Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powstaniec litewski: Obraz romantyczny z czasów rewolucyi w Polsce z 1831 r. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powstaniec litewski: Obraz romantyczny z czasów rewolucyi w Polsce z 1831 r. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO ŁA­SKA­WYCH CZY­TEL­NI­KÓW.

Wie­le za­iste su­ro­wa kry­ty­ka znaj­dzie do na­ga­ny w tem dzieł­ku, bo jak­że się to z praw­do­po­do­bień­stwem może po­go­dzić, aże­by pan­na, z wyż­sze­go rzę­du to­wa­rzy­stwa, żoł­nie­rzem być mia­ła? Jak­że moż­na wy­my­ślić po­twór, Wan­dzie po­dob­ny? albo zna­leść rów­nie po­bła­ża­ją­ce­go ko­chan­ka, ja­kim był Gór­nic­ki?…..Nie­mam ja wpraw­dzie zdol­no­ści tak waż­ne ode­przeć za­rzu­ty. To tyl­ko na uspra­wie­dli­wie­nie po­wie­dzieć mogę: że je­dy­nie oso­by są w pi­śmie mo­jem zmy­ślo­ne; dzia­ła­nie zaś onych, wy­pad­ki hi­sto­rycz­ne, rów­nie jak i to­wa­rzy­skie, drob­ne zda­rze­nia, aż do roz­mów, po­twa­rzy, plo­tek, wszyst­ko to aż nad­to było istot­ne; a kto w cią­gu woj­ny 1831 roku nie sły­szał o Pan­nie Pla­ter i kil­ku in­nych w sze­re­gach Po­wstań­ców i Woj­ska na­ro­do­we­go wal­czą­cych, – ten tyl­ko za­rzu­cić mi może nie­po­do­bień­stwo wo­jen­ne­go Zo­fii za­wo­du! Świe­żość epo­ki, tyle całą Eu­ro­pę zaj­mu­ją­cych wy­pad­ków tej ostat­niej pol­skiej re­wo­lu­cyi, nada je­dy­nie temu pło­do­wi ko­bie­cej wy­obraź­ni ja­ką­kol­wiek war­to­ści ce­chę; za­czem pew­niej­sze i su­row­sze hi­sto­ryi pió­ro wy­ja­wić zdo­ła nie­wy­tłu­ma­czo­ne do­tąd taj­ni­ki nie­szczęść i upad­ku na­sze­go. Tem prze­ko­na­niem po­wo­do­wa­na skła­dam to dzie­ło w ręce po­bła­ża­ją­cych czy­tel­ni­ków, pro­sząc po­kor­nie o zwol­nie­nie wła­ści­wej im, w są­dze­niu prac ta­ko­wych su­ro­wo­ści.

Au­tor­ka.

Pi­sa­ne w 1832 roku.TU­CHUŁ­KO.

Jak mło­dy orzeł, wśród klat­ki wię­zio­ny,

Gdy los mu wro­ta od­my­ka,

Roz­ta­cza pió­ra i wy­cią­ga szpo­ny,

Na zdrad­ne si­dła ptasz­ni­ka;

Tak my, – zbyt dłu­go nie­wo­lą drę­cze­ni,

Gdy za­ja­śniał dzień po­go­dy,

Wzię­li­śmy oręż, wśród ra­do­snych pie­ni

Wi­ta­jąc jutrz­nią swo­bo­dy.

Kon­stan­ty Gał­czyń­ski.

Nie, nie, ja nie­mo­głem iść na Li­twę; bo jak­że mia­łem sta­re­go ojca i te dwie mło­de sio­stry, bez opie­ki tu zo­sta­wić? Te były sło­wa wy­rze­czo­ne przez przy­jem­nej po­sta­ci woj­sko­we­go, któ­ry, w po­cząt­ku lata 1831 roku, sie­dział obok przy­ja­cie­la, już w doj­rza­łym wie­ku, na jed­nej z ła­wek Kra­siń­skie­go ogro­du…. Było to w po­ran­nej go­dzi­nie, – świe­ży za­pach li­po­we­go kwia­tu i ró­żo­we bu­kie­ty drzew ka – nig­dy nie­prze­ba­czę, – tego, ty Sta­ni­sła­wie, chwa­lić mi nie­po­wi­nie­neś!

– Co się ty­czy He­le­ny, mó­wił da­lej spo­koj­niej­szym gło­sem, praw­dzi­wie nie­spra­wie­dli­wym dla niej je­steś! Ona nie­ko­cha ni­ko­go, ona tyl­ko spa­zmy mie­wa od dnia re­wo­lu­cyi. I cóż dziw­ne­go, że ta mło­da, de­li­kat­na i słod­ka isto­ta – któ­rą wiatr je­sien­ny albo wrzask zi­mo­wych pta­ków w oba­wę i sła­bość wpro­wa­dza­ły – bu­rzą re­wo­lu­cyi wstrzą­śnię­ta, hu­kiem dział prze­ra­żo­na, ty­sią­cz­nie krzy­żu­ją­ce­mi się wia­do­mo­ścia­mi cią­gle draż­nio­na, – na­rze­ka i pła­cze kie­dy ban­da­że kra­ję lub szar­pie sku­bie? W jej wie­ku przy­jem­niej jest za­pew­ne urzą­dzać strój ba­lo­wy, ni­że­li zaj­mo­wać się przy­go­to­wa­nia­mi do opa­try­wa­nia ran! Ale He­le­na nie­prze­sta­ła być jed­nak miłą, do­brą, uj­mu­ją­cą i ład­ną dziew­czy­ną, – cóż od niej chcesz wię­cej? zwy­czaj nie ko­bie­ta; – ma w so­bie przy­jem­no­ści tyle, ile po­trze­ba, – nie­do­sko­na­ło­ści wię­cej niż po­trze­ba; do­brą, wier­ną żoną i mat­ką roz­sąd­ną bę­dzie za­pew­ne, – bo te za­le­ty, wszyst­kie Ko­pro­wi­czów­ny po­sia­da­ły. – Czyż to nie do­syć? – Ty chcesz żeby cie­bie i ko­cha­ła i nie­ko­cha­ła, żeby się tobą zaj­mo­wa­ła, ale z przy­jaź­ni tyl­ko. Jak­że ma być we­so­łą, kie­dy się usta­wicz­nie boi Mo­ska­li? Jak­że ma śpie­wać pa­try­otycz­ne pie­śni, kie­dy my­śli, że jak wró­cą wro­gi na­sze, oj­ciec i my wszy­scy za jej nie­ostroż­ność od­po­wia­dać by­śmy mu­sie­li? Taką jest He­le­na, moja star­sza sio­strzycz­ka, – któż temu wi­nien że tak mało ma ser­ca mę­skie­go, je­że­li nie ciot­ki, ku­zyn­ki i przy­ja­cioł­ki, któ­re jej gło­wę ty­sią­cz­ne­mi baj­ka­mi prze­wra­ca­ją; – dla tego jed­nak, zda­je mi się, nie­masz do­sta­tecz­nych przy­czyn do od­stą­pie­nia od za­my­słu że­nie­nia się z nią. – A w resz­cie, mój Sta­siu ko­cha­ny, cze­muż­byś nie­miał udać się do Zosi, tego mło­de­go dja­beł­ka, któ­ry nam wszyst­kim w domu po­ko­ju nie­da­je swym ostrym dow­ci­pem, upo­rem peł­nym wdzię­ku, na­tar­czy­wem ale oraz we­so­łem dą­że­niem do wszyst­kie­go co przed­się­weź­mie. – Zo­sia bę­dzie to co­kol­wiek gorz­ka za­pra­wa ży­cia to­wa­rzy­skie­go, ale do tej go­ry­czy naj­przy­jem­niej­sze ja­kieś łą­czy się uczu­cie.

– Ja, – mał­żo­nek Zo­fii Ko­pro­wicz? – rzekł z uśmie­chem Gór­nic­ki – żar­tu­jesz so­bie Ro­ma­nie, prę­dzej złą­czysz śnieg z ukro­pem, Ta­mi­zę z Wi­słą, albo po­dług sta­ro­pol­skie­go przy­sło­wia Niem­ca z Po­la­kiem, ni­że­li mnie z two­ją młod­szą sio­strą. O Boże! trze­ba­by za­raz przy przed­ślub­nej umo­wie de­kret roz­wo­do­wy spo­rzą­dzić, bo pew­nie dłu­żej nad dzie­sięć mi­nut nie­by­li­by­śmy z sobą w zgo­dzie.

– A po­nie­waż star­sza na­zbyt smut­na, a młod­sza nad­to we­so­ła, – ja, Ro­man Ko­pro­wicz, z pro­stej li­nii od ksią­żąt na Li­dzie i Tro­kach po­cho­dzą­cy, nie­mo­gę mieć za­szczy­tu spo­krew­nie­nia się ze sław­ną ro­dzi­ną Gór­nic­kich, a co go­rzej, nie­mo­gę naj­droż­sze­go przy­ja­cie­la, po­wier­ni­ka wszel­kich skry­to­ści mego ser­ca, – lego, któ­re­go do­świad­cze­nie i zna­jo­mość świa­ta, uła­twia­ły mi wszel­kie ży­cia prze­ciw­no­ści, któ­ry tyle mi da­wał do­wo­dów sta­łej przy­jaź­ni, – bra­tem moim na­zy­wać; nie­mo­gę udać się tam, gdzie mnie ho­nor, po­win­ność, a bar­dziej może jak to wszyst­ko, nie­zna­ny ja­kiś głos woła, – gdzie mnie wszyst­kie sny, wszyst­kie ma­rze­nia prze­no­szą; gdzie za­pew­ne przy­najm­niej coś nad­zwy­czaj­ne­go mnie cze­kać musi! Co za dzi­wacz­ne prze­zna­cze­nie, co za nie­zno­śna prze­ciw­ność!

Dłu­go jesz­cze był­by tyra spo­so­bem na­rze­kał Ro­man, gdy­by Gór­nic­ki nie­był zwró­cił jego uwa­gi na mło­dą oso­bę uj­mu­ją­cej po­sta­ci, któ­ra obok, już w po­de­szłym wie­ku męż­czy­zny, prze­cha­dza­ła się wol­no, po jed­nej z naj­ciem­niej­szych ulic ogro­du.

– Pa­trzaj Ro­ma­nie, wszak to pan Mo­de­ranc­ki z cór­ką wszedł do ogro­du; pew­nie to prze­czu­cie two­je, ten głos nad­zwy­czaj­ny, o któ­rym wspo­mi­na­łeś, nie na Li­twę, ale tu do ogro­du Kra­siń­skich, cie­bie po­wo­ła­ły, bo tu mia­łeś spo­tkać przed­miot two­ich ser­decz­nych za­pa­łów.

– Mój ko­cha­ny, od­rzekł z nie­cier­pli­wo­ścią Ro – man, daj mi w tej chwi­li po­kój, nie­mo­gę jesz­cze o tem roz­ma­wiać zim­no, co tak moc­no czu­ję. Już Wan­da nie­jest moją na­rze­czo­ną, już ją wczo­raj po­że­gna­łem na wie­ki, nie­mo­gę więc dłu­żej tu po­zo­stać. Bądź zdrów, w wie­czór się zo­ba­czy­my.

To wy­mó­wiw­szy ze­rwał się szyb­ko z ław­ki, wi­dząc zbli­ża­ją­cych się… do nich ojca i cór­kę, i znikł z oczu zdu­mio­ne­go przy­ja­cie­la. – Tym­cza­sem Wan­da i pan pre­zes Mo­de­ranc­ki, jej oj­ciec, zbli­ża­li się do uli­cy po któ­rej Gór­nic­ki sa­mot­nie się prze­cha­dzał, po­wta­rza­jąc z po­dzi­wie­niem ostat­nie wy­ra­zy Ro­ma­na.

Pan Pre­zes, czło­wiek już nie­mło­dy, miał po­stać przy­jem­ną, i po­wierz­chow­ność do­sko­na­le wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka; włos jego już był siwy, rysy twa­rzy re­gu­lar­ne, spoj­rze­nie ła­god­ne, ale przy­tem lę­kli­we; głos jego przy­tłu­mio­ny, a cza­sem aż nad­to słod­ki, nie­obie­cy­wał w nim ani do­syć mę­stwa, ani w cha­rak­te­rze tyle tę­go­ści, aże­by mógł swój sła­by umysł utrzy­mać na rów­ni z obec­ne­mi oko­licz­no­ścia­mi. Był on do­brze Oj­czy­znie ży­czą­cy i przy­wią­za­ny do kra­ju, ale tak, jak się jest przy­wią­za­nym do miesz­ka­nia, póki się w niem jaka głów­na nie­wy­go­da nie­oka­że. Na­rze­kał czę­sto pod­czas rzą­du ze­szłe­go na róż­ne jego bez­pra­wia, bo mu się zda­wa­ło, ze­tem so­bie nie­zasz­ko­dzi, i owszem re­pu­ta­cya swo­ję utrzy­ma, je­że­li to ostroż­nie, i w obec­no­ści pew­ne­go ro­dza­ju osób czy­nić bę­dzie; sko­ro zaś znaj­do­wał się w przy­tom­no­ści wyż­szych od sie­bie, i ma­ją­cych wpływ do tych zdroż­no­ści któ­re się dzia­ły, chwa­lił to wszyst­ko, co po­przed­nio na­ga­niał, ugi­na­jąc swo­ję opi­nią przed ich wie­lo­wład­ną mocą, – po­kla­ski­wał dzi­wacz­nym po­my­słom, któ­re re­wo­lu­cyą wy­wo­ła­ły, przez draż­nie­nie wszyst­kie­go, co może być naj­do­tkliw­szem w ser­cu i umy­śle czło­wie­ka. Pan Mo­de­ranc­ki za­wsze się zga­dzał ze zda­niem ostat­nie­go; po­stę­pu­jąc zaś cią­gle grzecz­nie i z umiar­ko­wa­niem, wy­wi­nął się w górę jak ów bluszcz po dę­bo­wych ko­na­rach, – a tak do­szedł­szy aż do stop­nia pre­ze­sa, już tyl­ko wśród przy­jem­no­ści sto­li­cy, znacz­ną pen­syą swo­ję ob­ra­cał na oka­za­łe i we­so­łe ży­cie. Miał cór­kę jed­nę tyl­ko; ta za­wcza­su od­da­na na pen­syą, po­wró­ci­ła do domu ojca, peł­na ro­man­so­wych uro­jeń i mier­nych ta­len­tów, ale ozdo­bio­na nie­po­spo­li­tą pięk­no­ścią i da­rem pod­bi­ja­nia serc tych wszyst­kich, któ­rzy ją wi­dzie­li. Bo bę­dąc za­ra­zem za­lot­ną i nie­czu­łą, sa­mo­lub­ną i nie­szcze­rą, ła­two umia­ła w każ­dej chwi­li nadać swym oczom i mo­wie wy­raz, któ­ry naj­traf­niej mógł licz­bę jej wiel­bi­cie­li po­mna­żać.

Po­mię­dzy kil­ku za­lot­ni­ka­mi ubie­ga­ją­cy­mi się o jej rękę, Ro­man Ko­pro­wicz uzy­skał rów­nie ojca jak i cór­ki przy­zwo­le­nie. Ród jego zna­ko­mi­ty, po­siać przy­jem­na, hu­mor we­so­ły, ma­ją­tek znacz­ny, rów­nie ojcu jak i cór­ce się po­do­ba­ły. Już na­wet za­czy­na­ły się przed­ślub­ne uro­czy­sto­ści, kie­dy re­wo­lu­cya – jak ów ka­mień pro­bier­czy, co dro­gie krusz­ce od fał­szy­wych mi­ne­ra­łów odłą­cza – re­wo­lu­cya mó­wię, wy­bu­chem swo­im, nie jed­no ser­ce zmie­niw­szy, ten­że sam i tu sku­tek spra­wi­ła, roz­dzie­la­jąc już tak bli­ski sko­ja­rze­nia się zwią­zek. Mo­de­ranc­ki prze­lęk­nio­ny, odu­rzo­ny po­cząt­ko­wym ha­ła­sem, i utra­tą swej pen­syi i do­cho­dów stra­pio­ny, nie­zdo­łał ukry­wać dłu­żej nie­przy­jem­ne­go wra­że­nia, ja­kie nań obec­ny po­rzą­dek rze­czy spra­wiał. Ale za­wsze ostróż­ny, za­wsze dwój­znacz­ny, żar­ci­ka­mi tyl­ko, i niby dow­cip­nym po­trzą­sa­niem gło­wy, sta­rał się stu­dzić zna­jo­mych swych za­pa­ły, i zni­we­czać ich przed­się­wzię­cia. Zim­no też przy­wi­tał Ro­ma­na, kie­dy ten pierw­szy raz wszedł do nie­go w woj­sko­wym ubio­rze; żar­to­wał z tej nie­po­trzeb­nej jesz­cze przed Za­pu­sta­mi ma­ska­ra­dy, – i ża­ło­wał, że mło­dy Ko­pro­wicz wdał się w za­wód nie tyl­ko nie­bez­piecz­ny, ale tak wi­docz­nie śmiesz­ny: bo jak­że czte­ry mi­lio­ny mogą się oprzeć czter­dzie­stu? Jak­że moż­na do­pu­ścić, aby feld­mar­sza­łek Dy­bicz nie­wziął War­sza­wy? Jak moż­na są­dzić, że dłu­żej jak trzy mie­sią­ce ta tra­je­dya trwać może? Szko­da więc mun­du­ru, stra­ty cza­su na ucze­nie się musz­try, i tych nie­po­trzeb­nych il­lu­zyj, któ­re­mi Po­la­cy za­wsze się łu­dzą! Wan­da zaś wi­dząc, że zima przej­dzie bez ba­lów, wiel­kich zgro­ma­dzeń i fran­cu­skie­go Te­atru, – nie żar­tem, ale do praw­dy zło­rze­czy­ła re­wo­lu­cyi.

– Ileż to cza­su stra­co­ne­go, moja Ja­dwi­siu! ma­wia­ła do swej po­wier­ni­cy, ani się ustro­ić ani wy­tań­co­wać tego roku moż­na; papa nie­da ani jed­ne­go wie­czo­ra, bo ko­goż na nie­go za­pro­si? Wszyst­kie damy wy­je­cha­ły do Kra­ko­wa, lub za gra­ni­cę! Jak­że ża­łu­ję, żem się tu zo­sta­ła. Księż­na D… chcia­ła mnie wziąść z sobą, ale ten Ro­man nie­zno­śny, póły pro­sił, bła­gał, przed­sta­wiał że nie­ma nie­bez­pie­czeń­stwa, ażem się do tej ofia­ry na­kło­nić mu­sia­ła; a te­raz strach, ob­lę­że­nie, a co gor­sza jak to wszyst­ko, nie­sły­cha­ne nudy! Może się też to skoń­czy nie­dłu­go, tak mi papa co dzień mówi: pod­da­my się; – wró­ci rząd daw­ny i będę zno­wu tań­co­wać i nowe mieć suk­nie, bo te­raz na­wet i żur­na­lów nie­ma, nie­wie­dzieć jak się ubie­rać.

– Wszak­że pani ko­cha pana Ko­pro­wi­cza i wy­pra­wa go­to­wa, i mie­li­śmy nie­dłu­go mieć w domu we­se­le, od­rze­kła zdu­mio­na słu­ga.

– Tak, tak, – od­po­wie z roz­tar­gnie­niem Wan­da – do­syć mi się po­do­bał, kie­dy­śmy z sobą ma­zur­ka tań­czy­li, albo du­eta Ros­si­nie­go śpie­wa­li; ale te­raz już mnie sam brzęk pa­ła­sza jego w przed­po­ko­ju, ner­wy ata­ku­je, i tyl­ko wte­dy mu od­dam rękę moję, gdy go zno­wu we fra­ku zo­ba­czę.

Ła­two so­bie wy­sta­wić moż­na, że do­bre po­ro­zu­mie­nie mię­dzy ro­dzi­na­mi Ko­pro­wi­czów i Mo­de­ranc­kich, przy ta­kich ojca i cór­ki za­sa­dach, dłu­go trwać nie­mo­gło. Bied­ny Ro­man, ko­chał jed­nak Wan­dę szcze­rze, ko­chał ją z ca­łem po­świę­ce­niem mło­do­cia­nych uczuć swo­ich; ale przed­tem wszyst­kiem był jesz­cze przy­wią­za­nym do oj­czy­zny sy­nem. Dłu­go mil­cząc zno­sił prze­ką­sy i ucin­ki pana Mo­de­ranc­kie­go; dłu­go bar­dzo nie­uwa­żał na zły hu­mor i na­rze­ka­nie Wan­dy, – spo­dzie­wa­jąc się, że sta­ła mi­łość i przy­kła­dy do­bre w domu jego ro­dzin­nym, po­tra­fią zmie­nić jej spo­sób my­śle­nia. Ale gdy po­wró­ciw­szy z pod Ostro­łę­ki zna­lazł w swej na­rze­czo­nej tyl­ko zim­ną obo­jęt­ność na nie­szczę­ście za­gra­ża­ją­ce wte­dy na­szej spra­wie, – a w ojcu szy­der­ski uśmiech i zwy­czaj­ne żar­ci­ki, – na od­głos roz­pa­czy do­brze my­ślą­cych oby­wa­te­li, – nie­mógł już dłu­żej wy­trzy­mać! Na­mięt­ność szla­chet­niej­sza od wszyst­kich in­nych wzię­ła prze­wa­gę nad tem po­wsze­dniem uczu­ciem, któ­re to­wa­rzy­szy mło­do­cia­ne­mu wie­ko­wi czło­wie­ka: mi­łość Oj­czy­zny zwy­cię­ży­ła mi­łość po­spo­li­tą. Ro­man nie­wi­dział już nie­ba w błę­kit­nych oczach Wan­dy, bo zni­kło bez po­wro­tu w nim to prze­ko­na­nie, że się do szla­chet­nie my­ślą­cej nie­wia­sty, a nie do wy­twor­nie ozdo­bio­ne­go mo­de­lu naj­śwież­szej mody, przy­wią­zał. Związ­ki łą­czą­ce go z Wan­dą zo­sta­ły wła­śnie ze­rwa­ne tego sa­me­go po­ran­ku, kie­dy­śmy go za­sta­li roz­ma­wia­ją­ce­go z Gór­nic­kim w ogro­dzie, – ze­rwa­ne na­zaw­sze, bo Ro­man nad­to szla­chet­nie my­ślał, aże­by mógł, w związ­ku do­zgon­nym, prze­sta­wać na za­le­tach z bły­sko­tli­we­go tyl­ko, a nie z grun­tow­ne­go wy­cho­wa­nia po­cho­dzą­cych. Nie­by­ło jed­nak jesz­cze ser­ce jego do­syć w mę­stwo i obo­jęt­ność uzbro­jo­ne, żeby mógł bez po­mię­sza­nia Wan­dę spo­ty­kać, – wy­szedł więc z ogro­du szu­kać roz­ryw­ki w na­uce i pra­cy; a za­trud­nie­nia, sta­no­wi jego wła­ści­we, w wie­czór do­pie­ro w ro­dzin­nem gro­nie zna­leść mu się do­zwo­li­ły. Pan Pre­zes i jego cór­ka zbli­ży­li się do Gór­nic­kie­go.

– Dzień do­bry, mon­sieur Gór­nic­ki, rzekł p. Mo­de­ranc­ki ze słod­kim uśmie­chem, – cóż tam, nie­wie pan ja­kiej no­win­ki, – czy już prze­szli Wi­słę, – kie­dyż się mamy wal­nej bi­twy spo­dzie­wać?

– Bo­daj­by jak naj­prę­dzej, od­rzekł z wes­tchnie­niem po­czci­wy Sta­ni­sław.

– Tak, tak, jak naj­prę­dzej, mon cher ami, masz ra­cyą, już też to i mnie za­dłu­go się być zda­je; jak też to na nic ra­cho­wać nie­moż­na; – pew­ny by­łem, że ten szał prze­mi­nie, że już spo­koj­nie na żni­wa i po­lo­wa­nie do mo­jej po­bli­skiej po­ja­dę wio­ski, – a tu, nasi pa­try­otycz­ni Don­ki­szo­ci, jak wo­ju­ją, tak wo­ju­ją, – jak zwie­dza­ją, tak zwie­dza­ją wszyst­kie lasy, rze­ki i je­zio­ra na­sze­go ma­łe­go Kró­le­stwa, aże­by wszę­dzie śla­dy swej nie­po­trzeb­nej ju­na­kie­ryi zo­sta­wić; znisz­cze­nie kra­ju i po­wszech­na nę­dza nie­za­do­wal­nia­ją ich jesz­cze, trze­ba wi­dzę dłu­żej pro­wa­dzić ten spór nie­sto­sow­ny, to jest póki u ma­jęt­niej­szych ostat­ni grosz w kie­sze­ni zo­sta­nie. Oj tak, mon cher mon­sieur, pięk­na per­spek­ty­wa: wol­ność, nie­pod­le­głość, ale przy­tem go­li­zna! Jak­że mi się to ma po­do­bać? Już na­wet i ape­ty­tu ta­kie­go jak daw­niej nie­mam, – a zno­wu cóż jeść te­raz? – Zwie­rzy­ny ani zo­ba­czysz, – fruk­tów nie­wol­no, – tru­flów nie­ma, – grzy­by nie­zdro­we, – a cho­le­ra gro­zi każ­de­mu!

Tak roz­pra­wiał p. Mo­de­ranc­ki, ci­cho, szyb­ko i ze zmarsz­czo­nem czo­łem. Nie­by­ło co wpraw­dzie wie­le na jego ar­gu­men­ta od­po­wie­dzieć; mil­czał też Gór­nic­ki, i rów­nie jak on smut­nem wes­tchnie­niem zda­wał się przy­zwa­lać jego na­rze­ka­niom; w tem tyl­ko za­cho­dzi­ła mię­dzy nimi róż­ni­ca, że pierw­szy łzy ro­nić zda­wał się nad otwar­tym już pra­wie gro­bem Oj­czy­zny, – dru­gi – jak wie­lu mu po­dob­nych – ża­ło­wał szcze­rze, że nie­wy­bi­ła go­dzi­na, gdzie na jej po­grzeb dzwo­nić mia­no!

– Al­lons di­ner Wan­du­siu, rzekł na­ko­niec Mo­de­ranc­ki nad­umaw­szy się do woli. Mon­sieur Gór­nic­ki czy nie­pój­dzie z nami?

Wan­da, nie­dba­le szal za­rzu­ciw­szy na ra­mio­na, po­da­ła rękę Gór­nic­kie­mu, i wnet te trzy oso­by, tak mało z sobą zgod­ne w zda­niu, za­sia­dły przy smacz­no za­sta­wio­nym sto­le pana Pre­ze­sa.

Miesz­ka­nie pana Ko­pro­wi­cza było przy jed­nej ze znacz­niej­szych ulic War­sza­wy po­ło­żo­ne; osiadł on w tej sto­li­cy od­daw­na, tu się oże­nił, tu dzie­ci jego ży­cie i wy­cho­wa­nie ode­bra­ły; ale po­mi­mo po­de­szłe­go wie­ku i sił osła­bio­nych, umysł jego i ży­cze­nia, czę­sto bar­dzo prze­no­si­ły go jesz­cze w ro­dzin­ne bory i pola, i nig­dy nie­prze­sta­wał róż­nych związ­ków za­cho­wy­wać z Li­twą. He­le­na i Zo­fia, jego cór­ki, rów­nie były obe­zna­ne z oko­li­ca­mi Wil­na jak War­sza­wy, rów­nie uty­ski­wa­ły nad prze­mo­cą, któ­ra ich współ­bra­ci drę­czy­ła tam, jak nad tą, któ­ra tu­taj tyle łez wy­ci­ska­ła. Oj­ciec sę­dzi­wy wte­dy na­bie­rał no­we­go ży­cia, kie­dy mu od­czy­ty­wa­ły uro­cze Mic­kie­wi­cza po­ezyę. Bal­la­da Odyń­ca, albo duma któ­re­go bądź li­tew­skie­go bar­da, słod­kim gło­sem He­le­ny śpie­wa­na, w za­chwy­ce­nie sta­rusz­ka wpro­wa­dza­ły. He­le­na też była jego ulu­bio­nem dzie­cię­ciem, bo me­lan­cho­licz­ny układ i słod­kie pie­nia, dziw­nie się sto­so­wa­ły do smęt­ne­go hu­mo­ru jej ojca. Ki­bić peł­na uro­ku, spoj­rze­nie tkli­we, ręka i noga nie­po­spo­li­te­go kształ­tu, wło­sy naj­pięk­niej­sze­go cie­nia, – te były po­wierz­chow­ne za­le­ty He­le­ny, star­szej cór­ki pana Ko­pro­wi­cza. Jej po­stać cała przy­po­mi­na­ła owe śred­nich wie­ków pięk­no­ści, któ­re we­wnątrz swych zam­ków mo­dli­twą i przę­dze­niem za­ję­te, na tur­nie­jach tyl­ko raz lub dwa razy w ży­ciu wdzię­ki swo­je świa­tu oka­zy­wa­ły. He­le­na za­wsze albo rzą­dem do­mo­wym, albo do­bro­czyn­nym ja­kim przed­mio­tem za­ję­ta, mało bar­dzo po­świę­ca­ła cza­su na owe frasz­ki, któ­re płci na­szej, po­dług mnie­ma­nia męż­czyzn, je­dy­nem by­wa­ją za­trud­nie­niem. Jej po­stęp­ki były roz­waż­ne, po­wol­ne i sto­sow­ne do osób, w któ­rych to­wa­rzy­stwie żyła; ale ta pięk­na, jak­by z zim­ne­go mar­mu­ru dłu­tem Fi­dia­sa wy­ku­ta po­stać, ukry­wa­ła, ser­ce i du­szę ognia i uczuć peł­ne. – He­le­na, im mniej była udzie­la­ją­cą się, tem wię­cej była zdol­ną do na­mięt­nych unie­sień, – ale uspo­so­biw­szy się za­wcza­su w trud­ną na­ukę pa­no­wa­nia nad sobą, nie­wy­da­wa­ła nig­dy tego, co się w głę­bi jej roz­ognio­ne­go ser­ca dzia­ło: umrzeć ra­czej, niż wy­dać ta­jem­ni­cę du­szy, to było jej ha­słem, to przed­się­wzię­cie to­wa­rzy­szy­ło jej we wszyst­kich przy­go­dach ży­cia, i je­że­li nie­przy­ło­ży­ło się do jej szczę­ścia, chro­ni­ło ją przy­najm­niej od upo­ko­rze­nia i przed – wcze­snej na­dziei, któ­rym na­zbyt otwar­te cha­rak­te­ry czę­sto ule­ga­ją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: