Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści nieboszczyka Pantofla, z papierów po nim pozostałych. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści nieboszczyka Pantofla, z papierów po nim pozostałych. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 384 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać pod wa­run­kiem, aby po wy­dru­ko­wa­niu, zło­żo­ne były w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, exem­pla­rze pra­wem prze­pi­sa­ne Wil­no, d. 11 Lip­ca, 1844 r.

Spra­wu­ją­cy obo­wią­zek Cen­zo­ra J. Fok.

PAN­TO­FEL.

HI­STOR­JA MO­JE­GO KU­ZY­NA.

P A N T o F E L. Hi­stor­ja mo­je­go Ku­zy­na.

Il est dif­fi­ci­le de déci­der si l'ir­réso­lu­tion, rend l'hom­me plus mal­heu­reux que mépri­sa­ble.

Il co­ute mo­ins à cer­ta­ins hom­mes de s'en­ri­chir de mil­le ver­tus que, de se cor­ri­ger d'un seul défaut….. ce vice af­fa­iblit l'éc­lat de leurs gran­des qu­ali­tés, et em­pę­che qu'ils ne soy­ent des hom­mes par­fa­its.

La­bruy­ère.

V

Fa­mil­ja, czy­li zbiór wszyst­kich na­szych krew­nych, po­dob­na jest do bi­blio­te­ki. Ro­dząc się na świst, czło­wiek znaj­du­je już przy­go­to­wa­ną dla sie­bie tego ro­dza­ju bi­blio­te­kę i stop­nio­wo się z nią zna­jo­mi. Na pierw­szej pół­ce sto­ją dwie świę­te dla nie­go xię­gi, Sta­ry i Nowy Te­sta­ment–to oj­ciec i mat­ka. Da­lej z po­rząd­ku dzie­ła zba­wien­ne, mo­ral­ne i po­ży­tecz­ne – to dzia­dek, bab­ka, stryj i stry­jen­ka, wuj i wu­jen­ka. Da­lej w mniej­szym for­ma­cie dzien­ni­ki ser­ca – bra­cia i sio­stry. Na­resz­cie w od­le­glej­szych pól­kach, Roz­ma­ito­ści; xiąż­ki róż­ne­go for­ma­tu i wy­da­nia; nowe i sta­re, do­bre i złe, przy­jem­ne i nud­ne, fi­lo­zo­fja i ma­zur­ki – to ob­szer­ny od­dział ku­zy­nów i ku­zy­nek. Ka­ta­log tej bi­blio­te­ki cią­gle się prze­mie­nia, dla tego, że czas, obo­jęt­ny jej bi­blio­te­karz, mało zwa­ża­jąc na gu­sła dzie­dzi­ca, nie­ustan­nie jed­ne dzie­ła wy­rzu­ca za okno, a dru­gie ja­kieś sta­wia na pół­kach. Jest to naj­nie­grzecz­niej­szy pe­dant ze wszyst­kich bi­blio­te­ka­rzy, któ­rych mia­łam ho­nor po­znać, i do lego taki ta­jem­ni­czy w swych dzia­ła­niach, że ma­jąc znacz­ną bi­blio­te­kę, pra­wie nig­dy nie moż­na do­pro­sić się wła­snych swo­ich xią­żek; nie moż­na na­wet wie­dzieć do­kład­nie wie­le ich się po­sia­da. Szcze­gól­niej trud­no po­znać Roz­ma­ito­ści. Ot, ja na­przy­kład, do­tąd nie mogę po­zna­jo­mić się z tą pół­ką, na któ­rej, je­śli się nio mylę, znaj­du­je się wię­cej stu to­mów róż­ne­go kształ­tu, wy­da­nych w kil­ku pol­skich pro­win­cjach. Uda­ło mi się przy­pad­kiem po­znać tvl­ko jed­no dzie­ło, lecz exem­plarz miał tak nie­po­zor­ną po­wierz­chow­ność, że bez po­mo­cy bi­blio­te­karz nig­dy­bym nie po­zna­ła praw­dzi­wej jego war­to­ści.

Każ­dy ma swo­je dzi­wac­twa; ja kie­dy co opo­wia­dam, lu­bię zwy­czaj­nie za­cząć od koń­ca. Ta­ko­wa for­ma opo­wia­da­nia ma w so­bie cóś ta­jem­ni­cze­go, po­etycz­ne­go, i może da­le­ko wię­cej za­jąć, jak wszel­ka inna sys­te­ma. Zresz­tą dziś nic go­dzi się in­a­czej ani mó­wić, ani pi­sać. Od cza­su wy­na­le­zie­nia ro­man­tycz­no­ści w Eu­ro­pie, wszyst­kie po­wie­ści, dram­my i po­ema­ta za­czy­na­ją się od koń­ca, a przy­najm­niej ze środ­ka; dla cze­goż­bym ja mia­ła was, ko­cha­ni moi czy­tel­ni­cy, po­zba­wić tej przy­jem­no­ści, do któ­rej za­pew­ne je­ste­ście przy­zwy­cza­je­ni? Nie my­ślę być no­wa­tor­ką, niech mnie Bóg od tego za­cho­wa! Za­cznę swo­ją po­wieść od koń­ca. Słu­chaj­cie, je­że­li la­ska.

Mia­łam wów­czas 18ty rok. Miesz­ka­łam w Wi­teb­sku przy ro­dzi­cach. Wszy­scy moi god­ni ku­zy­no­wie sie­dzie­li so­bie gdzieś tam w la­sach o sto mil od nas, i na­wet na bale nie przy­jeż­dża­li do Wi­teb­ska. Dziw­na rzecz! my­śla­łam so­bie czę­sto, co oni też tam ro­bią? Jak to musi być smut­no i nud­no żyć w ta­kiej od­le­gło­ści od Wi­teb­ska! Wszak tam pew­no nie­ma żad­nych za­baw, oprócz jar­mar­ku!… Zgro­za bie­rze po­my­śleć o la­kiem ży­ciu.

Raz wie­czo­rem, du­ma­jąc o nad­cho­dzą­cym balu, sie­dzia­łam sa­mot­na przy oknie z ro­bo­tą, to jest, za­wią­zy­wa­łam wę­ze­łek na rogu chu­s­tecz­ki, ma­jąc za­miar zba­dać przy­szłość W bar­dzo waż­nym przed­mio­cie. Chcia­łam los za­py­lać: czy tak? czy nie tak? to be, or not to be? O! lo była sce­na w gu­ście Ham­le­ta. Na dwo­rze je­sien­ny deszcz lal jak z wia­dra, i pę­dzo­ny gwał­tow­nym wi­chrem, bęb­nił trwo­gę na wszyst­kich szy­bach. Na uli­cy ciem­no; w po­ko­ju tyl­ko mdlę świa­tło dwóch świec opusz­czo­nych od lu­dzi. Wiatr hu­czał w ko­mi­nie, kot cho­ro­bli­wie chra­pał pod ka­na­pą, sło­wem, wszyst­kie ac­ces­so­ria tchnę­ły wy­raź­nie ro­man­tycz­no­ścią. Kto so­bie ży­czy, może się czę­sto tak ba­wić w Wi­teb­sku. Kto ma choć zdzie­beł­ko weny, zo­sta­nie nie­za­wod­nie po­etą. Co do mnie, pew­nie nie mam żad­nej zdol­no­ści do ry­mo­twor­stwa, bo my­śla­łam je­dy­nie o wę­zeł­ku. Wła­śnie chcia­łam go wy­cią­gnąć, wtem drzwi się otwo­rzy­ły z wiel­kim ło­sko­tem. Ży­dów­ka Szej­na, z po­ko­le­nia Efra­im, je­ne­ral­na fak­tor­ka na­sze­go domu, wbie­gła do po­ko­ju i krzyk­nę­ła prze­raź­li­wym gło­sem:

– Pa­nient­ke! a Pa­nient­ke! aj wej, co to za hore!–

– Co ta­kie­go? – spy­ta­łam prze­lęk­nio­na, wsta­jąc z krze­sła.

– Co ta­kie­ge!… Och! i ho­wo­ryć i mó­wie stra­sno co to ta­kie­ge! I hore i sca­ście! i wy ni­ce­gie nie zna­cie, a do was pry­cho­dzić z da­le­kie­ge krew­ny u ho­rod!…–

– Kto przy­szedł? pew­nie przy­je­chał? –

– Hor­stu?… och! pry­je­chal! a jak jemu po­je­chać, kie­dy on nie ma­jeć bu­tów? a bo­syj, Pa­nient­ke, aj waj, taki bo­syj, co niech Bóg bro­nić!… a mi­ze­niyj i bied­nyj, pi­tal się u mo­ich ba­cho­res, gdzie Wase miesz­ka­cie? Pa­nient­kes! a ba­cho­res pry­wie­li jeho do Sej­ny, a Sej­na, choć on gnim, dała jemu gu­giel i sama po­bie­za­ła do was. Asto? woź­mie­cie? och! wier­no woź­mie­cie jeho!….–

Bę­dąc pew­ną, że ro­dzi­ce moi nie od­mó­wią przy­tuł­ku żad­ne­mu z krew­nych, ka­za­łam ży­dów­ce przy­pro­wa­dzić nie­zna­jo­me­go. Mi­mo­wol­nie łzy sta­nę­ły mi w oczach.

– Ech, ce­gie tu pła­kać? Zi­dzio­wie wię­cej bied­ny­je, a nie na­re­ka­juć. Bóg nam da sca­ście. Uch! dla ce­gie Bohu was nie lu­bić? wy ta­ka­ja do­bra­ja

Pa­nient­kes! Kik­sie! uwi­dzi­cie, wsi­sl­ko bę­dzie do­bi­te, i pry­ja­cie­lam wa­sym bę­dzie na ra­dość i nie­pry­ja­cie­lam wa­sym na wiel­kie złość bę­dzie.–

Ostat­nie sło­wa zna­czy­ły, że Szej­na skoń­czy­ła mó­wić, taki bo­wiem epi­log za­my­kał wszyst­kie jej dys­kur­sa. Istot­nie po­wie­dziaw­szy swój ulu­bio­ny fi­nit bo­nus, wy­bie­gła z po­ko­ju jak opę­ta­na.

Sala, w któ­rej przed chwi­lą sie­dzia­łam sa­mot­na, na­peł­ni­ła się nie­ba­wem. Oj­ciec, mat­ka, młod­sza moja sio­stra He­le­na, i na­wet ospa­li bra­cia miesz­ka­ją­cy na gó­rze, ze­bra­li się na przy­ję­cie nie­zna­jo­me­go ku­zy­na. Nikt się nic do­my­ślał, kto­by to mogł być. Oj­ciec głę­bo­ko za­my­ślo­ny cho­dził po po­ko­ju, tarł so­bie czo­ło, niby ma­chi­nal­nie po­ma­ga­jąc pa­mię­ci wy­wo­ły­wać wspo­mnie­nia, i na­resz­cie za­wo­łał na­pół z ża­lem, na­pół ze śmie­chem:

– A to pew­nie Pan Win­cen­ty W * * *. Go­tów­bym się za­ło­żyć, że to on.–

Rze­czy­wi­ście oka­za­ło się, że do­mysł był traf­ny. Pan Win­cen­ty, ob­dar­ty, bied­ny, bosy, wszedł do sali, ale tak na­tu­ral­nie, z taką spo­koj­no­ścią, na twa­rzy, z taką szla­chet­ną na­wet dumą, że nikt z nas nie tyl­ko nie my­ślał o śmie­chu, lecz prze­ciw­nie, wszy­scy tknię­ci naj­żyw­sza, li­to­ścią, zbli­ży­li się do nie­bo­ra­ka. Wziąw­szy ojca za rękę tak spo­koj­nie, jak gdy­by się wczo­raj z sobą wi­dzie­li, ku­zyn nasz wy­znał otwar­cie, gło­sem wpraw­dzie stłu­mio­nym, ale bez wszel­kiej uni­żo­no­ści, że stra­ciw­szy ma­ją­tek, siły, a na­wet od­wa­gę do za­ro­bie­nia so­bie na ka­wa­łek chle­ba, szu­ka te­raz przy­tuł­ku u krew­nych; że ei, do któ­rych się uda­wał, od­mó­wi­li mu, a od nas cze­ka od­po­wie­dzi. Ro­zu­mie się, że był na­tych­miast przy­ję­ty, po­sa­dzo­ny mię­dzy oj­cem i mat­ką, i za­rzu­co­ny py­ta­nia­mi. Pan Win­cen­ty był kie­dyś w ści­słych sto­sun­kach z papa, ale wiel­kich zdol­no­ści, owszem, gło­wę miał tępą, ale był to chło­piec am­bit­ny, chcia­ło mu się ko­niecz­nie sta­nąć wy­żej od swo­ich kol­le­gów. Nie­znacz­nie za­czął roz­po­rzą­dzać moim cza­sem, da­wał mi swo­je po­szy­ty do prze­pi­sy­wa­nia, temy do zro­bie­nia, ma­te­ma­tycz­ne za­gad­nie­nia do roz­wią­za­nia, bu­dził mnie w nocy, aże­bym tłó­ma­czył mu to, cze­go nie ro­zu­miał, zaj­mo­wał mnie na spa­ce­rze, sło­wem, prze­mie­nił mnie w swe­go gu­wer­ne­ra. Nie tyl­ko że nie wi­dzia­łem w tem nic złe­go, ale owszem przy­wią­zy­wa­ło mnie to jesz­cze wię­cej do nie­go. Słod­ko mi było po­my­śleć, że mogę być po­ży­tecz­nym swe­mu przy­ja­cie­lo­wi. A przy­tem by­łem spo­koj­ny od na­pa­ści dru­gich kol­le­gów, co tak­że nie­ma­ło zna­czy­ło. Bło­gie te chwi­le pierw­sze­go szczę­ścia w ży­ciu zbyt krót­ko trwa­ły. Mo­zol­na pra­ca nad Al­ber­tem nad­we­rę­ży­ła sła­be moje zdro­wie, cią­gle sie­dze­nie i bez­sen­ność przed sa­num koń­cem exa­mi­nu wpę­dzi­ły Tnnie w go­rącz­kę. Nie wi­dzia­łem, jak mój Al­bert pu­blicz­nie ode­brał na­gro­dę. W in­fir­mar­ji do­wie­dzia­łem się… że sta­nął wy­żej ode mnie i ode­brał pierw­szy wie­niec. Ko­cha­łem go tak moc­no, że moja mi­łość wła­sna by­najm­niej tem nie­by­ła ob­ra­żo­na; prze­ciw­nie, po­myśl­ność przy­ja­cie­la, do któ­rej tyle się przy­ło­ży­łem, da­le­ko mi była mil­szą, niż gdy­by spo­tka­ła mnie sa­me­go.

Przy­szedł­szy w po­ło­wic do zdro­wia, wy­pi­sa­łem się na­tych­miast z in­fir­mar­ji, aże­by prę­dzej być zno­wu z Al­ber­tem. Po­bie­głem do nie­go i chcia­łem mu się rzu­cić na szy­ję; ale ja­kież było moje za­dzi­wie­nie, kie­dy in­nie przy­wi­ta! jesz­cze go­rzej niż inni to­wa­rzy­sze! Le­d­wie nic ze­mdla­łem z bo­le­ści. Wi­dzia­łem, że wszyst­ko się skoń­czy­ło mię­dzy nami. Al­bert daw­no już ro­ze­rwał te cza­ru­ją­cą nit­kę przy­jaź­ni, na któ­rej trzy­ma­ło się moje ulot­ne szczę­ście. Kol­le­dzy szy­dzi­li z nie­go, że się do­ro­bił na­gro­dy przez po­moc isto­ty, któ­rą gar­dzi­ła cala pen­sja, i Al­bert, jak każ­dy sa­mo­lub, obu­rzył się prze­ciw praw­da. Żeby się otrzą­snąć z tego krzyw­dzą­ce­go do­my­słu, wy­brał naj­prost­szy, cho­ciaż naj­ha­nieb­niej­szy śro­dek – po­sta­no­wił mnie wię­cej od in­nych prze­śla­do­wać. Nie dziw­cie się temu; tak po­stę­pu­ją nic tyl­ko dzie­ci, ale i lu­dzie do­ro­śli. Taką mo­ne­ta pla­ca się zwy­kle dłu­gi wdzięcz­no­ści. Daw­ny mój przy­ja­cioł zro­bił się naj­za­cięt­szym moim wro­giem. Wy­pi­łem z jego rąk gorz­ki kie­lich! Kto się nie wy­cho­wa! mię­dzy mło­dzie­żą, nie poj­mie nig­dy tych cier­pień, któ­rych sła­be i ci­che dziec­ko może do­świad­czyć od moc­ne­go i zło­śli­we­go a nie­od­stęp­nie dy­bią­ce­go za nim w tro­py. By­łem jak­by w ro­dza­ju war­ja­cji. Nic wiem jak mo­głem wy­trwać pierw­szy ty­dzień za­pa­mię­ta­ło­ści Al­ber­ta. Po­tem przy­zwy­cza­iłem się po­wo­li, a on też po­wo­li ochło­nął z gnie­wu. Pierw­szy ten za­wód w naj­słod­szych mo­ich uczu­ciach spra­wił na mnie tak moc­ne wra­że­nie, że od­tąd zwąt­pi­łem o przy­jaź­ni. Zda­ło mi się, że je­stem zbyt upo­śle­dzo­ny, zbyt niż­szy od in­nych lu­dzi, aże­by kto­kol­wiek mogł się do mnie przy­wią­zać. Cho­dzi­ło mi tyl­ko o to, żeby mnie cier­pia­no. Sta­ną­łem w po­ko­rze na rów­ni z in­dyj­skim Pa­ria.

Zło­śli­wość Al­ber­ta nada­ła mi przy­do­mek, o któ­rym nie­po­dob­na mi tu za­mil­czeć Je­den z mło­dzie­ży, bie­ga­jąc po po­dwó­rzu, zna­lazł gdzieś sia­ry pan­to­fel i rzu­cił nim na Al­ber­ta. Daw­ny mój przy­ja­ciel, któ­ry te­raz cią­gle my­slał o tem, jak­by mi do­ku­czyć, pod­sko­czy! z ra­do­ści, oba­czyw­szy brzyd­ki cho­dak. Zły duch pod­szcp­nął mu ory­gi­nal­ną myśl do no­wej pso­ty. Na moje nie­szczę­ście cała pen­sja była na dwo­rze. Al­bert uwią­zał cho­dak na sznur­ku, ze­brał ogrom­na zgra­ję mło­dzie­ży, i ci­cho pod­kradł­szy się do mnie z tyłu, po­wie­sił mi go na szyi. W mgnie­niu oka oto­czy­li mnie jego wspól­ni­cy, on mnie trzy­mał za ręce, a cała ban­da, ska­cząc wo­ko­ło, za­czę­ła krzy­czeć prze­raź­li­wie:–Pan­to­fel! Pan­to­fel! a wi­taj że nam, wi­taj, wiel­ki nasz Pan­to­flu!– Ma miej­scu so­len­nie ura­dzo­no, aże­by ten przy­do­mek za­stą­pił od­tąd moje na­zwi­sko. Ta­kim spo­so­bem zo­sta­łem mia­no­wa­ny na god­ność Pan­to­fla, któ­rą mia­łem ho­nor pia­sto­wać cale ży­cie.

Istot­nie, od tego cza­su na­zwi­sko moje zo­sta­ło pra­wie za­po­mnia­nem na pen­sji, a na­zy­wa­no mnie pro­sto Pan­to­flem. Ja sam po­wo­li tak się do tego przy­zwy­cza­iłem, że kie­dy kio za­wo­łał:–Pan­to­fel!– od­zy­wa­łem się, wie­dząc, że mnie wo­ła­ją. Kie­dy sły­sza­łem to sło­wo wy­mó­wio­ne zci­cha, od­wra­ca­łem się nie­znacz­nie w te stro­nę, i sta­ra­łem się pod­słu­chać, co o mnie mó­wią, bo to zna­czy­ło zwy­czaj­nie, że mi chcą zro­bić ja­kie­go fi­gla. Na­resz­cie wła­sne na­zwi­sko sta­ło się dla mnie do tego stop­nia ob­cem, że czę­sto, kie­dy pro­fes­sor za­py­ty­wał Pana W * * *, nie zwra­ca­łem nato żad­nej uwa­gi, do­pó­ki obok sie­dzą­ce to­wa­rzysz nie trą­cił mnie łok­ciem, mó­wiąc: – No, Pan­to­fel, wstań­że, py­ta­ją cie­bie.– Zresz­tą te prze­zwi­ska są rze­czą bar­dzo po­spo­li­tą w na­szym na­ro­dzie. Nic dziw­ne­go, że się do nieb przy­zwy­cza­ja­my, bo kto z nas w szko­łach nic miał przy­dom­ku? kto ich nic wy­my­ślał dla swo­ich kol­le­gów i pro­fes­so­rów? W doj­rzal­szym na­wet w ięku zna­jo­mi nasi od­bie­ra­ją przy­dom­ki: fi­lo­zo­fa, ma­rzy­cie­la, lisa, szar­man­ta, to­tum­fac­kie­go i t… d. Czę­sto, jako znak przy­jaź­ni lub la­ski, na­zwi­ska koń­czą­ce się na ski, wy­krę­ca­my w po­ufa­łej roz­mo­wie na us, i nikt się o to nie gnie­wa, co w in­nym kra­ju by­ło­by uwa­ża­ne za ubli­że­nie. Ro­bię te uwa­gi dla tego, żeby się, nikt moc­no nie mar­twił, je­śli go kie­dy na­zwą Pan­to­flem.

Czas idzie szyb­kim lub wol­nym kro­kiem, ale ma przy­najm­niej tę cno­tę, że się nig­dy nic za­trzy­mu­je na miej­scu. Ten dłu­gi rok po­by­tu na pen­sji skoń­czył się na­resz­cie, i w je­den pięk­ny po­ra­nek uj­rza­łem się zno­wu w domu mo­ich ro­dzi­ców. ta­kim sa­mym nie­do­łę­gą, jak z nie­go wy­je­cha­łem, gor­szym na­wet, ho wró­ci­łem Pan­to­flem. Czy to, mó­wiąc jak Tur­cy, Diwy na­pi­sa­ły mi na czo­le to na­zwi­sko, czy leż po­dob­no ro­dzic mój do­wie­dział się wprzód o tem, że mi dano ten przy­do­mek, dość, że sta­ry wo­jak, za­le­d­wie spoj­rzaw­szy na mnie, za­le­d­wie mnie przy­wi­taw­szy, od­stą­pił kil­ka kro­ków w tył, i na­pół z gnie­wem, na­pół z ża­ło­ścią za­wo­łał:– Świę­ty An­to­ni Pa­dew­ski! cóż to za Pan­to­fel! Szko­da cza­su i pie­nię­dzy!–

Miał ra­cję. Jed­no i dru­gie było na­próż­no stra­co­ne, a sy­nek miał wkrót­ce za­cząć 17ty rok. Po­tarł­szy so­bie czo­ło, po­cho­dziw­szy po po­ko­ju, oj­ciec rze­ki do mnie: – Już ja te­raz sam za­cznę Ac­pa­na edu­ko­wać po woj­sko­we­mu. Za­har­tu­ję ja cie­bie, mój oło­wia­ny dziad­ku! Bę­dziesz mi Wa­szeć więk­szym zu­chem, niż uła­ni 1go pół­ku, w któ­rym mia­łem ho­nor słu­żyć. A były tam zu­chy nie­la­da, Mo­spa­nie! Przy­go­tuj się.– Do­bra moja mat­ka zbla­dła, ciot­ka na­wet się prze­stra­szy­ła. Istot­nie za­czął swo­je dzie­ło nie­ba­wem, lecz le­kar­stwa, któ­re­mi spo­dzie­wał się za­har­to­wać mój cha­rak­ter, były tak nie­wła­ści­we, duży tak nie­umiar­ko­wa­ne i skut­ki ich tak gwał­tow­ne, że ta ku­ra­cja le­d­wie mnie do gro­bu nie wpę­dzi­ła. Obec­ność moja w domo za­miast ra­do­ści, po­kry­ła wszyst­kie twa­rze smut­kiem i za­kłó­ci­ła zwy­kła spo­koj­ność fa­mil­ji. Oj­ciec co­raz wię­cej prze­ko­ny­wa! się o tem, że póź­no za­czaj pro­sto­wać moje wady, i spra­wie­dli­wie oba­wiał się, że zo­sta­nę na za­wsze ta­kim, ja­kim by­łem. Ta moc­na du­sza obu­rza­ła się na samą myśl, że po­tom­ka rodu W"*skich, zna­ne­go po­wszech­nie z szla­chet­ne­go i nie­ugię­te­go cha­rak­te­ru, będą kie­dyś na­zy­wać Pan­to­fem!–Wcią­gu trzech wie­ków, mó­wił mi czę­sto pra­wic ze Iza­mi, nie było ani jed­ne­go Pan­to­fla w na­szym ro­dzie; ża­den czło­nek na­szej fa­mil­ji ilio uni­żył się na­wet do tego, żeby swo­je sto­pę oszpe­cił pan­to­flem; ani ja, ani moi słu­żą­cy nie no­szą pan­to­fli, a Wćpau chcesz swo­je na­zwi­sko, tę dro­gą spu­ści­znę przod­ków, któ­rą ode­bra­łeś czy­stą i bez wszel­kiej zma­zy–to na­zwi­sko, mó­wie, chcesz prze­mie­nić na Pan­to­fel; bo wierz mi, tak cię będą za­wsze na­zy­wać, je­śli nio na­bie­rzesz wię­cej cha­rak­te­ru.–Mat­ka, to nic poj­mu­jąc, żeby po­wol­ność moja mo­gła mieć złe skut­ki, pła­ka­ła na sro­gość ojca, to znów wie­rząc śle­po wszyt­kim jego prze – po­wied­niem, wy­le­wa­ła łzy nade mną, jak nad zgu­bio­nym czło­wie­kiem. Sio­stry, wi­dząc smu­tek ro­dzi­ców, szlo­cha­ły od rana do wie­czo­ra; na­wet słu­dzy do­mo­wi nie mo­gli pa­trzeć na mnie bez roz­rzew­nie­nia. Co się wten­czas dzia­ło w niem ser­cu, tego naj­wy­mow­niej­sze pió­ro nie jest w sta­nie opi­sać. Tkli­wość moja obu­rza­ła się na oj­cow­skie po­stę­po­wa­nie. My­śla­łem so­bie, że obcy lu­dzie mogą mnie prze­śla­do­wać bez przy­czy­ny, drę­czyć mnie i urą­gać się nade mną; ale oj­ciec, cho­ciaż­by dla naj­zba­wien­niej­sze­go celu, nie po­wi­nien być ty­ra­nem swo­je­go syna, wle­wać mu tru­ci­znę w ser­ce i dep­tać go no­ga­mi w bio­cie. Okrop­ne to były dumy, ale sto­kroć okrop­niej­szą była myśl, że ja, ja je­den sta­łem się przy­czy­ną smut­ku ca­lej fa­mil­ji, że mat­ka moja czu­ła, do­bra moja mat­ka, od łez i zmar­twień wi­docz­nie upa­da­ła na zdro­wiu! Być za­bój­cą mat­ki!…. być wy­stęp­niej­szym od Ka­ina!…. na samo wspo­mnie­nie o tem, krew to lo­do­wa­cia­ła w mo­ich ży­łach, to gwał­tow­nie rzu­ca­ła się do gło­wy. Zda­wa­ło mi się, że mózg mój roz­to­pio­ny pie­kiel­ne­mi ognia­mi, wzdy­mał się, bu­rzył, kłę­bił się pod czasz­ką, jak tale po­to­ku prze­dzie­ra­jąc się po­mię­dzy ska­la­mi. My­śla­łem co chwi­la, że gło­wa moja roz­pęk­nie się jak bom­ba i ka wal­ki jej roz­le­cą się we wszyst­kie tro­ny. Inny do­stał­by może po­mie­sza­nia, lecz umysł mój byt da­le­ko moc­niej­szy od eia­ta – wpa­dłem tyl­ko w nie­bez­piecz­ną go­rącz­kę.

Ma­rze­nia go­rącz­ko­wych by­wa­ją roz­ma­ite. Cza­sa­mi na­tu­ra, jak­by li­tu­jąc się nad cier­pią­cym, kształ­tu­je w obłą­ka­nej wy­obraź­ni tak cza­ru­ją­ce, tak cu­dow­ne ob­ra­zy szczę­ścia, obu­dza w du­szy tak słod­kie prze­czu­cia lep­sze­go ży­cia za mo­gi­ła, że czło­wiek po tej fan­ta­stycz­nej dram­mie cho­ro­by, przy­cho­dząc do zdro­wia, ża­łu­je swo­je­go obłą­ka­nia, jak­by rze­czy­wi­stej stra­ty. Ja nie mia­łem w bo­le­ściach i tej osło­dy – du­sza moja i cia­ło ra­zem cho­ro­wa­ły. Naj­dzi­wacz­niej­sze wid­ma ima­gi­na­cji, jak­by cala zgra­ją wy­wo­ła­ne z pie­kła, snu­ły się cią­gle przed mo­je­mi oczy­ma; a znaj­du­jąc się w tym nie­po­ję­tym sta­nic, któ­ry zaj­mu­je śro­dek mię­dzy czu­wa­niem i suem, albo jesz­cze ści­ślej mó­wiąc, mię­dzy ży­ciem i śmier­cią, próż­no wy­si­la­łem się wyjść z tego bo­le­sne­go le­tar­gu. Z tych okrop­nych scen go­rącz­ko­wej fan­ta­zji, jed­na do­tąd nie za­tar­ła się w mo­jej pa­mię­ci. W ci­szy noc­nej zda­ło mi się wi­dzieć śmier­tel­nie cho­rą mat­kę na lóż­ku, nie­da­le­ko od lego, na któ­rem sam le­ża­łem: obok niej stał wiel­ki ścien­ny ze­gar, na któ­rym za­miast ska­zów­ki, po­ru­sza! się zwol­na szkol­ny pan­to­fel, a przy ze­ga­rze stal Alh­crt, i po­ka­zu­jąc na nie­go pal­cem, mó­wił mi z dzi­kim uśmie­chem, że gdy pan­to­fel doj­dzie do 12, mat­ka moja sko­na. O Boże! już 10, już 11, już pra­wie wpół do 12, mat­ka moja co­raz wię­cej bla­da…. już za­mknę­ła oczy…. już nie daje żad­ne­go zna­ku ży­cia, a zło­wiesz­czy pan­to­fel cią­gle po­stę­pu­je na przód.' Chcę się ze­rwać z łóż­ka, żeby go za­trzy­mać, żeby go wy­rzu­cić za okno, a nie­moc nie po­zwa­la mi pal­cem na­wet po­ru­szyć!… Al­bert gło­śno, dzi­ko, jak sza­tan się śmie­je…. Wtem ge­sta po­mro­ka za­le­ga cały po­kój, wszyst­ko nik­nie przed nie­mi oczy­ma, i po nie­ja­kim cza­sie wszyst­ko znów za­czy­na się od po­cząt­ku.

Sta­ra­niem dok­to­rów, a jesz­cze wię­cej tro­skli­wo­ścią ma­iki, do­pro­wa­dzo­ny do zdro­wia, wkrót­ce po­tem wstą­pi­łem do uni­wer­sy­te­tu. Na nie­szczę­ście, kil­ku mo­ich to­wa­rzy­szów z pen­sji wy­bra­ło len sam za­wód, i przy­do­mek mój zro­bi! się gło­śnym. Nowi moi kol­le­dzy od­da­li spra­wie­dli­wość mło­dzie­ży, któ­ra mnie tak traf­nie na­zwa­la, do­da­jąc jed­nak, że Al­ber­to­wi po­mógł przy­pa­dek, a oni i bez przy­pad­ku wpa­dli­by na te myśl. Jak­kol­wiek ba­daj od tego cza­su za­wsze i wszę­dzie na­zy­wa­no mnie już to­flem, i dziś, kie­dy to pi­szę, ku­zyn­ka moja He­le­na, naj­lep­sza dziew­czy­na, we­so­ła jak ko­tecz­ka, prze­bie­gła przez po­kój, py­ta­jąc na wiatr:–Ma chin Pan­to­ufle! que fa­ites Vous de bon?…–Po mo­jej śmier­ci za­miast gro­bo­we­go na­pi­su swa­wol­nik jaki po­ło­ży może pan­to­fel na mo­jej mo­gi­le. Wte­dy nie­za­wod­nie na­wet ci, któ­rzy czy­tać nie umie­ją, po­wie­dzą:–Tu leży Pan­to­fel.–Ale wra­ca­jąc do tam­te­go cza­su, wia­do­mo wam już, moi Czy­tel­ni­cy, że by­łem przy­zwy­cza­jo­nym do tego przy­dom­ku, i wszy­scy, co mnie ota­cza­li, jak­by dla skró­ce­nia, czę­sto, bez żad­nej zło­śli­wo­ści, na­zy­wa­li mnie Pan­to­flem. W War­sza­wie lu­dzie w tym domu, w któ­rym miesz­ka­łem, po­ka­zy­wa­li każ­de­mu, kto py­tał o Pan­to­fla, drzwi mo­je­go po­ko­ju; na pro­win­cji pocz­ty­lion obo­jęt­nie przy­no­sił mi li­sty ad­res­so­wa­ne do WWJM­ci Pana Win­cen­te­go Pan­to­fla. Ja sani żar­ta­mi nie­raz tak­sie pod­pi­sy­wa­łem. Jed­ne tyl­ko ko­bie­ty oka­zy­wa­ły mi po­wierz­chow­ną grzecz­ność w roz­mo­wie, ale uśmiech i spoj­rzeń aż nad­to do­brze wy­ra­ża­ły to, cze­go nic wy­ma­wia­ły asia. Męż­czy­zna nędz­ną za­iste gra rolę, kie­dy przez nie­do­sta­tek ro­zu­mu sta­je się igrasz­ką ko­biet! ale da­le­ko wię­cej go­dzien li­to­ści ten, o któ­re­go roz­sąd­ku nie wąt­pią ko­bie­ty, leci za­po­mi­na­ją! Naj­sza­cow­niej­sze przy­mio­ty, skry­te w Pan­to­flu, ni­czem są dla… nieb, i je­śli ko­bie­ta zwró­ci uwa­gę na ta­kie­go męż­czy­znę, to tyl­ko dla tego, żeby po­ba­wić się z nim jak i fi­glar­nym szpi­cem. Głu­pie­mu zda­je się, że wszyst­kie ko­bie­ty sza­le­nie się w nim ko­cha­ją; roz­sąd­ny głę­bo­ko czu­je swo­je uni­że­nie.

Każ­dy przy­zna za­pew­ne, że gdy­by by! na miej­scu mo­je­go ojca, to nie­ła­two­by się do­my­ślił, jaki obiąć dla mnie za­wód w spo­łecz­no­ści. Bóg uwol­ni! mo­ich ro­dzi­ców od tego cięż­kie­go obo­wiąz­ku, po­wo­ław­szy ich oboj­ga do wiecz­no­ści jesz­cze przed wyj­ściem mo­jem z uni­wer­sy­te­ta. Stra­ta ojca do­tknę­ła mnie bar­dzo moc­no, ale śmierć mat­ki była dla umie nie­po­rów­na­nie bo­le­śniej­sza! To było praw­dzi­we dla mnie nie­szczę­ście. Od tej chwi­li, jak zo­sta­ła wdo­wą, przy­wy­kłem pie­ścić się my­ślą, że wkrót­ce będę mogł zu­peł­nie się po­świę­cić dla tej, któ­ra, od­daw­szy zie­mi męża i sio­stry moje, zda­wa­ło się dla tego tyl­ko zo­sta­ną na hin świe­cie, że ja jesz­cze ży­łem. Ser­ce ma­iki jest ta­jem­ni­cze źró­dło mi­ło­ści; czer­paj­cie z nie­go ile chce­cie; je­śli tyl­ko nie wszyst­ko weź­mie­cie, na­tych­miast znów bę­dzie peł­ne! Każ­da mat­ka pa­łaj na swo­je dzie­cię,- jak owa sta­ro­żyl­na Sy­bil­la na swe księ­gi – im wię­cej ich gi­nie, tem droż­sze te, co zo­sta­ją,. O! wie­le szczę­ścia, wie­le po­cie­chy, wie­le uży­tecz­nych rad, przy­tło­czył ten ka­mień, pod któ­rym spo­czę­ły jej pro­chy! Je­stem pew­ny, że gdy­by los bvl mi ją za­cho­wał, mniej­bym był spo­tkał cier­ni na dro­dze ży­cia.

Na jej mo­gi­le łu­dząc się słod­ką my­ślą, że du­sza mat­ki bę­dzie na umie mi­lej spo­glą­da­ła z lep­sze­go świa­ta, i może umie na­tchnie zba­wien­nem po­sta­no­wie­niem, za­czą­łem roz­my­ślać o swo­jej przy­szło­ści. Smut­ne to dumy, kie­dy mło­dzie­niec za­sta­na­wia się nad tem, co z sobą po­cząć? Ma­ją­tek po­zo­sta­ły po ro­dzi­cach był zbyt szczu­pły, aże­bym się mógł obejść bez urzę­du; ale jaki wy­brać za­wód? oto była wiel­ka za­gad­ka. Do du­chow­ne­go sta­nu nie czu­łem po­wo­ła­nia, do woj­sko­we­go Pan­to­fel nie może mieć pre­ten­sji; na in­nych dro­gach były tak­że prze­szko­dy; zo­sta­ło mi więc tyl­ko sta­rać się o urząd cy­wil­ny. 1 w tym za­wo­dzie prze­wi­dy­wa­łem, że mój nie­szczę­śli­wy cha­rak­ter bę­dzie mi nie­ustan­ną za­wa­dą dla przy­zwo­ite­go wy­peł­nie­nia obo­wiąz­ków; żeby więc we­dług moż­no­ści umniej­szyć nie­bez­pie­czeń­stwo, po­świe­ci­łem swo­je mi­łość wła­sną, wy­rze­kłem się wszyst­kich wy­gód, ja­kich po­dług mo­ich zdol­no­ści na­li­ża­ło mi się spo­dzie­wać słu­żąc w War­sza­wie, i po­sta­no­wi­łem za­jąć skrom­ne miej­sce na pro­win­cji. Naj­wła­ści­wiej dla mnie by­ło­by od­dać sio na­ukom; ale wia­do­mo każ­de­mu, że ten za­wód wię­cej może przy­nieść chwa­ły, niż chle­ba; nie mo­głem wiec po­świę­cić mu się wy­łącz­nie.

Nie­bę­dę spi­sy­wał urzę­do­wa­nia mo­je­go w róż­nych mia­stach Pol­ski, al­bo­wiem wszyst­ko, co­bym mógł w tym wzglę­dzie po­wie­dzieć, za­wie­ra się w kil­ku sło­wach – wszę­dzie by­łem Pan­to­flem, i nig­dzie nic mo­głem dłu­go utrzy­mać się na miej­scu. Urzęd­nik bez cha­rak­te­ru po­dob­ny jest do czło­wie­ka śpią­ce­go; może on mieć i zdat­ność, i uczci­wość, i gor­li­wość, ale ja­kiż z nich uży­tek? Smut­ny mój przy­kład nie­chaj prze­ko­na każ­de­go mło­de­go czło­wie­ka, że dla pia­sto­wa­nia pu­blicz­ne­go urzę­du nie­dość być uczo­nym. Kil­ka dziel na­pi­sa­nych prze­ze in­nie w tym cza­sie ziom­ko­wie do­tąd ce­nią, a każ­dy żyd, któ­ry znał w Wę­gro­wie ko­mor­ni­ka W *** go, mówi za­pew­ne i te­raz:–Ech! jaki to bul Pan­to­fel!–Tra­ci­łem jed­no miej­sce po dru­giem, i z cala moją uczo­no­ści! był­bym do­szedł do nę­dzy, gdy­by Nie – bo nie­spo­dzie­wa­nie nie prze­mie­ni­ło mo­je­go losu. Bo­ga­ty stryj, któ­re­go le­li­wie zna­lem, stra­ciw­szy żonę i syna je­dy­na­ka, umarł wkrót­ce po nich i za­pi­sał mi cały swój ma­ją­tek w Ka­li­skiem.

W cią­gu 10 lat prze­ry­wa­ne­go i ze wszyst­kich wzglę­dów nie­szczę­śli­we­go urzę­do­wa­nia, znaj­do­wa­łem tyl­ko po­cie­chę w na­ukach i li­te­ra­tu­rze. 0, ileż słod­kich chwil prze­pę­dza­łem w ci­szy mo­je­go ga­bi­ne­tu nad ba­da­niem ta­jem­nic na­tu­ry, albo w smol­nych du­mach o świe­cie ide­al­nym, o lu­dziach wy­my­ślo­nych od po­etów, o ser­cach tkli­wych, bi­ją­cych dla mi­ło­ści, przy­jaź­ni, praw­dy, sła­wy, i prze­peł­nio­nych temi wiel­kie­mi uczu­cia­mi, któ­re tak rzad­ko spo­ty­ka­my w to­wa­rzy­stwie! Stru­dzo­ny pra­cą śpie­szy­łem za mia­sto na sa­mot­ną prze­chadz­kę do lasu, gdzie nie­lan­cho­licz­ny szum drzew prze­ma­wiał do mej du­szy ta­jem­ni­czym gło­sem przy­ro­dze­nia; ko­ły­sa­łem się w czół­nie, sa­mot­ny na wo­dzie, i błą­dzi­łem bez celu przy świe­tle księ­ży­ca. W to­wa­rzy­stwach by­wa­łem rzad­ko, bo cze­góż tam mia­łem szu­kać? Za­pra­sza­no in­nie naj­wię­cej dla tego, że spo­ty­ka­łem pra­wie wszę­dzie daw­nych kol­le­gów i zna­jo­mych mo­je­go ojca; lecz w sa­lo­nach jed­ni gar­dzi­li mną, jak praw­dzi­wym pan­to­flem, dru­dzy.

wie­dząc z ga­zet i księ­gar­skich ka­ta­lo­gów o mo­ich dzi­dach, a chcąc po­ka­zać swo­je uczo­ność, nu­dzi­li mnie naj­nie­do­rzecz­niej­sze­mi dys­pu­ta­mi. Jest ro­dzaj lu­dzi, nad któ­rych nie znam nic nie­zno­śniej­sze­go w świe­cie; peł­no te­raz wszę­dzie, za­czy­na­jąc od sa­lo­nu do skrom­nej izby szlach­ci­ca. Nie wiem praw­dzi­wie jak­by ich na­zwać. Oni oświe­ce­ni dla tego, że mają mniej lub wię­cej wia­do­mo­ści w na­ukach, i nie­oświe­ce­ni dla tego, że czę­sto nie wie­dzą i nie poj­mu­ją tego, cze­go się uczą dzie­ci w szko­łach po­wia­to­wych; oni lu­bią oświe­ce­nie, po­nie­waż czy­ta­ją w ga­ze­tach wszyst­kie na­uko­we no­wo­ści, i nie lu­bią oświe­ce­nia, al­bo­wiem nie ro­zu­mie­jąc żad­nej ga­łę­zi ludz­kich wia­do­mo­ści, nie sta­ra­ją się przez gor­li­wą pra­cę na­być do­kład­ne­go po­ję­cia o każ­dym przed­mio­cie; oni za­ro­zu­mia­li bez gra­nic dla tego, że roz­pra­wia­ją sta­now­czo o tem, cze­go zu­peł­nie me poj­mu­ją, i po­wol­ni, al­bo­wiem czę­sto wie­rzą naj­więk­szym bred­niom. Ci pa­no­wie tyle prze­ko­na­ni o swo­jej mą­dro­ści, tak za­wzię­cie go­to­wi sprze­czać się, tak gło­śno do­wo­dzić, i tak snad­nie so­bie wy­my­śla­ją cy­ta­cje z dziel na­pi­sa­nych w ję­zy­ku, któ­re­go nie po­sia­da­ją, że ni­ko­mu nie ży­czę w przy­tom­no­ści dru­gich osób po­ku­sić się z ni – mi na dys­pu­tę, je­śli nie chce, aże­by go wszy­scy przy­ję­li za wiel­kie­go nie­uka. Jak czę­sto zda­rza­ło mi się sły­szeć ty­siąc nie­do­rzecz­nych zdań o cha­rak­te­rze po­ezji Go­the­go od czło­wie­ka, któ­ry z ca­łe­go nie­miec­kie­go ję­zy­ka ro­zu­mię tyl­ko gut Mor­gen, a tłu­ma­czeń nie czy­tał. Le­d­wie uwol­nię się od tego pana, przy­cho­dzi dru­gi, nie­poj­mu­ją­cy do­brze aryt­me­ty­ki, i po­wia­da z prze­ką­sem, że te­raz od­kry­ło wie­le omy­łek w ma­te­ma­tycz­nych i fi­zycz­nych wy­na­laz­kach New­to­na, że ten An­glik.New­ton byt so­bie bez­boż­nik i pro­wa­dził roz­wio­dłe ży­cie; za to Pi­ta­go­ras był zu­peł­nie inny czło­wiek i nie­po­ję­te cuda ro­bił za ży­cia….. A tam zbli­ża się do mnie jesz­cze je­den Je­go­mość i hur­tem rzu­ca w bło­to wszyst­kich fran­cuz­kich po­etów. Po­wia­da, że cala fran­cuz­ka li­te­ra­tu­ra o któ­rej są­dzi z dwóch ba­jek La­fon­te­na, prze­czy­ta­nych w pol­skiem tłó­ma­cze­niu) nic nie war­ta dla tego, że Ra­ci­ne, Cor­ne­il­le, a szcze­gól­niej Vol­ta­ire, na­śla­do­wa­li Niem­ców. Po­wiedz­cie im kil­ka na­zwisk hol­len­der­skich pi­sa­rzy, a zo­ba­czy­cie, że na­tych­miast będą roz­pra­wiać o ca­łej hol­len­der­skiej li­te­ra­tu­rze. Dla nich do­syć wie­dzieć na­zwi­ska, żeby ro­zu­mo­wać, tak, jak nie­któ­rym się zda­je, że dość mieć ce­gły, aże­by zbu­do­wać pan­te­on.

Naj­trud­niej jed­nak wstrzy­mać się od śmie­chu i li­to­ści nad tymi uczo­ny­mi, kie­dy mę­dr­ku­ją so­lue o hi­stor­ji. Są­dzi­li­by­ście, że to praw­dzi­wa hi­stor­ja po­mie­sza­nia zmy­słów w czło­wie­ku… gdy­by ten czło­wiek nie mó­wił tak sta­now­cze­mi wy­ra­że­nia­mi, jak sta­ro­żyt­ne wy­rocz­nie. Dla nie­go nic nie zna­czy za­de­cy­do­wać, że Ale­xan­der W. był czwo­ro­noż­nem zwie­rzę­ciem, z dłu­gie­mi usza­mi, że An­ni­bal był pod­le, Ri­che­lieu cie­le, Ka­rol XII. pi­jak, a bliż­szvm od nas mę­żom do­sta­je sio jesz­cze le­piej. Ja­kież lvm pa­nom dać na­zwi­sko? jesz­cze raz przy­zna­je się, że nie wiem! tego tyl­ko je­stem pew­ny, że sprze­czać się z nimi rów­nie uży­tecz­nie jak dys­pu­lo­wać z mły­nem. Ja, przy zbyt mięk­kim cha­rak­te­rze, nic śmia­łem nig­dy pro­sto­wać cu­dze błę­dy lub nie­do­rzecz­ne zda­nia; słu­cha­łem cier­pli­wie wszyst­kich bred­ni, czę­sto po­ta­ki­wa­łem im mi­mo­wol­nie, lecz uwol­niw­szy się od przy­tom­no­ści roz­pra­wia­czów, obu­rza­łem się w du­szy na swo­je ule­głość, czu­łem się upo­ko­rzo­nym; zda­wa­ło mi się, że słu­cha­jąc po­wol­nie ta­kich dys­ser­ta­cij, krzyw­dzę sam sie­bie, i daję pra­wo lu­dziom oświe­co­nym uwa­żać mnie za głup­ca.

Istot­nie moi zna­jo­mi nie mo­gli mieć in­nej o mnie opin­ji.

Nie­dość że mnie ta­kim spo­so­bem drę­czy­li i uni­ża­li, ci pa­no­wie sta­ra­li się jesz­cze po­zba­wić umie imie­nia oświe­co­ne­go czło­wie­ka,któ­re mi się słusz­nie na­le­ża­ło, i dla tego nie tyl­ko upew­nia­li wszy­scy, że gło­wa moja zu­peł­nie pu­sta, ale wy­my­śla­jąc naj­dzi­wacz­niej­sze zda­nia, roz­sie­wa­li je pod moja fir­ma. Ci pa­no­wie jed­nak bra­li mnie nie­raz na stro­fie, za­czy­na­li umyśl­nie wpół glo­sa dys­pu­to­wać ze mną o ja­kim­kol­wiek przed­mio­cie, a na­kradł­szy pod­stę­pem do­syć my­śli w mej gło­wie, za kil­ka mi­nui, z waż­na miną sto­jąc w kół­ku słu­cha­czy, wy­da­wa­li ten lup za swo­je wła­sność gło­śno i sta­now­czo. Nie­któ­re moje re­ko­pism,! prze­pa­dły u mnie, sam nie wiem ja­kim spo­so­bem, a po­tem wy­cho­dzi­ły na świat dru­ko­wa­ne bez mój wie­dzy i pod wi­dzem imie­niem. Przy­własz­czy­ciel z grzecz­no­ści przy­sy­łał mi je­den exem­plarz w po­da­run­ku.

II.

– Pa­nic Pan­to­fel!–

– Słu­cham Pani.–

– Czy Pan nig­dy nie był za­ko­cha­ny?–

– Prze­ciw­nie, by­łem, i na­wet dwa razy.–

– O! za­pew­ne bar­dzo moc­no! Wszak lu­dzie tacy jak Pan nie lu­bią żar­to­wać.–

– Tak moc­no, że pierw­szą rażą za­le­d­wie nie umar­łem z ro­spa­czy, a dru­gi raz oże­ni­łem się.–

– Ach! opo­wiedz Pan, to musi być cóś bar­dzo za­baw­ne­go na­mięt­nie za­ko­cha­ny Pan­to­fel!….–

– Istot­nie nad­zwy­czaj­nie za­baw­na baj­ka; nie­masz nic śmiesz­niej­sze­go; tyl­ko po­słu­chaj Pani:

Mia­łem wten­czas 25ty rok i słu­ży­łem w sław­nem mie­ście Ko­zie­ni­cach pi­sa­rzem Sądu Po­ko­ju.

Był bal u Pana Nad­dzier­żaw­cy. Oby­wa­te­li zje­cha­ło się mnó­stwo z ca­łej oko­li­cy. Całe po­dwó­rze za­ję­ty ka­ro­ce róż­ne­go ka­li­bru i kształ­tu. Wist, ćwik, mar­jasz, do­bry wę­grzyn i roz­mo­wa o cięż­kich cza­sach za­ję­ły sta­rych, a pię­ciu ży­dów mu­zy­kan­tów spro­wa­dzo­nych z Ra­do­mia zu­peł­nie uszczę­śli­wi­ło mło­dzież. Bez prze­sa­dy moż­na po­wie­dzieć, że na tym balu było okrop­nie we­so­ło.

W po­ko­jach za­ję­tych ludź­mi sta­tecz­ne­mi, gwar, sprzecz­ki, nie­umiar­ko­wa­ny śmiech i pra­wie cią­gle wi­wa­ty; w sa­lo­nie gdzie tań­czy­ła mło­dzież, ży­dow­ska mu­zy­ka, stuk, szor­ga­nie nóg, sze­lest ko­bie­cych su­kien, szmer umi­zgów, kurz, go­rą­co, jed­nem sło­wem, od­męt mło­de­go ży­cia w pa­ła­ją­cej ba­lo­wej at­mos­fe­rze–oce­an, po któ­rym ura­ga­ii we­so­ło­ści pę­dził łód­ki szczę­śli­wych że­gla­rzy!

Ja my­ślę, że to ja­kiś nie­przy­ja­ciel rodu ludz­kie­go za­pro­wa­dził bale w Eu­ro­pie, a szcze­gól­niej w Ko­zie­ni­cach.

W sa­mej rze­czy nie­masz nic zgub­niej­sze­go dla spo­łecz­no­ści, jak bal. Le­d­wie za­gra mu­zy­ka, całe ba­lo­we to­wa­rzy­stwu roz­dzie­la się jak­by na dwie nie­przy­ja­zne stro­ny, z któ­rych jed­na – siwe wąsy i ol­brzy­mie czep­ki, sta­je pod cho­rą­gwią wspo­mnie­li, a dru­ga z uśmie­chem na ustach zbie­ra się pod sztan­da­rem na­dziei. Te dwa go­dła na balu jesz­cze umiej łą­czą się z sobą, jak ogień i woda; trze­ba więc ko­niecz­nie z nich wy­brać jed­no, i ta­kim spo­so­bem roz­ry­wa­ją się naj­święt­sze związ­ki. Ro­dzi­ce wy­rze­ka­ją się wła­snych dzie­ci, dzie­ci opusz­cza­ją ro­dzi­ców, mąż rzu­ca żonę, zona nie­chce znać męża, każ­dy ma swo­je ra­chun­ki! Je­śli jaka szla­chet­na du­sza ze­chce się oprzeć okrut­nym pra­wom ba­lo­we­go ego­izmu, na wie­leż na­ra­ża się szy­derstw! Nie­chaj tyl­ko mąż zo­sta­nie przy żo­nie, na­tych­miast ogło­szą go za­zdro­snym, po­dejrz­li­wym, albo ty­ra­nom! nie­chaj mat­ka śle­dzi okiem za cór­ka­mi, za­raz po­wie­dzą, że nie­wie­le ufa mo­ral­no­ści tych pa­nien, a do – bra cór­ka nie­od­stę­pu­jącn swej mat­ki jest nie­za­wod­nie wiel­ka pa­ra­fjan­ka. Nie­ła­two wy­brać so­bie zna­mie i miej­sce, a są oso­by, dla któ­rych, zda­je się, nie­ma na balu ani zna­mie­nia, ani miej­sca; na­przy­kład sia­ra pan­na; dla tej isto­ty rów­nie nie­wy­god­nie kwa­te­ro­wać tam, gdzie pa­nu­je wspo­mnie­nie, i tam, gdzie tań­czy na­dzie­ja. Ona po­win­na­by sie­dzieć w osob­nym po­ko­ju, albo jesz­cze le­piej, w domu. Z dru­giej stro­ny, bal jesz­cze wię­cej psu­je czło­wie­ka jak pi­jań­stwo. To rzecz naj­pew­niej­sza. Nig­dy sta­tecz­ni lu­dzie wię­cej się nie sprze­cza­ją nie zrzę­dzą, nie tra­cą cza­su na­próż­no, jak na balu; nig­dy po­de­szłe ko­bie­ty wię­cej nic zaj­mu­ją się plot­ka­mi i ob­mo­wą, jak na balu; nig­dy mio­dy ro­man­tyk w swo­ich dzi­kich du­mach nie zbli­ża się wię­cej do war­ja­cji, nig­dy sta­ry ka­wa­ler nie ple­cie wię­cej nie­do­rzecz­no­ści, nig­dy w du­szy nie­ma­jęt­nych lub szpet­nych ko­biet nie obu­dza się wię­cej za­zdro­ści, nig­dy ma­co­chy nie są sroż­sze dla pa­sier­bic, jak na balu! jak na balu! jak na balu! Wresz­cie bal….. bal jest nie­bez­piecz­ny dla zdro­wia i dla cno­ty. Nic ła­twiej­sze­go, jak umrzeć fi­zycz­nie lub mo­ral­nie od balu! Tam piją wodę po tań­cu, je­dzą lody po mi­ło­śnem oświad­cze­niu; al­boż od tego nie moż­na po­wę­dro­wać na smę­tarz? W wi­rze upa­ja­ją­ce­go wal­ca, w mi­nię­cie sza­lo­nej ga­lo­pa­dy, al­boż to jed­na per­lą prze­mie­nia się w gli­nę? Po­wiedz­cież mi te­raz, czy nie praw­da, że pierw­szy bal w Eu­ro­pie, a przy­najm­niej w Ko­zie­ni­cach, dal za­pew­ne nie­przy­ja­ciel ludz­kie­go rodu! Ja my­ślę, że to praw­da.

Tyl­ko dla Pan­to­fla bal nie jest nie­bez­piecz­ny dla tego, że on za­wsze moc­ny w swo­ich za­sa­dach; nic tań­czy, jak wia­do­mo każ­de­mu, nie gra w kar­ty i tyl­ko się nu­dzi na balu. On i od nu­dów na­wet ma le­kar­stwo. Po­pa­trzyw­szy nie­co na we­so­łość dru­gich, Pan­to­fel wes­tchnie, albo mach­nie ręka, i po­lem po­waż­nie rej­te­ru­je się do osob­ne­go, na­wpół oświe­co­ne­go po­ko­ju, sia­da w ka­cie, i po­grą­ża się w dumy, póki Mor­fe­usz go nie uko­ły­sze. Ja­bym tyl­ko Pan­to­flom po­zwo­lił by­wać na balu!

I Pan Nad­dzier­żaw­ca mu­siał tak my­śleć, bo mnie tyl­ko jed­ne­go pro­sił na ten bal oso­bi­ście, w samą wi­gil­ję fe­sty­nu spo­tkaw­szy mnie na ryn­ku. Je­że­li było wię­cej go­ści, to już nie jego wina: on zu­peł­nie nie­wie­dział o tem, że żo­nie przyj­dzie do gło­wy za­pro­sić lyle osób), nie za­py­taw­szy się męża. Jak­kol­wiek bądź, dość tego… że by­łem na balu, i nie od­stą­pi­lem od swo­ich pra­wi­deł: to jest, po­pa­trzyw­szy i tu i tam, na­dep­nąw­szy nie­ostroż­nie na kil­ka nóg i nó­żek, i wi­dząc na­ko­niec, że zie­wa­nie, symp­to­mat Niz­kie­go snu, za­czy­na już utru­dzać moję dol­ną szczę­kę, od­rej­te­ro­wa­łem się do ta­kie­go po­ko­ju, jak wie­cie. Tu­taj po­grą­ży­łem się w głę­bo­kie dumy, jak żyd, kie­dy sie­dzi nad tal­mu­dem, i me­dy­to­wa­łem do­pó­ty, do­pó­ki nie wy­my­śli­łem (ego wszyst­kie­go, co­ście wy­żej czy­ta­li o nie­bez­pie­czeń­stwie ba­lów. Po­tem po­sta­no­wi­łem za­snąć.

Na nie­szczę­ście, ta­kie­mu czło­wie­ko­wi, jak ja, nig­dy nie da­dzą, wy­ko­nać do­bre­go po­sta­no­wie­nia! Ni stąd ni zo­wąd, dwie pa­nien­ki wbie­gły jak sar­necz­ki do mo­je­go po­ko­ju, i za­pew­ne mię nic spo­strze­gły sie­dzą­ce­go w cie­niu i w wiel­kiem Wol­te­row­skiem krze­śle, al­bo­wiem śmia­ło usia­dły na so­lio; kil­ka chwil w mil­cze­niu od­dy­cha­ły peł­ną pier­sią, a po­tem, przy­pro­wa­dziw­szy płu­ca do zwy­czaj­ne­go sta­nu, za­czę­ły roz­ma­wiać o balu w ogól­no­ści, o ka­wa­le­rach, a na­resz­cie i o mnie. Jed­na z nich była Zo­fja, we­so­ła cór­ka go­spo­da­rza domu, dru­ga mło­da, pięk­na jak anioł, Emma Dobr., któ­rą pierw­szy raz wi­dzia­łem w tym dniu, cho­ciaż jej oj­ciec, sta­ry kol­le­ga mo­je­go ojca, by­wa­jąc czę­sto w Ko­zie­ni­cach, kil­ka razy pro­sił mnie do swej wio­ski Ty­ży­na. Jak­że tu spać było, kie­dy mo­głem pod­słu­chać, co mia­ły mu­wić o iu­nio dwie mło­de pa­nien­ki? Słu­chaj­my.

– Kto ten je­go­mość z bla­da twa­rzą, z dii­żeun nie­bie­skie­mi ocza­mi, w czar­nym fra­ku, co w sa­mym po­cząt­ku balu po­pa­trzyw­szy na tań­cu­ją­cych, wes­tchnął i gdzieś znik­nął z sa­lo­nu – za­py­ta­ła Emma swej przy­ja­cioł­ki.

– Cha, cha, cha! ja­kie za­baw­ne py­ta­nie!–od­po­wie­dzia­ła śmie­jąc się ser­decz­nie Zo­fia.– Próż­no­bym ła­ma­ła so­bie gło­wo, żeby za­spo­ko­ić two­je cie­ka­wość. Bla­de twa­rze, jako ozna­ka na­mięt­nej du­szy, we­szły te­raz w modę u męż­czyzn. Każ­dy z nich wszel­kie­mi spo­so­ba­mi sta­ra się mieć baj­ro­now­ską – je­śli nie du­szę, to przy­najm­niej bla­dość, i go­lów ka­zać się wy­bie­lić mu­la­rzo­wi. Nie­bie­skie oczy znaj­dziesz uwi­ciu, cho­ciaż to sia­ra moda pa­ster­skie­go wie­ku, a czar­ne Ira­ki no­szą pra­wic wszy­scy. Jak­że In zgad­nąć, kto twój grau­oso, pre­tio­sa, i może na­wet in­na­mo­ra­to ca­va­lie­re?–

– Ho­mi­ne Vo­tis etes me­dian­te! Ty nig­dy nie chcesz mi nic po­wie­dzieć, ale na ten raz… mniej­sza o to; wi­dzia­łam jak on dość di­li­go roz­ma­wiał z papa… przy oknie, papa go musi znać–

– Od ojca do­wiesz się tyl­ko o jego na­zwi­sku, a ja do­my­ślam się o kim mó­wisz, i mo­gła­bym ci opo­wie­dzieć o nim ty­sią­ce za­baw­nych anek­dot.–

– Ca­ris­si­ma dość już mnie me­czysz. Ty wiesz, że ja wię­cej cie­ka­wa jak Ewa. Po­wiedz, kto on taki?–

– Pan­to­fel. –

– Jak to Pan­to­fel!( Czy on się tak na­zy­wa? Za­baw­ne na­zwi­sko! Nie­mo­że być!…–

– Cóż wiem nie­po­dob­ne­go? Wszak­że na pen­sji na­sza Ma­dam na­zy­wa­ią się la gran­de po­wie, i to cie­bie nie za­dzi­wia­ło. –

– A, ro­zu­miem! Czy on istot­nie Pan­to­fel?–

– Arcy-su­per­fi­ne Pan­to­fel, po­dob­ny do tej zupy, któ­rą Niem­cy zda­je się umie­ją go­to­wać z czy­stej wody bez żad­nej przy­pra­wy; do­bry jak go­łą­bek, ci­chy, nie­śmia­ły, skrom­ny jak za­jąc; mó­wią, że jak ra­bin sie­dzi za­wsze nad książ­ka­mi, po­sia­da sta­ro­żyt­ne chrze­ści­jań­skie i ma­ho­me­tań­skie ję­zy­ki, lubi po­ezją i pi­sze tak ślicz­ne wier­sze w imion­ni­kach, że ich nie moż­na się na­czy­tać.–

– Ah! ma cho­re! tak dla­cze­góż go na­zy­wa­ją Pan­to­flem?–

– Sama nie wiem jak ei od­po­wie­dzieć. To zda­je się tak na­tu­ral­na rzecz, jak gdy­by na jego no­sie było na­pi­sa­no z obu­dwóch stron: Pan­to­fel! Gdzie tyl­ko się ob­ró­ci, wszę­dzie, zgad­ną, że no Pan­to­fel. U nas w mie­ście na­wet chłop­cy bie­ga­ja za nim po uli­cy i po­ka­zu­jąc mu róż­ne gry­ma­sy, krzy­czą z ca­łe­go gar­dła: Pan­to­fel! Nie­któ­rzy mó­wią, że on bar­dzo uczo­ny; dru­dzy, i tych da­le­ko wię­cej, uwa­ża­ją go za pół­głów­ka; ci i dru­dzy mają ra­cję: on uczo­ny w swo­im ga­bi­ne­cie, a głu­pi w sa­lo­nie, oso­bli­wie kie­dy pro­wa­dzą roz­mo­wę ko­bie­ty. Wy­staw so­bie, raz mó­wio­no przy nim o mor­skiej po­dró­ży, o sil­nych uczu­ciach, ja­kich czło­wiek musi do­świad­czać na bez­brzeż­nej prze­strze­ni oce­anu, sto­jąc, że tak po­wiem, na gra­ni­cy ży­cia z wiecz­no­ścią. –

– Co­Pan my­ślisz o tam?–za­py­ta­ła go moja in­a­nia.

– Ja nig­dy nie by­łem na mo­rzu – od­po­wie­dział zie­wa­jąc.

– Jed­nak­że jak Pan so­bie, to wy­sła­wiasz?–

– Sa.dzę – rze­ki – że to musi być bar­dzo przy­jem­nie, al­bo­wiem wia­do­mo, że przy­bli­ża­jąc się na okrę­cie do ja­kie­go mia­sta, wi­dać na­przód szczy­ty wież, po­tem da­chy do­mów, a na­resz­cie i lu­dzi…..–

– Był­by za­pew­ne mó­wił da­lej, ale Pan Pod­sę­dek, pę­ka­jąc ze śmie­chu, za­trzy­mał go, za­wo­ław­szy:

– Nie my­lisz się Wćpan; wszyst­ko to nam wia­do­mo sło­wo w sło­wo z Geo­gra­fji dla szkół na­ro­do­wych, a gdy­by­śmy tego w niej nie od­kry­li, to każ­dy­by się mógł do­my­śleć i z wy­pi­sów ła­ciń­skich, w któ­rych po­wie­dzia­no: ter­ra est ro­tun­da et glo­bo­sa, ha! ha! ha!–

– Bied­ny Pan­to­fel po­czer­wie­niał, jak rak w ukro­pie; ale po­wiedz sama, czy nie mógł zna­leźć nic lep­sze­go do po­wie­dze­nia? Dru­gi raz tań­czy­li u nas. Pan­to­fel dziś już nie tań­czy, ale wte­dy lu­bił po­wal­co­wać sen­ty­men­tal­nie, jak Nie­miec. Łak­nąc za­pew­ne na­pić się z tego zdro­ju, sta­nął za mo­jem krze­słem i cią­gle pa­trzał na mnie, póki znu­dzo­na jego fi­gu­ra nic za­py­ta­łam, tak so­bie, na wiatr:

– Dla cze­go Pan nie tań­czysz?–

– Ja­bym ży­czył–od­po­wie­dział – ale nie­śmiem pro­sić Pa­nią. –

– Dla­cze­go? Wierz mi Pan, że ja nie laka okrut­na, jak się może wy­da­ję.–-I przy­rze­kłam mu pierw­sze­go wal­ca, któ­re­go za­gra­ją. Wtem za­czę­ły się znów tań­ce, uwol­ni­łam się od nie­go, ale bied­ny Pan­to­fel błą­kał się za mną od krze­sła do krze­sła, jak mara, i sta­wał z tylu, gdzie tyl­ko usia­dłam. Na­ko­niec za­gra­li wal­ca, Pan­to­fel już się był wy­su­nął na­przód, ale w tym sa­mym mo­men­cie Ca­si­mir K* * * pod­biegł an­ga­żo­wać mnie.

– Prze­pra­szam – od­po­wie­dzia­łam – Pan W*** już mnie daw­no za­mó­wił.–

– Tan W*'*! – za­wo­łał Ca­si­mir jak­by zdzi­wio­ny, i mie­rząc go oczy­ma od stóp do głów, do­dał:– Go to zna­czy? Prze­proś Wćpan za­raz te damę.–

– Pan­to­fel zbladł, bąk­nął cóś tam pod no­sem, spoj­rzał na swe­go prze­ciw­ni­ka, lecz na­tych­miast opu­ścił oczy, prze­pro­sił mnie i po­pły­nął do domu. Inną razą nie pa­mię­tam któś z mło­dzie­ży pry­epo­ni-te­ro­waw­szy na wie­czo­rze wszyst­kie pie­nią­dze, któ­re miał w wo­recz­ku, za­py­lał bied­ne­go Pan­to­fla z gnie­wem, dla cze­go nie gra? Pan­to­fel od­po­wie­dział, że nie umie. –

– No, to chodź–rzekł mu ten trzpiot, cią­gnąc go za rękę do sto­li­ka – ja będę wy­bie­rał kar­ły, a ty sta­wiaj pie­nią­dze.–

– Pan­to­fel po­szedł za nim, jak ba­ra­nek, i prze­grał wszyst­ko, co miał przy so­bie. Jego słu­żą­cy trzy­ma go zu­peł­nie w ręku. Kie­dyś w trza­ska­ją­cy mróz papa spo­tkał Pan­to­fla w jed­nym fracz­ku bie­gną­ce­go do bió­ra.–

– Czy Wćpan w go­rącz­ce – spy­tał go–czy ci się zda­je, że miesz­kasz we Wło­szech?–

– Ani to, ani dru­gie–od­po­wie­dział nie­bo­ra­czek.

drżąc od zim­na–ale coż ro­bić, kie­dy mole za­czy­na­ją psuć moje fu­tro, i słu­żą­cy roz­wie­sił je na dwo­rze.– – Jak­by na szczę­ście jego, łotr, wy­pra­wiw­szy pana do obo­wiąz­ku, wła­śnie po­szedł spa­ce­ro­wać w jego szu­bie: papa, wi­dząc go idą­ce­go po uli­cy, za­wo­łał po imie­niu, i le­d­wie mógł na­mó­wić Pan­to­fla zdjąć z nie­go swo­je wła­sną odzież. Gdy­by nie papa, je­sie­ni pew­na, że Pan­to­fel całą zimę wy­tę­piał­by mole z fu­tra. No, jak ci się to po­do­ba? ma che­re!–

Emma przez cały prze­ciąg opo­wia­da­nia swo­jej przy­ja­ciół­ki śmia­ła się bar­dzo rzad­ko i umiar­ko­wa­nie, zda­wa­ła się być wię­cej wzru­szo­ną ni­że­li roz­śmie­szo­ną mo­je­mi przy­go­da­mi, i na­ko­niec rze­kła do Zo­fji:

– On jesz­cze mło­dy, nie­do­świad­czo­ny; z cza­sem prze­mie­ni się.–

– Cho­ciaż się prze­mie­ni, o czem jed­nak wąt­pię, to za­wsze bę­dzie pe­dant! On taki uczo­ny!–

– To nie­wiel­ka bie­da, na­wet nie­źle, je­śli tyl­ko czu­ły.–

– O! co tego to­wa­ru, to ma na­wet za­nad­to; ale on czu­ły jak dziec­ko, a nie jak męż­czy­zna. Ja my­ślę…. –

Wtem Ka­zi­mi­ra, daw­no już szu­ka­ją­cy Zo­fji, prze rwał dal­sza roz­mó­wie dwóch przy­ja­ció­łek i po­pro­wa­dził je do so­lo­no. Te kil­ka ła­god­nych słów, któ­re po­wie­dzia­ła o mnie Emma w ulot­nej roz­mo­wie, głę­bo­ko za­pa­dły w me ser­ce.–O du­szo aniel­ska! po­my­śla­łem so­bie, ty pierw­sza nic wsty­dzi­łaś się uspra­wie­dli­wiać wzgar­dzo­ne­go od wszyst­kich czło­wie­ka, ty mnie ża­łu­jesz, ty mnie nie po­tę­piasz, masz na­dzie­je, że się jesz­cze prze­mie­nić, i ce­nisz to ser­ce, na któ­re do­tąd nikt jesz­cze nie zwró­cił uwa­gi.–

W za­chwy­ce­niu pa­dłem na ko­la­na, i dzię­ko­wa­łem Bogu, że mi dal po­znać tę du­sze, do któ­rej się jesz­cze nic do­tknę­ła świa­to­wa obo­jęt­ność. Po­sta­no­wi­łem na­za­jutrz, po­je­chać do Ty­ży­na, a tym­cza­sem po­sze­dłem do sa­lo­nu, i resz­tę wie­czo­ra śle­dzi­łem cią­gle za Emma.

Le­d­wie wró­ciw­szy do domu, za­cza­je­ni się wa­hać w swo­jem po­sta­no­wie­niu; cho­dząc po po­ko­ju, py­ta­łem sam si­chie: je­chać czy nio je­chać? i nie mo­głem ro­strzy­gnąć tego py­ta­nia; na­ko­niec spo­strze­gł­szy śpią­ca na oknie mu­chę, po­my­śla­łem so­bie, że naj­le­piej zdać tę spra­wę na jej de­cy­zję: je­śli przchu­dzo­na po­le­ci zno­wu na swo­jo miej­sce, to bę­dzie zna­czyć, że mi po­trze­ba zo­stać w domu, a je­śli prze­ciw­nie, uśnie na in­nem miej­scu, to wi­dać, że mi wy­pa­da je­chać do Ty­ży­na. Mu­cha ka­za­ła mi je­chać, i na­za­jutrz istot­nie wy­je­cha­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: