­gią, aby na swo­im po­sta­wić, ale już bra­kło mu do tego cza­su. Czuł się unie­sio­nym w po­wie­trzu, same nogi wstą­pi­ły po schod­kach i wkrót­ce zna­lazł się w nie­li­to­ści­wej pasz­czy omni­bu­su pa­ry­skie­go! Usiadł­szy z re­zy­gna­cyą, wy­chy­lił gło­wę przez okno i rzekł:

– A to dziw­ne rze­czy dzie­ją się w tej War­sza­wie! Czło­wie­ka wio­zą, tam, gdzie nie chce!… Cze­kaj­cie, będę ja ostroż­niej­szy na dru­gi raz! Nie zła­pie­cie mnie tak ła­two! Tyl­ko raz wam się uda­ło za­wieźć mnie na dru­gi ko­niec bie­lań­skiej uli­cy, zkąd pół mili będę mu­siał bie­gać za in­te­re­sa­mi na No­wym Świe­cie!… Na dru­gi raz… i

Chciał jesz­cze da­lej swo­je słusz­ne żale roz­wo­dzić, gdy kon­duk­tor po­cią­gnął za dzwo­nek, a ja­sno błę­kit­ny omni­bus po­mknął raź­no w kie­run­ku swe­go ho­te­lu. Sto­ją­ca przed scho­da­mi ga­wiedź śmia­ła się ser­decz­nie z tego po­ciesz­ne­go zda­rze­nia, śmiał się tak­że i pan Bo­le­sław, a może śmiał się naj­ser­decz­niej ze wszyst – j kich! Twarz jego była przy tym tak roz­ja­śnio­ną, jak­by ten wi­dok był dla nie­go czymś wię­cej ni­że­li roz­ryw­ką.

Dłu­go stał na rogu dwor­ca i pa­trzał w uli­cę Mar­szał­kow­ską, w któ­rej co­raz sła­biej po­bły­ski­wał błę­kit­nym ko­lo­rem omni­bus ho­te­lu pa­ry­skie­go. Pa­trzał jesz­cze gdy ten­że na skrę­cie przed sa­skim ogro­dem zu­peł­nie znikł mu z oczu, tyl­ko sza­ry tu­man ku­rzu po so­bie zo­sta­wił!…

Pan Bo­le­sław stał dłu­go w tym sa­mym miej­scu i pa­trzał za­my­ślo­ny przed sie­bie. Na ustach drżał uśmiech za­do­wo­le­nia, a w oczach jego bły­ska­ła co­raz ja­śniej ja­kaś myśl szczę­śli­wa…

Było już koło go­dzi­ny dru­giej po po­łu­dniu, gdy pan Bo­le­sław po dłu­giej kon­fe­ren­cyi z od-dźwier­nym ho­te­lu pa­ry­skie­go i po krót­szych nie­co roz­mo­wach z krą­żą­ce­mi przed ho­te­lem żyd­ka­mi, któ­rych zna­jo­my nasz po­dróż­ny do swe­go nu­me­ru po­wo­ły­wał, z wy­ja­śnio­ną twa­rzą wszedł na pierw­sze pię­tro i do trze­cich drzwi po pra­wej ręce śmia­ło za­pu­kał.

– Pro­szę wejść! ozwał się ła­god­ny głos po­dróż­ne­go.

Pan Bo­le­sław otwo­rzył drzwi sze­ro­ko i śmia­łym kro­kiem wszedł do po­ko­ju!

– Wi­tam, wi­tam ko­cha­ne­go pana w na­szej War­sza­wie! za­wo­łał i otwo­rzył ra­mio­na.

Po­dróż­ny otwo­rzył sze­ro­ko oczy i wpa­trzył się w swe­go go­ścia tak dziw­nie, jak­by go po raz pierw­szy w ży­ciu wi­dział. Otwo­rzył usta, chciał coś po­wie­dzieć, ale na sło­wa nie sta­ło mu cza­su. Uczuł w koło sie­bie opa­su­ją­ce się dłu­gie ręce go­ścia, uczuł wąsy jego czar­ne przy­ty­ka­ją­ce do swo­ich wą­si­ków.

– Jak­że się masz pa­nie Sa­bi­nie! wo­łał gość ca­łu­jąc go w jed­nę i dru­gą stron§ twa­rzv.

Po­dróż­ny rze­czy­wi­ście tak się na­zy­wał!…., Po dwóch ser­decz­nych po­ca­łun­kach, któ­re oczy­wi­ście w pierw­szym im­pe­cie na­wet od­wza­jem­nił, przy­szedł nie­co do sie­bie. Spoj­rzał jesz­cze raz z uwa­gą na go­ścia i zno­wu chciał coś po­wie­dzieć, gdy ten­że po­chwy­cił go po wtór­nie w ob­ję­cia i jesz­cze ser­decz­niej ni­że­li pier­wej uści­skał.

– Wiesz co pa­nie Sa­bi­nie, rzekł za­raz po do­ko­na­nym uści­sku pan Bo­le­sław, wiesz ko­cha­ny pa­nie, że do na­zwi­ska lub imie­nia chrzest­ne­go wią­że się coś, cze­go zwy­kłym ro­zu­mem zba­dać trud­no.

I tak na­przy­kład nie zna­łem żad­nej He­le­ny, któ­ra­by była szczę­śli­wą, za to każ­da pra­wie Zo­sia jest mi­lut­ka z no­skiem do góry za­dar­tym. Jul­ka jest za­wsze śla­ma­zar­nik, a ko­bie­ty bez pa­tro­nek, jak na­przy­kład Alek­san­dra lub Win­cen­ty­na, mają w swo­im cha­rak­te­rze za­wsze coś mę­skie­go. Tak też i do pań­skie­go imie­nia przy­wią­za­ła się dzi­siaj mi­mo­wol­nie ja­kaś re­mi­ni­scen­cya hi­sto­rycz­na, któ­rej świad­kiem by­łem. Pan na­zy­wasz się Sa­bin i przed­sta­wi­łeś mimo two­jej chę­ci i woli sce­nę po­rwa­nia Sa­bi­nek przez sta­rych, rzym­skich ka­wa­le­rów.

– To praw­da, od­po­wie­dział za­dzi­wio­ny | pan Sa­bin, ani się spo­dzie­wa­łem, że będę miesz­kał w ho­te­lu Pa­ry­skim. Opie­ra­łem się, do­po­mi­na­łem się kil­ka­krot­nie o ho­tel sa­ski, I ale cóż było ro­bić… – Oba­wiam się na do­bre, aby pana tu­taj jaka Sa­bin­ka nie po­rwa­ła! I

Pan Sa­bin jesz­cze sze­rzej otwo­rzył oczy i wpa­trzył się w swe­go dziw­ne­go go­ścia.

– Niech mi pan da­ru­je, wy­szep­nął z ci­cha ale… tra­fia się czę­sto w ży­ciu… cza­sa­mi pa­mięć jest tak upar­ta… I

– Już wiem co pan chcesz po­wie­dzieć! Nie­przy­po­mi­nasz pan so­bie mo­jej fi­zy­ono­mii!

– Prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam..! ale my, co to na wsi sie­dzie­my i tyl­ko ma­łej kół­ko zna­jo­mych…,

– Masz zu­peł­nie słusz­ność, pa­nie Sa­bi­nie] Wy wiej­scy miesz­kań­cy, któ­rych pa­mięć za le­d­wie kil­ku są­sia­dów włącz­nie z pro­bosz­cza­mi po­mie­ścić może, nie umie­cie so­bie dać rady, gdy kil­ka­dzie­siąt róż­nych twa­rzy spa­mię­tać trze­ba! My w sto­li­cy mamy pa­mięć le­piej wy­ćwi­czo­ną. War­sza­wa ma dwa­kroć sto ty­się­cy miesz­kań­ców, a rę­czę panu, że znam wszyst­kie fi­zy­ono­mie nie wy­jąw­szy na­wet na­szych sta­ro­za­kon­nych bra­ci z uli­cy fran­cisz­kań­skiej!… Co się zaś ty­czy mo­ich wą­sów i bro­dy, tym wy­rzą­dzasz pan krzyw­dę nie­po­we­to­wa­ną!

– Prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam… ale w ża­den spo­sób nie moge so­bie przy­po­mnieć…

– Jak­to? Przed dwo­ma czy trze­ma laty… nie przy­po­mi­nasz pan so­bie?… Jeź­li się nie mylę, na balu u pań­stwa Jó­ze­fów. dwie mile od K**… kie­dy to ten je­go­mość z dłu­gie­mi wą­sa­mi…

I Pan Sa­bin po­ło­żył pa­lec na czo­le i dłu­go my­ślał. Po chwi­li ze smut­nym wy­ra­zem na twa­rzy od­parł:

– Dziw­na rzecz… nie mogę w ża­den spo­sób przy­po­mnieć so­bie, ajeź­li się nie mylę, to u pań­stwa Jó­ze­fów nig­dy na­wet w tym cza­sie żad­ne­go balu nie było! Pani Jó­ze­fo­wa od pię­ciu lat cho­ra…

– Nie wiem, co wy na wsi ba­lem na-1 zy­wa­cie! Więc wie­czór, pro­sty, tań­cu­ją­cy" wie­czór. 1

– Nie pa­nie… zda­je mi się… bar­dzo prze­pra­szam… zda­je mi się, że się pan my­lisz. „

– Tam do kata! Słusz­nie pan mó­wisz!?] Po­mie­sza­ło mi się w gło­wie! Wszak to było u pani mar­szał­ko­wę),., i

– Prę­dzej u pani mar­szał­ko­wej! Tam by­wa­łem do­syć czę­sto! I

– Tak, tak, u pani mar­szał­ko­wej. Te­raz| ja­sno so­bie przy­po­mi­nam. Pan tań­czy­łeś z tą blon­dyn­ką w bia­łej suk­ni, co to kwiat­ki mia­ła we wło­sach! Tań­czy­łeś pan ma­zu­ra… praw­daż?

Pan Sa­bin po­ło­żył zno­wu pa­lec na czo­le. Blon­dy­nek wie­le wi­dział i z nie­jed­ną, tań­czył. Bia­ła suk­nia i kwia­tek na gło­wie to tak­że nie było nic nie­praw­do­po­dob­ne­go. Wresz­cie przy­po­mniał so­bie do­syć wy­raź­nie, że raz na ze­bra­niu u pani mar­szał­ko­wej tań­czył ma­zu­ra z pan­ną „ któ­ra w sa­mej rze­czy mia­ła bia­łą, suk­nią i ja­kiś kwia­tek we wło­sach. Z we­sel­szą więc miną uśmiech­nął się i od­parł:

–- Coś przy­po­mi­nam so­bie… to była pan­na Se­ra­fi­na cór­ka pana Ję­drze­ja ze Sło­mi­na…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: