Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pozytywka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pozytywka - ebook

Gdy cichną weselne dzwony, nadchodzi proza życia

Monika nie wierzy własnemu szczęściu. Wystawny ślub, którego zazdrości jej cała wieś, bogaty i przystojny mąż oraz wspaniałe życie w okazałej willi teściów na warszawskim Żoliborzu. Wielkie miasto otwiera przed dziewczyną nowe możliwości, ale kryje też wiele pokus. Coraz częściej ulega im Robert, który nawet w oczach żony przestaje być księciem z bajki. Młodych łączy jednak marzenie o dziecku. Gdy więc w wigilijny wieczór Monika ujawnia rodzinie wynik testu ciążowego, nic jeszcze nie zapowiada tragedii…

„Pozytywka” to słodko-gorzka opowieść o marzeniach, które potrafią się spełniać w zaskakujący sposób. O samotności pośród ludzi, którzy nie potrafią ze sobą rozmawiać. Wreszcie o stracie, która wyzwala najgorsze instynkty, ale też wielką siłę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-368-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kościół miał wyglądać jak podczas ślubu Diany Spencer: wszędzie kwiaty i wstążki, tony ozdób. Status rodziny podkreślały misterne girlandy sprowadzone od najdroższych kwiaciarek, w tym od prawdziwej florystki. Biały tiul zdobił skraj każdej ławki, nawet Chrystusowi w ołtarzu widać było tylko głowę znad pokładów szeleszczącej bieli. Matka myślała w duchu, że to grzech tak pozwolić Mu łypać ukradkiem, ale nic nie mówiła. Drażnił ją też czerwony dywan, rozciągnięty wzdłuż nawy jak zafarbowana skóra węża – miał postrzępione boki i kaleczył wytartą kamienną posadzkę niestarannym splotem.

Kwiaty zostały wykupione w całej okolicy, więc goście musieli zamawiać bukiety w sąsiedniej gminie. Część kwiecia przykrywała białą limuzynę, kierowca prowadził dostojnie także dlatego, że niewiele widział. Wewnątrz auta Monika usiłowała znaleźć wygodną pozycję. Fiszbiny gorsetu wbijały jej się w bok, stelaż spódnicy niezgrabnie podnosił się i zaczepiał o siedzenie, a tren plątał się między nogami.

Jestem wybranką losu – powtarzała w myślach. – Żeby tylko nie ten zapach. Weź się w garść, muszę wziąć się w garść, nie mogę zwymiotować na suknię ślubną! Dlaczego te kwiaty tak pachną? – Starała się oddychać głęboko. – Zapach jak na pogrzebie babci. Tak pachniało, zanim wynieśli babcię z domu.

– Coś taka blada? – warknął Ojciec. – Bierz się w garść. Żadna dziewczyna z okolicy nie miała takiego ślubu. Ani takiego narzeczonego. Przystojny i z rodziny dobrej, jak jaki książę. Bogu dziękuj, że ci się tak udało.

Limuzyna podjechała pod kościół, zgromadzony tłum zafalował.

– Nie wysiadaj sama. Otworzę ci drzwi, dopiero wtedy wystawisz nogę – mówił Ojciec. – Żebyś mi się nie przewróciła.

Już za chwilę przestaniesz mnie pouczać – pomyślała Monika. – Zaczynam dorosłe życie, prawdziwe, a Robert jest moim księciem.

Skupiła się. Łatwo wyplątała jedną nogę z falban, do drugiej musiała się schylić. Na domiar złego poczuła strużkę potu pod pachą. Ojciec w końcu nagłym szarpnięciem wyciągnął ją z samochodu.

– Uśmiech – przypomniał, szczerząc pożółkłe siekacze.

Monika nie odpowiedziała. Rozdawała uśmiechy z błyskiem wybielanych przez wiele tygodni zębów. „Gwarancja sukcesu. Piąty zabieg gratis” – slogan usługi przeleciał jej przez myśl. Uśmiechnęła się szerzej. Zęby były śnieżnobiałe i błyszczące, to przez nie było jej teraz niedobrze.

Była głodna. Poprzedniego dnia, po ostatnim zabiegu, lekarz doradził:

– Teraz najlepiej nic nie jeść. Żeby nic nie osiadło na takich ślicznych ząbkach.

– Och, och – roześmiała się Matka. – Pan Doktor taki dowcipny.

Po powrocie do domu zabroniła Monice nawet wchodzić do kuchni czy stołowego.

– Tyle pieniędzy – mówiła – tyle pieniędzy! – Wysokość kwoty poparła trzykrotnym uderzeniem pięścią w blat stołu. – Niech chociaż przez ten jeden dzień będzie efekt. Potem to już niech się Robert martwi – zakończyła wzruszeniem ramion.

Monice żołądek ścisnął się w ciasny węzeł, skurczył do rozmiaru pestki. Łyk wody i czuła się objedzona, jak zasznurowana. Pełna. Strachu, lęku. Głód, który jej dokuczał, był nie do zaspokojenia.

Idąc w stronę kościoła, nie odklejała uśmiechu z twarzy i martwiła się o suknię.

Nie pogniotła się aby? Tren dobrze się układa? Żeby w tych lakierkach przyciasnych się nie przewrócić. I perły, żeby perły się nie poodpruwały, potem nie będzie jak sukni sprzedać – rozmyślała. – I żeby nie było czuć potu. Nie powinno, dezodorant za prawie dwadzieścia złotych, nie powinno być czuć.

Uśmiechała się i uśmiechała. Widziała twarze, do kogo należały? Nie potknąć się. Spoglądać po równo na prawo i lewo. Gdzie jest Robert? Uśmiechać się. Schody, uwaga, schody. Ostrożnie. Na szczycie przystanęli, Ojciec chwycił ją boleśnie za ramię, odwrócił w stronę tłumu. Wciąż się uśmiechała. Pomachała jak księżna, wyprostowana, piękna. Pogoda na szczęście dopisała, w słońcu lśniły setki korali na gorsecie i kilkadziesiąt wyczyszczonych na tę okazję, eleganckich aut. Pod kościołem z czerwonego kamienia każde wyglądało jak limuzyna. Niektórzy z gości mieli nawet szoferów, którzy starannie zaparkowali wzdłuż jezdni i dalej aż za zakrętem, z braku miejsca. Miejscowi przyszli piechotą, i dobrze. Ich samochody nie pasowałyby do tych tutaj, drogich i modnych, błyszczących na jej cześć i na jej piękność, na jej ślubność, uroczystość. Goście stali wszędzie, niektórzy trzymali wielkie bukiety kwiatów, takich tutaj nie robią. Z Warszawy przywieźli, gdzie ja je wsadzę potem? – rozmyślała Monika. – Nie ma tylu wazonów w naszej wsi.

Ojciec znów dotkliwie ścisnął jej ramię, pociągnął w głąb, w cień kościoła. Szła jak po linie, prowadzona przez czerwony kolor dywanu, wokół falował biały tiul. Daleko, na końcu głównej nawy, rozmywało się, rozpierzchało w półmroku wnętrza światło. Kurz unosił się przy każdym kroku i tańczył w kolorowych promieniach rzucanych przez niewielkie witraże. Na końcu drogi oznaczonej białymi bukietami postać w smokingu czekała na nią, na wybrankę. Robert stał tyłem, patrzył na ołtarz. Niewielkiego malowidła w złoconej ramie i tak dzisiaj prawie nie było widać.

– Bóg jest Bóg, taki sam w małym i dużym ołtarzu – mawiała Matka, a Monika przypomniała sobie to zdanie, bo teraz Bóg miał uświęcić jej miłość, jej nowe życie. – Wolałabym większego Boga, żeby chociaż było go widać, żeby na mnie popatrzył – przemknęło jej przez głowę. Aż drgnęła, przestraszona własną bezbożnością.

Jeszcze trzy kroki. Lekki obrót. Uśmiech cały czas.

Żebym tylko nie zaczęła śmierdzieć potem – myślała Monika, kiedy Ojciec oddawał ją narzeczonemu. Była jak balast, którego pozbywał się po dwudziestu jeden latach.

– Szczęście, że taki się Monice przytrafił – oznajmiał po wielekroć Matce w kuchni.

– Szczęście – przytakiwała Matka.

– Monika maturę ma, nawet i na studia chciała pójść, ale skąd to wziąć na studia? – Matka zatrzymywała się czasami na pylącej drodze, rozmawiała z sąsiadkami przez płot. – Kosztuje to przecie krocie, nikt tyle nie ma. Ślub to co innego, ślub musi być na miarę. Narzeczony z Warszawy, to i ślub musi być światowy.

– Światowy, to i owszem – kiwały głowami sąsiadki.

Monika poczuła rękę Roberta w swojej dłoni. Wraz z nią pewność, że teraz będzie dobrze, lepiej, że teraz – teraz! – zaczyna się prawdziwe życie. – Nareszcie będę szczęśliwa.

To był piękny ślub. Nie zawahali się składając przysięgę, to na szczęście. Monika mówiła pewnie, Robert nie był bardzo przejęty. O Monice marzył od dawna, była z innego świata, możliwie najdalsza od wielkomiejskiego zamieszania. Była dobrem, wakacjami pachnącymi słomą, ale Robert nigdy nie zastanawiał się, co zrobić ze słomą, gdy pod stopami pojawi się asfalt zamiast bitej ziemi.

Monika była dobrem już zdobytym. Tylko matka uchroniła Roberta przed dosłownym pójściem w ślady Karola, oblubieńca Diany Spencer. Robert zamierzał spędzić przedślubną noc z inną kobietą, jednak matka nie pozwoliła mu się oddalić. Wieczór spędzili na wspominaniu lat spędzonych razem z Moniką i jej rodziną, na wyszukiwaniu wspólnych spraw. Trzeba było podrążyć, żeby tych spraw znalazło się więcej niż trochę. Pomogło kilka kieliszków, wychylonych przez ojca Roberta za zdrowie młodych, pomógł także srebrny śmiech Teresy, matki. Robert się nie zastanawiał. Jutro ślub, a pojutrze nowe życie i nowe zdobycze.

W kościele przysięgę składał rozproszony. Zapach wiekowego kościoła, kurz wymieszany ze starością, podbity dymem, wieloletnim zimnem kamienia i duchotą kręcił go w nosie. Wnętrze śmierdziało czerwonym dywanem. Teresa się uparła, ślub miał być królewski, nie poskąpiła na kobierzec, ale w tej ilości i kolorze dostępna była wyłącznie plastikowa wykładzina trącąca pleśnią. Robert skupił się bardziej na powstrzymywaniu kichnięć niż na powtarzaniu słów, które przecież prędzej czy później wymawiają wszyscy. – A potem i tak robią swoje – myślał.

Ksiądz był lekko stremowany, takiej liczby wiernych dawno nie widział, może na procesji, ale i to w mieście, gdy biskup prowadził uroczystości Bożego Ciała. Proboszcz jąkał się trochę, co denerwowało go jeszcze bardziej.

– Ależ oni piękni – chlipała wzruszona Matka.

Organy zagrzmiały kilka razy, ale na koniec było najpiękniej, zagrały skrzypce z fletem, Ave Maria i marsz weselny, aż się gościom łza zakręciła w oku. I Monice też.

Uśmiechała się blado, inaczej niż przed kościołem. Tam szczerzyła białe zęby, tutaj była po prostu szczęśliwa, chociaż nie bardzo jeszcze wierzyła w szczęście, które stało się jej udziałem. Przechodzili wzdłuż ławek przystrojonych kwieciem i woalem, Monika zatrzymywała się co chwilę, zbierając gratulacje i odpowiadając automatycznie:

– Dziękuję, tak, dziękuję – na wszystko, bo nic nie słyszała. Zajęta była wyciąganiem obcasów z plastikowej tkaniny.

Jak to możliwe, że mi nie przeszkadzała, gdy szłam do ołtarza?

Nowożeńcy wychodzili z kościoła dostojnie, celebrując każdy krok, zatrzymując się i rozdając pozdrowienia jak królewska para. Ave Maria wibrowało w ciele Moniki, poruszało też skrzydła duszy. Próg kościoła skąpany był w południowym słońcu, zbliżali się do tej jasności powoli, jakby z obawą przed wejściem w nowe życie. – Wspólne życie, szczęśliwe – powtarzała sobie Monika. – Żeby tylko na sukience plam od potu nie było.

Wyszli w światło, krok za krokiem zeszli pięć kościelnych stopni; na dole przyczaił się, czekający odpowiedniej chwili ryż i grad miedziaków. Gdzieniegdzie nawet złotówka leciała.

Suknię pobrudzę – martwiła się Monika. – Nie mogę tak trenem po ziemi szurać, nie dopierze się potem.

Śmiali się jednak. Monika znów pokazywała śnieżnobiałe zęby, zbierali razem pieniądze, przyjmowali gratulacje. Bez końca, kolejka jak w mięsnym w ’82. I zdrowia, i szczęścia, i pomyślności, i zdrowia. Kwiaty nie mieściły się w samochodach, koperty wypełniły dwie wielkie torby.

Jeszcze w limuzynie machali gościom, i dziękowali, i uśmiechali się. Robert przytulił żonę dopiero za zakrętem.

– Jesteśmy teraz dla siebie. – Objął jej twarz i pocałował usta.

Wtuliła się w niego. – Już wszystko dobrze – myślała. – Żeby tylko nie było plam na sukience, i makijaż żeby się nie rozmazał.

Ojciec Moniki na wesele zastawił dom i ziemię, i jeszcze dopożyczył od rodziny. Wynajął największą remizę w okolicy, na trzysta osób, i ośmioosobową orkiestrę. Wybrał najlepszą wódkę z hurtowni, a jedzenie przygotowało sześć kucharek i trzy pomocnice. Matka dopilnowała wszystkiego. Ślub organizowali rodzice Roberta, wesele rodzice panny młodej. Miało być tak samo światowo, jak ślub z warszawskimi gośćmi.

Świadek wygłosił piękny toast. A wygadany był – takiej mowy tu jeszcze nie słyszano. Jak polityk z telewizora gadał. I śmiali się wszyscy, i płakali, a ona, Monika, razem z nimi. Potem Ojciec chciał mówić i Monika zlękła się ostrych słów, ale na szczęście powiedział tylko, demonstracyjnie ocierając oko, że cieszy się z tego dnia i wierzy, że córkę w dobre ręce daje, i za zdrowie państwa młodych ten toast wznosi. Było „gorzko, gorzko”, w tym czasie po królewsku wlewano szampana do pustych jeszcze kieliszków, a Monika szarpała się, żeby jej Robert szminki nie zlizał, bo jak to: panna młoda rozmazana? I tak musiała ścierać kolor z policzka Roberta, w czym chętnie wyręczyła ją świadkowa. Potem przyszedł czas na pierwszy taniec. Ćwiczyli go przez parę tygodni w sali gimnastycznej, instruktor bardzo się denerwował, ale ostatecznie ładnie wyszło. Wszyscy klaskali i chcieli tańczyć z Moniką. Nawet Robert był trochę zazdrosny, że tak mu żonę podkradają, ale przecież to normalne na weselach.

– My już teraz będziemy razem i na zawsze, szczęśliwi – tłumaczyła mu Monika.

Z każdym rozlaniem toastów było więcej, trwały też coraz dłużej, w końcu przemówił i Robert. Rodzina to ostoja. Świat to zagrożenia. Związki się rozpadają, bo ludzie nie szanują siebie wzajemnie. A przecież wiadomo, że ognisko domowe jest najważniejsze. Dzieci, obiad na stole, msza święta co tydzień.

– Długo szukałem takiej dziewczyny jak Monika – mówił, a ona się czerwieniła. – Nie wierzyłem w spotkanie ideału, dopóki jej nie zobaczyłem. – Goście klaskali. Nie wszyscy wiedzieli, że po raz pierwszy doszło do tego jeszcze w przedszkolu. – Rodzice i ja żyjemy w mieście. Daleko od prawdziwego życia, daleko od uczciwości, jakiej wy tutaj doświadczacie na co dzień. Chcę, aby moja rodzina, ta, którą dzisiaj zakładam, była oparta na takich fundamentach, tak chcę żyć i wychowywać swoje dzieci. Kiedy uświadomiłem sobie, jak dobra jest Monika, jak czysta i szlachetna, nie miałem wątpliwości. To moja przyszła żona, myślałem. – Zapadła cisza, pełna szlachetnego uniesienia. – No dobrze, nie będę ukrywał, jej uroda też nie była bez znaczenia. – Goście znów klaskali. – Dzisiaj jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Mam wspaniałych, cudownych rodziców, którzy dali mi wykształcenie, miłość i podstawy do tego, aby stać się pełnowartościowym człowiekiem. Właśnie powiększyłem swoją rodzinę, krąg najbliższych ludzi, o teściów – uczciwych, honorowych, kochających prawdę. No i przede wszystkim o Monikę, moją żonę, wymarzoną kobietę mojego życia, matkę moich przyszłych dzieci. Rodzina to podwalina! Skała! Wszystko to jest najlepsze. – Zachwiał się odrobinę. – Nikt nie jest tak szczęśliwy jak ja, a jak ktoś śmie twierdzić inaczej, to niech się ze mną zmierzy! – Robert podniósł rękę, drugą macając wątłe muskuły. Goście śmiali się i klaskali, a pan młody porwał Monikę do tańca. Szarpnął przy tym welon, który odpiął się z jednej strony i powiewał niesymetrycznie. Tylko jej to przeszkadzało.

– Dobrze, że odpięłam tren – pomyślała. – I żeby tylko nie było śladów pod pachami. Małe dziewczynki w różowych sukienkach, wszystkie z okolicy, przeszkadzały im w namiętnym tańcu.

Monika była szczęśliwa – tak jak Ojciec i pewnie jak Matka, i pewnie trochę inaczej niż Robert. Ale nie wygłaszała toastu. Nic nie mówiła, bo też nikt tego nie oczekiwał. – Cóż zresztą miałabym do powiedzenia? – myślała.

Teść też przemawiał. Oznajmił, że jest dumny z syna i jego nowej rodziny, i wierzy w młodych. Za to wzniósł toast. O szczęściu nie było mowy. Orkiestra, z dużym wyczuciem chwili, zagrała przebój każdego prawdziwego, także królewskiego, wesela Cudownych rodziców mam i Monika uświadomiła sobie, że po raz pierwszy dotyka ramienia teściowej, innej części ciała niż dłoń. Ucieszyła się, że dzięki temu nawiąże ze swoją drugą matką dobry, prawdziwy kontakt.

– To jest potrzebne – myślała. – Przecież będziemy razem mieszkać.

Gdy po raz pierwszy zobaczyła dom przyszłych teściów, nie była pewna, jak się zachować. Takie domy widziała tylko w filmach. Salon jak podwórze u rodziców; jako dziecko mniej miała miejsca do jeżdżenia na rowerze, niż tutaj drogi z kanapy do kuchni. Skórzane fotele, kryształy w witrynach, wielkie obrazy. Te ostatnie bardzo jej się podobały – miały szerokie, złocone ramy. I kuchnia była piękna, błyszcząca, ale teściowa nie gotowała. To należało do obowiązków gosposi, poza tym zatrudniano jeszcze sprzątaczkę i ogrodnika.

Młodzi mieli przygotowane dwa pokoje na piętrze: wspólną sypialnię i pracownię dla Roberta.

– Kuchnia nie jest wam potrzebna – tłumaczyła teściowa. – Wszystko macie u nas, po co wyrzucać pieniądze na dodatkową kuchnię w domu.

Monika kiwała głową, chociaż lubiła gotować, ale nie można przecież zaczynać wspólnego życia od kłótni. Teraz przytulała ramię teściowej i czuła cieknący pod pachą strumyk potu.

Odetchnęła, gdy mogła w końcu zdjąć suknię haftowaną setkami korali i założyć lżejszą. Przebierała się na tyłach remizy, gdzie stały dwa wypłowiałe fotele, niska ława zastawiona popielniczkami i meblościanka wypełniona śmieciami: zdechłe piłki, trochę papierów, dwa połamane kaski strażackie. Zamierzała usiąść w fotelu, ale przypomniała sobie opowieści z dzieciństwa o pchłach skaczących wyżej oparcia i o tym, co na tych fotelach robiły różne pary, i gdzie potem były pogryzione. Oparła o ławę stopę w przyciasnym lakierku i odpięła zamek wysadzany kryształkami. Haftki sukni odpinała świadkowa, razem zdjęły z Moniki spiętrzone falbany.

– Jak ja to udźwignęłam? – Panna młoda spojrzała na leżącą przed nią suknię i razem ze świadkową parsknęły śmiechem. Kreacja była monstrualna: wielkie bufy na rękawach, potężne marszczenie w pasie, na dole szeroka, trzykrotnie drapowana falbana. Dekolt wykończony falbanką, dół sukni wykończony falbanką, rękawy wykończone falbanką. Na falbanie doszyte koronki. Gorset obsypany kryształkami i sztucznymi perełkami, koraliki układały się w gęste sploty ni to kwiatów, ni girland. Monika właściwie nie potrafiła powiedzieć, kto wybrał tę kieckę. Matka? Teściowa? Ona upatrzyła sobie inną, właśnie tę, którą świadkowa delikatnie wyjmowała teraz z pokrowca. Kremowy jedwab matowo odbijał światło. Suknia była pozbawiona ozdób, miała długie proste rękawy i niewielki dekolt. Łagodnie spływała wzdłuż figury Moniki, która wreszcie wyglądała na siebie – znów była drobna i filigranowa. Dlatego Robert wiele razy w ciągu nocy przenosił ją przez próg, za każdym razem krzycząc, że wnosi ją w nowe życie, chociaż chodził w różnych kierunkach. Monika zastanawiała się, czy to ma znaczenie. Wniesienie i wyniesienie panny młodej? Nie protestowała jednak, jej mąż bawił się tak dobrze.

Następnego dnia Monika założyła bladoróżową suknię z welurowymi kwiatami na gorsecie i spódnicą spływającą do kolan miękką kaskadą. Kręciła się po remizie, podsuwając znużonym gościom pełne półmiski. Świętowanie miało trwać trzy dni.

– W prezentach się nie zwróciło. – Kręciła potem głową Matka.

– Ale żadna dziewucha w okolicy nie miała takiego wesela – podsumował Ojciec.2

Monika mieszkała w pałacu, gdzie miała do sprzątania dwa pokoje. Pościel na wielkim łóżku czekała codziennie na Roberta wygładzona, bez żadnego zagniecenia. Idealna, tak jak perfekcyjne było życie Moniki. Codziennie odkurzała podłogi, zbierała miękką ściereczką kurz z marmurowych parapetów i raz w miesiącu pucowała szyby w oknach. W drugim pokoju też sprzątała, ale ostrożniej. Musiała uważać, żeby na biurku Roberta niczego nie poprzestawiać. Nie mógłby potem niczego znaleźć, a przecież tak ciężko pracował, bałagan mu niepotrzebny.

Monika sprzątała, nabłyszczała, odkurzała. Nudziła się.

Robert pracował, awansował, zarabiał bardzo dużo, ale dziewczyna nie była przyzwyczajona do wydawania pieniędzy. Nie nawykła do kupowania ubrań; nowe sukienki pięknie leżały tylko na kolorowych jak kwiaty dziewczynach, które chodziły po ulicach i machały skrzydłami spódnic aż pod niebo. Odsłaniały nogi, pokazywały opalone ramiona; Monika była za skromna. A Robert zbyt zazdrosny – po co miała kupować ciuchy? Jemu podobała się w tym, co miała. Przecież nie będę stroić się dla innych – myślała. Kosmetyków nie używała, wystarczyło mydło i ładnie pachnący szampon.

Nie, nie potrzebowała pieniędzy. Nie miała na co ich wydawać.

Monika czytała, czasami oglądała telewizję. Rzadko rozmawiała z teściową. Z teściem wcale, zawsze gdy schodziła siedział w głębokim fotelu i z uwagą analizował gazetę. Jadła mało, bo to i kosztuje, i kłopot dla teściowej. Kuchnia taka ładna, po co ma się brudzić.

Kiedyś Monika niechcący – jak zawsze cicho, szeptem schodziła po schodach, bo cała była szeptem i ciszą – usłyszała:

– Co ona tam robi? – męski głos zatrzymał ją na półpiętrze. – Całymi dniami siedzi w tych dwóch pokojach, ani zejdzie, nie porozmawia, do ogrodu nie pójdzie.

– Blada jak płótno bielone, fakt – przytaknął głos teściowej. – Sprząta chyba? Robusia zapytam, jak wróci.

– Co ty, z moimi rodzicami nie rozmawiasz? – Wieczorem Robert był wyraźnie zdenerwowany.

– Nie chcę im przeszkadzać – odparła cicho, bo przecież była ciszą.

– Nie wygłupiaj się, porozmawiaj z nimi, bo mi głowę zawracają – rzucił Robert znad progu i wrócił do gabinetu. Tam był komputer z szybkim łączem, przepustka do ciekawszego świata.

Następnego dnia Monika zeszła do teściów.

– Dzień dobry, mamo – powiedziała, z trudem rezygnując z szeptu.

– Witaj, Moniko. – Teściowa spojrzała na synową, bladolicą i wiotką. – Zjesz coś?

Dziewczyna nagle poczuła się głodna. Pokiwała głową.

Jedzenie rozlało się po brzuchu łagodnym ciepłem, to było miłe i dobre.

– Dziecko, czemu ty tak sama tam siedzisz? – powiedziała teściowa, wykonując nieokreślony gest nad głową.

– Nie chcę przeszkadzać, mamo.

– Przychodź do nas. Przychodź, bo ja już myślę, że znać nas nie chcesz.

Od tego dnia, po wygładzeniu pościeli na łóżku, starciu marmurowych parapetów i odkurzeniu wszystkich kątów najnowszym modelem odkurzacza, Monika schodziła do teściowej. Kobiety wychodziły na taras, młodsza czytała książkę, starsza przeglądała gazety, czasem sięgnęła po książkę synowej. Dobrze im się tak siedziało, razem, czasem w ciszy, czasem w deszczu, czasem w rozmowie.

– Dobra ta książka? – zaczynała teściowa unosząc brwi.

– Mamo, ona jest fantastyczna – ożywiała się Monika. – Ten bohater to mówi mało, ale jak już coś powie to tak, jakby inny trzy zdania powiedział! A kiedyś czytałam jeszcze, że…

Rozmawiały coraz więcej.

Parę tygodni minęło, kiedy teściowa powiedziała do teścia: – Ta Monika to nawet wcale nie taka głupia – mówiła „gupia”, tak jej brzmiało ładniej. – Może i ze wsi, ale oczytana i myśli. Dobra dziewczyna. A cicha, małomówna, bo skromna. Lubię ją – zawyrokowała wbrew sobie, bo wcale nie zamierzała polubić tej, która zabrała jej syna.

– Monika, mogłabyś się kiedyś ubrać ładniej – rzekł Robert pewnego wieczoru. – Idziemy na imieniny kolegi, a ty nie masz co na siebie włożyć. Mama! – krzyknął. – Zabierz Monikę jutro na zakupy, co?

Jego młoda żona uśmiechała się. – Zakupy? Czemu nie? Mogą być i zakupy. Coś nowego zobaczę, a że nie będę sama, to nie ma się czego bać.

Teresa zabrała synową do galerii handlowej. Oszałamiające miejsce, chociaż wtorkowego przedpołudnia było w niej stosunkowo mało ludzi. Dla Moniki i tak oznaczało to jednak nadmiar wrażeń. Teściowa wybrała sklep i po kolei zdejmowała z wieszaków ubrania.

– Dziewczyno, ty jesteś naprawdę atrakcyjna – zawyrokowała w końcu, każda sukienka w rozmiarze 36 leżała na niej bowiem idealnie. – No musimy o ciebie zadbać, tak dłużej nie może być. Robert w pracy, a ty gaśniesz.

Monika nie była w stanie podjąć żadnej decyzji, więc ciuchy wybrała za nią teściowa. Zapłaciła i pomaszerowała do gabinetu kosmetycznego.

– Masaż nawilżający – zaordynowała. – Potem pełny makijaż.

To kosztowało tak dużo, ale Monika nie śmiała protestować.

Rodzicom bym coś wysłała, a nie tak na mazidła wydawać! – myślała. Jednak płaciła teściowa.

– Czekam tam, w kawiarni. – Machnęła w stronę okrągłych stolików.

Kiedy Monika wyszła, popatrzyła na nią z uznaniem. – To jest to – mruknęła, oblizując zęby z resztek kawy. – Zrobimy jeszcze z ciebie światową dziewczynę. Siadaj, napij się.

– Dziękuję, mamo. – Monika dygnęła. Siadła na brzegu krzesła, poprawiła spódnicę. Starsza kobieta przełknęła kawałek ciasta.

– Nie mów do mnie mamo, mam na imię Teresa.

Jak to tak? Po imieniu do świekry? – Monika zadławiła się kawą. Nie była już gorąca, Teresa zamówiła ją za wcześnie.

– Tak, tak, będę czuła się młodsza – dokończyła teściowa, gdy już opanowały kaszel Moniki. – Jestem dla ciebie Teresa, od dzisiaj nie mów do mnie mamo. – Słowa podkreśliła, trzykrotnie wbijając palec w marmurowy blat.

– Dobrze, mamo. – Monika spojrzała na teściową i obydwie roześmiały się ciut za głośno.

– Masz ładny śmiech… tak… Nie mogę pozwolić, żebyś się marnowała na tym poddaszu – mówiła Teresa, bawiąc się dolną wargą i patrząc na Monikę jak na eksponat.

Tego wieczora Robert przyszedł wściekły. Długo dyskutował z matką, potem nie miał już ochoty rozmawiać z żoną. Rano rzucił tylko w przelocie:

– Idziesz do pracy. Do ludzi musisz wyjść, dzikusie.

Do ludzi? Owszem, chciałabym nawet. Studiować bym chciała, uczyć dzieci, to taki dobry zawód. Ale iść do pracy? Właściwie też mogę, dlaczego nie. Bylebym zdążyła pościelić łóżko, zetrzeć parapety i odkurzyć.

Po codziennym rytuale sprzątania zeszła do Teresy.

– Mówił ci Robert? Pytałam znajomego, może dać ci pracę. Chcesz?

Monika nie wiedziała, czy chce.

– No to chociaż spróbuj. Robuś to się czasami nie potrafi zachować. – Teresa pokręciła głową. – Nic ci nie powiedział, prawda?

– Tylko tyle, że mam wyjść do ludzi, bo będę dzikusem. – Monika splatała palce i patrzyła w podłogę.

Teresa wywróciła oczami.

– Sama go wychowałam. Siadaj. – Popchnęła dziewczynę w stronę kanapy. Fotel należał do teścia nawet pod jego nieobecność. – Słuchaj, ta praca to nic szczególnego. Znajomy prowadzi firmę, potrzebuje nowej sekretarki, bo dotychczasowa wyjechała do Anglii. Ty głupia nie jesteś, nauczysz się. Przez pierwsze dni pewnie będziesz parzyć kawę, ale potem… Nie spróbujesz, nie przekonasz się – zawyrokowała.

Kiedyś prowadziliśmy razem interesy. To znaczy Mąż prowadził. Wiesz, czasy były trudne, on sam nie mógł, firma była na wspólnika. Wiadomo, że bez Męża wspólnikowi nic by się nie udało, prywatna inicjatywa wtedy nie była mile widziana – Teresa mówiła bardziej do siebie. – A to szklarnia pod Łomiankami była, wiesz za jakie pieniądze? – Zamyśliła się w końcu i Monika uznała, że może coś powiedzieć.

– Teresa, ale w co ja się ubiorę? – zapytała, patrząc na swoje dłonie, złożone na podołku.

Popołudnie spędziły w garderobie. Monika nie miała wiele ubrań, ale większość była skromna, stonowana – nadawała się do biura. Wybrały trzy zestawy.

– Niedługo znów wybierzemy się na zakupy – powiedziała teściowa, stojąc na skraju schodów.

To groźba czy obietnica? – zastanawiała się Monika jeszcze długo po zamknięciu drzwi do swojej sypialni.

Pracę miała zacząć za dwa dni. Litery uciekały, kiedy próbowała czytać. Telewizja nudziła, sprzątanie było już trzykrotnie powtórzone. Zeszła na dół.

– Boję się – powiedziała cicho.

– Nie masz powodu – odparła rzeczowo Teresa. – To nasz znajomy, potraktuje cię porządnie. Nauczysz się, czego trzeba, wreszcie przestaniesz się nudzić w domu. Będziesz bardziej interesująca, dla Roberta też. – Podniosła palec. Skierowała go w stronę sufitu, Monika wyobraziła sobie niebo, które ten palec przekłuwał. – Pomożesz mi przy obiedzie? Nie ma dzisiaj gosposi.

Po raz pierwszy zobaczyła gotującą synową. Obiad był znakomity, nawet teść uniósł głowę znad talerza. Może i chciał pochwalić, ale nie był pewien kogo. Bezpieczniej było nie mówić nic.

Teresa czasami nudziła się w domu, na siłę znajdowała zajęcia zabijające czas. Nie wypadało o tym mówić – ile to kobiet chciałoby mieć takie życie! Mąż, przez lata członek partii, zawsze przynosił dość pieniędzy. Nawet jak nic w sklepach nie było – u nich nie brakowało. A to kolega z placówki szyneczkę przywiózł, i to nie krakusa z puszki, a prawdziwą, różowiutką i pachnącą; a to kilo proszku do prania, niemieckiego, od którego cały dom pachniał kwiatowo; a to ktoś wyraził wdzięczność kuponem mięsistej żółtej bawełny, idealnie pasującej na zasłony do salonu. Kawę piło się u nich prawdziwą, kenijską, a i herbaty tylko smakowe.

Mąż Teresy – czasem zapominała, jak ma na imię, był po prostu Mężem, zaradnym, przedsiębiorczym nikim szczególnym. Kupił tanio ziemię, tanio postawił na niej dom, drogo go sprzedał i przeprowadzili się do dużej, przedwojennej willi na Żoliborzu. Ze starym ogrodem tak dużym, że mimo gęstego zadrzewienia słonecznym. Znowu się Mąż zakręcił, kupił kolejny kawałek ziemi, tym razem pod Warszawą, w Łomiankach. Tam postawił szklarnię – jako cichy udziałowiec. Oficjalnie nie mógł, prywatna inicjatywa w partii nie była mile widziana. Właśnie z tym znajomym, który przez lata spłacał dług, a teraz miał zatrudnić Monikę. W Łomiankach za pieniądze Męża i na jego zysk pracowali ludzie, uprawiając pieczarki, kalafiory i buraki. Mąż odkładał pieniądze na różne konta zagraniczne, nie pokazywał bogactwa – oficjalnie miał tyle, co inni. Sam nie lubił pracować, wolał być panem, skupić się na zapewnieniu żonie i synowi odpowiednich warunków. Potem poszedł na rentę (na kręgosłup) i całe szczęście, bo obcięliby mu emeryturę. A tak siedział w domu, odpoczywał. Ziemię w Łomiankach dawno spieniężył, ze szwagrem otworzył następną firmę, import-eksport, którą prowadziły dzieci wspólnika, bo starym się już nie chciało.

– I na koniec zostałem rentierem – rechotał Mąż.

I jego żona też się śmiała. Skoro Mąż się śmieje, to i jej wypada. Chociaż nie do końca rozumiała, co w tym śmiesznego.

Po obiedzie Teresa zaparzyła kawę, mocną, w profesjonalnym ekspresie, a Monika sprzątnęła kuchnię. Teściowa spoglądała z zadowoleniem na dziewczynę, której naczynia wyfruwały spod rąk czyste, nawet bez pomocy zmywarki. Porządek w kuchni skłaniał do refleksji. Usiąść, przeglądać się w lśniących frontach szafek, rozmyślać. Rozmawiać też można.

– A gdzież ja mam głowę. – Gwałtownie podniosła się z krzesła Teresa. – Zawsze gosposia dba o to. – Uniosła drzwi szafki, wyciągnęła paterę z ciastkami, a z lodówki talerz z kawałkami tortu. – Do kawy jak znalazł. – Monika chwyciła talerzyki i we dwie usiadły przy stole nakrytym koronkową serwetą. Mąż udał się na poobiednią drzemkę.

– Monika, tobie tak nie nudno tam na górze? – zaczęła Teresa, skubiąc widelczykiem tort.

– Przywykłam, mamo. To znaczy… przepraszam.

– Dziewczyno, nie możesz tak ciągle przepraszać. Inaczej życie cię zje. Idziesz do pracy za dwa dni, musisz się szanować.

Monika gryzła kruche ciastko w ciszy.

– Ten tort to z jakiejś okazji? – spytała.

Teściowa spojrzała na nią, jakby wróciła właśnie z odległej planety.

– Co? Tort? A tak. To znaczy nie. Gosposia lubi i gotować, i piec, więc piecze, na co tylko ma ochotę. Może się wyżyć kulinarnie, i czasem do domu coś zabierze, ja na to pozwalam i zawsze kupuję wszystko, o co prosi. A czasami ma świetne pomysły, oj ma. Ale nic to, Monika, muszę cię o coś zapytać.

– Tak?

– Co ty dalej zamierzasz?

– Jak to, idę do pracy. Pojutrze.

– Przecież nie będziesz chyba całe życie pracować jako sekretarka?

– Pewnie niedługo pojawią się dzieci, to i pracować nie będę mogła. Nie chcę, żeby wychowywały je nianie.

– Nianie nie są złe. Dziewczyno, czy ty chcesz się dalej uczyć?

– Chciałam, ale nie wyszło. – Spuściła wzrok na serwetę. – Czy to ręczna robota?

– Nie zmieniaj tematu. Tak, dzieło gosposi. Dlaczego nie wyszło?

– Matka i Ojciec nie mieli pieniędzy, tylko maturę zdałam, wprawdzie na piątkach, ale nigdzie dalej nie mogłam pójść.

– A ciągle chcesz?

– Już o tym nie myślę. Teraz chcę rodziny i żeby Robert był szczęśliwy, i żebym ja była szczęśliwa.

Teresa mieszała energicznie kawę, chociaż piła gorzką.

– Kiedy byłam w twoim wieku, może trochę młodsza, skończyłam studium pedagogiczne. Marzyłam o takich prawdziwych studiach. Trafiłam do miasta z wiejskiej rodziny i ciągle tęskniłam. Nie tylko za matką i ojcem, ale też za zielenią i powietrzem. Skierowali mnie do pracy, nauczyciele byli wtedy potrzebni, marzenia o studiach diabli wzięli.

– Nie cieszyła cię ta praca?

– Ależ nawet bardzo. Lubiłam dzieci i chciałam je uczyć, ale najpierw sama siebie chciałam nauczyć. Nigdy nie wróciłam już do myśli o studiach.

Monika przyglądała się koronkowym splotom.

– Przecież to nieprawda.

– Słucham? Zarzucasz mi kłamstwo?

– Nie, przepraszam, to nie to… Po prostu myślę… wracałaś myślą do studiów, tylko nic z tym nie zrobiłaś. I dalej o tym myślisz. I chyba żałujesz…

Teresa potwierdziła skinieniem, ale nie skomentowała.

– Spotkałam Męża, albo on spotkał mnie, przez przypadek. Podczas wizytacji zabłądził w część przeznaczoną dla nauczania początkowego. Na korytarzu prowadziłam WF. Wiesz, takie tam: pajacyk, podskakujemy, Tomuś nie szarp Malwinki, teraz skłony, Maciek, nie wiesz, jak się robi skłony?, kto szybciej do ściany! Nie widziałam go, stałam tyłem. A Mąż nie tylko zatrzymał się, ale stał tam długo, aż dzieci zaczęły pokazywać go palcami. Dopiero wtedy go zauważyłam.

– Od razu ci się spodobał?

– A skąd! W ogóle mi się nie podobał. Byłam młoda i nie obchodziły mnie układy i możliwość załatwienia kawy spod lady. – Teściowa zamilkła. – Pójdę odpocząć, jeśli pozwolisz. – Monika automatycznie sięgnęła po puste filiżanki, zaniosła wszystkie naczynia do kuchni. Teresa wchodząc do sypialni, rozmyślała: – Po co jej to wszystko mówiłam?

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: