Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści kozackie i gawędy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści kozackie i gawędy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 615 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KO­CHA­NY PA­NIE STA­NI­SŁA­WIE!

To­bie, naj­daw­niej­sze­mu i naj­wy­tr­wal­sze­mu, mo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi prac na Wscho­dzie – śmia­ło po­wie­dzieć mogę, jed­ne­mu z naj­lep­szych mo­ich przy­ja­ciół – po­świę­cam te kil­ka ćwiar­tek, któ­re pi­szę wten­czas kie­dy już pi­sać prze­sta­łem i za­wie­si­łem do boku, na nowo sza­blę 1831 roku. – Do­łącz je kie­dyś do tych daw­nych po­wie­ści ko­zac­kich, któ­re sta­ły się cia­łem – i od dzie­wię­ciu lat, żyją w lu­dziach ko­za­kach, z bro­nią i na ko­niach – do służ­by Suł­ta­na, na­sze­go Pana – go­to­wi je­chać nad Du­naj i za Du­naj – i przy­po­mnieć piosn­kę: ichau ko­zak za Du­naj –.

Omnia tri­num per­fec­tum – było przy­sło­wiem sta­rej szlach­ty Pol­skiej – i do kie­li­cha i do tań­ca, i do ró­żań­ca i do wszyst­kie­go. – Prze­ży­li­śmy ży­ciem ko­za­czem, wy­snu­tem z Pol­ski, lat trzy, i trzy razy trzy, lat dzie­więć – może po­tem per­fec­tum – na­stą­pi ja­kaś do­sko­na­łość osta­tecz­na – do za­koń­cze­nia po­wie­ści po­my­słu, i po­wie­ści ży­cia. – I ty mój dro­gi Pa­nie Sta­ni­sła­wie – przy­pa­szesz sza­blę 1831 roku i pój­dziesz z nami – z Ko­za­ka­mi. – Daj Boże.

AU­TOR

SKU­TA­RI, 24-GO KWIET­NIA 1862.

Zna­ko­mi­ty pi­sarz Ka­rol Sien­kie­wicz z Ka­li­nów­ki, szczę­śli­wie bar­dzo ozna­czył po­rów­na­nie mię­dzy Krzy­ża­ka­mi a Ko­za­ka­mi – mię­dzy po­nu­rem ry­cer­stwem prze­mo­cy i po­rząd­ku – a ry­cer­stwem hu­lasz­czem swo­bo­dy i nie­ła­du. – Oby­dwa te ry­cer­stwa, gdy­by jed­no cu­dzo­ziem­skie, było spo­lsz­czo­nem – gdy­by dru­gie pol­skie, sła­wiań­skie, nie było ode­pchnię­tem przez Po­la­ków – po­sta­wi­ły by Pol­skę, nie­tyl­ko w pierw­szym rzę­dzie mo­carstw tego świa­ta – ale naj­pierw­szym mo­car­stwem; nie do­bi­ja­ły by się Fran­cya z Ros­syą o uro­jo­ną spu­ści­znę, po daw­nych Rzy­mia­nach – pa­no­wa­nia nad świa­tem.– Pol­ska by ją mia­ła rze­czy­wi­ście. – Bo kie­dy Krzy­ża­cy i Ko­za­cy, byli już dziel­nem i wy­ćwi­czo­nem i sław­nem ry­cer­stwem, Eu­ro­pa wów­czas w żad­nem swo­jem pań­stwie ta­kie­go nie mia­ła. – Cała wo­jen­na war­tość, cała siła opo­ru i po­rząd­ku, fa­lan­gi grec­kiej i le­gio­nów Rzy­mu, była w Krzy­ża­kach – cała hu­lasz­czość, cały po­lot puł­ków Dżen­gi­ska­na i Ta­mer­la­na były w Ko­za­kach. – Z ta­kiem ry­cer­stwem, w po­li­ty­ce pol­skiej i w ję­zy­ku pol­skim na­wet, nie by­ło­by sło­wa – nie­po­dob­na. –

In­a­czej się sta­ło! –. Pro­te­stan­tyzm w in­te­re­sie niem­czy­zny, ode­rwał od Pol­ski ry­ce­rzów Krzy­ża­ków – Je­zu­ityzm, z nie­po­lską – z nie­sła­wiań­ska, ła­ci­ną, ode­pchnął od Po­la­ki ry­cer­stwo Ko­za­ków. – Po­la­cy, jak od wie­ków sław­ni sza­blą, tak zna­ni z nie­ro­zu­mu po­li­tycz­ne­go – z obo­jęt­no­ścią pa­trzy­li na zdra­dy Bran­den­burg­skie­go rodu – po­kla­ski­wa­li fał­szy­we­go len­ni­ka – a z całą nie­spra­wie­dli­wo­ścią, i z nie­zna­nem okru­cień­stwem sła­wiań­skie­mu ple­mie­nio­wi, wy­stą­pi­li prze­ciw Ko­za­kom – na za­dość uczy­nie­nie Je­zu­itom, dzia­ła­ją­cym w imię ła­ci­ny; nie­wdzięcz­nie za zwy­cięz­twa Cho­cim­skie i Ko­no­top­skie – sma­li­li, ćwier­to­wa­li i mor­do­wa­li wła­snych bra­ci – dzie­ci tej­że sa­mej mat­ki co i oni – i zmu­si­li ich do wy­stą­pie­nia prze­ciw so­bie z bro­nią – do tar­gnię­cia się na wła­sną Mat­kę. Ry­cer­stwo Ko­za­ków, roz­pa­czą do­pro­wa­dzo­ne do ze­msty, do­ko­na­ło na Pol­sce klęsk, roz­po­czę­tych przez ry­cer­stwo Krzy­ża­ków, dzia­ła­ją­ce w imię i na rzecz po­li­ty­ki nie­miec­kiej. –

Wten­czas kie­dy syn po­grom­cy Grun­waldz­kie­go, sy­no­wiec bo­ha­te­ra Li­twy, któ­ry gar­nął do sie­bie ry­cer­stwo Krzy­ża­ków, by je do Li­twy a z Li­twą do Pol­ski wcie­lać – biegł na roz­kaz Pa­piez­kie­go Le­ga­ta, cześć wo­jen­ną, do­bre imię i gło­wę Kró­lew­ską, nieść pod sza­blę Jan­cza­ra – nie wie­dzieć za co i po co – dla wi­dzi­mi­sia Rzym­skie­go. – Wten­czas, kie­dy Ko­cha­nek Ma­ry­sień­ki, Bo­ha­ter Jaś – od­da­wał Mo­ska­lom od­czep­ne­go naj­pięk­niej­szą część Pol­skiej ko­ro­ny, Ruś za­dnie­przań­ską, by mógł le­cieć na ra­tu­nek Niem­com, a bić naj­lep­sze­go i naj­rze­czy­wist­sze­go sprzy­mie­rzeń­ca Pol­ski. – Wten­czas pro­te­stan­tyzm z niem­czy­zną – Je­zu­ityzm z ła­ci­ną, róż­ne­mi dro­ga­mi dą­ży­li ale do jed­ne­go celu: ode­rwać od Pol­ski i roz­bić dwa po­tęż­ne ry­cer­stwa – i wy­rzu­cić Pol­skę z gro­na sła­wiań­skich Na­ro­dów. – Mo­skwa Iwa­na Ka­le­ty czuj­nem okiem na to pa­trzy­ła – i za­raz za­pi­sa­ła so­bie te­sta­men­tem spu­ści­znę po Pol­sce i samą Pol­skę. – Pa­pizm po­szedł z ni­czem, śpie­wać re­qu­ie­scant po Pol­sce, nie mo­gąc za­śpie­wać Te deum lau­da­mus za na­wró­ce­nie się Mo­skwy na Ła­ci­nę. – Niem­com rzu­ci­ła cząst­ki roz­bio­ru, a sama za­własz­czy­ła dla sie­bie, i oba ry­cer­stwa, i zwierzch­nic­two nad Sła­wiańsz­czy­zną, i samą Pol­skę. –

Tak się skoń­czył ten dra­mat dwóch ry­cerstw, któ­ry dziś od­bi­ja się więk­szą praw­dą w pie­śniach i po­wie­ściach wy­obraź­ni, jak w hi­sto­ry­ach pi­sa­nych na ko­py­to i za roz­ka­zem nie­miec­kim, mo­skiew­ski­mi ła­ciń­skim albo je­zu­ic­kim. – Hi­sto­rya po­prze­krę­ca­ła naj­święt­sze praw­dy – z ofiar bar­ba­rzyń­stwa, nie­sły­cha­ne­go okru­cień­stwa, go­to­wa­nych żyw­cem w ko­tłach wrzą­cej wody, wbi­ja­nych na pal, ćwier­to­wa­nych za ży­cia, po – ro­bi­ła zło­czyń­ców. – Ze zło­czyń­ców mści­cie­li świę­tej wia­ry i Oj­czy­zny. – I ta­kie­mi kar­ta­mi o prze­szło­ści pra­oj­ców, uczo­no po­tom­stwa na przy­szłość. – Żeby wnu­ko­wie ru­mie­ni­li się ry­cer­skich czy­nów swo­ich przod­ków, sła­wy wo­jen­nej Pol­ski – a ob­cho­dzi­li hym­na­mi jak ów dzi­siej­szy Bi­skup Tu­lu­zy, rocz­ni­ce rze­zi bra­to­bój­czej, wy­ko­na­nej w dzień Świę­te­go Bar­tło­mie­ja. – Ale Bóg, wiel­ki i spra­wie­dli­wy nie chciał aby tak się sta­ło, na­tchnął piew­ców i po­wie­ścia­rzy: ci z kro­nik do­mo­wych, z po­dań lu­dzi – wy­cią­gnę­li praw­dę na jaw i po­wie­dzie­li kto praw, kto krzyw – od­da­li każ­de­mu co mu się na­le­ża­ło. – Dar­mo dzi­siej­si Je­zu­it­ko­wie, pa­ja­ce owych ogrom­nych Je­zu­itów Lo­jo­li, pi­szą i pra­wią że to fał­sze. – Dar­mo te niem­czu­ki, po­tom­ko­wie daw­nych Niem­ców, He­glo­skim i Szle­glow­skim ję­zy­kiem chcą wy­fi­lo­zo­fo­wać że to baj­ki.– Dar­mo Mo­skal knu­tem gro­zi, i uka­zy szle, że tego w Ka­ram­zy­nie, ani Ło­mo­no­so­wie nie ma – więc wia­ry nie­god­ne – praw­da raz wy­rzu­co­na z ciem­nic, świe­ci jak słoń­ce na ja­snych ob­ło­kach nie­ba. – I z pie­śni i z po­wie­ści, prze­cho­dzi z po­ko­leń do po­ko­leń, i w ser­cach lu­dzi, niże na ró­ża­niec praw­dy, pa­cior­ki wy­pad­ków po pa­cior­kach – i duch praw­dy się nie skrzy­wi, nie za­gi­nie – wy­ssa­na ry­cer­skość prze­cho­wa się po wiek wie­ków – w praw­dzie, w wie­rze, w na­dziei, a jak Bóg da, i w czyn się prze­obra­zi. – – Zna­łem po­etę wiel­kie­go, i zna­ją go wszy­scy: ssał swo­je pie­śni, na po­da­niach ludu o wiel­kich, o sław­nych Ata­ma­nach – i sam zo­stał sław­nym na Ukra­inie i we wszej Pol­sce. – Na czu­ży­nie owio­nął go duch Ła­ci­ny; gą­sie­ni­cą opla­ta­li go Je­zu­ici na swo­ją pra­wo­wier­ność; po­pi­sał wie­rzem pi­sto­le­ty do za­bi­cia grze­chu śmier­tel­ne­go; Ko­za­czy­zny – jak Piotr Chry­stu­sa – za­parł się i rodu ko­zac­kie­go i du­cha ko­zac­kie­go. – Po­kla­ski­wa­no i po­kla­ski­wać będą jego mło­do­ści. – Za­po­mnia­no i za­po­mną o jego sta­ro­ści – bo w mło­do­ści żył z praw­dą i dla praw­dy, a za­tem dla Pol­ski – w sta­ro­ści stał się na­rzę­dziem nie­praw­dy, słu­ży nie­praw­dzie – nie Pol­sce – ale Je­zu­ity­zmo­wi. –

Zna­łem ry­ce­rza, po­wiem bo­ha­te­ra – i praw­dzi­we­go – póki był w ko­za­czej bur­ce, na ko­za­czym ko­niu – i z ko­za­czem: Sła­wa Bohu w ustach – póty Ukra­ina cała, ser­cem do nie­go ska­ka­ła – i Ar­cha­nioł Mi­chał z nie­ba się uśmie­chał – bo to był jego Boh­dan­ko Ró­żyń­ski – Jego Ko­na­sze­wicz Sa­haj­dacz­ny. – Ale jak na czu­ży­nie i tego Ła­ci­na owio­nę­ła, zchyr­lał, zmar­niał na nic. – I tego, jak w ko­za­czej bar­wie i z ko­za­czym du­chem za­pa­mię­ta­no i pa­mię­tać będą… – tak kie­dy się zła­ci­nił, za­po­mnia­no i za­po­mną. – Bo na tym Bo­żym świe­cie – nie iść char­to­wi w pu­dle albo w mop­sy – ani or­ło­wi w gaw­ro­ny, albo w szpa­ki, –

Ry­cer­stwa Krzy­ża­ków już nie masz – zwa­li­ły się jego zam­ki, po Bał­ty­ku wo­jen­ne jego lo­dzie nie pły­wa­ją. – Kom­tu­ry, kon­no i zbroj­no, nie pro­wa­dzą na mo­dły wo­jen­ne bra­ci Krzy­żo­wych i Mie­czo­wych – nie śpie­wa­ją Te deum Lau­da­mus za krew wy­la­ną, ani re­qu­iem eter­num po­pa­lo­nym sio­łom i gro­dom – nie wio­dą bra­nek i brań­ców do ko­ścio­łów w Ma­rien­bur­gu, by śpie­wa­li li­ta­nie na cześć Świę­tych Pań­skich. – Ale wiel­ki po­eta, wiel­ki czło­wiek i wiel­ki Po­lak, od po­cząt­ku aż do koń­ca – w po­ema­cie swo­je­go Kon­ra­da Wa­len­ro­da, le­piej to prze­cho­wał, w praw­dzie i w świę­tym ogniu du­cha, jak wszyst­kie hi­sto­rye daw­ne i nowe – z po­ema­tu wie­dzą póź­ni po­tom­ko­wie, czem byli ich pra­oj­co­wie krzy­żo­wi. – Słu­żą dziś po­je­dyn­czo Bia­łe­mu Ca­ro­wi – Kró­lo­wi Pru­skie­mu – ale zbroj­no, i w rzę­dzie pierw­si w boju, i dło­nią i radą – po­wo­dy­ry ros­syj­skie­go woj­ska i nie­miec­kich knech­tów – god­ni swo­ich przod­ków Kom­tu­rów, Mi­strzów i ry­ce­rzy mie­cza i krzy­ża. – Ale są, z nich Ro­me­ry, Rütli, Wej­sen­ho­fy, któ­rzy słu­żą pod cho­rą­gwią ry­cer­stwa swo­je­go – pod cho­rą­gwią po­łą­cze­nia oby­dwóch ry­cerstw, ry­cer­stwa swo­bo­dy, żoł­nie­rzy wiel­kie­go Pana Rodu i Ser­ca. –

Ry­cer­stwo ko­zac­kie jesz­cze stoi na no­gach sil­niej­sze, licz­niej­ne, po­tęż­niej­sze jak kie­dy­kol­wiek było – choć nie sa­mo­ist­ne. – Od daw­nych pu­styń świę­tych pań­skich – od Si­czy – od Po­ro­hów – po za Du­naj – za Bał­kan – w Te­sal­skie rów­ni­ny – pod górę, Olym­pu. – Od Dnie­stra i Dnie­pra nad Ku­bań, po Czar­ne i Azow­skie mo­rza – w Za­kau­kaz­kie zie­mie, po Ka­spij­skie je­zio­ro i Arak­sa rze­kę – w Oren­burg­skie ste­py – nad Ural­skie brze­gi – w Ma­me­zur­skie zie­mie nad Amur rze­kę i Oce­an Spo­koj­ny. – W Sy­bir­skie ob­sza­ry. – Pod Ura­lu gó­ra­mi. – Nad brze­ga­mi Donu – i ztam­tąd przez Ni­zow­skie – Czer­ni­gow­skie – Sta­ro­du­bow­skie – Ho­mel­skie – Puł­taw­skie po­sa­dy, zno­wu do Ojca Dnie­pra do Star­ca Ki­jo­wa. – Wszę­dzie roz­rzu­co­ne ry­cer­stwo Ko­zac­kie – kon­no i zbroj­no – li­czyć, li­czyć i prze­li­czyć nie moż­na – bo kro­cie ich na służ­bie. – So­ko­ły to Ar­cha­nio­ła Mi­cha­ła, ło­wią, dziś temu kto na łowy ich wie­dzie – ale jak za­czną ło­wić dla sie­bie, kto wie co wów­czas bę­dzie – czy się nie spraw­dzą sło­wa Wiel­kie­go Na­po­le­ona.

Piew­cę i po­wie­ścia­rze, piej­cie im szum­ki i dum­ki, praw­cie im po­wie­ści i ga­wę­dy – czem oni byli kie­dyś, czem mo­gli być dla Pol­ski i dla sie­bie, czem mogą być dla świa­ta. – I Ta­ta­ro­wie Dżin­gi­ska­na i Ta­mer­la­na nie wię­cej jeźd­ców mie­li jak oni mają – może dum­ka, może po­wieść, na­tchnie­niem wy­kar­mi ja­kie­go Ko­za­ka, i on się sta­nie – Dżin­gi­ska­nem albo Ta­mer­la­nem Ko­za­czym. – Wy­ro­ki Boże nie­po­ję­te – a wola Jego Świę­ta! –

Swa­ta­nie Za­po­roż­ca… 3

Mo­gi­ła…12

Ko­ściół w Gbu­żyń­cach…19

mó­dl­my się a bij­my…40

Wy­pra­wa na Ca­ro­gród…51

SkA­ŁO­ZUB W ZAM­KU SIED­MIU WIEŻ…68

Ata­man Ku­nic­ki…80

Or­lik i Or­łeń­ko…92

Owru­cza­nie 1794…117

Sta­ro-Ki­jo­wia­nie 1809…130

Lucz­ca­nie 1812…145

Ży­to­mie­rza­nie 1812…167

Bi­twa pod Mo­łocz­ka­mi, opo­wia­da­nie Żyda…181

Bi­twa pod Iłżą, wspo­mnie­nie puł­ko­we…189

Trzy­na­sty, wspo­mnie­nie puł­ko­we…207

Bi­twa pod Lip­skiem, wspo­mnie­nie puł­ko­we…215

Sa­we­lej, wspo­mnie­nie puł­ko­we…228

Mak­sym Sztorc, wspo­mnie­nie ukra­iń­skie…233

Zi­mo­wa noc, wspo­mnie­nie z Hal­czyń­ca…241

Dzień je­sien­ny, wspo­mnie­nie z Hal­czyń­ca…259SWA­TA­NIE ZA­PO­ROŻ­CA. I.

Po je­zio­rze ryb­ka plu­ska, to melk­nie w Koł­bań (1) to wy­ści­bi głów­kę nad po­wierzch­nią, i drob­nem oczkiem mi­zgnie świa­tłu, to roz­gar­nie skrze­la­mi wodę, i srebr­ną łu­ską o blask pusz­cza się w za­wo­dy z zło­tym pro­mie­niem słoń­ca. Po nad je­zio­rem ja­skół­ka zyg­za­ki kre­śli; dra­śnie piór­kiem mo­kre prze­źro­cze i w górę wy­le­ci, furk­nie pod ob­ło­kiem, i zno­wu w dół się pła­wi, a okiem tak chci­wie śle­dzi, jak gdy­by chcia­ła prze­wier­cić i tło nie­ba i bez­d­nie wody. Brze­giem czar­no­bre­we dziew­czę bie­ży, szpar­ko nóż­ka­mi prze­bie­ra, a wzro­kiem da­le­ko, het w pole strze­la. Stań dziew­czę chwil­kę tyl­ko, poj­rzyj po je­zio­rze jak się jego wody ła­mią i milą do cie­bie – poj­rzyj na słoń­ce jak się jego ob­li­cze ra­du­je two­jem zja­wi­skiem. – Ryb­ka stor­czem sta­nę­ła, bo dziew­czy­na dla niej pięk­niej­sza jak bia­ły kwiat ło­ta­cza, smu­klej­sza jak gib­ka ło­dy­ga si­to­wia – ja­skół­ka w po­wie­trzu za­wi­sła, szyj­kę wy­cią­gnę­ła ku bie­gą­cej wietrz­ni­cy i świe­got­nę­ła z oma­mie­nia, bo ona dla niej gład­sza jak po­wierzch­nia sto­ją­cej wody,mil­sza jak świa­tłość dzien­na. Dziew­czę nie słu­cha, ani okiem rzu­ci, bie­ży da­lej – co jej po wo­dzie, po słoń­cu, mniej­sza czy im się po­do­ba – co jej po ryb­ce, jest inna kra­sno­pió­ra co jej wzrok nęci – co jej po ja­skół­ce, jest inny śpiew co jej ucho łech­cze. Wy­bie­gła na mo­gi­łę(2) i tup­nę­ła nóż­ką, po­gląd­nę­ła w step i strzep­nę­ła rącz­ka­mi, pod bia­łą ko­szu­lą czer­wo­nem na­me­re­żo­na (3) pierś ge­stem! od­de­cha­mi wzdy­ma się i spa­da, po mlecz­nem licu hoj­nie się roz­lał krwa­wy ru­mie­niec – oko ża­rem pło­nie, bry­lan­tem świe­ci, a po wy­mu­ska­nem czo­le kro­pla potu ście­ka. Na gło­wie ani zło­ci­stych kwia­tów, ani pa­wich pió­rek, ani bynd (4) pstro­farb­nych, tyl­ko życz­ka (5) czer­wo­no-ja­skra­wa wple­cio­na w kosy kru­czych wło­sów w oko­ło gło­wy się wije; spód­ni­ca ka­ła­maj­ko­wa w pasy, i far­tuch ob­rzu­co­ny włócz­ką ama­ran­to­wą; czer­wo­nym pa­sem opa­sa­na ki­bić jak bi­czem prze­cię­ta;(7) za­ścież­ka (8) pod szy­ją, za­my­ka ko­szu­lę,nie­ustan­nie się draż­nią­cą z okiem cie­ka­wych mo­łoj­ców. Na szyi kil­ka sznu­rów ko­ra­li – a nóż­ki bose śnież­ne i małe, zgrab­ne i pulch­ne. Stoi na mo­gi­le, uto­pi­ła oko ku po­łu­dnio­wi – a tam od po­łu­dnia w czwał ko­pie ste­pem ko­nik bia­ły, a na nim ko­zak tak się przy­tu­lił do kuli, iż czer­wo­ny koł­pak bez­u­stan­nie igra w splo­tach śnież­nej grzy­wy; a koń tak się wy­cią­ga że strze­mio­na i po­de­szwy bu­tów ko­za­ka mu­ska­ją oso­kę, a sza­bla za każ­dym sko­kiem z brzę­kiem od­bi­ja się od zie­mi. – Leci, bo mu pil­no – jed­nym su­sem chciał­by do­paść mo­gi­ły, bo już zaj­rzał dziew­czę lube, jak wy­cią­ga ra­mio­na ku nie­mu, kiwa rącz­ką, i mru­ga – a ser­ce ko­za­ka mło­tem bije w ło­nie, krew wa­rem kipi w ży­łach – już ko­nik u stóp mo­gi­ły sam stoi. Dziew­czę zbie­ga, ko­zak pod­bie­ga, już się ręce splo­tły, a usta go­rą­cy, na­mięt­ny ca­łus skle­ił – po co wstę­py, po co próż­ne sło­wa, gdzie czy­sta mi­łość w ser­cach gore, gdzie szcze­rość i pro­sto­ta du­sza­mi wła­da: (bia­da nie­wie­ście któ­rej kra­sę pod­wyż­szać trze­ba pię­krzy­dłem sztu­ki; bia­da mi­ło­ści, któ­rej uczu­cie ma­lo­wać trze­ba uło­żo­nem słów­kiem. Dłu­gi sze­reg bar­wi­stych wy­sło­wień nie po­tra­fi od­dać tak sil­nie na­mięt­no­ści, jak je­den mały po­ca­łu­nek, jed­no ści­śnię­cie ręki. Ko­zak i dziew­czy­na po­wie­dzie­li so­bie tyle uści­snie­niem i ca­łu­sem, ile ko­chan­ko­wie wy­kształ­co­ne­go świa­ta i wiek ma­tu­za­lo­wy ży­jąc, nie zdo­ła­li­by wy­ra­zić. Prze­szła pierw­sza chwi­la, ko­zak w oczy za­glą­da dziew­czę­ciu, szorst­ką ręką gła­dzi gład­kie licz­ko, dziew­czę się uśmie­cha i na pal­ce wzno­si.

– Oj nie dar­mo – rze­cze ko­zak – bia­ły uwiózł mi z boju gło­wę na kar­ku, nie żal żyć na świe­cie kie­dy Ma­ru­sień­ka taka ład­na jak ka­li­na, taka hoża jak woda zdro­jo­wa.

– Oj Osta­pie – od­po­wie dziew­czę – żeby nie boje, two­ja Ma­ru­sień­ka by­ła­by jesz­cze kra­śniej­sza: jak cze­rem­cha bez wody więd­nie­je, tak du­sza dziew­czy­ny bez mi­łe­go z tę­sk­no­ty usy­cha.

– No już ko­niec temu dziew­czy­no luba, po­że­gnał bra­ci, prze­chy­lił nie­jed­ną czar­kę, za­pła­kał tro­chę, taj da­lej do Ma­ru­sień­ki – rzu­cił Za­po­ro­że taj może i na wie­ki. –

Choć obok ko­chan­ki smut­nie ko­zak pa­trzy; wąs na­pu­ścił na usta, i po­wie­kę na oko. Ma­ru­sia się tuli do ra­mie­nia, pie­ści ręką ose­łe­deć (9) wy­sta­ją­cy z pod czap­ki, ale Ostap za­wsze smut­ny, na­resz­cie jak­by się ze snu ock­nął, po­pra­wił czap­kę,

– Co się sta­ło, to nie od­sta­nie; chodź­my po­kło­nić się ro­dzi­com, taj pro­sić nie­chaj nas bło­go­sła­wią; trze­ba za­wie­sić sza­blę i spi­sę a wziąść się za pług i ra­dło. –

I tak szli ku wio­sce z po­god­nem czo­łem, z we­so­łą my­ślą, a bia­ły za nie­mi jak pies bie­ży, i wę­dzi­dłem po­dzwa­nia.II.

Przed cha­tą, na przy­zbie sie­dzi sta­ry oj­ciec i mat­ka Maru – sień­ki; star­sze dzie­ci i cze­lad­ka po­szli w pole, a młod­sze na ki­jach har­cu­ją, po po­dwór­ku: Sta­ry kiwa gło­wą i tak mówi do żony.

– Czy li­cho 10 na­nio­sło na­szej doni tego Za­po­roż­ca! te­raz ani do pra­cy ani do za­ba­wy, tyl­ko wciąż bie­ga na mo­gi­łę, jak gdy­by moż­na zwa­bić okiem, przy­cią­gnąć ręka., bur­ła­kę (11) ko­za­ka z po­hu­la­nek po Wo­łosz­czy­znie. –

Sta­ra chcia­ła­by bro­nić cór­ki, ale nie wie zkad za­cząć, a więc naj­le­piej zwa­lić wszyst­ko na Boga.

– Bóg to świę­ty dał, że doni w oczko wle­ciał Za­po­ro­żec, w Bogu na­dzie­ja że się wszyst­ko do­brze skoń­czy. –

Kie­dy tak sta­rzy roz­pra­wia­ją, aż tu sto­ją; przed wro­ta­mi, Ma­ru­sień­ka, Ostap i bia­ły ko­nik Za­po­roż­ca. Ostap niz­ko kła­nia się go­spo­da­rzo­wi i go­spo­dy­ni. Ma­ru­sień­ka jak ma­li­na czer­wo­na z ra­do­ści, a dzie­ci rzu­ci­ły kije i do koła ob­sko­czy­ły bia­łe­go, to za ogon cią­gną, to za grzy­wę się wie­sza­ją, a bia­ły jak ma­lo­wa­ny stoi, jak gdy­by przez ja­kieś prze­czu­cie, po­zwa­lał wszyst­ko z sobą ro­bić, ra­chu­jąc na karb przy­szło­ści mło­dych ko­za­cząt.

Sta­rzy po­dróż­ne­go za­pra­sza­ją, do cha­ty, a kie­dy wy­chy­li­li kil­ka bycz­ków si­wu­chy i pod­je­dli do syta, Ostap rzekł.

– Pa­nie Oj­cze – Pani Mat­ko, nie po kru­py ja tu przy­je­chał, ale po wa­szą, dziew­czy­nę; od­da­cie mi ją, to za­wie­szę sza­blę i spi­sę, a we­zmę się do roli, sią­dę u was w ko­mor­nem, póki chat­ki nie wy­bu­du­ję – nie od­da­cie, to za­pła­czę, sią­dę na bia­łe­go i po­wio­zę gło­wę pod miecz ta­tar­ski, ale Bóg wie co się sta­nie z Ma­ru­sień­ka, bo przy­się­gam że mię ko­cha dziew­czy­na. –

Sta­ry Oj­ciec roz­wa­ża z babą, w ką­cie izby, a Ma­ru­sień­ka za pie­cem pal­cem gli­nę ob­łu­pu­je ze ścia­ny (12); po krót­kim roz­my­śle rzekł sta­ry:

– No Osta­pie kie­dy się już dość na­bur­ła­ko­wa­ło, a dziew­czy­na na­sza wam do sma­ku, przy­sy­łaj­cie swa­ty, a po­tem we­żnie­cie ją jak swo­ją. –

Ostap po­kło­nił się i wy­szedł do są­sia­dów szu­kać swa­tów.III.

Idzie Iwan, idzie My­ki­ta do sta­re­go Chwed'ka w swa­ty; czar­ne świ­ty i siwe czap­ki przy­bra­li na sie­bie, a każ­dy pod pa­chą trzy­ma kur­kę i ko­łacz pszen­ny; we­szli do izby, skło­ni­li się, na sto­le zło­ży­li po­dar­ki, a Iwan tak za­czął:

Ku­mie, zięć się wam nada­rza: raź­ny mo­ło­jec do ko­nia i spi­sy, za­pew­nie bę­dzie do­bry i do roli; ko­cha wa­szą Ma­ru­sień­kę jak har­ce z wro­ga­mi, a może i wię­cej, bo rzu­cił Za­po­ro­że aby z nami na sta­rość ka­wał spo­koj­ne­go chle­ba przy­spo­so­bić – otwar­ty, szcze­ry, jed­nem sło­wem chwac­ki chło­piec, po­tra­fi cze­lad­ką roz­po­rzą­dzić, być mę­żem w domu i za do­mem; w spód­ni­cy pew­no cho­dzić nie bę­dzie. –

Chwed'ko się uśmiech­nął, po­sa­dził swa­tów za sto­łem i tak od­po­wie­dział: – Ja z nim żyć nie będę, do Ma­ru­si na­le­ży przy­jąć albo od­rzu­cić rnę­ża – ob­ró­cił się do żony – idź nie­wia­sto, nie­chaj Ma­ru­sia przyj­dzie z od­po­wie­dzią dla Pa­nów Swa­tów. –

Wy­szła sta­ra a tym­cza­sem ku­mo­wie za­bra­li się do po­łu­deń­ka (13); je­dząc i po­pi­ja­jąc, gwa­rzy­li o przy­szłym zię­ciu i o głu­chej wie­ści roz­cho­dzą­cej się po Ukra­inie, ja­ko­by król Ste­fan za­mie­rzał wy­pra­wę prze­ciw Mo­skwie, i już po­wo­łał Boh­dan­ka Ró­żyń­skie­go(14) pi­smem Rze­czy­po­spo­li­tej do gro­ma­dze­nia Ko­zac­twa. Star­ce ża­ło­wa­li że ich siły nie do­zwa­la­ją iść w po­moc bra­ci La­chom (15) i roz­wo­dzi­li się nad bo­ja­mi, któ­re od­by­wa­li pod Ata­ma­na­mi Wę­ży­kiem i Świer­gow­skim, (16) a dzieć­mi za­pa­mię­ta­li sław­ną obro­nę Czer­ka­ską, przez świę­tej pa­mię­ci Osta­fie­go Dasz­kie­wi­cza.(17)Kie­dy tak ga­wę­dzi­li, wy­szła z al­kie­rza Ma­ru­sia, oczy wsty­dem w dół spusz­czo­ne, krok su­nie po zie­mi, niby chce, niby nie chce krok na­przód po­stą­pić, a Mat­ka ją pcha przed sobą, na­resz­cie się ośmie­li­ła i drżą­cą ręką jak liść osie­zy­ny, od­da­ła ręcz­ni­ki swa­tom, (18) a po­tem jak kot­ka skry­ła, się za piec. Swa­to­wie po­gła­ska­li siwe bro­dy na znak za­do­wol­nie­nia, wy­szli i wkrót­ce wró­ci­li z Osta­pem cze­ka­ją­cym za wro­ta­mi. Ostap roz­ło­żył po­ko­tem bo­ga­te pasy, bi­sur­mań­skie zdo­by­cze, je­dwab­ne ki­taj­ki, zło­te frę­zle, ka­mie­nie dro­gie, i bu­łat­ne kin­dża­ły, w po­dar­ku dla ro­dzi­ców, na­rze­czo­nej, bra­ci, sióstr i ro­dzi­ny. Wy­cią­gnął Ma­ru­się z za pie­ca – któ­ra tak snad­no pod­da­ła się jego woli, jak kwiat wrzo­su po­wie­wo­wi wia­tru. Pa­dli do nóg ro­dzi­com, po­dzię­ko­wa­li Swa­tom, i w oko­ło wi­ta­li ro­dzi­nę, i ze­bra­ną cze­lad­kę.IV.

Pod wie­czór na po­dwór­ku kupa lu­dzi się zbie­ra. – Star­ce i baby ob­sia­da­ją sto­ły hoj­nie za­sta­wio­ne świ­niem mię­sem, so­lo­ną rybą i pa­la­ni­cą.(19)

Mło­dzież ota­cza skrzy­pi­cie­la i cym­ba­li­stę, sa­do­wią­cych się na przy­zbie, a pa­no­wie Swa­ty ob­no­szą gę­sio­ry z wód­ką i mio­dem, czę­stu­ją, go­ści i dow­cip­ne­mi żar­ta­mi przy­pra­wia­ją na­pi­tek. Za­ry­pa­ły skrzyp­ce, za­brzę­cza­ły cym­ba­ły. – Ostap wziął się lewą ręką w boki, pra­wą za chust­kę, któ­rej dru­gi ko­niec trzy­ma Ma­ru­sia i pu­ścił się gę­sie­go (20) w pierw­szą parę. Czap­kę na ba­kier prze­wie­sił, to po­krę­cił wąsa, to tup­nął nogą, to po­su­nął po zie­mi – przy­sko­czył do ta­necz­ni­cy skrę­cił się i na­zad od­sko­czył. – Za nim chłop­cy i dziew­czę­ta cią­gnę­li pa­ra­mi. Dłu­gi sze­reg jak wąż się wije, gło­wą za­krę­ci, bo­kiem esa (21) wy­dmie, ogo­nem za­rzu­ci i da­lej się krę­ci po po­dwór­ku – sta­ną przed mu­zy­ką i tro­pa­ka utną, sta­ną przed star­szy­zną, po­kło­nią się niz­ko i da­lej suną. Po gę­siem ko­za­ka za­wie­dli rzę­dem sta­nę­ły dziew­czę­ta, skło­ni­ły oczy ku zie­mi, po­czer­wie­nia­ły jak ja­go­dy i z ulib­kiem się uśmiech­nę­ły – rzę­dem sta­nę­li chłop­cy, do góry za­rzu­ci­li czu­pry­ny i har­do w oczy spoj­rze­li – tup­nę­li no­ga­mi aż zie­mia się za­trzę­sła; chłop­cy wpry­siu­dach (22)dziew­czę­ta w ho­łub­cach przy­sko­czy­li do sie­bie, ze­tknę­li się, o mało nie po­ca­ło­wa­li i wstecz od­sko­czy­li – sta­nę­li, za­tu­po­po­ta­li tro­pa­ka, w plą­sach i sko­kach ku so­bie pod­bie­gli rę­ko­ma się do­tknę­li, wło­sa­mi się mu­snę­li i na­zad ucie­kli – chó­rem pieśń za­wio­dą chłop­cy, chó­rem dziew­czę­ta od­po­wie­dzą, za­milk­ną skrzyp­ce tyl­ko cym­ba­ły z głu­cha wtó­ru­ją – urżnie mu­zy­ka, po­sko­czą w tań­ce – ucich­nie, za­brzmią pie­śnią i tak hu­la­ją aż pot się leje a ko­szu­le choć do wy­krę­ce­nia.

Aż tu nowi go­ście jadą: psy jak na gwałt w sio­le szcze­ka­ją, tęt­nią ko­nie, a pieśń wo­jen­na brzmi aż pod nie­bio­sa. Uci­chła, mu­zy­ka, usta­ły tań­ce, a wszy­scy wy­bie­gli przed wro­ta na uli­cę. To ku­rze­nie Za­po­roż­skiej kon­ni­cy, cią­gną sot­nia­mi od Czer­ka­ska do Bia­łej­cer­kwi. Chwed'ko i Swa­ty za­pra­sza­ją na bie­sia­dę Pa­nów Mo­łoj­ców i Star­szy­znę. Sta­ry Sot­nik co jak Zó­raw' po­wo­dyr (23) sta­da je­chał po przo­dzie, zdjął czap­kę i po­kło­nił się i tak po­wie­dział: – Dzię­ki wam Pa­no­wie bra­cia za j wa­szą go­ścin­ność, ale komu dro­ga temu czas. Król Ste­fan i Rzecz­po­spo­li­ta wzy­wa nas na ban­kie­ty. Nasz Oj­ciec At­ta­man cze­ka nas z re­ge­stro­we­mi puł­ki w Bia­łej­cer­kwi; a jak się po­łą­czym z bra­cią La­cha­mi i przej­dziem Bia­łą Ruś, to aż po uszy na­pi­jem się piwa z wro­gów ju­chy – wam ży­czym we­se­la, szczę­ścia, a so­bie sła­wy, zdo­by­czy. –

Prze­chy­lił czar­kę wód­ki nie zsia­da­jąc z ko­nia, wziął prze­ką­skę, po­że­gnał i ru­szył; toż i inne ko­zac­two zro­bi­ło; nie je­den prze­giął się na ko­niu i gwał­tem ukradł po­ca­łu­nek czar­no­bre­wej dzie­wi­cy. – Ostap pa­trzy to na Ma­ru­się to na mo­łoj­ców Za­po­ro­ża, po­zna­je to­wa­rzy­szy a nie śmie wi­tać, ser­ce mu tak się ści­ska, tak się drę­czy, jak szta­ba roz­pa­lo­ne­go że­la­za mię­dzy mło­tem a ko­wa­dłem: dłu­go stał, łzę gwał­tem się ci­sną­cą po­wstrzy­my­wał po­wie­ką, pa­trzał jak ostat­nie sot­nie prze­mi­ja­ły, nie mógł da­lej wy­trzy­mać, łza się pu­ści­ła, poj­rzał na Ma­ru­się okiem gdzie się prze­bi­ja­ła naj­okrop­niej­sza bo­leść, i od­szedł za cha­łu­pę. Ma­ru­sia za­drża­ła jak w fe­brze i sta­ła w miej­scu, nie wie­dząc czy ma koić smu­tek ko­chan­ka, czy zo­sta­wić go sa­me­mu so­bie.

Prze­szły sot­nie da­le­ko za sio­ło, mu­zy­ka zno­wu za­grzmia­ła, chłop­cy szy­ku­ją, się do tań­ca – ale gdzie jest Ostap? Ma­ru­sia szu­ka go za cha­łu­pą, i huka z pła­czem wo­ła­jąc ko­chan­ka: echo pła­cze a nikt nie od­po­wia­da – roz­bie­gli się chłop­cy szu­kać na­rze­czo­ne­go ale na­próż­no. Znik­nął Za­po­ro­żec, znik­nął bia­ły ko­nik z pa­stow­nia (24) i sio­deł­ko i spi­sa z chle­wa, a ja­sny miecz z cha­ty. Małe chłop­czy­ki gra­jąc w chrusz­czy­ka na pa­stow­niu, wie­dzie­li jak Ostap sio­dłał ko­nia, dłu­go jak dziec­ko pła­kał, ma­chał rę­ko­ma – po­tem siadł na bia­łe­go, prze­wie­sił spi­sę i ści­snął no­ga­mi; bia­ły prze­sko­czył czte­ry pło­ty, prze­sa­dził czte­ry rowy i po­czwa­ło­wał w pole gdzie po­szło woj­sko ko­zac­kie. Dziew­czę szlo­cha, za­ła­mu­je ręce, ro­dzi­ce cie­szą jak mogą do­nie, choć i sa­mym na płacz się zbie­ra. Swa­ty obie­cu­ją co ry­chlej zpro­wa­dzić Za­po­roż­ca zbie­ga, a mu­zy­ki i bie­siad­ni­cy smut­ni od­cho­dzą do do­mów; na sto­łach jesz­cze peł­no ja­dła, w gą­sio­rach na­pit­ku, a nikt go nie ru­sza.– Kie­dy du­szę ogar­nie smu­tek, zmy­sły nie­ra­de się we­se­lić, a smu­tek mło­dej i pięk­nej dziew­czy­ny, ma w so­bie coś tak tkli­we­go że i naj­nie­czul­sze ser­ce po­tra­fi skło­nić do współ­czu­cia.V.

Jaka zmia­na w Chwed'ko­wej cha­cie! Sta­ry za­chmu­rzy! sę­dzi­we czo­ło, Mat­ka cią­gle wzdy­cha, dzie­ci na­wet się smu­cą, wi­dząc jak Ma­ru­sia z dnia na dzień nik­nie; oko co nie­gdyś ogniem pa­ła­ło, za­mo­kło bez­u­stan­nym pła­czem, gład­kie lice po­żło­bi­ło się od ście­ku łez, ru­mie­niec przy­gasł, a bla­dość chu­s­ty po­cią­gnę­ła się po po­licz­kach; wy­schła, wy­bla­dła, tak iż gdzie nie­gdyś było pulch­ne cia­ło, te­raz sama skó­ra i ko­ście, a ser­dusz­ko tra­pi się nie­uko­jo­nym smut­kiem. We dnie ani ro­bić ani ba­wić się, mo­dli się i pła­cze, szu­ka Zna­chor­ki (25) słu­cha co ta jej pra­wi, o bo­jach, sła­wie i śmier­ci, wra­ca do domu, za­le­zie za piec i tam od łez się za­cho­dzi; a choć kry­je się przed ro­dzi­ca­mi ze smut­kiem, nie może, bo cze­go chcą my­śli, nie za­tai cia­ło przed okiem czu­łej mat­ki. We śnie dziw­ne wi­dzia­dła mącą… po­kój chwi­lo­we­go spo­czyn­ku – raz wi­dzi jak Ostap pe­łen sła­wy, wio­ząc bo­ga­te łupy, wra­ca w za­gro­dy ro­dzin­ne, wie­dzie bia­łe­go do staj­ni, ca­łu­je na­rze­czo­ną, do pier­si tuli;, kie­dy na­gle czap­ka spa­da i ko­ścio­trup zgni­ły sta­wia się jej oczom. Bu­dzi się Ma­ru­sia i ję­czy, jak sza­lo­na wije się po łożu: ro­dzi­ce smu­cą, się ale nic nie mó­wią, ła­god­no­ścią i cza­sem chcą ule­czyć tro­ski du­szy.

Prze­szła je­sień, prze­szła zima, a o po­wro­cie Za­po­roż­ców ani sły­chu, tyl­ko wieść do­la­tu­je że Król Ste­fan na cze­le La­chów, Ko­za­ków i Li­twy, jak za­ją­ca uga­nia po Mo­skiewsz­czy­znie z miej­sca na miej­sce Cara Iwa­na; że Bia­ło­ru­skie Wo­je­wódz­twa na­po­wrót uj­rza­ły bia­łe orły pol­skie, po­wta­rza­ją krwa­wą ucztę.

rze­zi pod Wiel­kie­mi-Łu­ka­mi i ob­lę­że­nie Psko­wa, Ba­to­ry rad z czy­nów woj­sko­wych mo­łoj­ców, ko­zac­two her­bem i pie­czę­cią ob­da­rzył i na pra­wem skrzy­dle woj­sko Za­po­ro­ża sta­wia.(26) Żołd pła­ci, z Ata­ma­nem jak brat z bra­tem na­ra­dza się, roz­ma­wia, a La­chy z Ko­za­ka­mi tak się ko­cha­ją „ jak gdy­by pod jed­nym da­chem wzro­śli, u jed­nej mat­ki pierś ssa­li. Nowe sot­nie cią­gną od po­ro­hów dnie­pro­wych, (27) aby za­peł­nić woj­ną na­nie­sio­ne szczer­by w ku­re­niach. (28) Dziew­czy­na każ­de­go za­trzy­mu­je, każ­de­go pro­si, aby po­wi­ta­li Osta­pa i po­wie­dzie­li, że tak po­ko­cha, tak pra­gnie, iżby całe ży­cie, całe szczę­ście od­da­ła by­le­by mo­gła go uj­rzeć i jed­ną chwil­kę z nim prze­być; żeby ja­kim spo­so­bem choć parę słów jej prze­słał że żyje, że ją ko­cha.

Pły­ną dnie, ty­go­dnie, mie­sią­ce, nikt nie wra­ca z Mo­skiewsz­czy­zny prze­klę­tej kra­iny, gdzie nie masz dża­me­tów (29) i zło­ta Bi­sur­mań­skie­go, ani bro­ni Czer­kie­skiej, ani rze­mie­nia ta­tar­skie­go, ani by­dła bo­ga­tej Wo­łosz­czy­zny. Tam tyl­ko śnieg i lód – na­ród sil­ny jak dęby, bo­ja­ry har­de jak dzi­ki, a car sro­gi: kogo do­pad­nie temu nie prze­ba­cza – mia­sta drew­nia­ne i nędz­ne i pu­ste – pola nie­płod­ne, wszyst­kie­go brak; a jed­nak ko­zak rad tam go­ści, bo w za­mian za zdo­by­cze, hoj­nie to­czy spi­są krew wro­gów. Mi­nę­ło pół wio­sny, Ma­ru­sia smut­na i tę­sk­na jak dzień bez słoń­ca, tyl­ko żad­nej łzy nie roni oko su­che i mar­twe – bo­leść prze­sta­ła ob­ja­wiać się gwał­tow­nie, w ser­cu się za­mknę­ła, my­śli za­tru­ła i we­pchnę­ła w odrę­twie­nie, sto­kroć gor­sze nad wszyst­kie cho­ro­by du­szy i cia­ła. Co­dzień brze­giem je­zio­ra wle­cze krok chwie­ją­cy, bied­na dziew­czy­na wczoł­ga się na mo­gi­łę i wnu­rza oko w step, ale te­raz nie na po­łu­dnie, ale ku pół­no­cy, i tam sie­dzi dnie całe, póki sio­stra albo brat nie spro­wa­dzą gwał­tem do domu – a nad jej gło­wą, czaj­ka bez­u­stan­nie wiatr skrzy­dłem roz­bi­ja i smut­nie kihi-cze jak­by złą wróż­bę zwia­sto­wa­ła. Sta­rzy ro­dzi­ce zna­ho­ra spro­wa­dzi­li aby cza­ry od­ma­wiał, (30) le­kar­ki róż­ne zio­ła da­wa­ły, pop pa­cie­rze pra­wił, ale nic nie po­ma­ga – ser­ce głu­che na leki; aby je ule­czyć, trze­ba ser­ca któ­re­by po­tra­fi­ło je zro­zu­mieć, spo­ić się sil­nem ogni­wem uczu­cia, i na­wza­jem wspie­rać swe kro­ki na cier­ni­stej dro­dze ży­wo­ta.I.

Na Po­do­lu nie­da­le­ko Win­ni­cy miesz­kał So­sen­ka Cze­śnik wy­szo­grodz­ki, Sta­ro­sta Wen­deń­ski – pan i dzie­dzic wio­ski Gru­ży­niec, szlach­cic od an­te­na­tów i z rodu i z na­ło­gu. (2) Jesz­cze za Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­ły, je­den z przod­ków So­sen­ków ro­dzi­ny, prze­ło­żo­ny nad psiar­nią kró­lew­ską, za to iż w pusz­czach Nie­po­ło­miec­kich grac­ko i do­bit­nie za­grał w sur­mę po­jezd­ne­go przy dzi­ku za­bi­tym przez Wła­dy­sła­wa, do­stał z rąk Kró­la pa­tent szla­chec­ki z her­bem trzy trą­by my­śliw­skie srebr­nej bar­wy w czer­wo­nem polu – a od­tąd herb So­sen­ków tam dru­ko­wa­no gdzie były sta­ro­świec­kie her­by Sa­ry­uszów, Hab­dan­ków, Ja­strzęb­ców, Je­li­tów, i t… d. Nikt nie wcho­dził czy z psiar­ni, czy z kuch­ni wy­ro­sło szla­chec­two, do­syć że je wy­dru­ko­wa­no, a w owych bło­gich cza­sach w któ­rych żył Pan Cze­snik tak wie­rzo­no w druk, jak gdy­by był je­de­na­stem przy­ka­za­niem Bo­żem, ósmym sa­kra­men­tem ko­ściel­nym, So­sen­ka do­ska­ki­wał szó­ste­go tu­zi­na la­tek, a jed­nak był rzeź­ki, pro­sto i czu­pur­no się trzy­mał – wąs bia­ły i włos na gło­wie bia­ły, na twa­rzy zaś ru­mie­niec jak bu­rak czer­wie­niał i oko jesz­cze ży­wym ogniem pa­ła­ło; wy­glą­dał on jak ra­nek po­cząt­ko­wej je­sie­ni, gdzie srebr­ny szron przy­mroz­ku po­kry­wa zie­lo­ną jędr­ność lata. Pani Cze­śni­ko­wa Sa­lo­mea ze chrztu, a Ka­wec­ka z domu, 50 lat koń­czy­ła; su­cha jak wę­dzon­ka, po­tul­na jak le­ga­wiec do­brze uło­żo­ny, choć w wia­nie wio­skę przy­nio­sła, jed­nak nig­dy ani swo­jej woli, ani swo­ich chę­ci nie mia­ła: a choć może i mia­ła to sam Pan Bóg albo ksiądz spo­wied­nik o tem wie­dział.(3) Jak Pan Cze­śnik wrza­śnie czar­no, to ona mówi czar­no – jak Pan Cze­śnik za­wo­ła bia­ło, to ona po­wta­rza bia­ło, jak dziec­ko za pa­nią mat­ką pa­cierz. Mąż każe schło­stać ło­za­mi chło­pa, za­gra­bić ostat­ni do­by­tek, arę­da­rza z karcz­my z be­be­cha­mi i ba­chu­ra­mi na dwór wy­rzu­cić – są­sia­do­wi mie­dzę gra­nicz­ną prze­orać, by­dło za­ję­te w szko­dzie pra­wem ka­du­ka tak­so­wać (4): ona przyj­dzie i po­wie – ko­chan­ku – za­my­śli się doda – jak ci się zda­je? – Cze­śnik groź­nie krzyk­nie – a Imość po co tu? do ką­dzie­li! – Pani Cze­śni­ko­wa po­tup­cze w kąt, za­kaszl­nie su­chęr­la­wo i rzek­nie słu­żeb­ni­com: – Je­go­mość wszyst­ko do­brze robi. –

Mie­li dwóch sy­nów już do­brze prze­ro­słych. Pan Igna­cy był cho­rą­żym w Hu­sa­rzach cho­rą­gwi Pana Het­ma­na Ko­niec­pol­skie­go. – Pan Woj­ciech na­miest­ni­kiem w zna­ku pan­cer­nym Po­toc­kie­go, Sta­ro­sty Ka­mie­niec­kie­go. Pan Cze­śnik daw­ny woj­sko­wy, bo pod Gą­siew­skim od­był całą woj­nę mo­skiew­ską, a pod Chod­kie­wi­czem Szwedz­ką i Tu­rec­ką, chciał aby sy­no­wie woj­sko­wo oj­czyź­nie słu­ży­li i na pla­cu bo­jo­wym po­sta­ra­li się męz­twem o sta­ro­stwa i urzę­dy cy­wil­ne na sta­rość. Trze­ciem dzie­cię­ciem była cór­ka je­dy­nacz­ka mi­ziu­czek, uko­cha­na i wy­piesz­czo­na od ojca i mat­ki. Pan­na Anna dzie­więt­na­sty rok mia­ła, hoża jak woda zdro­jo­wa, świe­ża jak po­wiew wio­sen­ny, płeć bia­ła jak kwiat ka­li­ny, a przy ru­mień­cu ga­śnie i ma­li­na i żu­ra­chwi­ny ja­go­da – oczko czar­ne błysz­czą­ce jak gwiaz­decz­ka, brew mszy się jak ta­siem­ka ak­sa­mit­na – ja­sny włos w splo­ty się wije, a ki­bić wiot­ka i smu­kła, gład­ko wy­to­czo­na jak z gip­su. Anu­sia nie drży przed oj­cem; jak się Cze­śnik po­gnie­wa to i ona tup­nie nóż­ką, zwie­si no­sek i na­bar­mu­si się – sta­ry za­raz gła­dzi ręką i pie­ści, a gdy­by mógł, to księ­życ dał­by na za­baw­kę. Mat­ka ska­cze i chu­cha koło có­ru­ni – ksiądz Ka­pe­lan baki świe­ci piesz­czon­ko­wi, od pa­cie­rzy i po­stów uwal­nia, a za karę po spo­wie­dzi grze­chów jed­ną tyl­ko li­ta­nię na­ka­zu­je. Pan Cho­rą­ży Strze­mec­ki daw­ny to­wa­rzysz Je­go­mo­ści zno­si z uśmie­chem pso­ty pan­ny Anny, a słu­gi i słu­żeb­ni­ce jak bły­ska­wi­ce speł­nia­ją jej roz­ka­zy, bo wie­dzą że to pierw­szy szcze­bel do ła­ski pań­skiej, obro­na od bi­zu­nów i hu­sa­ka.(5) Baby, mło­dy­ce i dziew­czę­ta zno­szą po­dar­ki, pra­wią baj­ki bo pan­na Anna jest naj­lep­szą po­śred­nicz­ką mię­dzy su­ro­wym Cze­śni­kiem a bied­ny­mi chło­pa­mi.

U Pana Cze­śni­ka piw­ni­ca za­lud­ni­ła się po­ko­le­niem okse­ftów, an­ta­łek, be­czek i ba­ry­łek – od pra­sz­czu­rów aż do naj­mniej­szych pra­wnu­cząt la­ta­mi i wiel­ko­ścią, cią­gnął się dłu­gi sze­reg po­tom­stwa. W nim uwię­zio­ny sie­dział wę­grzyn, pi­kard, ma­de­ra, miód ka­pu­cyń­ski, ma­li­niak, wisz­niak, de­re­niak, piwo an­giel­skie – rum z Ja­maj­ki; kil­ka kuf star­ki – siła też była bu­te­lek omszo­nych ze stu­let­nim ma­śla­czem. U Pani Cze­śni­ko­wej Ap­tecz­ka za­moż­na w pier­ni­ki, tłu­czeń­ce i ła­ko­cie róż­ne­go ro­dza­ju, a co na­de­wszyst­ko: sta­ły rzę­da­mi jak ba­tal­jo­ny żoł­nie­rzy, szto­fy bia­łej kal­mu­sów­ki, zie­lo­nej pio­łun­ków­ki, czer­wo­nej dzien­gie­lów­ki, ciem­no­żół­tej dę­bów­ki, łap­ciów­ki, i t… d… i t… d. W kre­den­sie peł­no kie­li­chów wi­wa­to­wych i z no­ga­mi i bez nóg, i gład­kich, i rżnię­tych: zgo­ła było w czem wy­bie­rać, – Do spi­żar­ni co mie­siąc bito parę wie­przów, a mię­so wo­ło­we świe­że, czte­ry razy na ty­dzień re­gu­lar­nie do­sta­wia­no. Co­dzień ku­charz i dwóch kuch­ci­ków w kuch­ni się uwi­ja­ło, a na czas bie­sia­dy ogrod­ni­czek, do­jeż­dżacz, fo­ryś i stróż po­ko­jo­wy do po­mo­cy przy­cho­dzi­li; oprócz tego co­dzień ko­lej­no je­den z chło­pów wiej­skich na stróż­bę ku­chen­ną, przy­cho­dził. Przy dwo­rze był kre­den­serz, po­ko­jo­wy Je­go­mo­ści, dwóch haj­du­ków, i dwóch po­my­wa­czy kre­den­so­wych, ma­łych bła­zen­ków, urwi­sów od szu­bie­ni­cy – wszyst­ko to cho­dzi­ło w si­ra­kach i sier­mię­gach – ale za­le­d­wie krzyk­nię­to go­ście jadą „ na­tych­miast wszy­scy bie­gli do Jej­mo­ści, i tam z sza­ły do­sta­wa­li li­ber­ję bia­łą z czer­wo­ne­mi bur­ta­mi i gu­zi­ka­mi her­bo­we­mi.(6) Przy Jej­mo­ści słu­żeb­nic bez liku, wy­cho­wa­nie, pa­nien sto­ło­wych, gar­de­ro­bia­nych, ka­wiar­ka, ha­ftar­ki, pracz­ki, szwacz­ki, i t.d… it.d. Do tego trze­ba do­dać że Pan Cze­śnik w domu ni­cze­go nie ża­ło­wał – ko­niom, lu­dziom, psom go­ścin­nym ka­zał da­wać sia­na, owsa, stra­wy i osyp­ki ile zje­dzą. Są­sie­dzi po ką­tach Bóg wie co wy­dzi­wia­li. Pan Pod­sto­li mó­wił: So­sen­ka ty­ran, znę­ca się nad swe­mi ludź­mi, po sto bi­zu­nów każe im sy­pać: ja moim nig­dy wię­cej nad pół­to­ry kopy nie po­zwa­lam wy­li­czyć. Pod­ko­mo­rzy swo­jej żo­nie po­wta­rzał – Cze­śni­ku­nio! to to ryb­ka, za nie­wy­pła­ce­nie da­ni­ny chłop­kom by­dło po­gra­bił i sprze­dał na tar­gu – cze­mu nie było zro­bić po mo­je­mu, za­brać świt­ki, be­kie­sze, (7) ko­ra­le żo­nom, to i po ludz­ku i po go­spo­dar­sku, bo te przy­bo­ry chłop­ko­wi jeść nie da­dzą, a pańsz­czy­zna cią­gła nie za­le­gnie. – Pan Woj­ski zaś naj­wię­cej sar­ka, że Cze­śnik od sztu­ki by­dła za­ję­te­go w szko­dzie zy­ski­wał po dwa­na­ście zło­tych, wten­czas kie­dy on się cie­szył dzie­się­ciu zło­ty­mi i pię­ciu ba­to­ga­mi da­ne­mi wła­ści­cie­lo­wi by­dła, jeź­li był chłop; szlach­cic mu­siał za­pła­cić pięć, a żyd dzie­sięć zło­tych górą. Zgo­ła że ko­ali­cję for­mo­wa­no prze­ciw Cze­śni­ko­wi; żony, mat­ki i dzie­ci nie­do­ro­słe wszyst­ko to jak kaw­ki kra­ka­ło na So­sen­kę. Ale kie­dy w nie­dzie­lę w pa­ra­fial­nym ko­ście­le na mszy, po­ka­zał się Cze­śnik w kon­tu­szu, z ka­ra­be­lą przy boku i wąsa po­krę­cił, wszy­scy niz­ko mu się kła­nia­li, a na śnia­da­niu u Ple­ba­na na wy­ści­gi za ręce chwy­ta­li, wi­ta­li ko­cha­ne­go są­sia­da i py­ta­li o zdro­wie Pan­ny Anny. Na imie­ni­ny, uro­dzi­ny, okta­wy, całe są­siedz­two jak na od­pust z dzieć­mi i ba­ba­mi do Gru­ży­niec się zjeż­dża­ło, bo win­ko Cze­śni­ka mysz­ką trą­ci­ło, po­tra­wy ku­charz suto ko­rze­nia­mi przy­pra­wiał – pod­nie­bie­nie ła­sko­ta­ne sma­kiem, a gar­dzie­le płu­ka­ne trun­kiem, na chwi­lę za­wie­sza­ły ob­mo­wę jak trzę­są­ca fe­bra swo­je pa­rok­sy­zmy.

Pod ten czas w Win­ni­cy stał pułk Ko­zac­ki Kor­su­ńa­kim (8)zwa­ny. Nim do­wo­dził puł­kow­nik Bo­hun trzy­dzie­sto­let­ni mo­ło­jec, chwat do ko­biet i do ko­nia, do tań­ca i do boju, jed­nem sło­wem gdzie prze­wróć do Ko­zak.

Bo­hun czę­sto za­jeż­dżał do Gru­ży­niec – o Panu Cze­śni­ku i Pani Cze­śni­ko­wej przy nim źle mó­wić wara – a kie­dy wspo­mnia­no o Pan­nie An­nie to czar­ny wąs ob­wi­jał na pal­ce i ose­łe­dziec po­gła­dzał. So­sen­ka uprzej­mie go przyj­mo­wał, bo ile razy na herb szla­chec­ki wspo­mniał, to tyle razy na myśl mu się na­wi­nę­ło że pułk Kor­suń­ski, ma trzy ty­sią­ce ludu zbroj­ne­go. Ksiądz ka­pe­lan raz na za­wsze dał ab­so­lu­cję roz­ma­wiać Pani Cze­śni­ko­wej z sy­zma­ty­kiem, bo od cza­su umo­wy Zbo­row­skiej za­war­tej mię­dzy Kró­lem Ja­nem Ka­zi­mie­rzem a Pa­nem Ata­ma­nem Chmiel­nic­kim, Po­la­cy i Księ­ża żyli w do­brej zgo­dzie z groź­nem wów­czas Ko­zac­twem, a od tej umo­wy le­d­wie trzy mie­sią­ce ubie­gło. Róż­ne wie­ści po oko­li­cy la­ta­ły; jed­ne mó­wi­ły że dziew­czy­na Cze­śni­ka wpa­dła w oko Ko­za­ko­wi; dru­dzy, że wino Gru­ży­niec­kie za­sma­ko­wa­ło puł­ko­wód­cy – a kie­dy do Bo­hu­na do­szły, nie roz­gnie­wał się ale po­wie­dział: że jed­no lubi, a dru­gie­go nie po­rzu­ci, i przy­to­czył sta­rą po­wiast­kę, u Ko­za­ka trój­cą; go­rza­łecz­ka, ty­tuń i dziew­czy­na Anul­ka – dziew­czy­nę Anul­kę lu­bił­bym – ku­rzył­bym ty­tuń – a pił­bym go­rzał­kę na całe gar­dło.III.

Boh­dan Chmiel­nic­ki ata­ma­no­wał Ko­za­czy­znie – u nie­go w gło­wie siła ro­zu­mu, ję­zyk do wy­mo­wy jak jucht wy­praw­ny, piór­kiem wo­dził po pa­pie­rze jak ba­ka­łarz miej­ski a sza­bel­ką, po ko­zac­ku ma­chał – ale po li­sie­mu umiał klu­czyć, a naj­lep­szy goń­czy nie po­tra­fił­by do­tro­pić jego za­sko­ków. (13)

Lud Ko­zac­ki jarz­ma nie lubi, a przy­mie­rze z Pol­ską nie­mi­łe Ata­ma­no­wi. Lac­ka szlach­ta choć chło­pów nęka, ale swo­ich przy­wi­le­jów jak oka w gło­wie strze­że. Król pol­ski po­dob­niej­szy do nie­wol­ni­ka jak do Pana. Chmiel­nic­ki to wi­dzi, choć ze­msta nad Cza­pliń­skim już wy­szła z gło­wy, (14) a Pani Cza­pliń­ska dzie­li łoże Ata­mań­skie'. Trak­tat Zbo­row­ski (15) po­mścił znie­wa­gi i uczci­wie po­sa­dził byt wol­nej Ko­za­czy­zny. Ale Ata­ma­no­wi duma nie­ustan­nie w ucho szep­cze: póki z La­cha­mi bę­dziesz trzy­mać, póty ber­ła nie osię­gniesz. – Ata­man uda­je przy­jaźń z Pol­ską, Kró­lo­wi i Se­na­to­wi po­wol­ność obie­cu­je, a Ko­zac­twu pod­dmu­chu­je nie­na­wiść ku La­chom, wy­sta­wia że Rzecz­po­spo­li­ta się zbroi, i cze­ka przy­ja­znej chwi­li zpła­wie­nia Ko­za­czy­zny. A tym­cza­sem po­ta­jem­nie sta­ra się o wzglę­dy Cara Alek­se­go, i z Suł­ta­nem trak­tu­je o przy­mie­rze; oskar­ża o zdra­dę ho­spo­da­ra Wo­łosz­czy­zny. Suł­tan obie­cu­je jemu i jego ro­dzi­nie nadać Ruś pra­wem len­nem. Wią­że się z ha­nem Pe­re­ko­pu i da­lej plą­dro­wać i łu­pić Wo­łoszc­źy­nę. Jan Ka­zi­mierz na­po­mi­na, pro­si, Ata­man fi­gla­mi się wy­krę­ca, a tym­cza­sem woj­sko prze­ciw Pol­sce go­tu­je. Tak to duma i zła wia­ra jed­ne­go czło­wie­ka za­ra­zem ci­ska­ła cio­sy śmier­tel­ne i na Pol­skę i na Ko­za­czy­znę.(16)

Za­czę­ła się woj­na okrop­na, za­żar­ta. – Ne­czaj z Bra­cław­skim puł­kiem wszedł na Po­do­le, a Bo­hun po­szedł z nim się łą­czyć.– Ko­ron­ne i Li­tew­skie woj­sko wy­szło w pole – po­spo­li­te ru­sze­nie na­ka­za­no, a Pan Cze­śnik ob­wo­ła­ny zo­stał Re­gi­men­ta­rzem siły zbroj­nej Wo­je­wódz­twa Bra­cław­skie­go i wy­szedł na cze­le szlach­ty i pa­cho­li­ków do Baru.

W Gru­żyń­cach smut­no i głu­cho. Pani Cze­śni­ko­wa no­wen­ny po no­wen­nach kle­pie, po­ści i su­szy na upro­sze­nie zdro­wia dla męża i sy­nów. – Ksiądz Ka­pe­lan cią­gle msze pra­wi na in­ten­cje. Cze­śni­ka i Cze­śni­ko­wi­czów. – Pan­na Anna łza­mi się za­le­wa: drży o ojca o bra­ci i o wro­ga ko­chan­ka; bied­ne dziew­czę! i Pol­sce zwy­cięz­twa ży­czy i Ko­za­czy­zny klę­ski nie chce.

Pan Strze­mec­ki zo­stał na za­ło­dze; cią­gle ja­kieś roz­ho­wo­ry z ko­wa­lem, stel­ma­chem, z ry­ma­rzem; na­pra­wu­ją szo­ry, kują ko­nie, spry­cy na­bi­ja­ją do kół busz­tar­dy, i kil­ka bryk rych­tu­ją.

Pan Woj­ski dryn­du­lą ob­jeż­dża wio­ski ca­łej oko­li­cy, cie­szy opusz­czo­ne żony, cór­ki. Obroń­ca i pro­tek­tor ko­biet pu­szy sio i na­dy­ma jak pę­cherz swo­jej god­no­ści; czte­rech sie­dem­dzie­się­cio­let­nich ab­szy­to­wa­nych star­ców do po­mo­cy na ad­ju­tan­tów we­zwał. Kan­ce­lar­ję, utwo­rzył z or­ga­ni­sty Gru­ży­niec­kie­go i dwóch dia­ków – a że or­ga­ni­sta kół­ka­mi tyl­ko umiał zna­czyć od­by­te chrzci­ny, mał­żeń­stwa, ostat­nie po­ma­za­nia, i t.d., a diacz­ki oprócz kar­bo­wa­nia po­dzwon­nych dal­szej hra­mo­ty nie zna­li – prze­to po­sta­no­wio­no do waż­niej­szych edyk­tów za­pro­sić księ­dza ple­ba­na – a tym cza­sem dla ła­twiej­szej ko­mu­ni­ka­cji ust­nie prze­sy­łać ust­ne roz­ka­zy przez żyda arg­da­rza i dwóch po­be­reż­ni­ków, za­wsze go­to­wych na za­wo­ła­nie Pana Woj­skie­go. – Cho­rą­ży Strze­mec­ki zo­stał mia­no­wa­ny do­wód­cą siły zbroj­nej nie­ru­cho­mej – po wio­skach i pa­sie­kach po­sta­wio­no wy­so­kie słu­py ob­wi­nię­te sło­mą a za uka­za­niem się zbroj­ne­go ko­za­ka albo ta­ta­ra, pa­siecz­ni­cy i ko­ło­wrot­ni­cy po­win­ni byli je pod­pa­lić i tym spo­so­bem alarm za­ko­mu­ni­ko­wać ca­łej oko­li­cy; na­ten­czas nie­wia­sty mia­ły wy­ru­szać na Czer­wo­ną Ruś ku Lwo­wo­wi. Tak mą­drze urzą­dziw­szy od­por­ne kro­ki Pan Woj­ski my­ślał, czy nie moż­na­by wy­na­leźć za­czep­nych – cho­dził rzeź­kim kro­kiem i tak mó­wił do or­ga­ni­sty: – A wie wa­szeć gdy­by ży­dów wy­słać z wód­ką, po­po­ić ko­zac­two, a na pi­ja­ne pu­ścić Strze­mec­kie­go z nie­ru­cho­mą siłą – or­ga­ni­sta od­po­wie­dział. – Ja­sny Pan do­brze mówi ale z Ta­ta­ra­mi co zro­bi­my. – Woj­ski za­my­ślił się i rzekł: – To sęk! – W tym wpadł je­den z ad­ju­tan­tów a pro­stu­jąc się na kuli, przed­sta­wił: – Pa­nie Ko­men­dan­cie o ośm mil są ko­za­cy. – Woj­ski za­wo­łał za­pa­lić wie­chy: wszyst­ko w dro­gę! Ma­cie­ju nie­chaj do bryk i do bom­by za­przę­ga­ją! Elż­bie­to, nie­chaj Imość du­chem się wy­bie­ra – pa­ko­wać żywo. –

W Gru­żyń­cach ta­koż rej­wach, haj­du­ki pa­ku­ją bry­ki, gar­de­ro­bia­ne i cały frau­cy­mer lata z pu­deł­ka­mi, pu­dła­mi i ku­fra­mi

– rzekł­byś że sąd­ny dzień. Pani Cze­śni­ko­wa że­gna zna­kiem krzy­ża świę­te­go ścia­ny, kąt­ki domu, grom­ni­ce dwie za­pa­li­ła przed ob­ra­zem mat­ki naj­święt­szej – i tak się ode­zwa­ła do Strze­mec­kie­go: – Czy nie do­brze by było Mo­ści Cho­rą­ży, abym do Baru po­je­cha­ła? – Cho­rą­ży od­po­wie­dział – do Baru dro­ga nie­bez­piecz­na, a przy­tem nie­chaj Imość prze­czy­ta kar­tecz­kę Pana Cze­śni­ka. – Tu Cze­śni­ko­wa prze­sy­la­bi­zo­wać krzy­wu­le na­kre­ślo­ne na pa­pie­rze.– Sa­lu­siu! co tyl­ko pan Cho­rą­ży Strze­mec­ki roz­po­rzą­dzi wy­peł­nisz jak naja­ku­rat­niej, taka moja wola

– po­le­cam Bogu i ca­łu­ję cie­bie i Anu­się – przy­wią­za­ny Mąż

– Jó­zef So­sen­ka, Re­gi­men­tarz po­wsta­nia Bra­cław­skie­go, Cze­śnik Wy­szo­grodz­ki, Sta­ro­sta Wen­deń­ski, w obo­zie głów­nym w Ba­rze. – Prze­czy­taw­szy, rze­kła: – Jedź­my Anu­siu do Lwo­wa, tak Je­go­mość ka­zał.– Pan­na Anna od­po­wie­dzia­ła: –wszak nas Mamo Ko­za­cy nie zje­dzą, Pan Bo­hun nas obro­ni – i za­ru­mie­ni­ła się. Cze­śni­ko­wa mó­wi­ła: – jedź­my. Je­go­mość ka­zał, musi to być do­brze.– Strze­mec­ki co prę­dzej do basz­tar­dy za­pro­wa­dził, wsa­dził, po­że­gnał, krzyk­nął: – ru­szaj – i dłu­gi sze­reg bryk po­ru­szył za basz­tar­dą, któ­ra przo­dem dro­gę zna­czy­ła. – Pani Cze­śni­ko­wa że­gna­ła się i szep­ta­ła mo­dli­twy, a Anu­sia z okien­ka głów­ki nie wy­su­wa­ła; wzdy­cha­ła, a łza w oku za­wi­sła i błysz­cza­ła jak kro­pla rosy na kwie­cie wrzo­su.

Pan Cho­rą­ży po od­jeź­dzie żywo się krzą­tał, wszyst­kie dro­gie sprzę­ty któ­rych nie mo­gli za­brać, w zie­mię pa­ko­wał i na stry­chy za­no­sił – a w domu gole ścia­ny, smu­tek i sta­ry wo­jak po­zo­stał. I w ca­łej oko­li­cy pu­sto po dwo­rach i po karcz­mach; okna i drzwi otwo­rem cze­ka­ją na przy­ję­cie Ta­ta­rów i Ko­za­ków. Tym­cza­sem Pan Woj­ski ze­braw­szy całą arm­ję basz­tard, bomb, li­ni­jek, ka­ła­ma­szek, bryk, wo­zów i wóz­ków, przo­dem w dryn­dul­ce, jak po­wo­dyr gę­sie­go sta­da le­cą­ce­go na zimę, po­ma­sze­ro­wał ku Lwo­wo­wi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: