Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poznam sympatycznego Boga - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Poznam sympatycznego Boga - ebook

Autor bestsellerowej „Geografii szczęścia” znów wyrusza w podróż i intryguje. Po nagłym pobycie w szpitalu Eric Weiner – modelowy „duchowy podglądacz”, agnostyk i doświadczony podróżnik – zaczyna zmagać się z niespodziewanym pytaniem zadanym mu przez jedną z pielęgniarek: „Czy odnalazłeś już swojego Boga?”. Nie mogąc go zapomnieć, w końcu rusza w daleką podróż w poszukiwaniu odpowiedzi. Autor zdaje sobie sprawę, że chociaż poznał wiele praktyk religijnych, nigdy nie próbował stosować ich w swoim życiu. Świadomy własnej śmiertelności i niepewny, jakie zasady ma wpoić swojej małej córeczce, postanawia nadrobić zaległości i przeprowadzić szerokie badania dostępnych na świecie religii – z nadzieją, że pozwoli mu to poznać boga bardziej osobiście. Jego wyprawa obfituje w zaskakujące przemyślenia, humor i chwile szczerości. Eric Weiner gotów jest spróbować wszystkiego, co może przybliżyć go do boga lub bogów. W procesie selekcji z setek religii autor wybiera osiem, które zamierza „przetestować” osobiście: - islam (sufizm) - chrześcijaństwo (franciszkanie) - judaizm (kabała) - buddyzm - taoizm - realianie (religia oparta na wierze w ufo) - szamanizm - neopoganizm (religia politeistyczna – wikkanie). Na każdym etapie swojej podróży autor porusza najbardziej palące problemy duchowe: Skąd pochodzimy? Co się z nami dzieje po śmierci? Jak powinniśmy żyć? Gdzie podziewają się wszystkie ginące skarpetki? Weiner zmaga się z tymi kwestiami uzbrojony w błyskotliwość i dużo ludzkiego ciepła. We współczesnym świecie, gdzie coraz więcej ludzi decyduje się na zmianę wiary, a wielkie pytania pozostają bez odpowiedzi, Poznam sympatycznego Boga oferuje czytelnikom nowe spojrzenie na religię, które bawi, inspiruje i skłania do myślenia. Z recenzji Poznam sympatycznego Boga: „Poprzez tę cudownie zabawną podróż, z mieszaniny Weinerowskiego nieśmiałego intelektualizmu oraz zdystansowanego poczucia humoru wyłaniają się cenne, uniwersalne prawdy. Weinerowi udaje się wstrzymać niewiarę na wystarczająco długo, aby podzielić się opowieściami o boskich cudach – to potencjał tkwiący w każdym z nas”. Booklist – Starred Review

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-18573-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

- Strona tytułowa
- Strona redakcyjna
- Dedykacja
- WSTĘP. Niewygodne pytanie
- ROZDZIAŁ 1. Bóg jest miłością: sufizm
- ROZDZIAŁ 2. Bóg jest stanem umysłu: buddyzm
- ROZDZIAŁ 3. Bóg jest czymś osobistym: franciszkanie
- ROZDZIAŁ 4. Bóg jest daleko: raelianizm
- ROZDZIAŁ 5. Bóg jest nicością: taoizm
- ROZDZIAŁ 6. Bóg jest magiczny: wicca
- ROZDZIAŁ 7. Bóg jest zwierzęciem: szamanizm
- ROZDZIAŁ 8. Bóg jest skomplikowany: kabała
- EPILOG. Bóg: wymagany montaż
- Podziękowania
- Wybrana bibliografia
- Przypisy
- Seria BiegunyWSTĘP. Niewygodne pytanie

WSTĘP

Niewygodne pytanie

Za szpitalami nie przepada nikt, ale ja mam do nich szczególną awersję. Zapewne dlatego, że mój ojciec pracował jako onkolog. Kiedy byłem mały, zabierał mnie na obchód. Siedziałem sam w bufecie, gdzie jaskrawa barwa ścian oraz zapach kawy i strachu dręczyły moje zmysły, a on szedł do swoich pacjentów. „Będę za dwadzieścia minut” — mówił i znikał na dwie godziny, po czym wracał ze skruszoną miną. Okazywało się wtedy, że właśnie zmarł któryś z jego pacjentów. Zawsze ktoś umierał. I zawsze w szpitalu. Jako ośmiolatek wydedukowałem zatem, że jeśli będę trzymać się z dala od szpitali, nie umrę nigdy. I nie licząc złamania, które przytrafiło mi się, kiedy miałem siedemnaście lat, udało mi się zachować bezpieczny dystans.

Aż pewnego ładnego wieczoru w sierpniu, nie tak znów dawno temu, wylądowałem na oddziale ratunkowym. Mój kolega Michael przywiózł mnie tam zgiętego wpół z bólu. Początkowo sądziłem, że to po prostu niestrawność, lecz dolegliwości zdawały się silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Zrobiono mi prześwietlenie i tomografię, a później do gabinetu wszedł lekarz. Miał ponurą minę. Coś było nie tak, ale nie usłyszałem od niego żadnych konkretów. Patrzyłem na zmartwioną twarz doktora, czując narastającą panikę. Wezwano chirurga. Lekarz oznajmił, że musieli go wyciągać z proszonego obiadu, więc do mojego strachu dołączyło poczucie winy. „Niech pan tu poczeka” — powiedział, jakbym miał zamiar wynieść się stamtąd z wenflonem wiszącym u łokcia, zawinięty w szpitalny szlafrok. W zasadzie nie było się nawet w co zawijać, bo ta mizerna szmatka nawet nie zasługiwała na miano szlafroka. Niewielką zatem miałem ochronę przed wysterylizowanym powietrzem w gabinecie.

Trząsłem się, po trosze z zimna, ale głównie ze strachu. Może to rak? Albo coś gorszego? Tylko co jest gorsze niż rak? Kiedy zacząłem się nad tą kwestią zastanawiać, do sali weszła pielęgniarka. Była mniej więcej w moim wieku. Sądząc z akcentu, mogła pochodzić z Karaibów albo z zachodniej Afryki. Nachyliła się nade mną, żeby pobrać krew, i zapewne wyczuła mój strach, bo przysunęła się i powoli, wyraźnie powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:

— Czy odnalazłeś już swojego Boga?

Był to jeden z tych momentów, kiedy analiza czyichś słów zabiera znacznie więcej czasu niż zwykle. Czy odnalazłem już swojego Boga?

— Dlaczego pytasz? — wydusiłem w końcu z siebie. — Myślisz, że niedługo się z Nim zobaczę? Widziałaś wyniki mojej tomografii? Wiesz coś?

Nie odpowiedziała. Rzuciła mi tylko długie, wszystkowiedzące spojrzenie i wyszła, zostawiając mnie z mętlikiem w głowie i marną namiastką szlafroka. Zdawałem sobie sprawę z tego, że takie pytania nie należą do rutynowych w czasie badań, nawet w szpitalu Świętego Krzyża. W głosie pielęgniarki nie było oskarżenia ani złośliwości. Zapytała mnie szczerze i po prostu, może nie tym samym tonem, jakim powiedziałaby: „Czy znalazłeś już kluczyki do swojego samochodu?”, ale prawie. Wyczułem w tym pewną dozę matczynej troski i cichą pewność kogoś, kto już swojego Boga odnalazł.

Moja wizyta na oddziale ratunkowym skończyła się kilkudniowym pobytem w szpitalu. Zrobiono mi badania, pobrano trochę krwi. Okazało się, że nie mam ani raka, ani niczego gorszego (nie udało mi się wymyślić czego). Był to tylko niezwykle ostry i przewlekły przypadek... gazów. Tak, gazów. Ewidentnie moja okrężnica kiepsko znosiła stres związany z niemożliwymi terminami i redaktorem tyranem. Moje problemy, jakby to powiedzieć, szukały ujścia.

Po kilku tygodniach wróciłem do zdrowia, lecz słowa tamtej pielęgniarki zapadły mi w pamięć, wypaliły się w niej niczym obraz, który za długo wyświetlano na ekranie telewizora. Czy odnalazłeś już swojego Boga? Użyła tych właśnie słów. Nie spytała, czy znalazłem już jakiegoś Boga ani prawdziwego Boga, ani nawet Boga po prostu, tylko swojego Boga, jakby gdzieś czekała istota wyższa zarezerwowana specjalnie dla mnie.

Starałem się o tym zapomnieć. Powiedziałem sobie, że nie ma czego szukać i że nie istnieje żaden Bóg, którego mógłbym odnaleźć. Daj sobie spokój! Wracaj do swoich książek i dobrej whisky. Wracaj do „świata prochu”, jak Chińczycy nazywają codzienność. I udawało mi się zapomnieć. Na chwilę.

Pytanie pielęgniarki wracało jednak do mnie, ryjąc w mojej głowie jak kret. Kim lub czym tak naprawdę jest mój Bóg? Urodziłem się w żydowskiej rodzinie. Ten fakt ma wpływ na moje religijne korzenie, ale niekoniecznie na moją percepcję Boga. Prawda jest taka, że mam wątpliwości co do istnienia wyższego bytu. Nie nazwałbym się jednak ateistą. Za tą nazwą kryje się zbyt wiele chłodnej pewności siebie, a ja nie mam pewności w żadnej sprawie. Nie wiem, co myśleć o skarpetkach w romby. O mleku sojowym. Skąd mam wiedzieć, czy istnieje jakiś Bóg?

A może jestem agnostykiem? Termin ten znaczy dosłownie: „ktoś, kto nie ma wiedzy” i muszę przyznać, że dość trafnie mnie określa, przynajmniej w kwestii wiary. Niemniej dla mnie agnostyk to tylko nie do końca przekonany ateista, starający się zabezpieczyć, na wypadek gdyby się okazało, że wszechmocny Stwórca, zdolny dać mu wieczne szczęście, jednak istnieje. („Widzisz, Panie, mam tu napisane »agnostyk«. To mnie kwalifikuje do kolejki po wieczne szczęście, prawda?”). Poza tym postawa agnostyczna zakłada nie tylko stwierdzenie: „nie wiem, czy Bóg istnieje”, lecz także: „niezbyt mnie to obchodzi”. Drobne krople niewiary napędzają młyn samospełniającej się przepowiedni. Niewykluczone, że jeżeli cały czas będziemy wątpić w istnienie Boga, w końcu stanie się to faktem.

Być może zaliczam się do elastycznej kategorii wierzących, ale niepraktykujących. Tacy ludzie śmiało czerpią z rozmaitych tradycji i kultur, jednocześnie odżegnując się od wszystkiego, co trąci indoktrynacją albo — Boże uchowaj — jakimś konkretnym wyznaniem. Wierzącym, ale niepraktykującym smakuje joga bez hinduizmu, medytacja bez buddyzmu, judaizm bez Boga. Takie podejście brzmi bardzo kusząco. Wydaje się proste, a któż z nas nie lubi prostych rozwiązań? Sęk jednak w tym, że wiara bez praktyki jest zbyt łatwa, zbyt wygodna. I jakoś kojarzy się ze zdrową żywnością. A ja nie byłbym w stanie zrezygnować z kofeiny.

Skoro żadna z gotowych kategorii do mnie nie pasuje, to chyba muszę wymyślić nową: dezorientacjonizm. Dezorientacjoniści, jak sama nazwa wskazuje, są kompletnie zdezorientowani w kwestiach dotyczących Boga i religii. Zapewne myślicie sobie teraz, że dezorientacjonizm to tylko bardziej wymyślny synonim agnostycyzmu, ale nie macie racji. Nam, dezorientacjonistom, brakuje zadowolenia z własnej niepewności, które cechuje agnostyków; jesteśmy jakby preagnostykami, niepewnymi nawet tego, czego dokładnie nie jesteśmy pewni. Podnosimy ręce i wołamy ku niebu: „Nie mamy zielonego pojęcia, jakie są nasze poglądy religijne. Nie wiemy nawet, czy w ogóle jakieś mamy, ale jesteśmy otwarci na niespodzianki i wierzymy — albo raczej: żywimy nadzieję — że nasze życie ma jakiś głębszy sens”. Tyle jesteśmy w stanie powiedzieć, a jakiekolwiek próby sprecyzowania tej deklaracji dezorientują nas jeszcze bardziej.

Winą za moją dezorientację, jak zresztą za większość moich wad, obarczam rodziców. Wychowałem się w zeświecczonej rodzinie, w której imienia Boga wzywano tylko wtedy, gdy ktoś walnął się w nogę („Kto, na Boga, postawił tutaj to krzesło?!”) lub spróbował czegoś wyjątkowo smacznego („O Boże, ale to pyszne!”). Byliśmy „żydami kulinarnymi”. Jedliśmy bajgle z wędzonym łososiem, sałatkę rybną, chałkę, placki ziemniaczane, hamantasze i rogaliki. Jeśli coś było koszerne, było żydowskie, a zatem miało coś wspólnego z Bogiem. W moim odczuciu nie mieszkał on ani w Niebie, ani w Otchłani, lecz w Lodówce, gdzieś między twarogiem a sosem do sałatek. Nasza duchowość ograniczała się w zasadzie do wiary w jadalne bóstwo.

Oczywiście raz w tygodniu chodziłem na religię (rodzice zapisali mnie na te lekcje w zgodzie z inną żydowską tradycją, którą się u nas praktykowało — poczuciem winy). Odgrywało to jednak znacznie mniej istotną rolę w moim życiu niż, dajmy na to, śniadania. Nie sądziłem, że starożytni żydzi, niemający nawet wystarczającej wiedzy, by wynaleźć kanalizację, mogli mnie czegokolwiek nauczyć. Cała moja rodzina raz w roku, z okazji Jom Kippur, Dnia Pojednania, chodziła do synagogi. Nie bawiło mnie to wcale. Musiałem wkładać niebieski garniturek z poliestru i przypinany krawat, a wszyscy dorośli byli w kiepskich humorach, zapewne z powodu postu. Już sama ta idea wydawała mi się naprawdę dziwna. Jak mówiłem, Bóg kojarzył mi się głównie z jedzeniem, nie mogłem więc zrozumieć, dlaczego podczas największego święta w żydowskim kalendarzu ludzie muszą chodzić głodni.

Lata pracy w charakterze korespondenta National Public Radio również nie przyczyniły się do rehabilitacji Boga w moich oczach. Przekonałem się, jak paskudne czyny są popełniane w Jego imieniu. Przez jakiś czas mieszkałem w Jerozolimie, mieście pokoju, które ani trochę nie zasługuje na tę nazwę. Nawet (czy może raczej szczególnie) ślepiec dostrzegłby napięcie wiszące nad tym miastem jak smog nad Los Angeles. Potworny huk izraelskich myśliwców przekraczających prędkość dźwięku przeplatał się tam z hukiem towarzyszącym śmierci kolejnego młodego Palestyńczyka, który wyszedł na ulicę owinięty materiałami wybuchowymi. Oba dźwięki były tak podobne, że my, dziennikarze, opracowaliśmy własną technikę ich selekcji, opartą na słuchu. Jeżeli po huku następowało wycie silników, mogliśmy spokojnie cieszyć się poranną kawą. Kombinacja huku i syreny alarmowej rozpoczynała szalony wyścig na miejsce zdarzeń.

Mieszkałem również w Indiach, gdzie bóstwa tłoczą się jak nigdzie indziej (jest ich tu podobno aż trzysta trzydzieści milionów!). Wprawiało mnie to raczej w zakłopotanie. Raz uczestniczyłem w Kumbhameli, hinduistycznym święcie, na którego obchody jakieś osiemnaście milionów ludzi zjeżdża nad rzekę Ganges. Pielgrzymi podróżują kilka dni, aby zanurzyć się w brudnej, słonawej wodzie. Podobno przynosi to szczęście i zdrowie. „Jasne — pomyślałem wtedy — chyba że wcześniej umrze się na czerwonkę”. „To kwestia wiary i niczego innego — wyjaśnił mi wówczas jeden z podtopionych pielgrzymów. — Czy to nie wystarczy?” Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przypomniały mi się słowa Hucka Finna: „Nie można kłamać w modlitwie”. Lecz jakie miałem prawo wyrokować, co jest kłamstwem — ja, cudzoziemski dziennikarz, dzierżący swój mikrofon niczym karabin? Niedługo później pojechałem z pewnym indyjskim dramatopisarzem z wyższych sfer na obchody święta Aszura, którym szyiccy muzułmanie upamiętniają śmierć Al-Husajna, wnuka proroka Mahometa. Dramaturg wysiadł ze swojej terenówki, zdjął koszulę od Ralpha Laurena (złożył ją starannie i położył na tylnym siedzeniu), po czym wziął długą metalową rózgę i zaczął okładać się po plecach, aby na własnej skórze poczuć ból Al-Husajna. Dziesiątki zgromadzonych tam mężczyzn robiły dokładnie to samo. Poczułem, że na twarzy osadza mi się drobna czerwona mgiełka. To była krew, spadająca z nieba niczym deszcz. W Indiach zatęskniłem za Bogiem z Lodówki.

Zawsze byłem racjonalistą. Wierzę w wartość rozumu i jego owocu — nauki, lecz nie jestem pewien, czy sam rozsądek jest w stanie dać mi radość i spełnienie. Nie wydaje mi się, by ktokolwiek w historii ludzkości logiczną perswazją wprowadził się w stan niczym niezmąconego szczęścia. Rozum jest świetnym narzędziem do rozwiązywania problemów, ale niespecjalnie pomaga w podjęciu decyzji, które problemy wymagają rozwiązania i dlaczego. To doskonały podwładny, lecz kiepski przełożony. Nie jest w stanie wytłumaczyć doznań „zbijających z tropu nasz intelekt, lecz uspokajających serce”, jak to ujął filozof Gilbert Keith Chesterton.

Wierzę również w potęgę słowa. Przez wiele lat kierowałem się, o ile w moim przypadku można mówić o jakimś kierunku, tą samą filozofią co słynny amerykański mitoznawca Joseph Campbell. Zapytany kiedyś o swoje praktyki religijne, odpowiedział: „Podkreślam zdania w książkach”. Ja też jestem podkreślaczem. Poza tym również zakreślam, zaznaczam na kolorowo, notuję na marginesach oraz zaginam rogi kartek. Nie do końca wiem, dlaczego tak robię — może jestem jak kot, który lubi zaznaczać swoje terytorium? A może dopiero podkreślenie danego fragmentu czyni go prawdziwym w moich oczach i pozwala mi zrozumieć, że od dawna myślałem w ten sposób? Akt podkreślenia czegoś zawsze niesie ze sobą element samopoznania.

Czytam i podkreślam wszystko, co mi wpada w ręce, lecz szczególną słabość mam do poradników. Kocham tego typu książki, chociaż czytając je i kupując, daję światu do zrozumienia, że sam sobie nie radzę. Dlatego właśnie moja żona każe mi trzymać całą kolekcję tego typu literatury w piwnicy, aby goście przypadkiem nie pomyśleli, że wyszła za kogoś, kto potrzebuje porady dosłownie we wszystkich dziedzinach życia.

Mimo ciągłego podkreślania, a może właśnie za jego sprawą, nigdy nie poczułem się bogatszy duchowo. (Już samo to określenie wydaje mi się niewłaściwe, bo czyż życie duchowe nie zakłada oderwania się od takich prozaicznych koncepcji jak majątek?). Owszem, książki dawały mi czasem wspaniałe chwile zrozumienia. Czytałem i podkreślałem jakąś zgrabną sentencję Mistrza Eckharta czy Gandhiego, myśląc: „Jasne, teraz rozumiem! Łącząc się z boskością, wykraczamy poza naszą dwoistość”. A później spędzałem dwie godziny, deliberując, czy lepiej zamówić sobie w sklepie internetowym torbę ciemnozieloną czy khaki, albo gapiąc się na pieprzyk na szyi i zastanawiając się, czy to tylko znamię czy ostatnie stadium czerniaka. Książki nie pomogły mi na chorobliwy strach przed śmiercią ani na lekką, choć długotrwałą depresję, aż w końcu zacząłem podejrzewać, że czytam o tych wszystkich mądrych koncepcjach właśnie po to, aby uniknąć prawdziwych duchowych przeżyć. Ta teoria wydawała mi się sensowna. Nawet przeczytałem o tym książkę i podkreśliłem w niej wiele fragmentów.

Nie zrozumcie mnie źle — moje życie nie ogranicza się tylko do książek. Czasem zdarza mi się wyjść z domu i ukradkiem spojrzeć na duchowość innych ludzi. Lubię się przyglądać, aczkolwiek zachowując bezpieczny dystans. Jestem jednym z tych, którzy stają tuż przy drzwiach synagogi albo sali medytacyjnej, planując szybką ewakuację, jeśli tylko zrobi się nudno lub trochę dziwnie. Albo jeśli zaistnieje ryzyko, że poczują coś naprawdę. Tacy jak ja mamroczą modlitwy na tyle wyraźnie, żeby nie zwracać na siebie uwagi, ale wystarczająco niedbale, by nie zastanawiać się nad ich znaczeniem. Nawet gdy modlę się w ciszy, czuję się jak duchowy oszust, czekający tylko, aż ktoś go zdemaskuje.

Taki więc byłem odrobinę ciekawy Boga, lecz nie na tyle, aby cokolwiek z tą ciekawością zrobić. W najlepszym razie duchowy podglądacz, w najgorszym — hipokryta. Ktoś, kto teoretycznie wkroczył już w okres nazywany przez Dantego wiekiem mądrości, zaczynający się jakoby w czterdziestym piątym roku życia. I to mi pasowało. Aż do teraz. Co się zmieniło? Może to przez tę przygodę z gazami albo żałosny stereotyp kryzysu wieku średniego? Niewykluczone, że to przez rodzicielstwo. Wychowywanie dziecka zmusza człowieka do zastanowienia się nad egzystencjalnymi kwestiami, które do tej pory trzymał zamknięte w jakimś ciemnym kącie umysłu. Jak chcę wychować swoją córkę? Na „kulinarną żydówkę”, tak jak mnie wychowano? Na kogoś więcej, a może mniej uduchowionego? Dzieci są szczere do bólu i zadają pytania, których dorośli nie mają odwagi lub czelności postawić. Moja córka nie jest tu żadnym wyjątkiem.

— Tato? — zagadnęła mnie pewnego razu, niedługo po moim powrocie ze szpitala.

Jechaliśmy na rodzinnym tandemie. Ja siedziałem z przodu z kierownicą w rękach, a ona z tyłu, pracowicie pedałując.

— Tak, Sonyu? — Właściwie to spodziewałem się kolejnego pytania o pupę. Moja córka weszła właśnie w tę fazę rozwoju, kiedy chce się wiedzieć wszystko na temat tej części ciała. Czekało mnie jednak zaskoczenie, zresztą nie pierwszy raz.

— Czy Bóg jest za nas odpowiedzialny?

Z wrażenia prawie wywiozłem nas na szosę. Do głowy przyszły mi jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze: skąd u pięciolatki takie poważne teologiczne przemyślenia? Po drugie: oto nadszedł jeden z tych momentów w życiu rodzica, kiedy dostaje się szansę, by przekazać dziecku okruch prawdziwej mądrości, zainspirować i ukształtować jego światopogląd w taki sposób, by w przyszłości zaowocował (albo zrobić z siebie kompletnego idiotę).

— To jak, jest czy nie jest?

— Chwileczkę, daj mi pomyśleć... Bóg dał nam wszystko, czego nam potrzeba, żebyśmy mogli przejąć odpowiedzialność za siebie.

Nie mam pojęcia, skąd to wytrzasnąłem — chyba z tej anatomicznej części ciała, która tak bardzo fascynowała moją córkę — ale w sumie nie zabrzmiało źle. Sonya wydawała się usatysfakcjonowana.

— No jasne, że dał — skwitowała uroczo.

Pedałowałem dalej, zachwycając się jej otwartością, i przypomniał mi się piękny fragment wiersza Stephena Dunna:

„Nie da się dziecka nauczyć niewiary

Ale da się nauczyć wspaniałych opowieści”.

Kilka dni później, kiedy kładłem ją spać, oświadczyła, że widziała Boga.

— Naprawdę?

— Tak. Wisiał na niebie jak wielka chmura — powiedziała i wyciągnęła rękę do góry.

— A skąd wiedziałaś, że to Bóg, a nie zwykła chmura?

— Zorientowałam się.

— I co zrobiłaś?

— Pomachałam i powiedziałam: „Cześć, Boże” — odparła tonem sugerującym, że to przecież oczywiste i że jestem nierozgarnięty.

Rzeczywiście jestem. Tamta pielęgniarka z oddziału ratunkowego rzuciła mi rękawicę, zadając pytanie wymagające poważnej odpowiedzi, którego nie mogłem, jak to mam w zwyczaju, zbyć żartem. Kiedy leżałem tam, myśląc, że umieram, kwestia odnalezienia swojego Boga wydawała się pilna. Czy teraz stała się mniej ważna? Sęk w tym, że choć istotnie wybieram się na tamten świat (jak każdy), to nie tak od razu. Świadomie lub nie, pielęgniarka sprawiła, że usłyszałem zew i postanowiłem się na niego stawić. W przeciwnym razie mógłbym skończyć jak „wydrążeni ludzie” z poematu T.S. Eliota, nieszczęsne, żałosne istoty, które słyszą wołanie, ale na nie nie zważają.

Siedemnastowieczny francuski filozof Blaise Pascal wymyślił termin „pustka na kształt Boga”, aby nim określić ziejącą przepaść, dziurę, która jest w każdym z nas. To naprawdę mi się podoba. Kojarzy mi się ze słodkimi oponkami i zmusza do zastanowienia nad własnym życiem. Przez lata starałem się zapełnić swoją prywatną pustkę rozmaitymi rzeczami: jedzeniem, seksem, torbami, sukcesem, większą ilością jedzenia, podróżami, narkotykami, książkami, znów jedzeniem, notesami w skórze, czerwonym winem, kubańskimi cygarami, jeszcze większą ilością jedzenia (teraz już żarcia), pretensjonalnymi filmami z zagranicy, a raz — czego długo żałowałem — mieszaniną guinnessa i jacka danielsa wchłanianą przez plastikową rurkę. Nic nie skutkowało. Może zatem spróbuję wypełnić ziejącą we mnie pustkę na kształt Boga... Bogiem?

Niedawno trafiłem na ciekawą myśl hinduistycznego mistyka, nazwiskiem Ramana Maharszi. Dotyczy ona brzemienia, które niesie każdy z nas. Guru pyta: „Czy siedząc w pociągu, trzymasz bagaż na głowie? Nie ulżysz w ten sposób brzemieniu, które niesie pociąg, a tylko niepotrzebnie się zmęczysz”. Równie bezowocnie trudzimy się, myśląc, że my i tylko my dźwigamy brzemię zwane życiem. Maharszi radzi, by odłożyć ten tobół. Nic złego się nie stanie, a nam będzie lżej.

Ten fragment ma dla mnie nieodparty urok. (Oczywiście podkreśliłem go sobie). Chciałbym, chyba bardziej niż czegokolwiek wcześniej, mimo wszystkich moich niedociągnięć znaleźć sposób, by go wcielić w życie. Tylko od czego mam zacząć?

BDPM (Biały Dezorientacjonista Płci Męskiej), młody duchem, otwarty, ciekawy Boga, pozna wszechwiedzące bóstwo w celach rozrywkowych i nie tylko. Ja: zabawny, ujmująco znerwicowany; kocham książki i torby; lubię się przyglądać; liczę na coś więcej. Partner: wszechpotężny, ale troskliwy i kochający, z poczuciem humoru; dba o zdrowie; lubi dzieci; chętnie rozmawia. Zwolennicy palenia i karania niemile widziani. Czy to do ciebie się modlę? Rozważę tylko poważne propozycje.

Przyglądam się temu, co właśnie napisałem. Jest nieźle. Ogłoszenie zgrabnie wyjaśnia, o co mi chodzi, a taka forma wydaje się zaskakująco odpowiednia. Bóg to przecież partner na całe życie. Zarówno boskie, jak i ziemskie zaloty wymagają wiele odwagi, odporności na rozczarowania oraz niezłomnej wiary we własne szczęście. Trzeba bowiem brać pod uwagę duchowe pokrewieństwo. Nie wszystkie bóstwa wydadzą się nam równie atrakcyjne, tak jak nie spodoba nam się każdy potencjalny chłopak czy dziewczyna. Podejrzewam więc, że odkrycie odpowiedniego dla siebie Boga jest dokładnie tak samo kłopotliwe, jak znalezienie partnera na stałe. Zamierzam radzić sobie wszystkimi możliwymi środkami. Nie wiem jednak, gdzie miałbym umieścić swoje ogłoszenie, i martwię się, czy przypadkiem nie skusi ono jakiegoś skrywającego mroczne sekrety niezrównoważonego bóstwa, które wcale nie będzie podobne do siebie ze zdjęcia zamieszczonego na profilu społecznościowym. Ostrożności nigdy za wiele.

Tu przyda mi się sztuka flirtu, który pozwala w bezpieczny sposób zabrać potencjalny związek na „jazdę próbną”. Flirtujący daje obiektowi flirtu sygnał i czeka na reakcję. Jeżeli takowa nie następuje, obie strony rozchodzą się bez żalu. Jeśli obiekt flirtu również wysyła sygnały, romans rozwija się dalej i może wyewoluować w coś więcej (albo i nie). Podobnie jak gotowanie, flirt zawiera element nieskonsumowanej przyjemności.

Jako Amerykanin muszę przyznać, że nasze flirty z istotami wyższymi stały się ostatnio bardzo śmiałe, czasami wręcz ekspresowe. Jesteśmy narodem religijnie rozwiązłym. Według niedawno przeprowadzonych badań niemal jeden na trzech Amerykanów zmieni przynależność religijną przynajmniej raz w życiu. Nie jest to szczególnie dziwne: nasz naród kocha mieć wybór. Skoro możemy wybrać przywódców, taryfę w telefonii komórkowej i pastę do zębów, czemu nie mielibyśmy wybrać sobie Boga?

Niestety, dokonywanie wyborów nie jest moją mocną stroną. Nie umiem wybierać. Zawsze mam wrażenie, że jest jedna i tylko jedna właściwa decyzja, więc przez cały czas boję się podjąć niewłaściwą. W rezultacie często się waham, sparaliżowany strachem, że wybiorę coś, co nie będzie idealne. Zauważyłem, że pomaga mi zawężenie wyboru do kilku opcji. Od siedemnastu lat jestem wegetarianinem — nie ze względu na swój stosunek do zwierząt (nie leży mi to na sercu) ani nie z uwagi na zdrowie (też mnie to nie obchodzi), lecz dlatego, że łatwiej mi w ten sposób wybrać coś z karty dań w restauracjach. Serio. Zazdroszczę ludziom, którzy bez wahania podejmują decyzje, i zachodzę w głowę: jak ja dam radę wybrać sobie Boga? Postanawiam po prostu zajrzeć do menu. Zobaczyć, jakie są opcje. W końcu ilu może być Bogów do wyboru?

Okazuje się, że jest ich jakieś dziewięć tysięcy dziewięćset, a do tego codziennie powstają jedno lub dwa nowe wyznania. Tak twierdzi David B. Barrett, były anglikański misjonarz, od lat siedemdziesiątych zajmujący się rozwojem religii na świecie (więc z pewnością wie, co mówi). Prawie dziesięć tysięcy wyznań! Jak to w ogóle możliwe? Ogarnia mnie takie samo przerażenie jak to, które czuję, stając przed półką z płatkami śniadaniowymi w supermarkecie. Trop de choix tue le choix — jak mawiają Francuzi. Zbyt duży wybór psuje wybór. Nadmiar opcji ma jeszcze jedną wadę — tworzy złudzenie łatwości. Przykładowo, patrząc na wzrost liczby klubów fitness, możemy sobie pomyśleć, że osiągnięcie idealnej sylwetki nie jest trudne, a jeśli nam się nie udaje, to coś musi być z nami nie tak. Podobnie nagłe rozmnożenie religii i ścieżek duchowych pozwala nam sądzić, że poznanie Boga jest teraz prostsze niż kiedykolwiek. Nic bardziej mylnego.

Trafiłem na tak zwaną teorię racjonalnego wyboru i uznałem, że to dobrze brzmi. (Mam na myśli racjonalne podejście, a nie sam wybór, oczywiście). Jej zwolennicy wierzą, że religię wybiera się tak samo jak nowe auto, mieszkanie albo płatki śniadaniowe. Patrzymy na stosunek korzyści i kosztów, po czym dokonujemy „racjonalnego” wyboru. Nie do końca mnie to przekonuje. Wybór wyznania różni się zdecydowanie od wyboru płatków na śniadanie. Jasne, w przypadku religii także oczekujemy jakichś korzyści, ale chcemy też czegoś więcej, czego pragnienia jeszcze nie jesteśmy świadomi. („Wejrzyj na moją potrzebę, której nie znam nawet ja sam”, jak powiedział francuski teolog François Fénelon). Jak mamy wybrać coś, czego istnienia nie jesteśmy świadomi? Wybór wyznania to akt wiary, ale my jeszcze tej wiary nie mamy — przecież dlatego jej szukamy. Rozumiecie już, na czym polega problem?

A może mój wybór nie ma znaczenia? Może powinienem po prostu rzucić strzałką w listę wyznań i zdać się na ślepy los? Zatwardziali ateiści, tacy jak pisarz i dziennikarz Christopher Hitchens, twierdzą, że jak najbardziej, bo wszystkie religie to bzdety. Możesz bez obaw wybrać swój bzdet lub nawet wymieszać parę różnych — wynikiem tak czy owak będą bzdety. Na drugim końcu tego spektrum jest politycznie poprawny pogląd, że wszystkie wyznania są równie wartościowe. W jednym z badań niemal połowa ankietowanych uznała, że wszystkie religie są tak samo prawdziwe i właściwe. Nie przestaje mnie to dziwić. Czy bylibyśmy w stanie odpowiedzieć tak samo, gdyby chodziło o jakąś inną sprawę? Czy przyznalibyśmy, że wszystkie formy rządów są równie prawdziwe i właściwe? Albo wszystkie duże firmy? Albo, dajmy na to, tostery? Z jakiegoś powodu w kwestii religii wyrzucamy wszelkie rozeznanie do kosza. Powiedzieć, że wszystkie wyznania są równie prawdziwe i właściwe, to prawie jak stwierdzić, że żadne się do niczego nie nadaje. I tym sposobem wracamy do ateizmu.

W sytuacji idealnej religia pomaga człowiekowi postawić trzy wielkie pytania, a może i na nie odpowiedzieć: Skąd pochodzimy? Co się z nami dzieje po śmierci? Jak powinniśmy żyć? Pod tym względem nie różni się od filozofii stosowanej albo — jak to ujął angielski filozof Alfred North Whitehead — od tego, „co człowiek robi ze swą samotnością”. Dlatego właśnie wybór „właściwej” religii jest rzeczą tak pilną. „Szukajcie, a znajdziecie” — mówi Biblia, jakby to było takie proste... Poszukiwanie wymaga sporej dozy intuicji, pewnego rodzaju inteligencji duchowej. Czy ja coś takiego w ogóle posiadam?

Drukuję sobie listę wyznań. Drukarka wypluwa stronę po stronie, aż w końcu trzymam w rękach pięćdziesiąt kartek zapisanych maczkiem. Ech, przecież musi być jakiś sposób, żeby zawęzić ten wybór. Niektóre religie mogę wykreślić od razu. Na przykład zoroastryzm — jest bardzo starym i fascynującym kultem, ale nie akceptuje neofitów. Rastafarianie wydają się ciekawi, ale poznanie ich brzmi jak doskonała wymówka, żeby polecieć na Jamajkę, posłuchać reggae i zapalić zioło. Z żalem więc ich wykreślam. Wtedy przypomina mi się rada, której udzielił mi kiedyś ojciec. „Eric — powiedział do mnie — nigdy nie umawiaj się z dziewczyną bardziej pokręconą niż ty sam”. W kwestii kobiet miał rację (o czym boleśnie się przekonałem), ale nie wiem, czy można to stwierdzenie odnieść do religii. Coś, co jednemu wydaje się pokręcone, inny uznaje za zwyczajną liturgię. Jak powiedział matematyk Martin Gardner: „Egzotyczne systemy wierzeń i legendy zawsze wydają się śmieszne, tak jak cudzy duży palec u nogi”. Zresztą na marginesie życia nierzadko udawało mi się znaleźć perły prawdziwej mądrości. Postanawiam zatem nie dyskwalifikować „pokręconych religii”.

Eliminuję jednak pewne kulty, nie z uwagi na ich dziwactwa czy krótką tradycję, lecz z powodu środków nacisku. Wykreślam również parodie religii, na przykład Kościół Latającego Potwora Spaghetti — wyznanie stworzone po to, by kpić z wszystkich pozostałych. Odrzucam kulty wymagające zażywania substancji halucynogennych ze względu na nieprzyjemną przygodę, którą przeżyłem w latach osiemdziesiątych w akademiku w New Jersey (wolałbym o tym nie rozmawiać). Niektóre religie wydają się bardzo zawężone, na przykład węgierski szamanizm; inne — jak uniwersalizm unitariański — są z kolei zbyt ogólne. Wiara we wszystko za bardzo przypomina niewiarę.

W końcu udaje mi się wyselekcjonować osiem wyznań, osiem potencjalnych odpowiedzi na pytanie mojej pielęgniarki. Mała próbka religii monoteistycznych, politeistycznych i ateistycznych. Są wśród nich kulty wyraźnie mainstreamowe, na przykład katolicyzm, oraz leżące daleko poza głównym nurtem, jak neopogańska wicca. Nie wybrałem sobie całych systemów wierzeń, lecz ich małe kawałki. Porcyjki Boga. Doszedłem do wniosku, że łatwiej będzie mi ogarnąć umysłem, dajmy na to, sufizm niż całość islamu. To samo tyczy się kabały i judaizmu. Wyraźnie skłaniam się ku prądom mistycznym, ponieważ sądzę, że mój betonowy racjonalizm potrzebuje jakiejś przeciwwagi.

Każda religia celuje wysoko, lecz jej wyznawcy często nie są w stanie sprostać wszystkim tym górnolotnym ideałom. Wystarczy spojrzeć na nagłówki gazet: tu muzułmańscy terroryści, tam katoliccy księża pedofile, gdzie indziej sekty głoszące koniec świata. To za sprawą takich wypaczeń wielu moich znajomych omija religię, każdą religię, szerokim łukiem. Ich zdaniem nie warto wierzyć w nic. Wiara jest dla frajerów. Rozmowa o Bogu, która nie ma być ironiczna i prześmiewcza, jest uważana za zabawny atawizm, jak trądzik po czterdziestce. Jeżeli mam znaleźć swojego Boga, muszę zabić w sobie ten złośliwy cynizm, nie robiąc przy tym krzywdy jego syjamskiemu bratu — sceptycyzmowi. I tutaj nie będzie łatwo.

Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, od czego mam zacząć swoje poszukiwania, więc uciekam się do sprawdzonej strategii — czytam. Książki, mówię sobie, zwróciły już wiele osób ku ścieżce wiary. „Weź to i czytaj” — brzmiały słowa dziecka, które skłoniły świętego Augustyna do tego, by zajrzał do Biblii. Czytam Tołstoja, Huxleya i Mertona, Heschela i Gandhiego. Na długo zajmują mnie dzieła Williama Jamesa, brata pisarza Henry’ego, który studiował medycynę, lecz szybko się przekonał, że bardziej interesują go kwestie związane z umysłem i sercem. Został filozofem i jednym z pierwszych psychologów. Do jego największych dzieł należy opasłe tomiszcze zatytułowane Doświadczenia religijne. Jak sugeruje tytuł, James nie interesował się rytuałem ani teologią, chciał jednak wiedzieć, jak religia wpływa na psychikę — nie na to, w co ludzie wierzą, lecz na to, czego doświadczają. Opublikowana w 1902 roku książka Jamesa jest często uznawana za pierwszą naukową pracę z dziedziny religioznawstwa. Mnie urzekła nie tylko taksonomia. Z każdej strony tego dzieła wyziera cicha tęsknota, jakby James zazdrościł swoim rozmówcom, dla których „religia nie jest zwyczajem obojętnym, lecz przejawia się raczej w formie ostrej, powiedzmy zapalnej”. Sam James nigdy jej nie doświadczył. Pisał niczym podróżnik przykuty do łóżka, zmuszony polegać na cudzych opisach miejsc, które tak bardzo chciałby odwiedzić.

James cierpiał, jak cierpię i ja. Przez całe życie zmagał się z powracającą depresją i myślami samobójczymi. Być może tak jak ja wstydził się swojej melancholii, dlatego ukrywał ją przed światem i tylko raz odważył się o niej wspomnieć — a i to pod pseudonimem, jako „francuski korespondent”, który miał powiedzieć: „Zawszem myślał, że moja melancholia ma znaczenie religijne”.

Tak jak ja, James nie potrafił się modlić. (Czuł się z tym głupio i sztucznie). Tak jak ja, miał obsesję na punkcie śmierci i szarpały nim rozmaite sprzeczne impulsy. Narzekał, że Amerykanie bezmyślnie składają pokłony przed boginią zołzą o imieniu Sukces, lecz śledził wyniki sprzedaży swoich książek pożądliwym okiem. Jak pisze jego biograf Linda Simon, był naukowcem o chłodnym umyśle, ale ciepłym sercu, dogłębnie przekonanym o złożoności własnej natury. Miał, jak to się dzisiaj mówi, skłonność do dramatyzowania — to kolejna cecha, którą z nim dzielę, przynajmniej zdaniem mojej żony. William James zmarł w 1910 roku. Lekarze przeprowadzający sekcję zwłok stwierdzili, że przyczyną śmierci był „wyraźny przerost serca”. Od czego innego miałby umrzeć?

Chociaż podziwiam Williama Jamesa, nie zamierzam go naśladować. Był geniuszem, ale nigdy nie wyszedł poza rolę zainteresowanego obserwatora, który przyciska nos do szyby i z bezpiecznej odległości przygląda się duchowym przeżyciom innych. Zrozumiałem, że nigdy nie doświadczę tej „zapalnej formy religii”, czytając choćby i najlepsze dzieła. Muszę wyciągnąć nos z książek i wsadzić go do samolotu. Tak zatem czynię. Mój nos i ja lecimy do Kalifornii, skąd zaczniemy naszą duchową podróż. To miejsce równie dobre, jak każde inne.Podziękowania

Podziękowania

Przekonałem się, że napisanie książki o Bogu to akt ogromnej wiary. Na szczęście nie przechodziłem przez to sam. Miałem wielu pomocników. Ludzie, którzy pojawiają się na kartach tej opowieści, wszyscy bez wyjątku, powitali mnie z otwartymi ramionami i sercami, nie zastanawiając się nad tym, co dezorientacjonista w średnim wieku robi na ich kawałku podłogi. Dziękuję każdemu z nich, mając nadzieję, że odnajdą w mojej książce choćby mały okruch swojej mądrości.

Książka ta nigdy nie zostałaby ukończona bez pomocy wielu innych osób, które działały za kulisami. Jon Karp, redaktor prowadzący, od początku wierzył w ten projekt i zachęcał mnie do pracy. Jego następca, Cary Goldstein, przejął pałeczkę i biegł dalej. Jego pewna ręka i ostry jak brzytwa ołówek podniosły jakość mojej opowieści. Po raz kolejny zaciągnąłem też dług u mojego wiernego agenta, Sloana Harrisa. Podsuwał mi cenne sugestie i jak zawsze podnosił mnie na duchu z typową dla siebie elastycznością. Jestem również wdzięczny Colinowi Shepherdowi z wydawnictwa Twelve Books oraz specowi od reklamy Brianowi McLendonowi.

Wiele zawdzięczam mojej asystentce, Alyson Wright, która posiada cierpliwość i upór świętej. Nikt na tej planecie nie radzi sobie równie dobrze ze znalezieniem nieuchwytnej czarownicy lub wirującego derwisza. Dziękuję również American University za ich iście boski dar: kartę biblioteczną.

Dan Charles i Bobbie Roessner czytali wersje robocze maszynopisu i dzielili się ze mną komentarzami. Robił to również Steve LeVine, który zapewnił mi także moralne wsparcie i dobrą whisky. Laura Blumenfeld wysłuchiwała moich tyrad na temat tego idealistycznego projektu przez więcej czasu, niż wytrzymałby każdy normalny człowiek. Jej redaktorskie uwagi i ciepła życzliwość pomogły mi dotrwać do końca. Barbara Brotman i Chuck Berman stanęli na wysokości zadania, a nawet wyżej. Spełniali moje wydumane zachcianki z typowym dla siebie humorem i stylem, zasługując na wieczny podziw z mojej strony.

Na każdym etapie procesu twórczego polegałem na zjawisku, które moja przyjaciółka Laurey Masterton nazywa „złotą nicią”. Jedna osoba poleca drugą osobę, która może znać jakąś trzecią osobę, po czym w cudowny sposób udaje się znaleźć właściwego człowieka na właściwym miejscu. Nić tę pomogli rozwijać: Ellen Bork, Ilene Prusher, Jay Michaelson, Rosyla Kalden, Rob Gifford, Jane Feldman, Manjushree Thapa, Daniel Lak, Chelan Weiler, Susan Weiss i wiele innych osób. W początkowej fazie moich badań Llewellyn Vaughan-Lee i Don Lattin, oboje osobno, prowadzili ze mną długie rozmowy, cierpliwie odpowiadając na pytania, nierzadko zdradzające sporą ignorancję. W podobny sposób pomogło mi kilkoro sufich o wielkich sercach: Jennifer Alia Wittman, Jo Ann Ross i Fatima Durrani Khan. Maarten Troost i Sarah Ferguson, którzy również dużo podróżują, byli życzliwi i udzielili mi dobrych rad. Aliza Marcus i Emma Camatoy pomogły mi w Stanach. Stephanie Genkin fachowo zorganizowała strefę zrzutu zwaną moim biurem. Seth i Elaine Akstowie okazywali mi pomoc na wiele sposobów, w drobnych i większych sprawach.

Wielu ludzi gościło mnie w swoich domach: Steve Herman w Delhi, Carla i Christian Geerdesowie w Berlinie, Barbara Demick w Pekinie. W Izraelu Avi i Chava Moshavi traktowali mnie jak członka rodziny królewskiej, oferując nocleg, pyszne posiłki i bezcenne dojścia do społeczności kabalistów. Eyal Riess i cały personel Międzynarodowego Ośrodka Kabalistycznego w Safedzie uprzyjemnili mi pobyt w mieście i uczynili go bardzo owocnym. „Fajna żydówka” Lisa Klug również okazała się pomocna i dowcipna. Shugan Jain z Indii poświęcił mi czas i podzielił się ze mną wiedzą, podobnie jak Shivani i Sanjeev Bothra. W Chinach Daniel Crevier był moim tłumaczem w wielu znaczeniach tego słowa.

Kiedy nadszedł czas przelania słów na papier, kilka osób zapewniło mi miejsce do pisania: Lisa Collins, Bob i Bobbi Pincusowie, Bud Meyer oraz Anne Robertson. Z ich sielankowych domów wyjeżdżałem z niechęcią.

Moja rodzina jak zawsze była mi podporą. Moi rodzice i brat Paul znosili moją nieobecność i ogólną zrzędliwość jak, hm, rodzina. Moja córka Sonya nie przestaje zadziwiać mnie swoją mądrością i miłością. Bóg ma w niej największego ambasadora. Na końcu chciałbym podziękować mojej żonie Sharon. Cierpliwa i kochająca ponad ludzką miarę, pomagała mi przetrwać najtrudniejsze chwile i nigdy nie straciła wiary we mnie ani w ten projekt, za co jestem jej niewymownie wdzięczny. Służyła między innymi jako redaktor, rodzic, partner w dyskusji i domorosły terapeuta. Bogini. Bez niej nie byłbym w stanie napisać tej książki. Nie mogę powiedzieć, że tak sądzę. Ja to wiem.Wybrana bibliografia

Wybrana bibliografia

Wydania obcojęzyczne:

Adler, Margot. Drawing Down the Moon: Witches, Druids, Goddess-Worshippers, and Other Pagans in America Today. Viking, 1979.

Afterman, Allen. Kabbalah and Consciousness and the Poetry of Allen Afterman. The Sheep Meadow Press, 2005.

Al Huang, Chungliang. Embrace Tiger, Return to Mountain: The Essence of Tai ji. Celestial Arts, 1973.

Anonymous. The Cloud of Unknowing. Translated by Mishtooni Bose. Wordsworth Editions, 2005.

Anonymous, The Way of a Pilgrim. Translated by R.M. French. Quality Paperback Book Club, 1998.

Armstrong, Karen. The Great Transformation: The Beginning of Our Religious Traditions. Anchor, 2007.

Armstrong, Karen. Buddha. Viking Penguin, 2001.

Bancroft, Anne. The Spiritual Journey. Element, 1991.

Batson, C. Daniel et. al., eds. Religion and the Individual. Oxford University Press, 1993.

Blofeld, John. Taoism: The Road to Immortality. Shambhala, 2002.

Campbell, Joseph. Pathways to Bliss: Mythology and Personal Transformation. New World Library, 2005.

Campbell, Joseph, ed. The Portable Jung. Penguin, 1971.

Chittick, William. Sufism. Oneworld, 2000.

Chogyam, Trungpa. The Path is the Goal: A Basic Handbook of Buddhist Meditation. Shambhala, 1995.

Cohen, Yedidah, ed. A Tapestry for the Soul. Nehora Press, 2010.

Fadiman, James and Robert Frager, eds. Essential Sufism. Harper Collins, 1999.

Felder, Hilran. The Ideals of St. Francis of Assisi. Franciscan Herald Press, 1982.

Fine, Lawrence and Louis Jacobs. Safed Spirituality: Rules of Mystical Piety, The Beginning of Wisdom. Paulist Press, 1984.

Fontana, David. Psychology, Religion, and Spirituality. Blackwell, 2003.

Forward, Martin. Religion: A Beginner’s Guide. Oneworld, 2001.

Gandhi, Mohandas K. Prayer. Edited by John Strohmeier. Berkeley Hill Books, 2000.

Gardner, Martin. The Whys of a Philosophical Scrivener. St. Martin’s Griffin, 1999.

Green, Arthur. A Guide to the Zohar. Stanford University Press, 2003.

Harner, Michael. The Way of the Shaman. Harper Collins, 1980.

Harvey, Andrew. Teachings of Rumi. Shambhala, 1999.

Helminski, Kabir. The Knowing Heart: A Sufi Path of Transformation. Shambhala, 2000.

Heschel, Abraham Joshua. God in Search of Man. Farrar, Straus, Giroux, 1955.

Heschel, Abraham Joshua. Man is Not Alone. Farrar, Straus, Giroux. 1951.

Hopkins, Jeffrey. The Tantric Distinction. Wisdom Publications, 1984.

James, William. The Heart of William James. Edited by Robert Richardson. Harvard University Press, 2010.

Kaplan, Aryeh. Jewish Meditation. Schoken, 1985.

Lattin, Don and Richard Cimino. Shopping for Faith. Jossey-Bass, 1998.

Lewis, James R., ed. Gods Have Landed: New Religions from Other Worlds. State University of New York Press, 1995.

Martin, Nancy M. and Joseph Runzo, eds. The Meaning of Life in the World Religions, Oneworld, 2000.

Matt, Daniel C. The Essential Kabbalah. Harper Collins, 1995.

Naraby, Jeremy and Francis Huxley, eds. Shamans Through Time. Penguin, 2004.

Nasr, Seyyed Hossein. The Garden of Truth: The Vision and Promise of Sufism, Islam’s Mystical Tradition. Harper Collins, 2008.

Needleman, Jacob. The New Religions. Doubleday, 1970.

Newberg, Andrew and Robert Mark Waldman. Why We Believe What We Believe: Uncovering Our Biological Need for Meaning, Spirituality, and Truth. Free Press, 2006.

Occhiogrosso, Peter. The Joy of Sects: A Spirited Guide to the World’s Religious Traditions. Doubleday, 1994.

Palmer, Susan J. Aliens Adored: Rael’s UFO Religion. Rutgers University Press, 2004.

Rael. Intelligent Design: Message from the Designers. The Raelian Foundation, 2005.

Rambo, Lewis. Understanding Religious Conversion. Yale University Press, 1995.

Rohr, Richard. Simplicity: The Freedom of Letting Go. Crossroad, 1991.

Roof, Wade Clark. Spiritual Marketplace: Baby Boomers and the Remaking of American Religion. Princeton University Press, 1999.

Rumi, Jelaluddin. The Essential Rumi. Translated by Coleman Barks. Castle Books, 1995.

Schumacher, E.F. A Guide for the Perplexed. Abacus, 1977.

Schwartz, Stephen. The Other Islam: Sufism and the Road to Global Harmony. Doubleday, 2008.

Shah, Idries. The Sufis. Anchor, 1964.

Sharma, Arvind, ed. Our Religions. Harper San Francisco, 1993.

Shermer, Michael. How We Believe: The Search for God in an Age of Science. W.H. Freeman, 1999.

Simon, Linda. Genuine Reality: A Life of William James. University of Chicago Press, 1999.

Smith, Huston. Why Religion Matters. Harper San Francisco, 2001.

Smith, Huston. The World’s Religions. Harper Collins, 1991.

Straub, Gerard Thomas. The Sun and Moon over Assisi: A Personal Encounter with Francis & Clare. St. Anthony Messenger Press, 2000.

Shantideva. A Guide to the Bodhisattva’s Way of Life. Translated by Stephen Batchelor. Library of Tibetan Works & Archives, 1979.

Starr, Mirabai, ed. Saint Francis of Assisi. Sounds True, 2007.

Vaughan-Lee, Llewellyn. The Face Before I was Born: A Spiritual Autobiography. The Golden Sufi Center, 1997.

Walsh, Roger. The World of Shamanism: New Views of an Ancient Tradition. Llewellyn Publications, 2007.

Watts, Alan. The Philosophies of Asia. Tuttle, 1995.

Watts, Alan. Buddhism: The Religion of No Religion. Tuttle, 1995.

Welch, Holmes. Taoism: The Parting of the Way. Beacon Press, 1957.

Weil, Simone. Waiting for God. Harper Collins, 1951.

Wines, Leslie. Rumi: A Spiritual Biography. Crossroad, 2000.

Yeshe, Lama. Introduction to Tantra: The Transformation of Desire. Wisdom Publications, 1987.

Yeshe, Lama. Ego, Attachment, and Liberation. Lama Yeshe Wisdom Archive, 2006.

Wydania polskie:

Armstrong Karen, Krótka historia mitu, tłum. Ireneusz Kania, Kraków 2005.

Chesterton Gilbert Keith, Święty Franciszek z Asyżu, tłum. Artur Chojecki, Warszawa 1995.

Cunningham Scott, Wicca. Przewodnik dla osób indywidualnie praktykujących magię, tłum. Monika Dykier, Warszawa 1999.

Frankl Victor E., Człowiek w poszukiwaniu sensu, tłum. Aleksandra Wolnicka, Warszawa 2009.

Heschel Abraham Joshua, Szabat i jego znaczenie dla współczesnego człowieka, tłum. Henryk Halkowski, Kraków 1999.

Huxley Adolf, Filozofia wieczysta, tłum. Jerzy Prokopiuk i Krzysztof Środa, Warszawa 1989.

James William, Doświadczenia religijne, tłum. Jan Hempel, Warszawa 1985.

Lao Tzu, Tao-Te-Ching, tłum. Wojciech P. P. Zieliński, Sandomierz 2009.

Merton Thomas, Nowy posiew kontemplacji, tłum. Lidia Zielińska, Bydgoszcz 1999.

Rinpoche Sogyal, Tybetańska księga życia i umierania, tłum. Adam Kozieł, Warszawa 2001.

Tołstoj Lew, Spowiedź, tłum. N.N., oprac. na nowo i przedmową opatrzył Bogdan Baran, Warszawa 2011.

Watts Alan, TAO strumienia, tłum. Marek Obarski, Poznań 1996.

Zhuangzi, Prawdziwa księga południowego kwiatu, tłum. Marcin Jacoby, Warszawa 2009.Seria Bieguny

Bieguny to książki o podróżach i poznawaniu świata. Relacje z wypraw do najbardziej niebezpiecznych i zapomnianych terytoriów na kuli ziemskiej i fascynujące historie z miejsc pozornie dobrze znanych. Opowieści o ludziach i ich losach, zaskakujące przemyślenia na tematy kulturowe i obyczajowe, a także poruszające przygody.

Bieguny to próba spojrzenia na świat oczyma wytrawnych podróżników, dziennikarzy i korespondentów. Poważnie i humorystycznie. Refleksyjnie i ironicznie. Na tle historycznym i z przymrużeniem oka.

W serii Bieguny dotychczas ukazały się:

Anna Badkhen, KAŁASZNIKOW KEBAB. Reportaże wojenne

tłum. Ewa Kleszcz

Anthony Bourdain, ŚWIAT OD KUCHNI. W poszukiwaniu posiłku doskonałego

tłum. Jacek Środa

Bryan Bruce, HISTORIA SMAKU. Jak warzywa i przyprawy budowały fortuny, wywoływały wojny i wpędzały ludzi w szaleństwo

tłum. Ewa Kleszcz

Tim Butcher, RZEKA KRWI. Podróż do pękniętego serca Afryki

tłum. Jakub Czernik — www.atominium.com

Henry Hemming, KIERUNEK BAGDAD. Jak zostałem włóczęgą, terrorystą i szpiegiem na Bliskim Wschodzie

tłum. Ewa Kleszcz

Kari Herbert, CÓRKA POLARNIKA. Zapiski z krańca świata

tłum. Maciej Miłkowski

Kari Herbert, ŻONY POLARNIKÓW. Siedem niezwykłych historii

tłum. Maciej Miłkowski

Merle Hilbk, CZARNOBYL BABY. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi

tłum. Barbara Tarnas

Dom Joly, WITAMY W PIEKLE.

Wyprawy do miejsc odradzanych przez biura podróży

tłum. Mariusz Gądek

Nicholas Jubber, TAJEMNICA PREZBITERA. Śladami papieskiego emisariusza z Wenecji do Etiopii

tłum. Maciej Miłkowski

Peter Kerr, POMARAŃCZE W ŚNIEGU. Pierwsza zima na Majorce

tłum. Ewa Kleszcz

Radek Knapp, INSTRUKCJA OBSŁUGI POLSKI

tłum. Maurycy Merunowicz — www.atominium.com

John Mole, BYŁEM ZIEMNIACZANYM OLIGARCHĄ. Jak prowadzić biznes w Rosji i nie zwariować

tłum. Ewa Kleszcz

Boris Reitschuster, RUSKI EKSTREM. Jak nauczyłem się kochać Moskwę

tłum. Sylwia Miłkowska

Boris Reitschuster, RUSKI EKSTREM DO KWADRATU. Co zostało z mojej miłości do Moskwy

tłum. Sylwia Miłkowska

Jarek Sępek, W 80 DNI DOOKOŁA ŚWIATA (NIE WYJEŻDŻAJĄC Z LONDYNU)

Emilia i Szymon Sokolikowie, DO SANTIAGO. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie

Wojciech Śmieja, GORSZE ŚWIATY. Migawki z Europy Środkowo-Wschodniej

ŚWINKI NA PATYKU. Najlepsze opowiadania podróżnicze Lonely Planet

tłum. Marcin Kowalczyk

Jeffrey Tayler, MORDERCY W MAUZOLEACH. Między Moskwą a Pekinem

tłum. Julita Mastalerz, Klaudyna Michałowicz

UCHO NA ŚWIAT. Wywiady Katarzyny i Krzysztofa Świdraków

Eric Weiner, GEOGRAFIA SZCZĘŚCIA

tłum. Marcin Kowalczyk

Eric Weiner, POZNAM SYMPATYCZNEGO BOGA. Moje flirty z istotami wyższymi

tłum. Julita Mastalerz

Tony Wheeler, PRZEKLĘTA ZIEMIA.

Wyprawy do miejsc zatraconych, często nieprzyjaznych i trudnych do zrozumienia, ale może właśnie dlatego tak ciekawych i prowokujących

tłum. Grzegorz Fik — www.atominium.com

Paulina Wilk, LALKI W OGNIU. Opowieści z Indii

Anna Wojtacha, KRUCHY LÓD. Dziennikarze na wojnie
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: