Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Posag - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Posag - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà 1" (26) ßíâàðÿ 1872 ã.

w Dru­kar­ni S. Or­gel­bran­da Sy­nów, uli­ca Bed­nar­ska Nr. 20.

I.

Do­mom War­sza­wy na­ka­za­no przy­wdziać nowe su­kien­ki. Jak­kol­wiek roz­kaz ten miał na celu upięk­sze­nie mia­sta, nie wszyst­kim jed­nak wła­ści­cie­lom przy­padł do sma­ku. Jed­nym żal było na­ru­szyć uskła­da­ne­go, gro­sza, inni nie mie­li z cze­go na­ru­szać. Mimo to wszyst­ko domy za­czę­ły się stro­ić jak ko­bie­ty w sza­ty go­do­we, jed­ne z nie­ta­jo­ną ko­kie­te­ryą ma­rząc o go­ściach i lo­ka­to­rach do­stoj­nych, dru­gie ubie­ra­ły się ze łza­mi w oczach, jak na ślub ubie­ra się pan­na mło­da, któ­rej ser­ce ma­rzy o in­nym.

W ja­skra­we sza­ty przy­brał się je­den dom przy uli­cy Mo­sto­wej. Wła­ści­ciel domu niz­ki, szpa­ko­wa­ty, kwa­dra­to­wej po­sta­ci męż­czy­zna, stał wła­śnie na uli­cy, pa­trząc na ukoń­czo­ne dzie­ło mu­la­rza.

I w rze­czy sa­mej było na co pa­trzyć. Dom dwu­pię­tro­wy o czte­rech oknach fron­to­wych, był wy­ma­lo­wa­ny na czer­wo­no­żół­ta­wy ko­lor, miał prócz tego po­pie­la­te gzem­sy i dol­ny szlak ja­sno-sza­fi­ro­wy.

Wła­ści­ciel domu z duma pa­trzył na dzie­ło swe­go po­my­słu, a był jesz­cze dum­niej­szy gdy so­bie przy – po­mniał, że po­mysł ten przy­pro­wa­dził do skut­ku mimo woj­ny do­mo­wej, jaką z tego po­wo­du prze­być mu­siał.

– I nie­chże mi kto po­wie, mó­wił do sie­bie, że to cu­dow­nie nie wy­glą­da. Ścia­ny jak żółt­ko na twar­do ugo­to­wa­ne, gzem­sy jak per­ły za­mor­skie, a szlak dol­ny jak pas słuc­ki u kon­tu­sza! Spadł tyl­ko na dół, bo też dzi­siaj i brzu­chów daw­nych nie­ma!

– A co pa­nie Iza­ja­szu, za­uwa­żył są­siad ry­bak z za­wo­du, z krót­ką fa­jecz­ką w zę­bach – ka­mie­ni­ca wa­sza wi§cej bry­lu­je, ni­że­li za­mek kró­lew­ski!

– Ba – od­parł pan Iza­jasz.

– Far­ba dro­ga! Żół­to-czer­wo­na!

– Nie­szczę­dzi­ło się pie­nię­dzy! Ale zato niech mi się zja­wi lo­ka­tor do tych dwóch po­ko­ików! Musi za­pła­cić za far­bę, za ma­la­rza i za moje kło­po­ty, któ­re mia­łem z żoną i cór­ką.

– Z żoną i cór­ką?

– Tak jest z żoną i cór­ką! Wy­obraź­cie so­bie, To­ma­szu, cór­ka moja po­wia­da, że to ko­lor obrzy­dły, że w ta­kim domu nie­gu­stow­nie po­ma­lo­wa­nym na­wet wstyd jest miesz­kać. I mat­ka była zra­zu tego zda­nia. Ale czło­wiek w cie­mię nie bity, wzię­łem się na spo­sób. Po­róż­ni­łem mat­kę z cór­ką i mat­ce obie­ca­łem z pod­wyż­sze­nia naj­mu za dwa po­ko­iki spra­wić nowy szla­frok. Tym spo­so­bem prze­szła do mego obo­zu, a cór­ka zo­sta­ła sama. A te­raz trze­ba no­we­go lo­ka­to­ra do­brze po­cią­gnąć, aby i szla­fro­czek był i koszt się wró­cił za far­bę! Ni­żej ty­sią­ca zło­tych nie dam, choć­by był ro­dzo­nym bra­tem!

– Ty­siąc zło­tych! To za­wie­le!

– Klnę się na świę­te­go Iza­ja­sza, że ani tym­fa nie spusz­czę!

– Żar­tu­je­cie!

– Daję wam sło­wo, że psem mnie na­zwie­cie, jeż­li ustą­pię!

– Prze­cież u was o grosz nie trud­no.

– Gdzie tam! Gdzie tam! Czło­wiek bied­ny, wią­że dwa koń­ce jak może! Daw­niej to moż­na było za­ro­bić, dzi­siaj han­del nie idzie, Gdańsk drze­wa nie po­trze­bu­je.

– Wie­dzą są­sie­dzi jak kto sie­dzi!

– Żar­ty, żar­ty, pa­nie To­ma­szu! Za­ro­bi­li­ście na sta­wach, to wam do­brze żar­to­wać!… Ale któż to przed nas za­jeż­dża?

Przed nowo wy­ma­lo­wa­ną ka­mie­ni­cą sta­nę­ła w tej chwi­li do­roż­ka z ja­kąś sę­dzi­wą, czar­no ubra­ną ma­tro­na. Obok niej sie­dział mło­dy, dwa­dzie­ścia kil­ka lat ma­ją­cy męż­czy­zna.

– Czy tu jest miesz­ka­nie do na­ję­cia? za­py­ta­ła sę­dzi­wa ko­bie­ta.

Pan Iza­jasz wy­trzesz­czył sze­ro­ko duże ce­bu­la­ste oczy, jak­by na­gle przy­tom­ność umy­słu stra­cił.

– Czy jest miesz­ka­nie do na­ję­cia? po­wtó­rzy­ła nie­zna­jo­ma.

– Po­miesz­ka­nie?… Po­miesz­ka­nie?…. beł­ko­tał pan Iza­jasz i sze­ro­ką dło­nią mu­skał po czo­le, jak­by ztam­tąd chciał coś ze­trzeć. – Aha, po­miesz­ka­nie!

Nie­zna­jo­ma zmarsz­czy­ła brwi.

– Cóż to! Czy nie wy­raź­nie mó­wię? rze­kła gniew­nie – chcę miesz­ka­nie na­jąć!

Pan Iza­jasz pa­trzył cią­gle tym sa­mym wzro­kiem. Zda­wa­ło się, że nie­zna­jo­ma spra­wi­ła na nim ja­kieś nie­zwy­kłe wra­że­nie.

– Moja mat­ka pyta się o miesz­ka­nie, ozwał się mło­dy męż­czy­zna, któ­ry w do­roż­ce sie­dział.

– Tak, tak… o miesz­ka­nie, wiem, wiem! beł­ko­tał pan Iza­jasz i otwo­rzył sze­ro­ko gębę.

– Są­sie­dzie, przy­szedł mu w po­moc ry­bak, ci pań­stwo chcą po­miesz­ka­nia!

– Ci­cho bądź­cie! Do kroć­sto­ty­się­cy! ofuk­nął są­sia­da pan Iza­jasz, co wam do mego domu?

– Tam do kata! Czy osza­lał? mruk­nął są­siad. Tym­cza­sem nie­zna­jo­ma wy­sia­dła z do­roż­ki i wraz z mło­dym męż­czy­zną zwró­ci­ła się ku sie­ni domu. Wi­dząc to, pan Iza­jasz po­śpie­szył za nią.

– Jest po­miesz­ka­nie, za­wo­łał w sie­ni, ale to bę­dzie za­szczu­płe dla wiel­moż­nej pani…

– Po­trze­bu­ję ma­łe­go po­miesz­ka­nia.

– To jest ubo­gie, bar­dzo ubo­gie miesz­kan­ko.

– Nie je­stem bo­ga­tą.

Pan Iza­jasz za­trzy­mał się w sie­ni, jak­by nie­zna­jo­mej da­lej pu­ścić nie chciał. Roz­rzew­nie­nie ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy.

– Z wie­lu iz­de­bek skła­da się to miesz­ka­nie, za­py­ta­ła nie­zna­jo­ma, nie pa­trząc wca­le na pana Iza­ja­sza.

– Za­le­d­wie z dwóch i jed­nej ku­chen­ki! od­po­wie­dział pan Iza­jasz, a głos jego drżał wi­docz­nie.

– W sam raz dla nas!

– Ale… prze­pra­szam… ale…

– Co za ale? Moż­na prze­cież obej­rzeć!

– Tak… tak… moż­na, ale… te iz­deb­ki są za­dro­gie!

– Są dro­gie? Będę się tar­go­wa­ła! A gdzie wła­ści­ciel?

– Wła­ści­ciel nic nie ustą­pi.., rę­czę wiel­moż­nej…

– A gdzie miesz­ka wła­ści­ciel.

– Wła­ści­ciel… miesz­ka na dru­giem pię­trze!

– Chodź­my do nie­go!

Pan Iza­jasz nie miał in­ne­go wy­bo­ru, jak tyl­ko ra­zem z nie­zna­jo­mą udać się na dru­gie pię­tro. In­ne­go spo­so­bu w trud­nem swo­jem po­ło­że­niu nie mógł wy­my­ślić.

Gdy wszy­scy na ko­ry­tarz dru­gie­go pię­tra we­szli, spo­czę­ła chwi­lę nie­zna­jo­ma, aby ode­tchnąć.

Zda­je się, że po­sły­sza­ła pani Iza­ja­szo­wa kro­ki idą­cych, bo otwo­rzyw­szy drzwi, wyj­rza­ła na ko­ry­tarz.

– Chcę obej­rzeć miesz­ka­nie do na­ję­cia, rze­kła do niej nie­zna­jo­ma.

– Iza­jasz! Czy sły­sza­łeś? od­po­wie­dzia­ła mał­żon­ka.

– Chcia­ła­bym wi­dzieć sa­me­go wła­ści­cie­la!

– Mój mąż jest wła­ści­cie­lem! Iza­ja­szu! Iza­jasz stał cią­gle oszo­ło­mio­ny. Otwo­rzył gębę, wy­trzesz­czył oczy i pa­trzył cią­gle w twarz nie­zna­jo­mej.

Nie­zna­jo­ma zaś po­wzię­ła dziw­ne wy­obra­że­nie o panu Iza­ja­szu. Zda­wa­ło się jej, że wi­dzi idy­otę przed sobą.

Uśmiech­nę­ła się do nie­go.

– Więc to pan je­steś wła­ści­cie­lem tego domu? Cze­muż pan tak nie­oględ­nie ob­cho­dzi się z lo­ka­to­ra­mi i ga­nisz im wła­sny dom swój?

Pani Iza­ja­szo­wa zmarsz­czy­ła brwi na męża. Pan Iza­jasz oprzy­tom­niał na­gle, wi­dząc na czo­le mał­żon­ki tę do­brze mu zna­ną chmur­kę gra­do­wą.

– Pro­szę pań­stwa z sobą, za­wo­łał na­gle i wy­jął klucz z kie­sze­ni gra­na­to­wej ka­pot­ki.

Współ­wła­ści­ciel­ka domu prze­czu­ła ja­kieś nie­szczę­ście. Nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­ła mał­żon­ka tak dziw­nie za­fra­so­wa­ne­go przy­by­ciem no­wych lo­ka­to­rów.

Za­rzu­ciw­szy lek­kie okry­cie na ra­mio­na, zbie­gła szyb­ko po wscho­dach, aby być świad­kiem i po­mo­cą przy naj­mie miesz­ka­nia, z któ­re­go miał sic jej do­stać, jako po­rę­ka­wicz­ne – nowy szla­frok.

Na pierw­szem pię­trze za­sta­ła wszyst­kich, oglą­da­ją­cych dwa po­ko­iki i ku­chen­kę.

– Ja za­raz po­wie­dzia­łem, że za­szczu­płe dla wielm…

Pani Iza­ja­szo­wa trą­ci­ła męża ener­gicz­nie łok­ciem i rze­kła, prze­ry­wa­jąc mu:

– Prze­cież każ­dy wi­dzi co bie­rze! Co to­bie do tego!

– Iz­deb­ki wpraw­dzie małe, ale dla nas wy­star­czą, za­uwa­ży­ła nie­zna­jo­ma.

– Ja­bym jed­nak nie ra­dził… za­wo­łał pan Iza­jasz i bła­gal­nie spoj­rzał na żonę.

– Co ty tam ple­ciesz! ofuk­nę­ła pani Iza­ja­szo­wa.

– Chcia­łem po­wie­dzieć, że iz­deb­ki za… dro­gie!

– Dzi­siaj wszyst­ko dro­gie!

– Chcia­ła­bym jed­nak wie­dzieć, wie­le za te po­ko­iki?

– Nie ra­dzę na­wet pani py­tać wielm…

– Iza­ja­szu! Co to­bie dzi­siaj?

– Mu­siał­bym wziąć od wiel­moż­nej pani… ty­siąc zło­tych!

Pan Iza­jasz ode­tchnął głę­bo­ko, jak czło­wiek, któ­ry już zdo­był się na krok sta­now­czy. Spoj­rzał z pew­ną duma na żonę, jak­by żą­dał od niej na­gro­dy za czyn he­ro­icz­ny.

– Ty­siąc zło­tych! po­wtó­rzy­ła nie­zna­jo­ma – to za­wie­le!

– Ja sam po­wia­dam że za­wie­le!

– To nie war­to!

– Sam po­wia­dam że nie war­to! Dla­te­go na­przód mó­wi­łem, że nie ra­dzę, że od­ra­dzam…

Pani Iza­ja­szo­wa nie wie­dzia­ła te­raz co się z me żem zro­bi­ło. Czy ro­zum stra­cił, czy zgłu­piał na­gle?

Trą­ciw­szy go jesz­cze ener­gicz­niej łok­ciem pod że­bra, rze­kła ze słod­kim uśmie­chem:

– Niech pań­stwo nie zwa­ża­ją na to co mój mąż mówi. On lubi cza­sem kpić so­bie z łu­dzi!… Po­ko­je są czy­ste i wid­ne, ty­siąc zło­tych każ­dy da za nie!

– Wie­rzaj mi pani, że i osiem­set nie war­te! re­pu­gno­wał z wi­docz­ną ener­gią pan Iza­jasz. – Na Kra­kow­skiem do­sta­nie za te pie­nią­dze, a tu na Mo­stów­ce…

– Wi­dać, że pan nas nie­chęt­nie przyj­mu­jesz! rze­kła nie­zna­jo­ma i spoj­rza­ła z uśmie­chem na syna.

– O, jak naj­chęt­niej, wiel­moż­na pani, od­parł pan Iza­jasz i chciał na­wet nie­zna­jo­mą w rękę po­ca­ło­wać, – o jak naj­chęt­niej, tyl­ko… tyl­ko… te iz­deb­ki za­dro­gie!

– To niech pan opu­ści.

– Opu­ścić?… Nie moge, da­li­bóg nie moge! Far­ba, ma­larz, wap­no… da­li­bóg nie moge! Gdzie­in­dziej może pani da­le­ko ta­niej zna­leść.

Pani Iza­ja­szo­wa za­ła­ma­ła ręce i smut­no spoj­rza­ła na męża.

– Sie­dem­set zło­tych! rze­kła nie­zna­jo­ma.

– Wię­cej ani sze­lą­ga nie war­te te iz­deb­ki! skwa­pli­wie do­dał pan Iza­jasz.

– On tyl­ko tak żar­tu­je! prze­rwa­ła pani Iza­ja­szo­wa, na­dep­tu­jąc mał­żon­ka na nogę.

– Nie, ko­cha­nie, nie żar­tu­ję! Jak mi Bóg miły, nie żar­tu­ję! A gdzież ja­bym śmiał żar­to­wać z wiel­moż­nej pani…

– Więc zgo­da za sie­dem­set! za­wo­ła­ła z uśmie­chem nie­zna­jo­ma, pa­trząc na syna.

– Je­śli wiel­moż­na pani ko­niecz­nie chce w tych ubo­gich iz­deb­kach miesz­kać, to… to zgo­da! wes­tchnął pan Iza­jasz, a łzy sta­nę­ły mu w oczach.

Pani Iza­ja­szo­wej sta­nę­ły tak­że łzy w oczach, ale trud­no od­gad­nąć, czy z… tego sa­me­go po­wo­du co mę­żo­wi. Czy utra­ta obie­ca­ne­go szla­fro­ka wy­ci­snę­ła te łzy z oczu po­czci­wych mał­żon­ków?

Pani Iza­ja­szo­wa nie chcia­ła dłu­żej być świad­kiem sce­ny któ­rej nie poj­mo­wa­ła. Od­wró­ci­ła się szyb­ko, wy­bie­gła na dru­gie pię­tro i za­trza­snę­ła gło­śno drzwi za sobą.

Trzask drzwi roz­legł się głu­cho po pu­stych mu­rach. Dwa razy po­wtó­rzy­ło go echo, a po­tem na­sta­ła ci­sza po­nu­ra, gro­bo­wa, zwia­stu­ją­ca panu Iza­ja­szo­wi zło­wro­gie na­stęp­stwa.

Otarł zim­ny pot z czo­ła, pa­trzył czas nie­ja­ki to na nie­zna­jo­mą, – to na mło­de­go przy niej sto­ją­ce­go męż­czy­znę, a po­tem rzekł:

– Niech się wiel­moż­na pani nie dzi­wi mo­jej żo­nie. Po­czci­wa to i do­bra ko­bie­ta, ale o świe­cie tyle tyl­ko wie, co z okien domu na Mo stów­ce oba­czył Czło­wiek zna… całą Wi­słę i ka­wa­ła mo­rza na­wet za Gdań­skiem!

– Więc moge dać za­da­tek? prze­rwa­ła nie­zna­jo­ma.

– Nie­trze­ba! Wca­le nie­trze­ba! Prze­cież ja…

– Ale dla mo­jej pew­no­ści… za­raz mu­szę się spro­wa­dzi ć!

– A… tak, praw­da! Wiel­moż­na pani mnie… nie zna! A lu­dzie, to róż­ni by­wa­ją! W sa­mej rze­czy, trze­ba za­dat­ku.

Nie­zna­jo­ma wy­ję­ła sto zło­tych. Pan Iza­jasz wziął pie­nią­dze z ręki po­da­nej, wziął i rękę przy­ło­żył do ust i dzie­sięć razy ser­decz­nie po­ca­ło­wał.

Nie­zna­jo­ma cof­nę­ła szyb­ko rękę i otar­ła ją… z łez pana Iza­ja­sza, któ­re ten­że mimo jej wie­dzy tam­że zo­sta­wił.

– Pod­ocho­cił so­bie bie­dak, rze­kła w po­wro­cie do syna, i ośli­nił mi całą rękę.

– Jesz­cze o za­dat­ku go­tów za­po­mnieć, od­po­wie­dział mło­dy męż­czy­zna i rzu­cił okiem na dom ja­skra­wo po­ma­lo­wa­ny, z któ­re­go gór­nych okien wyj­rza­ła te­raz głów­ka mło­dej dziew­czy­ny.

A są­siad To­masz, za­moż­ny ry­bak, stał na uli­cy z małą fa­jecz­ką w ustach i z dziw­nym uśmie­chem pa­trzył na wra­ca­ją­cą do­roż­kę, któ­ra no­wych lo­ka­to­rów wio­zła ku ko­ścio­ło­wi Pau­li­nów.

Po­nie­waż jed­nak z tej do­roż­ki nic wy­czy­tać nie mogł, coby mu tak dziw­ne za­cho­wa­nie się pana Iza­ja­sza wy­tłu­ma­czyć mo­gło, od­chrząk­nął więc kil­ka razy, otarł wąsy i po­wo­li wszedł do domu są­sia­da, aby w gro­nie ro­dzi­ny szu­kać klu­cza do tej cie­ka­wej za­gad­ki.

II.

Dru­gie pię­ter­ko, do któ­re­go wła­śnie są­siad To­masz dą­żył w tej chwi­li, skła­da­ło się z kil­ku ma­łych iz­de­bek i jed­ne­go dość ob­szer­ne­go po­ko­ju. Ten po­kój miał urzą­dze­nie do­syć wy­kwint­ne. Sute fi­ran­ki wi­sia­ły u okien, pod­trzy­my­wa­ne gru­be­mi sznu­ra­mi z weł­ny czer­wo­nej. Prze­sta­rza­łe­go fa­so­nu ka­na­pa, ale gru­bą je­dwab­ną ma­te­ryą po­kry­ta, roz­pie­ra­ła się z py­chą do­rob­ko­wi­cza mię­dzy dwo­ma okna­mi. Przed nią stał w nie­ustan­nej służ­bie wy­pro­sto­wa­ny jak na­jem­ny lo­kaj, lub jak mąż po­sa­giem żony ku­pio­ny – stół ma­ho­nio­wy, bo­ga­to w rzeź­bę opa­trzo­ny. W koło nie­go ugru­po­wa­ły się róż­ne­go po­cho­dze­nia krze­sła, fo­te­le i kar­ły, jako przy­ja­cie­le domu. Jed­ne po­dzi­wia­ły rzeź­bę słu­żą­ce­go sto­łu i to, co ua tym sto­le cza­sem po­da­wa­no, inne ad­o­ro­wa­ły bo­ga­ty ada­ma­szek ka­na­py i wy­pu­kłe ćwiecz­ki z ko­ści sło­nio­wej.

Prócz du­żych zwier­cia­deł wi­sia­ły na ścia­nach ob­ra­zy olej­ne w zło­co­nych ra­mach, a nie­któ­re z nich były na­wet lep­sze­go po­cho­dze­nia.

W ką­cie opie­rał się o ścia­nę for­te­pian, a otwo­rzo­na kla­wia­tu­ra i roz­ło­żo­ne na pul­pi­cie nuty oka­zy­wa­ły, że nie jest tu­taj tyl­ko me­blem zwy­czaj­nym.

Mło­de pa­lusz­ki, któ­re przed chwi­lą wy­do­by­wa­ły z nie­go ja­kieś za­gra­nicz­ne me­lo­dye, jak zwykł ma­wiać są­siad To­masz, spo­czy­wa­ły te­raz na ko­la­nach mło­dej ko­bie­ty, któ­ra naj­wię­cej mo­gła li­czyć lat dwa­dzie­ścia.

Była to cór­ka pana Iza­ja­sza. Twarz jej nie od­zna­cza­ła się ani szla­chet­niej­szym wy­ra­zem, któ­ry oczy po­ry­wa, ani spo­koj­ną re­gu­lar­no­ścią ry­sów, ja­kie w po­są­gach mar­mu­ro­wych uwiel­bia­my. Była tam tyl­ko mło­dość a nic wię­cej. Tak przy­najm­niej wy­da­wa­ła się na pierw­szy rzut oka je­dy­nacz­ka pana Iza­ja­sza.

W tej chwi­li na­wet twarz jej była wca­le nie­po­nęt­ną. Dwa gru­be zmarszcz­ki prze­cię­ły jej czo­ło, któ­re­mu nie­moż­na było od­mó­wić roz­sąd­ku. Nos spusz­czo­ny na dół prze­dłu­żył się jesz­cze wię­cej, a za­sze­ro­ko roz­kra­ja­ne usta wy­gię­ły się do góry koń­ca­mi i wy­glą­da­ły jak księ­życ w ostat­niej kwa­drze. W czar­nych tyl­ko oczach bły­ska­ło mi­lut­kie świa­teł­ko, a na­wet od cza­su do cza­su strze­la­ło tak pięk­nym po­ły­skiem, że naj­wpraw­niej­sza za­lot­ni­ca mo­gła­by go po­zaz­dro­ścić.

Ubiór zato je­dy­nacz­ki pana Iza­ja­sza był nad­zwy­czaj gu­stow­ny, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści był bar­dzo pro­sty. Lek­ka tiu­ni­ka z ja­snej weł­nia­nej ma­te­ryi, na pół opię­ta, na pół fał­dzi­sta uwy­dat­nia­ła zgrab­ną ki­bić. Z pod dłu­giej suk­ni wy­chy­lał się mały bu­cik opar­ty o pe­dał for­te­pia­nu.

Po po­ko­ju szyb­kim kro­kiem cho­dzi­ła niz­kie­go wzro­stu a do­brej tu­szy ko­bie­ta. Mia­ła twarz gład­ką, wy­peł­nio­ną, ale bez żad­ne­go wy­ra­zu. Usta sze­ro­kie, po­spo­li­te, oka­zy­wa­ły in­stynk­ta wię­cej re­al­ne. Ubiór jej był pre­ten­sy­onal­ny, ale bez wyż­sze­go sma­ku. Sta­re, brud­ne rę­ka­wicz­ki z po­od­ci-na­ne­mi pal­ca­mi, mia­ły chro­nić rękę od szko­dli­we­go wpły­wu po­wie­trza i słoń­ca.

W tej chwi­li przy­bra­ła jej twarz ko­lor kar­ma­zy­no­wy, okrą­głe bez­myśl­ne oczy błysz­cza­ły ogniem nie­przy­jem­nym.

Na pierw­szy rzut oka moż­na było po­znać, że to jest mat­ka sie­dzą­cej przy for­te­pia­nie je­dy­nacz­ki. Rysy mat­ki po­wta­rza­ły się w cór­ce, były jed­nak wy­kształ­ce­niem i wy­cho­wa­niem wię­cej uszla­chet­nio­ne. Dla wpraw­niej­sze­go oka uwy­dat­niał się na­wet pe­wien kon­trast jaki był mię­dzy nie­mi. Wi­docz­nie od­bie­gła cór­ka mat­kę wyż­szem wy­kształ­ce­niem, a ta nie mo­gąc za nią zdą­żyć, zaj­mo­wa­ła czę­sto wzglę­dem swo­jej je­dy­nacz­ki sta­no­wi­sko nie­przy­ja­ciel­skie.

– To­bie tyl­ko gra­nie w gło­wie, wo­ła­ła w gnie­wie roz­trą­ca­jąc krze­sła i fo­te­le; abyś tyl­ko mo­gła brzdą­kać na kla­wi­kor­dzie, to już ci nic wię­cej nie trze­ba. A ja mam do­mo­we kło­po­ty, mam umar­twie­nia, o któ­re na­wet nie za­py­tasz! Czy sły­szysz El­żu­siu?

– Sły­szę, ma­teń­ko, od­po­wie­dzia­ła El­żu­sia co­fa­jąc z kla­wia­tu­ry pa­lusz­ki na ko­la­na.

– Ja mu­szę się tra­pić, mu­szę we wszyst­ko Wglą­dać, pra­wi­ła da­lej pani Iza­ja­szo­wa. Wczo­raj nlu­sia­łam sama żyda z piw­ni­cy wy­rzu­cać, któ­ry już za trzy kwar­ta­ły nie za­pła­cił, a ty na­wet nie za­py­ta­łaś się o to!

El­żu­sia wes­tchnę­ła. Wy­raz cier­pie­nia prze­biegł po jej twa­rzy.,

– Cóż ja tym kło­po­tom po­ra­dzę, ma­tecz­ko?– od­po­wie­dzia­ła i spu­ści­ła smut­no gło­wę.

– Wła­śnie dla­te­go mó­wię, że nic ra­dzić nie chcesz. Gra swo­ją dro­gą! Moż­na coś za­grać, gdy są go­ście, aby po­ka­zać że­śmy na two­je edu­ka­cya pie­nię­dzy nie ża­ło­wa­li, moż­na cza­sem jaką hi­sto­ryj­kę z książ­ki po­czy­tać – ale za­siąść na cały dzień do for­te­pia­nu, oto­czyć się nu­ta­mi i książ­ka­mi, to tyl­ko wiel­kie pa­nie tak ro­bią! Nam dzię­ki Bogu jeść nie bra­ku­je, mamy dwo­iste mię­so na obiad, ale prze­cięć do tych pań­skich fa­na­be­ryj to nam da­le­ko jesz­cze.

– Wszak za­wsze się py­tam, czy ma­tecz­ka ma dla mnie co do ro­bo­ty.

– Praw­da że py­tasz. Ale cóż z tego! Gdy tyl­ko spoj­rzę na cie­bie, jak się wy­stro­isz i min­kę pań­ską przy­bie­rzesz, to wolę już sama zro­bić a to­bie dać po­kój!

El­żu­sia zno­wu wes­t­chę­ła.

– Czy my­ślisz, że bę­dziesz pięk­niej­szą, gdy się wy­stro­isz? Czy są­dzisz, że te głu­pie fa­ta­łasz­ki przy­spo­rzą ci uro­dy? My­lisz się. Je­steś po­dob­na do ojca na two­je nie­szczę­ście!

W oczach El­żu­si bły­snę­ły łzy.

– Pięk­ną nie je­stem, ma­tecz­ko – od­po­wie­dzia­ła ci­chym gło­sem, ale jest inna, wyż­sza pięk­ność, pięk­ność du­szy. O tę pięk­ność sta­ram się, ko­cha­na ma­tecz­ko, i na nią pra­cu­ję!

– Te­re­fe­re! Śmiej się z tego! Gdy­byś nie była je­dy­nacz­ką, a ro­dzi­ce nie mie­li dwóch do­mów, jed­ne­go na Mo­sto­wej a dru­gie­go na Pod­wa­lu, toby i pieą o cie­bie się nie za­py­tał, choć­byś mia­ła du­szę tak pięk­ną­jak naj­pięk­niej­szy kar­ma­zyn!

El­żu­sia ma­chi­nal­nie wró­ci­ła pal­ca­mi do kla­wia­tu­ry. Wzię­ła kil­ka ci­chych, po­sęp­nych akor­dów.

– Pro­szę cię nie brzdą­kaj, kie­dy i tak nikt cię nie sły­szy! Niech prze­cież się wy­ga­dam, cho­ciaż­by sama przed sobą!

W tej chwi­li wszedł do po­ko­ju są­siad p. To­masz.

– Sły­szysz El­żu­siu? Daj po­kój nu­tom. Pan To­masz wo­lał­by kieł­ba­sę z so­sem, ni­że­li te sztucz­ne tre­le two­je!

– I mu­zy­ka do­bra, je­śli jest w domu we­so­ło! – rzekł pan To­masz, ca­łu­jąc w rękę pa­nią Iza­ja­szo­wą.

– Tak, to praw­da, ko­cha­ny są­sie­dzie – od­po­wie­dzia­ła pani Iza­ja­szo­wą, ale wprzó­dy, aby to we­se­le było w domu.

– Nie ob­ra­żać Pana Boga, są­siad­ko.

– Czy to ob­ra­za, je­śli się czło­wiek z umar­twień swo­ich skar­ży?…. Ot przed chwi­lą zmar­twi­łam się, aż mnie czkaw­ka po­rwa­ła! Wy­obraź­cie so­bie, pa­nie To­ma­szu że Iza­jasz z każ­dym dniem głup­szym się sta­je! Co to jest? Co to być może?

Są­siad po­su­nął ręką po czo­le, spoj­rzał zy­zem na El­żu­się przed for­te­pia­nem i od­parł:

– Są­siad­ko, ja wam po­wiem praw­dę. Każ­dy mąż, gdy ma lat dwa­dzie­ścia kil­ka, to jest i mą­dry i do­bry. Gdy zaś na sześć­dzie­sią­ty krzy­żyk za­cho­dzi, to głu­pie­je, jest nie­zno­śny, i Bóg wie ja­kie ma jesz­cze przy­wa­ry!

– Żar­ty na bok, ale wy­obraź­cie so­bie, pa­nie To­ma­szu, przy­cho­dzą, ja­cyś pań­stwo i chcą na­jąć iz­deb­ki.

Drzwi po­ko­ju otwo­rzy­ły się z trza­skiem. Wszedł pan Iza­jasz moc­no za­ru­mie­nio­ny. W ręce trzy­mał po­mię­te bank­no­ty, a dru­gą ocie­rał pot z czo­ła.

Wej­ście pana Iza­ja­sza spra­wi­ło prze­rwę w roz­mo­wie. Wszy­scy spoj­rze­li na nie­go z cie­ka­wo­ścią, ocze­ku­jąc roz­wią­za­nia tej dziw­nej za­gad­ki.

Snać prze­czuł to pan Iza­jasz i jak się zda­je, chciał szcze­rze za­spo­ko­ić cie­ka­wość mał­żon­ki i są­sia­da, ale prze­zna­cze­niem było dla nich, że dzi­siaj od nie­go nic się do­wie­dzieć nie mo­gli.

Pan Iza­jasz bo­wiem za­czął wpraw­dzie wie­le mó­wić, ale po­ło­wę swo­ich my­śli zo­sta­wił w izbach na pierw­szem pię­trze i na ko­ry­ta­rzu. Do tych my­śli na­wią­zał te­raz sło­wa swo­je.

– Tak, tak to się dzie­je na tym świe­cie! za­czął za­raz od pro­gu, a prze­cież le­piej gdy­by tego wszyst­kie­go czło­wiek nie wie­dział! Lu­dzie pły­ną Wi­słą i cie­szą się, że woda pięk­nie wy­glą­da, że pły­nie po niej pia­na jak srebr­ne kwa­sty, że całe nie­bo z chmu­ra­mi w niej się od­bi­ja! Ale to wszyst­ko do­bre jest dla tych, co to nig­dy na dnie tej wody nie byli i nie wi­dzie­li co tam le­żeć może.

– Tam do kata! ozwał się są­siad. Cza­sem do­brze i po­ży­tecz­nie wie­dzieć, że na dnie leży je­siotr lub szczu­pak trzy­łok­cio­wy!

– Ba, gdy­by to tyl­ko je­sio­try i szczu­pa­ki tam le­ża­ły!… Raz pa­mię­tam, pły­nąc z drze­wem do Gdań­ska, za­uwa­ży­li­śmy że pod brze­giem woda się krę­ci i coś usta­wicz­nie w niej pla­ska. Pew­nie ja­kaś be­stya trzy­łok­cio­wa tam się ukry­wa, za­wo­łał ster­nik, da­lej chłop­cy, bę­dzie obiad wy­śmie­ni­ty! Trzech ory­lów sko­czy­ło za­raz z wień­cie­rza­mi do wody i nuż po­dry­gi­wać!… I cóż tam było? Było wpraw­dzie kil­ka lesz­czów i dwa oko­nie, ale był tak­że i trup uto­pio­ne­go czło­wie­ka, oko­ło któ­re­go uwi­ja­ły się te ryby!… A mó­wię wam, woda Wi­sły była w tem w miej­scu tak pięk­na i czy­sta, tak pięk­nie od­bi­ja­ły się w niej i nie­bo i chmur­ki bia­łe „ jak­by tam na dnie wca­le tru­pa nie było.

– Zką­dże wam dzi­siaj taki ape­tyt do tru­pa przy­szedł! Na ca­łej Mo­stów­ce nie­ma ani jed­ne­go nie­bosz­czy­ka!

– Nie­ma nie­bosz­czy­ka?… Hm, róż­ne są nie­bosz­czy­ki! Jed­ni leżą na dnie wody, in­nych za­my­ka­ją do trum­ny i z mu­zy­ką cho­wa­ją do zie­mi, a są i tacy, któ­rzy je­dzą i piją i po świe­cie cho­dzą.

– Iza­ja­szu, co ty bre­dzisz! rze­kła za­dzi­wio­na mał­żon­ka.

– Ci­cho bądź, bo je­stem w złym hu­mo­rze! Dzi­siaj mógł­bym na­wet ko­goś wy­bić…. Gdy­by mi pod ręką był Ja­nek, któ­ry przed ty­go­dniem kil­ka klo­ców sa­mo­pas do Gdań­ska pu­ścił, zbił­bym go na kwa­śne jabł­ko!

Pani Iza­ja­szo­wą uzna­ła za rzecz sto­sow­ną ha­mo­wać swój gniew z po­wo­du ta­nio wy­pusz­czo­nych iz­de­bek. Cof­nę­ła się na­wet o dwa kro­ki.

– Oj­czul­ko do­brze po­wie­dział, ozwa­ła się Elżu-sia, że nie wszy­scy żyją, któ­rzy cho­dzą i je­dzą!

– Tak, tak, dziec­ko moje, za­wo­łał z roz­rzew­nie­niem pan Iza­jasz. Ty to le­piej ro­zu­miesz od mat­ki, bo czy­tasz książ­ki. Ja choć ich nie czy­tam, ale za to wi­dzia­łem wie­le w świe­cie i wie­le do­świad­cza­łem!

Są­siad To­masz krę­cił wąsy, marsz­czył czo­ło, jak to zwy­kli czy­nić lu­dzie ucze­ni, ale mowy dzi­siej­szej pana Iza­ja­sza nie mógł zro­zu­mieć.

Ko­niec koń­ców, ozwał się po chwi­li, wra­ca­jąc do tych nie­bosz­czy­ków.

– Et, co wam do nie­bosz­czy­ków, prze­rwał mu pan Iza­jasz i mach­nął ręką.

– Tyle co i wam, ko­cha­ny są­sia­dzie!

– A, praw­da! Ma­cie słusz­ność! Wam wię­cej o nie­bosz­czy­ków cho­dzi, ni­że­li mnie. Mój to­war to same nie­bosz­czy­ki! Że tam ongi żyły w gó­rach Kar­pac­kich, że pstro­ka­te ptasz­ki śpie­wa­ły i gnieź­dzi­ły się na ich ga­łę­ziach, że mia­ły zie­lo­ne li­ście i bia­ły kwiat na wio­snę…. cóż mnie to ob­cho­dzi? Do­pie­ro gdy je sie­kie­ra na wio­snę po­wa­li, gdy soki w ich ży­łach skrzep­ną, gdy im odej­mą ko­ro­nę zie­lo­ną, a same tu­ło­wy w tra­tew zbi­ją–wte­dy do­pie­ro są dla mnie coś war­te!…. U was in­a­czej! U was tyl­ko żywa ryba po­pła­ca. Gdy zdech­nie, to już stra­ta!… Wam nie­bosz­czyk wca­le nie pach­nie.

– Zką­dże wam przy­szło do gło­wy ta­kie ka­za­nie o nie­bosz­czy­kach?

– Ot, tak so­bie!… Cza­sa­mi jest czło­wiek po­dob­ny do drze­wa, a cza­sa­mi do ryby. Pierw­sze do­pie­ro po śmier­ci jest coś war­te dla kup­ców, dru­gie gdy żyć prze­sta­je tra­ci na war­to­ści.

– Do cze­góż to wszyst­ko sto­su­je­cie?

– Prze­cież po­wie­dzia­łem do łu­dzi!… Ot na­przy­kład ja. Na­pra­co­wa­łem się całe ży­cie i cóż zna­czy. Nic! do­pie­ro po mo­jej śmier­ci bę­dzie coś zna­czyć ten, któ­ry ma­ją­tek po mnie za­bie­rze!

– Nikt inny, jak tyl­ko zięć!

– Być może…. A są zno­wu lu­dzie, któ­rzy za ży­cia bar­dzo wie­le zna­czą, któ­rych trum­nę na bar­kach nio­są do gro­bu i kwia­ta­mi ją za­sy­pu­ją, a po­tem… po­tem zo­sta­je się nic, strasz­ne, bo­le­sne nic!… Czy wy to ro­zu­mie­cie!

– Jak mnie Bóg miły, nic was nie ro­zu­miem!

– A jeź­li zno­wu znaj­dzie się czło­wiek, któ­ry so­bie przy­po­mni coś o tych lu­dziach i in­nym chce to po­wie­dzieć, to go ci tak­że nie zro­zu­mie! Le­piej więc nic nie mó­wić!

I jak­by się oba­wiał, aby się z czemś nie wy­ga­dał, wsu­nął pan Iza­jasz pie­nią­dze do szu­flad­ki, a sam wziął czap­kę i szyb­ko wy­szedł z po­ko­ju.

Są­siad To­masz i pani Iza­ja­szo­wą sta­li w mil­cze­niu i pa­trzy­li na sie­bie. Nie mo­gli so­bie w ża­den spo­sób wy­tłu­ma­czyć tych dziw­nych słów pana Iza­ja­sza.

El­żu­sia ma­chi­nal­nie po­ło­ży­ła pa­lec na kla­wi­szach i tam szu­ka­ła od­po­wie­dzi dla sie­bie.

Mowa jed­nak kla­wi­szów była sze­ro­ka i ogól­na. El­żu­sia mo­gła w nią wło­żyć wła­sne my­śli swo­je i ma­rze­nia, ale od­po­wie­dzi z niej wy­czy­tać nie mo­gła.

III.

Są­siad stał jesz­cze nie­ja­kiś czas w po­ko­ju i ki­wał gło­wą. Nie mo­gąc nic wy­ki­wać, wziął czap­kę i wy­szedł. Pani Iza­ja­szo­wą wy­szła tak­że do naj­bliż­szej są­siad­ki, aby się przed nią z do­mo­wych umar­twień po­skar­żyć i na męża wy­dać wy­rok za­ocz­ny.

El­żu­sia zo­sta­ła sama z for­te­pia­nem. I za­ję­ta grą, nie zwa­ża­ła wca­le, że do po­ko­ju we­szła mło­da ko­bie­ta z dużą teką pod pa­chą.

Mło­da ko­bie­ta była słusz­ne­go wzro­stu, mia­ła twarz bla­dą o pięk­nych, re­gu­lar­nych ry­sach. Duże, głę­bo­ko osa­dzo­ne oczy wy­ra­ża­ły roz­są­dek, na czo­le wy­pu­kłem ma­lo­wa­ły się my­śli po­waż­ne. Wło­sy ciem­ne spa­da­ły w bez­wład­nych splo­tach na ra­mio – na. Pięk­ne, ży­wej bar­wy usta obie­gał ja­kiś uśmiech cierp­ki.

Kil­ka chwil pa­trzy­ła od pro­gu na EIżu­się, po­tem po­stą­pi­ła na pal­cach kil­ka kro­ków na­przód i rzu­ci­ła na fo­tel dużą tekę, któ­rą pod pa­chą trzy­ma­ła.

Za­cze­saw­szy wło­sy za uszy, usia­dła przy sto­li­ku i drob­ną, na­der zgrab­ną ręką pod­par­ła bla­de czo­ło.

Sie­dzia­ła tak czas nie­ja­ki.

El­żu­sia koń­czy­ła ja­kąś im­pro­wi­za­cyą. Chcia­ła wła­śnie po­wstać, aby le­żą­ce na for­te­pia­nie nuty do sie­bie przy­su­nąć, gdy na­gle zo­ba­czy­ła sie­dzą­cą przy sto­li­ku.

– Ab! Broń­cia, za­wo­ła­ła żywo, i ty tak ci­cho przy­cho­dzisz i mnie pod­słu­chu­jesz!

– Nie oba­wiaj się–od­po­wie­dzia­ła Bro­ni­sła­wa, po­da­jąc jej rękę, nic oba­wiaj się pod­słu­chu. Mu­zy­ka lep­sza od lu­dzi. Ona ni­ko­go nie zdra­dza.

– Te­go­bym nie po­wie­dzia­ła. Z gry moż­na się za­wsze cze­goś do­my­śleć.

– Przy­najm­niej nie do­star­czy sę­dzie­mu śled­cze­mu żad­ne­go ma­te­ry­ału.

– Czy wra­casz z lek­cyi?

– Moje całe ży­cie skła­da się tyl­ko z lek­cyj! Je­stem zmę­czo­na nie do opi­sa­nia.

– I przy­szłaś do mnie na lek­cyą?

– Nie, dzi­siaj chcę tyl­ko od­po­cząć u cie­bie. Od­by­łam pięć go­dzin mu­zy­ki i trzy ję­zy­ka fran­cuz­kie­go.

Prze­cież jed­nej rze­czy za­zdrosz­czę ci! By­wasz po róż­nych do­mach i wi­du­jesz roz­ma­itych lu­dzi. -– A ja to­bie za­zdrosz­czę, że ich nie wi­du­jesz.

– Ach, sa­mot­ność jest bar­dzo nud­na!

– Lep­sza jed­nak od ty­sią­ca roz­cza­ro­wań, ja­kie nam spra­wia­ją lu­dzie.

– Zmę­cze­nie mówi z cie­bie! Po­dob­ną je­steś do czło­wie­ka, któ­ry przez cały dzień kar­mi się sa­me­mi fry­ka­sa­mi. Nic dziw­ne­go, że o je­dze­niu z po­gar­dą mówi. Głod­ny jego zdań nie po­dzie­li.

– O! moje fry­ka­sy sa gorz­kie i za­tru­te.

– Za­wsze jed­no i to samo po­wta­rzasz.

– Bo jed­no i to samo za­wsze mi do­le­ga.

Mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło przez chwil kil­ka. Na­uczy­ciel­ka i uczen­ni­ca pu­ści­ły wo­dze my­ślom swo­im, któ­re gdzieś bie­gły nie­jed­ne­mi to­ra­mi.

Po nie­ja­kim cza­sie ode­tchnę­ła głę­bo­ko Bro­ni­sła­wa.

– Ty nie poj­mu­jesz, rze­kła z bo­le­snym wy­ra­zem, co to jest pra­co­wać na chleb ko­bie­cie i to ko­bie­cie, któ­ńi uro­dzi­ła się w in­nych wa­run­kach!

– Mó­wią, że każ­da pra­ca osła­dza ży­cie!

– Tak być po­win­no, gdy­by na świe­cie nie było głu­pich, strasz­nie głu­pich prze­są­dów!…. I oto więc czy i ja nic po­dzie­la­ła­bym tych prze­są­dów, gdy­by nie­szczę­ścia nie rzu­ci­ły mnie na dro­gę, na któ­rej obec­nie je­stem! Całe na­sze wy­cho­wa­nie jest zwi-chnio­ne.

El­żu­sia za­my­śli­ła się.

– Nie­daw­no, mó­wi­ła da­lej roz­rzew­nio­na Bro­ni­sia, bę­dzie temu za­le­d­wie lat kil­ka, by­łam tak jak ty je­dy­nacz­ką, miesz­ka­łam we dwo­rze na wsi, oto­czo­na licz­ną służ­bą. Są­sie­dzi zjeż­dża­li się do nas, ka­wa­le­ro­wie z ca­łe­go po­wia­tu uga­nia­li się o moje ser­ce i po­sag… i cóż z tego wszyst­kie­go mi zo­sta­ło.

– Je­steś tak pięk­ną! z wes­tchnie­niem szep­nę­ła El­żu­sia.

– Gdy­by tak było w isto­cie jak mó­wisz, cóż to dzi­siaj zna­czy? tyle co pięk­ne nie­bo, pięk­ny wi­dok, od któ­re­go od­cho­dzi­my, gdy na obiad za­dzwo­nią!….

Był czas, gdy rze­czy­wi­ście wie­rzy­łam, że moje oso­bi­ste przy­mio­ty przy­wią­zu­ją lu­dzi do mnie. Aio gdy oj­ciec mój umarł; gdy mat­ka moja z bólu za nim i z nie­do­stat­ku umar­ła; a ja zo­sta­łem bez po­sa­gu: wte­dy są­sie­dzi daw­ni za­po­mnie­li o mnie, a ka­wa­le­ro­wie ca­łe­go po­wia­tu po­cho­wa­li się, aby się ze­mną nig­dy nie spo­tkać. A prze­cież mam taką twarz jak daw­niej, te same oczy i brwi, o któ­rych daw­niej tyle pięk­nych rze­czy mi mó­wio­no. Ale nie mam po­sa­gu!

– Ach to smut­no! Bar­dzo smut­no!

– Ale nie myśl że­bym była zu­peł­nie bez po­sa­gu.

– A dla­cze­go tak mó­wisz?

– Bo z tym po­sa­giem przed ni­kim się jesz­cze nie zwie­rzy­łam, ni­ko­mu nie po­wie­dzia­łam! To­bie jed­nak oka­żę go! Patrz!

Bro­ni­sła­wa wy­ję­ła mały pu­gi­la­re­sik, otwo­rzy­ła go ostroż­nie i wy­do­by­ła z nie­go mały, zwi­nię­ty pa­pier.

– Patrz! Oto mój po­sag! Je­dy­ny wa­ru­nek mego szczę­ścia.

Rze­kł­szy to, przy­ło­ży­ła pa­pier do ust i uca­ło­wa­ła.

– Czy to wiel­kie pie­nią­dze?

– To jest za­pis mo­jej mat­ki. Łzy za­szkli­ły się w jej oczach.

Ostroż­nie roz­wi­nę­ła pa­pier i za­czę­ła czy­tać:

– „Zo­sta­wiam cię sie­ro­tą, dro­gie dzie­cię, zo­sta­wiam cię bez pie­nię­dzy, ale nie myśl, że­byś nie mia­ła po­sa­gu. Po­sa­giem two­im są nie­szczę­ścia na­sze, któ­re nam pie­nią­dze ode­bra­ły, i uczci­we imię któ­re jako je­dy­ny spa­dek po ro­dzi­cach odzie dzi­czysz. Z tym po­sa­giem mię­dzy ludź­mi nie po­win­no ci być źle, a gdy do nie­go do­dasz pra­cę swo­ją, to do­bry Bóg ze­szłe ci szczę­ście, któ­re­go za­pra­gniesz!”…..

Da­lej Bro­ni­sła­wa od łez czy­tać nie mo­gła.

El­żu­sia za­fra­so­wa­ła się łza­mi przy­ja­cioł­ki i na­uczy­ciel­ki. Wzię­ła ją za ręce, uca­ło­wa­ła i przy­ci­snę­ła do sie­bie.

– Bądź prze­ko­na­na, rze­kła do niej, że to po­sag nie gor­szy od do­mów i kro­ciów. Nie­daw­no czy­ta­łam w książ­ce że cier­pie­nia, bo­le­ści i łzy ko­bie­ty sta­no­wią nie­raz wyż­szą cy­frę po­sa­go­wą od nie­jed­nej mi­lio­ner­ki! Cier­pie­nia wzbo­ga­ca­ją du­szę!

Bro­ni­sła­wa scho­wa­ła tym­cza­sem za­pis mat­ki do pu­gi­la­re­si­ka i smut­no zło­ży­ła ręce na ko­la­na.

– Świat ma bar­dzo pięk­ne teo­rye, ozwa­ła się po chwi­li mil­cze­nia, ale teo­rye te nig­dy w ży­cie nie wcho­dzą. Gdy­bym do łez i cier­pień mego ojca, do kur­czo­wych bo­le­ści mat­ki do­da­ła owe nie­zli­czo­ne bez­sen­ne nocy mego ży­cia, w któ­rych się łza­mi za­le­wa­łam, by­ła­bym jed­ną z naj­bo­gat­szych pa­nien ca­łej zie­mi! Tak jed­nak nie jest.

– Gdy­bym była męż­czy­zną, ko­cha­ła­bym cię do sza­leń­stwa!

– Tak są­dzi tyl­ko ko­bie­ta–męż­czyź­ni in­a­czej my­ślą. Mam przy­kład na sa­mej so­bie. Gdy je­stem w domu ja­kim więk­szym na obie­dzie lub her­ba­cie, to przy­cho­dzą­cy go­ście pra­wie nie wi­dzą mnie, a go­spo­dy­ni nie uwa­ża na­wet za sto­sow­ne przed­sta­wić mnie. Je­stem sprzę­tem tyl­ko, ni­czem wię­cej, przed któ­rym go­ście na­wet w roz­mo­wach nie wy­strze­ga­ją się, jak­by ten sprzęt nie miał uszów i oczów! Sło­wem je­stem ni­czem! Pra­ca moja po­ni­ża mnie w obec nich, pod­czas gdy każ­de nie­bo­żąt­ko i głu­pia gą­ska, byle mia­ła po­sag, jest dla nich słoń­cem, jest dla nich bó­stwem!

El­żu­sia za­my­śli­ła się. W zwier­cia­dle, któ­re na prze­ciw­nej ścia­nie wi­sia­ło, oba­czy­ła swo­je twarz, któ­ra w po­rów­na­niu z Bro­ni­sła­wą wca­le ład­ną nie była. Za­smu­ci­ła się i wes­tchnę­ła. Po chwi­li rze­kła:

– Czyż­by tyl­ko dla po­sa­gu męż­czyź­ni nas ko­chać mie­li?

– Tyl­ko dla pos.ngu, żywo od­par­ła mal­kon­tent­ka. A naj­czę­ściej je­ste­śmy na­wet nie­bar­dzo upra­gnio­nym do­dat­kiem do tego po­sa­gu!

El­żu­sia wes­tchnę­ła po raz dru­gi.

– To w ta­kim ra­zie może le­piej nie mieć żad­ne­go po­sa­gu, szep­nę­ła zci­cha.

_ Kto pra­gnie praw­dzi­we­go szczę­ścia, a nie złu­dy i po­zo­ru, od­po­wie­dzia­ła Bro­ni­sła­wa na­mięt­nie, to le­piej mu być bez po­sa­gu.

Sło­wom tym jed­nak, Iak bar­dzo oży­wio­nym, to­wa­rzy­szy­ły łzy, któ­re za­raz po­ja­wi­ły się w jej oczach. Co one ozna­cza­ły, trud­no od­gad­nąć. Czy były po­świę­co­ne wspo­mnie­niom by­łe­go ma­jąt­ku, czy roz­ko­szom pan­ny bez­po­saż­nej? Któ­re z tych przy­pusz­czeń było praw­dzi­we?

I jak­by dal­szą roz­mo­wę urwać chcia­ła usia­dła Bro­ni­sła­wa do for­te­pia­nu i za­czę­ła grać jed­ne fan­ta­zyą.

Gra­ła z uczu­ciem, a na­wet z pew­ną na­mięt­no­ścią. El­żu­sia dłu­go przy­słu­chi­wa­ła sę jej grze.

– Gdy­bym z two­jej gry coś wno­sić mia­ła, to­bym po­wie­dzia­ła, że dzi­siaj wię­cej cier­pisz, ni­że­li kie­dy­kol­wiek.

– Ja za­wsze wie­le cier­pię, od­po­wie­dzia­ła sród gry Bro­ni­sła­wa, bo mię­dzy ludź­mi je­stem ano­ma­lią.

– Zda­je mi się, że ja rów­nież we wła­snym domu tem sa­mem je­stem, zci­cha szep­nę­ła El­żu­sia.

– Praw­da, wy­kształ­ce­nie two­je sta­wia cię wy­żej, ale ro­dzi­ce twoi ko­cha­ją cię, a to jest wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­je ko­bie­ta!…. Ale à pro­pos, czy u was bę­dzie miesz­kać se­na­to­ro­wa X***?

– Se­na­to­ro­wa? z za­dzi­wie­niem po­wtó­rzy­ła El­żu­sia.

– Se­na­to­ro­wa z Kra­ko­wa.

– Tu żad­na se­na­to­ro­wa miesz­kać nie bę­dzie. Na­ję­ła wpraw­dzie ja­kaś pani dwie iz­deb­ki z ku­chen­ką.

Se­na­to­ro­wa nie jest bo­ga­ta…. Czy był z nią jaki mło­dy męż­czy­zna?

Przy tych sło­wach bla­da twarz Bro­ni­sła­wy za­far­bo­wa­ła się nie­znacz­nie. El­żu­sia nie zwa­ża­ła na to, bo była w my­śli jesz­cze se­na­to­ro­wa za­ję­ta.

– Był ja­kiś sza­tyn, słusz­ne­go wzro­stu, od­po­wie­dzia­ła.

– To on…. to Flo­ry­an!

– Kto jest ten pan Flo­ry­an?

– Syn se­na­to­ro­wej.

– Czy znasz ich?

– W Kra­ko­wie świad­czy­ła mi se­na­to­ro­wa swe­mi sto­sun­ka­mi bar­dzo wie­le.

–. Sto­sun­ki czę­sto wie­le zna­czą,.

Po tych sło­wach na­sta­ła dłuż­sza pau­za mil­cze­nia. Zmrok wie­czor­ny, któ­ry po po­ko­ju już po­czął się roz­po­ście­rać, za­krył te­raz twa­rze oby­dwóch przy­ja­ció­łek.

– O czem tak my­ślisz? za­py­ta­ła po chwi­li Bro­ni­sła­wa.

– O se­na­to­ro­wej, od­po­wie­dzia­ła za­my­ślo­na El­żu­sia.

– O se­na­to­ro­wej?… Cóż cię ona tak wiel­ce ob­cho­dzi? Nie znasz jej prze­cież.

– Mó­wi­łaś że ona ma licz­ne sto­sun­ki.

– Cóż ci z jej sto­sun­ków przyj­dzie?

– Cza­sa­mi mogą się przy­dać.

– Czy masz ja­kie pla­ny?

– Żad­nych pla­nów nie mam. Znasz moje po­ło­że­nie i ła­two mo­żesz mnie po­jąć. Ro­dzi­ce mają zna­jo­mo­ści, któ­re mnie wca­le nie ba­wią. To coby mnie ba­wić mo­gło, leży po za sfe­rą ro­dzi­ców. Otoż cho­dzi o to, aby mieć ko­goś, kto­by mi po za tą sfe­rą mógł to­wa­rzy­szyć. Mu­szę za­raz za­zna­jo­mić się z se­na­to­ro­wą.

Bro­ni­sła­wa nie dała na to dłu­go żad­nej od­po­wie­dzi. El­żu­sia mó­wi­ła da­lej:

– A w świe­cie wie­le na­tem za­le­ży, kto nas w świat wpro­wa­dza. Pa­mię­tam ze­szłe­go roku u wód ga­li­cyj­skich mia­łam na­wet z tego po­wo­du znacz­ną nie­przy­jem­ność.

– U wód ga­li­cyj­skich ła­two o nie­przy­jem­ność.

– Było ze­bra­nie i tań­czyć miia­no kon­tre­dan­sa. Mój tan­cerz w bra­ku in­ne­go, za­pro­sił do vis-à-vis nie­ja­kie­go pana Lu­dwi­ka ***, któ­re­go wiel­kie damy ką­pie­lo­we piesz­czo­tli­wie „Lulu” na­zy­wa­ły.

– Och, znam to głu­piut­kie stwo­rzon­ko!

– Otoż ten pan „Lulu,” do­wie­dziaw­szy się kto ja je­stem, od­mó­wił usłu­gi, utrzy­mu­jąc że do koła w któ­rem on tań­czy, nie moż­na po­dob­nych jak ja wpro­wa­dzać. Mój to­wa­rzysz zro­bił na­wet ja­kąś awan­tu­rę z tego po­wo­du.

– Więc uro­dze­nie two­je sta­nę­ło Lu­lo­wi prze­szko­dą w kon­tre­dan­sie?

– Na­pi­sał na­wet ja­kieś wier­sze fran­cuz­kie, wy­śmie­wa­jąc mnie- – Bóg prze­ba­cza tym, któ­rzy „nie wie­dzą, co czy­nią.”

– A gdy­bym na­przy­kład była z se­na­to­ro­wa,?…

– Ach, już się zmierz­chło!…. Bądź zdro­wa, ca­łu­ję cię!

Mimo wszel­kich pro­te­stów El­żu­si, wzię­ła Bro­ni­sła­wa tekę pod pa­chę i wy­mknę­ła się za drzwi, ży­cząc jej jesz­cze ze scho­dów do­brej nocy.

El­żu­sia tym­cza­sem za­pa­li­ła świe­cę, aby czy­ta­niem ja­kiej książ­ki skró­cić so­bie czas, za­nim mat­ka od są­sia­dów po­wró­ci.

Książ­ka ja­koś tym­cza­sem nie była dla niej sku-tecz­nem le­kar­stwem. Oczy jej wy­cho­dzi­ły czę­sto po za brze­gi książ­ki i za­wie­sza­ły się w po­wie­trzu, jak­by tam były ja­kieś zło­te cza­ru­ją­ce ob­ra­zy.

IV.

Kil­ka dni upły­nę­ło wśród ja­kie­goś za­gad­ko­we­go nie­za­do­wo­le­nia wszyst­kich miesz­kań­ców dru­gie­go pią­ter­ka.

Naj­bar­dziej nie­za­do­wo­lo­ną była pani Iza­ja­szo­wą. Pan Iza­jasz bo­wiem od cza­su zja­wie­nia się no­wej lo­ka­tor­ki tak się dziw­nie zmie­nił, jak­by mu co do gło­wy strze­li­ło. W domu prze­sia­dy­wał bar­dzo mało, jak­by się lę­kał wy­py­ty­wań żony. Wy­na­lazł so­bie róż­ne za­ję­cia, o któ­rych daw­niej na­wet nie my­ślał, a na czem naj­le­piej wy­szła nowa lo­ka­tor­ka.

Pan Iza­jasz był nie­przy­ja­cie­lem wszel­kiej po­praw­ki i re­stau­ra­cyi domu. Kon­ser­wa­ty­sta z na­ło­gu, za­trzy­my­wał wszyst­ko w tym sa­mym sta­nie, w ja­kim to było, gdy dom ten przed dwu­dzie­stu laty ku­pił.

Te­raz ogar­nę­ła go dziw­na go­rącz­ka re­stau­ra­tor­ska. Nie­tyl­ko że dzie­się­cio­let­nie śmie­cie z dzie­dziń­ca wy­wieść ka­zał, nie­tyl­ko że w sie­ni dał próg nowy i tra­dy­cy­onal­ną pod pro­giem ka­łu­żę ka­zał zie­mią za­sy­pać, ale na­wet szcze­gól­niej­szą uwa­gę po­świę­cił iz­deb­kom na pierw­szem pię­trze, do któ­rych mia­ła się spro­wa­dzić nowa lo­ka­tor­ka.

Dwie ścia­ny pierw­szej izby, od słoń­ca wy­pło­wia­łe; ka­zał na nowo żyd­ko­wi po­ma­lo­wać. Rów­nież i ko­mi­nek do­stał nowe ramy z czer­wo­nej far­by, przy któ­rej to ope­ra­cyi pan Iza­jasz sam był obec­ny in, a na­wet wła­sną ręką żyd­ko­wi do za­kre­śle­nia pro­stych li­nij do­po­ma­gał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: