Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pralnia sumienia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pralnia sumienia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRAL­NIA SU­MIE­NIA.

– Idjot­ka, co ja je­stem temu wi­nien, że się przy­cze­pi­ła do mnie – my­ślał mło­dy praw­nik, Kiel­nie­wicz, spa­ce­ru­jąc po po­ko­ju.

Na sto­le le­żał roz­pacz­li­wy list od nie­ja­kiej pan­ny Toli, któ­ra gro­zi­ła sa­mo­bój­stwem. Kiel­nie­wicz w sa­mo­bój­stwo nie wie­rzył i wie­rzył. Nie wie­rzył, żeby pan­na Tola mo­gła świa­do­mie z po­wo­du ze­rwa­nia po­zba­wić się ży­cia, ale nie przy­siągł­by rów­nież, czy nie zro­bi sza­leń­stwa pod wpły­wem hi­ste­rycz­ne­go wy­bu­chu. Wpraw­dzie w tym dru­gim przy­pad­ku spa­da­ła­by już z nie­go wszel­ka od­po­wie­dzial­ność, tak samo, jak nie mógł być od­po­wie­dzial­ny za czy­jąś śmierć z po­wo­du ty­fu­su, ospy, cho­le­ry, bądź co bądź jed­nak spra­wa była bar­dzo nie­przy­jem­na. Kiel­nie­wicz poza tem nie umiał zdać so­bie spra­wy, czy jego sto­su­nek do po­gró­żek pan­ny Toli był na­tu­ral­ny. Przy­pusz­czał, że nie. Po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści wy­ol­brzy­mia­ła jego prze­sad­na wraż­li­wość. Set­ki męż­czyzn w po­dob­nej sy­tu­acji, po­wziąw­szy po­sta­no­wie­nie ze­rwa­nia, już­by się wo – góle nie za­sta­na­wia­ło nad skar­ga­mi i po­gróż­ka­mi rze­ko­mej ofia­ry. Ale ten wzór, któ­rym chciał się krze­pić, nie mógł się ja­koś wznieść po­nad po­ziom czy­stej spe­ku­la­cji my­ślo­wej i nad uczu­cia­mi Kiel­nie­wi­cza wciąż cią­żył, jak­by ja­kiś czad, gry­zą­cy i cięż­ki.

– Głu­pia idjot­ka – po­wtó­rzył gło­śno.

Zbli­żył się do sto­łu, po­darł list i skie­ro­wał się do umy­wal­ni, żeby rzu­cić strzęp­ki w ku­beł, nim jed­nak zro­bił dwa kro­ki, już zmie­nił po­sta­no­wie­nie. Uległ my­śli, z któ­rej głu­po­ty zda­wał so­bie zresz­tą spra­wę. Mia­no­wi­cie, że list pro­mie­nio­wał na po­kój ja­kie­miś za­tru­te­mi flu­ida­mi i mą­cił mu ja­sność sądu. Pod wpły­wem tej ob­se­sji otwo­rzył drzwicz­ki do pie­ca, roz­grze­bał po­grze­ba­czem po­piół i, wy­do­byw­szy na wierzch kil­ka ża­rzą­cych się jesz­cze wę­gli, rzu­cił na nie strzęp­ki li­stu. Od­ra­zu pło­mień chwy­cił pa­pier, po­mię­te świst­ki wy­pro­sto­wy­wa­ły się i pod­fru­wy­wa­ły ku gó­rze, jak­by chcąc uciec przed za­gła­dą. Trwa­ło to jed­ną chwi­lę. Kiel­nie­wicz za­śru­bo­wał z po­wro­tem piec, ale list, z któ­re­go nie zo­sta­ło już ani śla­du, ze­mścił się na nim w inny spo­sób. Pi­sa­ny był na ta­nim, naj­po­spo­lit­szym pa­pie­rze i Kiel­nie­wicz wy­obra­ził so­bie na­gle Tolę, jak wbie­gła do skle­pu i całą siłą woli po­wstrzy­mu­jąc się od pła­czu, po­pro­si­ła o ar­ku­sik pa­pie­ru li­sto­we­go i ko­per­tę. Skrót sza­rej nie­do­li ludz­kiej, za­war­ty w tym ob­ra­zie, po­ru­szył na­gle sil­niej, niż wszyst­kie po­przed­nie roz­my­śla­nia, ja­kieś naj­taj­niej­sze stru­ny jego uczu­cio­wo­ści. Tak mu się zro­bi­ło Toli żal, że jesz­cze chwi­la, a był­by po­biegł do cu­kier­ni, w któ­rej pra­co­wa­ła jako ka­sjer­ka, i bła­gał ją o prze­ba­cze­nie. Uda­ło mu się wpraw­dzie za­pa­no­wać nad sen­ty­men­tal­nym od­ru­chem, ale nie był już pe­wien, czy jego sen­ty­men­ta­lizm nie zwy­cię­ży w wal­ce z roz­sąd­kiem. Zda­wał zaś so­bie spra­wę, że po­wrót do Toli rów­nał­by się wy­pa­cze­niu ca­łe­go ży­cia.

Kiel­nie­wicz ro­man­so­wał z Tolą od czte­rech mie­się­cy, a od trzech ty­go­dni w ży­cie jego we­szła nowa ko­bie­ta. Była to pan­na Ire­na Wart­nic­ka, cór­ka bar­dzo za­moż­ne­go prze­my­słow­ca. Kiel­nie­wicz za­czął się koło niej krę­cić i prze­ko­nał się bar­dzo szyb­ko, że pan­na Ire­na przyj­mo­wa­ła oka­zy­wa­ne jej przez nie­go wzglę­dy z za­chę­ca­ją­cą życz­li­wo­ścią. W do­dat­ku przy­padł od­ra­zu do upodo­ba­nia mat­ce, któ­ra po­pro­stu po­czu­ła do nie­go ja­kąś sła­bość. Sło­wem, od nie­go już tyl­ko za­le­ża­ło, żeby się oże­nić i, skoń­czyw­szy z okre­sem mło­dzień­czej cy­ga­ner­ji, sta­nąć moc­no w ży­ciu. Rów­nie szczę­śli­wej oka­zji mógł dru­gi raz nie zna­leźć i zlek­ce­wa­że­nie ta­kie­go atu­tu w grze ży­cio­wej by­ło­by nie­tyl­ko lek­ko­myśl­no­ścią, ale sza­leń­stwem nie do da­ro­wa­nia. Zresz­tą sama pan­na bar­dzo mu się po­do­ba­ła. Sto­sun­ku z Tolą po­waż­nie trak­to­wać nie mógł. Poza ro­man­sem nie miał z nią o czem mó­wić. Była za­dzi­wia­ją­co głu­pia. I przedew­szyst­kiem nie mógł się po­czu­wać wo­bec niej do naj­mniej­szej winy. Nie czy­nił żad­nych wy­sił­ków, żeby ją uwieść. Sama mu się na­rzu­ci­ła. Pierw­sza za­czę­ła z nim w cu­kier­ni roz­mo­wę i nie­spo­dzie­wa­nie, kie­dy to już wy­two­rzy­ło pew­ną tro­chę żar­to­bli­wą za­ży­łość, przy­szła do nie­go do miesz­ka­nia.

– A, psia­krew – za­klął, przy­po­mi­na­jąc so­bie tę chwi­lę. Od­ża­ło­wać te­raz nie mógł, że jej nie wy­rzu­cił za drzwi.

Głu­pia Tola uję­ła go nie­sły­cha­nem od­da­niem. Wciąż mu po­wta­rza­ła, że go ko­cha nad ży­cie i że może z nią zro­bić wszyst­ko. Po­chle­bia­ło to jego mi­ło­ści wła­snej i było wy­god­ne, bo zresz­tą bar­dzo go po­cią­ga­ła zmy­sło­wo. Może po­peł­nił ten je­den je­dy­ny błąd, że za­czął ją rów­nież za­pew­niać o swo­jej mi­ło­ści. Kie­ro­wa­ła nim źle zro­zu­mia­na de­li­kat­ność i współ­czu­cie. W oczach Toli było tyle po­ko­ry i tyle lęku, kie­dy mu za­da­wa­ła py­ta­nie, czy ją ko­chał, że nie mógł nic in­ne­go od­po­wie­dzieć, niż: Ko­cham. Ale rów­nież nie mógł so­bie ży­cia za­wią­zać z tego po­wo­du. Mu­siał co­praw­da od­dać Toli spra­wie­dli­wość, że nig­dy nie ro­bi­ła na­wet naj­słab­szych alu­zji do mał­żeń­stwa. Przy­wią­za­nie jej było wy­zby­te ja­kich­kol­wiek ży­cio­wych wy­ra­cho­wań. My­śląc jed­nak o tej bez­in­te­re­sow­no­ści spo­koj­nie, Kiel­nie­wicz mu­siał ją tak­że zło­żyć na karb głu­po­ty. W nie­zdol­nej do lo­gicz­ne­go roz­wią­za­nia dwóch naj­prost­szych my­śli gło­wie Tola wy­obra­ża­ła so­bie, że tego ro­dza­ju sie­lan­ka mo­gła trwać wiecz­nie, tak, jakg­dy­by obo­je żyli w ja­kichś fan­ta­stycz­nych wa­run­kach, poza rze­czy­wi­sto­ścią.

– A, nie­ma o czem my­śleć – mach­nął ręką i rzu­cił się na łóż­ko. Po chwi­li przy­mknął oczy i za­snął. Przy­śni­ło mu się, że szedł ja­kąś dłu­gą, już jak­by na­wpół pod­miej­ską uli­cą, bo ka­mie­ni­ce sta­ły rzad­ko, roz­gro­dzo­ne pu­ste­mi pla­ca­mi, peł­ne­mi gru­zów i śmie­ci. Był strasz­nie zmę­czo­ny, nogi ugi­na­ły mu się w ko­la­nach, bra­kło tchu. Raz po raz wiatr pod­ry­wał z zie­mi tu­ma­ny gę­ste­go, czar­ne­go ku­rzu i za­sy­py­wał mu oczy. Wie­dział, że szedł za­ła­twić ja­kąś spra­wę, nad­zwy­czaj do­nio­słą, ma­ją­cą za­wa­żyć na ca­łem jego ży­ciu, ale jaka to była spra­wa, nie pa­mię­tał. I go­rącz­ko­wo wy­tę­żał mózg, żeby so­bie przy­po­mnieć. Na­gle za­gro­dził mu dro­gę dłu­gi, bia­ły bu­dy­nek, przed któ­rym sta­ła gro­mad­ka lu­dzi. Pod­szedł i za­py­tał pierw­sze­go z brze­gu, co to za dom. A oni wszy­scy za­czę­li się śmiać, ktoś gwizd­nął mu prze­raź­li­wie nad uchem i krzyk­nął:

– Pral­nia su­mie­nia.

I od­ra­zu zna­lazł się we wnę­trzu. Zo­ba­czył wiel­ką, ja­sną salę, peł­ną na­gich lu­dzi, któ­rzy sta­li nie­ru­cho­mo, po­za­kry­waw­szy so­bie twa­rze rę­ka­mi. Po­środ­ku, na wznie­sie­niu, znaj­do­wa­ła się ol­brzy­mia hal­ja, w któ­rej moc­na, zdro­wa pracz­ka szo­ro­wa­ła coś tak za­wzię­cie, aż my­dli­ny roz­pry­ski­wa­ły się na wszyst­kie stro­ny. Przez chwi­lę pa­trzał za­cie­ka­wio­ny na ten wi­dok i na­gle zro­zu­miał. Do tej pral­ni lu­dzie mo­gli od­da­wać swo­je su­mie­nia do pra­nia. I wy­cho­dzi­li czy­ści, uspo­ko­je­ni, od­ro­dze­ni.

Ogar­nę­ło go nie­wy­po­wie­dzia­ne zdu­mie­nie. Nig­dy w ży­ciu nie sły­szał jesz­cze o tem, żeby moż­na było wy­jąć su­mie­nie z du­szy i od­dać do upra­nia. – Dla­cze­góż nie ogła­sza­ją tego w pi­smach? – obu­rzył się, my­śląc, ile mil­jo­nów lu­dzi bło­go­sła­wi­ło­by tę cza­ro­dziej­ską pral­nię, gdy­by o niej wie­dzia­ło. Ale za­raz za­po­mniał i o zdu­mie­niu i o wszyst­kich spo­łecz­nych re­flek­sjach. Zo­sta­ła w nim tyl­ko głę­bo­ka, pro­mien­na ra­dość.

– Więc to moż­na.

Po­śpiesz­nie za­czął się roz­bie­rać. I otwo­rzył oczy. Wra­że­nie snu było tak sil­ne, że ob­raz po­ko­ju w pierw­szej chwi­li wy­dał mu się nie­zro­zu­mia­ły i obcy. Do­pie­ro, kie­dy od­zy­skał spraw­ność mó­zgu i już świa­do­mie prze­su­nął so­bie w pa­mię­ci swój sen, ogar­nę­ła go głu­cha wście­kłość.

– Za co, za co?! – krzyk­nął, zry­wa­jąc się z łóż­ka. – A cóż ja temu je­stem wi­nien. Czy ja jej się na­rzu­ca­łem.RENT­GE­NOW­SKIE ZDJĘ­CIE.

Po­cze­kal­nia u zna­ko­mi­te­go chi­rur­ga wzbu­dzi­ła w pani Sta­si uczu­cie roz­cza­ro­wa­nia. – Taki wzię­ty, bo­ga­ty le­karz żeby tak miesz­kał… Po­kój był pra­wie pu­sty. Po­środ­ku okrą­gły stół, ta­niut­kie krze­sła, na ścia­nach ja­kaś zbio­ro­wa fo­to­gra­fja, przed­sta­wia­ją­ca pa­nów z bro­da­mi, w sta­ro­świec­kich ża­kie­tach i ma­ry­nar­kach. To wszyst­ko było tak mało za­chę­ca­ją­ce, że pani Sta­sia by­ła­by na­wet zwąt­pi­ła może o wie­dzy pro­fe­so­ra i sku­tecz­no­ści szu­ka­nia u nie­go po­ra­dy, gdy­by nie za­uwa­ży­ła, na szczę­ście, wśród ocze­ku­ją­cych pa­cjen­tów zna­jo­me­go z wi­dze­nia, któ­re­go ma­ją­tek ob­li­cza­no na wie­le mil­jo­nów.

Obec­ność tak bo­ga­te­go czło­wie­ka po­zwo­li­ła jej wy­zbyć się pew­ne­go za­że­no­wa­nia, ja­kie­go do­świad­czy­ła na wi­dok zbyt ubo­gie­go po­ko­ju i nie­wy­raź­nych go­ści. Usia­dła na­wprost mil­jo­ne­ra i szu­ka­ła w jego wzro­ku po­twier­dze­nia my­śli, któ­rą de­lek­to­wa­ła się sama: – my obo­je wie­my, kim je­ste­śmy – ale fa­bry­kant był na­chmu­rzo­ny, za­my­ślo­ny i nie zwró­cił na­wet na nią naj­mniej­szej uwa­gi. – Musi być bar­dzo cięż­ko cho­ry – uspra­wie­dli­wia­ła go pani Sta­sia z ja­kąś pró­bą na­wet wy­wo­ła­nia w so­bie współ­czu­cia, w czem tkwił pod­świa­do­my pod­stęp ura­żo­nej am­bi­cji. Na tak eg­zo­tycz­nym grun­cie, jak po­cze­kal­nia "chi­rur­ga", fa­bry­kant nie po­wi­nien już się był krę­po­wać, że się nie zna­li oso­bi­ście. Po krót­kiem wa­ha­niu pani Sta­sia po­sta­no­wi­ła pierw­sza za­cząć z nim roz­mo­wę – upo­zo­ro­wa­niem prze­ła­ma­nia kon­we­nan­sów było wciąż współ­czu­cie, ale w tej sa­mej chwi­li wła­śnie fa­bry­kan­ta wy­wo­ła­no do le­ka­rza.

Inni go­ście nie przed­sta­wia­li już nic cie­ka­we­go i pani Sta­sia mo­gła z po­wro­tem za­cząć się nie­po­ko­ić wła­snem cier­pie­niem, któ­re zresz­tą, jako cier­pie­nie, od­czu­wa­ła bar­dzo nie­znacz­nie. Głów­nym mo­ty­wem wi­zy­ty jej u le­ka­rza była oba­wa przed moż­li­we­mi kom­pli­ka­cja­mi w przy­szło­ści. Sa­mej nie przy­szło­by to jej nig­dy do gło­wy, po­nie­waż przy­szło­ści nie po­tra­fi­ła so­bie in­a­czej wy­obra­zić, jak tyl­ko jak naj­le­piej, ale na­stra­szy­li ją róż­ni zna­jo­mi.

– Niech pani idzie… Le­piej się po­ra­dzić… Cóż to pani szko­dzi?

Przed kil­ku mie­sią­ca­mi pani Sta­sia cu­dow­nie oca­la­ła z ka­ta­stro­fy au­to­mo­bi­lo­wej, z któ­rej zresz­tą nikt, na szczę­ście, nie zgi­nął. Z czwor­ga osób ona była naj­bar­dziej po­szko­do­wa­na. Zła­ma­ła dwa że­bra. Zro­sły jej się szczę­śli­wie, ale cza­sa­mi w uszko­dzo­nych miej­scach do­ku­czał jej ból. Przy­zna­jąc teo­re­tycz­nie słusz­ność na­mo­wom życz­li­wych osób, któ­re jej ra­dzi­ły, żeby tego nie za­nie­dby­wać, wciąż od­kła­da­ła wi­zy­tę u le­ka­rza. Na na­głe przy­śpie­sze­nie de­cy­zji wpły­nę­ła do­pie­ro płot­ka, jaka się ro­ze­szła po mie­ście, że chi­rurg, któ­re­go jej po­le­co­no, roz­wo­dzi się z żoną.

Po fa­bry­kan­cie pani Sta­sia mu­sia­ła prze­cze­kać jesz­cze jed­ną oso­bę. – Baba, to naj­go­rzej, wes­tchnę­ła, – wi­dząc, jak wy­wo­ła­na pa­cjent­ka ze­rwa­ła się z krze­sła. Nie­cier­pli­wi­ło ją już nie­tyl­ko samo ocze­ki­wa­nie, za­tru­te jak­by pew­ną nudą nie­chę­ci, że inni mie­li pierw­szeń­stwo, ale i nie­po­kój. Mimo, że do­tych­czas nie bra­ła nig­dy cu­dzych obaw i swo­ich że­ber po­waż­nie, nie do­pusz­cza­jąc po­pro­stu my­śli, aby ją mo­gło spo­tkać co złe­go, tem bar­dziej, że od­le­ża­ła już prze­cież ka­ta­stro­fę przez kil­ka ty­go­dni w łóż­ku, jed­nak­że at­mos­fe­ra po­cze­kal­ni za­czy­na­ła od­dzia­ły­wać na nią tak de­ner­wu­ją­co, że wresz­cie wy­da­ło jej się, że już jej nie­chyb­nie gro­zi ja­kieś cięż­kie ka­lec­two. W wy­obraź­ni wi­dzia­ła dwa swo­je że­bra, wy­ra­sta­ją­ce jej, jak dwa ostre szpi­kul­ce przez cia­ło. I, ule­ga­jąc co­raz sil­niej­szej au­to­su­ge­stji, do­pro­wa­dzi­ła to uczu­cie do ta­kie­go sta­nu na­pię­cia, że, gdy lo­kaj we­zwał ją do ga­bi­ne­tu, le­d­wo mia­ła siłę iść i uka­za­ła się le­ka­rzo­wi, wy­stra­szo­na, bla­da, ze łza­mi w oczach.

Chi­rurg był bar­dzo przy­stoj­ny i wła­śnie w jej ro­dza­ju.

Stwier­dziw­szy to, pani Sta­sia nie mo­gła so­bie da­ro­wać złe­go wra­że­nia, ja­kie mu­sia­ła w nim wzbu­dzić swo­im wy­glą­dem. Ale się my­li­ła. Bo było ta do­bre wra­że­nie. Już w pierw­szem za­py­ta­niu: – "A cóż to pani jest?" tkwi­ło tro­chę nie­kon­wen­cjo­nal­nej po­ufa­ło­ści, za­kro­jo­nej na­wet na ser­decz­ność. I w tym to­nie utrzy­my­wa­ła się do koń­ca cała kon­sul­ta­cja. Mimo że roz­mo­wa ani na chwi­lę nie zbo­czy­ła z lin­ji ści­śle me­dycz­nej po­ra­dy, pani Sta­sia zda­wa­ła so­bie spra­wę, że w tych su­chych na­po­zór zda­niach kieł­ko­wa­ła już moż­li­wość flir­tu. Przy­stoj­ny chi­rurg trak­to­wał ją tro­chę, jak dziec­ko bez­rad­ne, sła­be, wy­śmie­wał się z jej oba­wy, ale, żeby ją uspo­ko­ić osta­tecz­nie, ka­zał przyjść dru­gi raz i przy­nieść fo­to­gra­fję Roe­ntge­na. Pani Sta­sia wpa­dła w ton za­lęk­nio­ne­go dziec­ka. Wpa­try­wa­ła się w le­ka­rza po­kor­nym wzro­kiem i od­po­wia­da­ła co­raz bar­dziej ci­cho i nie­śmia­ło.

W domu mąż do­pro­wa­dził ją do głu­chej fur­ji. Bo po­wie­dział to wła­śnie, cze­go się spo­dzie­wa­ła:

– Wie­dzia­łem, że ci nic nie jest.

Pani Sta­sia przy­się­gła so­bie w du­szy, że tego "wie­dzia­łem, że ci nic nie jest" nig­dy mu nie da­ru­je. Wo­gó­le prze­sta­ła za­raz od­po­wia­dać. Za­mknę­ła się w swo­im po­ko­ju i my­śla­ła o chi­rur­gu. Tak, jak się dzie­ci ba­wią – na niby. Ma­ja­czy­ło jej się ro­zej­ście z mę­żem, od­bi­cie chi­rur­ga tej ko­bie­cie, dla któ­rej po­dob­no chciał się roz­wieść z żoną. Wy­obra­ża­ła so­bie, ja­kie jest ży­cie żony chi­rur­ga. Przy­szło jej na myśl kil­ka przy­ja­ció­łek, któ­re­by za­pro­si­ła na ja­kąś cie­ka­wą ope­ra­cję męża. I od­ra­zu pro­jek­to­wa­ła, jak­by to moż­na urzą­dzić ele­ganc­ko i es­te­tycz­nie. Usta­wić w rogu sto­łek, tro­chę kwia­tów, kawę, ko­niak, ma­leń­kie, ha­fto­wa­ne ser­wet­ki i tam­by sie­dzia­ły ci­chut­ko.

Na­za­jutrz po­szła do rent­ge­ni­za­cji. Kie­dy ją prze­świe­tlo­no i uprzy­tom­ni­ła so­bie, że chi­rurg bę­dzie oglą­dał jej fo­to­gra­fję, zro­bi­ło jej się na­gle nie­przy­jem­nie na myśl, że na że­brach mo­gły być ja­kieś śla­dy zła­ma­nia. Pra­gnę­ła wy­wrzeć jak naj­efek­tow­niej­sze wra­że­nie.

I z ko­kie­te­ryj­nym uśmie­chem zwró­ci­ła się do le­ka­rza, któ­ry do­ko­ny­wał zdję­cia:

– Pa­nie dok­to­rze… Ja mam wiel­ką, wiel­ką proś­bę.

Le­ka­rza zdzi­wił tro­chę jej go­rą­cy ton.

– Jaką?

– Niech pan dok­tór każe sta­ran­nie wy­re­tu­szo­wać tę fo­to­gra­fję, że­bym jak naj­le­piej wy­szła… Dro­gi pa­nie dok­to­rze…SZA­TAN.

Zda­rza się, że po­li­cja aresz­tu­je naj­nie­win­niej­sze­go czło­wie­ka pod słoń­cem. I trze­ba znać spo­so­by, ja­kie­mi się tra­fia do sę­dziów i pro­ku­ra­to­rów, bo in­a­czej – wszyst­ko prze­pa­dło. Może ofia­ra ta­kiej nie­szczę­snej po­mył­ki zgnić w wię­zie­niu.

Wzru­sza­ją­cą hi­stor­ję na ten te­mat opo­wia­da wła­śnie pani Paw­łow­ska, pracz­ka, przy­sad­ko­wa­ta oso­ba do­brej tu­szy, z ma­łym, za­dar­tym no­skiem, któ­ry gi­nie mię­dzy pulch­ne­mi po­licz­ka­mi. Pani Paw­łow­ska jest ubra­na jak uczci­wa mę­żat­ka, ale w uszach ma szma­rag­dy, wiel­ko­ści pięć­dzie­się­cio­gro­szó­wek i to w do­dat­ku jesz­cze oto­czo­ne bry­lan­ta­mi.

Mu­sia­ła się na ten nie­po­trzeb­ny zby­tek wy­kosz­to­wać.

– Ten pro­ku­ra­tor to sza­tan – wzdy­cha przed ze­bra­ny­mi w bra­mie słu­cha­cza­mi. – Tar­go­wa­łam się jak o wołu i ani gro­sza nie chciał żyd ustą­pić. Całe trzy zło­te da­łam za te kol­czy­ki. A tak mi było pie­nię­dzy po­trze­ba!

– A po­cóż pani ku­po­wa­ła? – od­zy­wa się ja­kiś za­dzi­wio­ny głos.

Pani Paw­łow­ska to­czy wzro­kiem po słu­cha­czach, jakg­dy­by chcąc się prze­ko­nać, czy wszy­scy są na­le­ży­cie sku­pie­ni.

– Wstyd i zmar­twie­nie – ję­czy ża­ło­śnie. – Dwa mie­sią­ce temu, po zna­jo­mo­ści na­strę­czy­li nam sub­lo­ka­to­ra. Przy­zwo­ity męż­czy­zna, ka­wa­ler, mó­wił, że ma ro­bo­tę, nikt się c nie­go nie do­wia­dy­wał, na­wet mój sta­ry chwa­lił, że nie­zgo­rzej tra­fi­li­śmy i prę­dzej śmier­ci bym się spo­dzie­wa­ła, niż tego, że go po­li­cja weź­mie.

– Mu­sie­li mieć ja­kąś złość na nie­go, albo my­śle­li, że przy tem sko­rzy­sta­ją – od­zy­wa się inny głos, scep­tycz­ny.

Pani Paw­łow­ska po­trzą­sa nie­cier­pli­wie gło­wą.

– Żeby to tyl­ko to. Ale on po­dob­no lu­dzi po­mor­do­wał. A taki się po­ka­zy­wał ci­chy, na swo­jem miej­scu! I wpro­wa­dził się za fał­szo­wa­nym pa­spor­tem. Po­li­cja za­ku­ła go w kaj­da­ny i za­raz na mo­je­go sta­re­go – "Pan jest go­spo­darz miesz­ka­nia, pan od­po­wia­da za wszyst­kich". Niby, że był z ban­dy­tą we spół­ce. Ja krzy­czę, drę wło­sy z gło­wy, a ten mój Teo­fil taki mur­mul, ani się ode­zwie. Za­kła­da­ją i jemu kaj­da­ny na ręce, a on nic, jak­by mu ję­zyk od­ję­ło. I ra­zem pro­wa­dzi­li ich przez po­dwó­rze. Cała ka­mie­ni­ca pa­trzy, my­śla­łam, że tru­pem pad­nę. A bo ja wie­dzia­łam, jak go dłu­go przy­trzy­ma­ją? Gdzie to się bied­ny czło­wiek do­pro­si spra­wie­dli­wo­ści. Nie­chby po­sie­dział, ale to naj – gor­sze, że ro­bo­tę by stra­cił. Jak po­li­cja z moim Teo­fi­lem po­szła, tak się w miesz­ka­niu zro­bi­ło jak w gro­bie. Lu­dzi się na­scho­dzi­ło, każ­dy ra­dzi co in­ne­go, dzie­cia­ki la­men­tu­ją, a ja to aż schry­płam od krzy­ku. Do­pie­ro ta­pi­cer, co ja­kie­muś ad­wo­ka­to­wi me­ble od­na­wiał, mówi: "Niech pani Paw­łow­ska leci do pro­ku­ra­to­ra. Nikt nie po­mo­że, tyl­ko je­den pro­ku­ra­tor". My­ślę, do sa­me­go pie­kła bym po­szła, więc jakg­dy­by nig­dy nic, sia­dłam i za­czy­nam obie­rać kar­to­fle na obiad. Jak się wszyst­ko ro­ze­szło, ja znów do ta­pi­ce­ra, że to on miesz­ka na tym sa­mym ko­ry­ta­rzu. Ta­pi­cer wciąż o pro­ku­ra­to­rze, a jego żona, nie­zgor­sza na­wet ko­bie­ta, od­ra­zu: – "A kol­czy­ki bry­lan­to­we pani Paw­łow­ska ma?" Ja na nią oczy po­sta­wi­łam, że niby, co to zna­czy. "Bo jak pani nie bę­dzie mia­ła bry­lan­to­wych kol­czy­ków, to pro­ku­ra­tor na­wet i nie spoj­rzy na pa­nią". A ta­pi­cer przy­świad­czył. – "Pew­no, że jak­by się kto do nie­go w bry­lan­tach wy­brał, toby in­a­czej z nim ga­dał". Jak ja nie za­cznę pła­kać, my­ślę, ostat­nia moja go­dzi­na wy­bi­ła! Gdzie ja się będę tra­ci­ła na kol­czy­ki, jak trze­ba każ­dy grosz du­sić, bo nie­wia­do­mo, jak dłu­go. Dzie­ci prze­cież wodą ze zle­wu nie na­kar­mię. Ale jak mus, to mus. Po­le­cia­łam do hali i wkle­pa­ło we mnie ży­dzi­sko, co chcia­ło, bo cał­kiem by­łam jak bez gło­wy.

Opo­wia­da­nie pani Paw­łow­skiej nie mija bez wra­że­nia. W oczach słu­cha­czy ma­lu­je się peł­ne współ­czu­cia nie­do­wie­rza­nie. Po chwi­li prze­ry­wa ci­szę ja­kiś głos.

– No i cóż ten pro­ku­ra­tor?

– A czy to oni wie­dzą, cze­go chcą! Ni­mem się wy­bra­ła, już Teo­fi­la do domu wy­pu­ści­li. Po­wie­dzie­li, że go jesz­cze raz prze­słu­cha­ją, tak, jak­by on miał czas. Raz i dru­gi go wzy­wa­li i mu­sie­li przy­znać, że jego winy nie było.

Pani Paw­łow­ska opo­wie­dzia­ła swo­je i nie­ma dłu­żej na co cze­kać. Słu­cha­cze za­czy­na­ją się roz­cho­dzić. Pracz­ka stoi jesz­cze chwi­lę w bra­mie, za­pa­trzo­na ża­ło­śnie przed sie­bie. Sto razy po­wta­rza­ła już tę hi­stor­ję i za­wsze od­ży­wa w niej go­rycz z po­wo­du nie­po­trzeb­ne­go wy­dat­ku. Ale tyl­ko to ją po­cie­sza, że in­a­czej po­stą­pić nie mo­gła. A je­że­li­by Teo­fi­la nie wy­pu­ści­li za­raz, jak­że­by się po­ka­za­ła pro­ku­ra­to­ro­wi? I jesz­cze raz mru­czy z głę­bo­kiem prze­ko­na­niem w gło­sie.

– To sza­tan, ten pro­ku­ra­tor.MRÓZ I WY­CHO­WA­NIE.

Za­pa­no­wa­ły strasz­ne mro­zy i w War­sza­wie za­bra­kło wę­gli. Ro­dzi­ce czte­ro­let­nie­go Fra­nia byli bar­dzo stra­pie­ni z tego po­wo­du.

Fra­nio nie od­czu­wał tro­ski. Sie­dział przed lu­strem, przy tu­ale­cie mat­ki i roz­ko­szo­wał się no­wo­ob­my­ślo­ną za­ba­wą, któ­ra po­le­ga­ła na­tem, że co chwi­lę za­nu­rzał w pu­deł­ku od pu­dru duży, ła­bę­dzi pu­szek, a na­stęp­nie ma­chał ręką i z ca­łej siły dmu­chał na pro­szek, chcąc, żeby pu­der do­le­ciał aż do su­fi­tu.

Ro­dzi­ce roz­ma­wia­li gło­śno w są­sied­nim po­ko­ju. Mimo że Fra­nio był zu­peł­nie po­chło­nię­ty swo­ją pra­cą, ani jed­no sło­wo roz­mo­wy nie ucho­dzi­ło jego uwa­gi.

– Te­le­fo­no­wa­łem do wszyst­kich zna­jo­mych – mó­wił oj­ciec. – I nikt nie ma wę­gli.

– Na­pew­no mają, tyl­ko nie chcą dać – od­par­ła mat­ka. – My mo­że­my się już wo­gó­le po­szczy­cić zna­jo­my­mi. Nas przy każ­dej oka­zji wy­zy­sku­ją, ale żeby się czemś od­wdzię­czyć…

– Ha, trze­ba się było za­wcza­su za­opa­trzyć w wę­giel.

Mat­ka roz­śmia­ła się iro­nicz­nie.

– A tak, spro­wa­dzać całe ton­ny wę­gla, żeby po­ło­wę roz­kra­dli! Trze­ba­by chy­ba nie wy­cho­dzić z piw­ni­cy i tam sy­piać.

– Prze­sa­da! – mruk­nął oj­ciec. – Prze­cież trzy­ma­ją lu­dzie wę­giel w piw­ni­cach.

– Wi­docz­nie ten wę­giel nic ich nie kosz­tu­je. Jak kto ma dar­mo, to nie dba, czy mu ukrad­ną, czy nie. A zresz­tą wyj­dzie mu je­den za­pas, to mu do­star­czą no­we­go.

– Ale my ku­pu­je­my za go­tów­kę. Na ton­ny ta­niej­by nas kosz­to­wa­ło.

– Po­licz. Do­zor­ca nie przy­nie­sie, bo za wiel­ki pan. Trze­ba do­na­jąć czło­wie­ka. Co­kol­wiek­byś mu za­pła­cił za wno­sze­nie na górę, to za­wsze dla sie­bie ukrad­nie. Słu­żą­ca, gdy­by mo­gła, toby i z jaj­ka ula­ła! A cóż do­pie­ro mó­wić o do­zor­cy. Na­pew­no ukrad­nie. U do­zor­cy, jak zaj­rzeć do nie­go, bla­cha aż czer­wo­na. Prze­cież nie ku­pu­je wę­gla. Krad­nie po piw­ni­cach.

Fra­nio słu­chał roz­mo­wy z ta­kiem za­cie­ka­wie­niem, że, nie chcąc roz­pra­szać so­bie uwa­gi, we­tknął z ca­łej siły pu­szek w otwar­ty sło­ik z kre­mem i od­wró­cił gło­wę w stro­nę drzwi. Nie prze­szka­dza­ło mu to grze­bać w pu­deł­ku pal­ca­mi i roz­sy­py­wać pu­der po tu­ale­cie.

Po chwi­li mil­cze­nia oj­ciec znów się ode­zwał.

– Prze­cież, kie­dy się ku­pu­je wę­giel na ki­lo­gra­my, to tak­że nie­ma gwa­ran­cji, że cię nie oszu­ka­ją. W skła­dzie nie do­wa­żą, a ten, kto nie­sie, może so­bie usy­pać z ko­sza.

– A już wolę, żeby się inni zbo­ga­ca­li, niż sza­chraj­ki słu­żą­ce i ten bez­czel­ny do­zor­ca!

Po tych sło­wach mat­ka we­szła do sy­pial­ni. W pierw­szej chwi­li nie do­strze­gła za­ję­te­go syn­ka i ode­zwa­ła się piesz­czo­tli­wym gło­sem.

– Czem to Fra­nu­le­czek tak grzecz­niut­ko się bawi?

– Je­zus Mar­ja! – krzyk­nę­ła za­raz. – Co ten nie­zno­śny ba­chor tu na­ro­bił! Ja ci chy­ba łapy po­ob­trą­cam! Nie­dość tej ca­łej klę­ski z mro­zem, jesz­cze ten się wy­brał, żeby mnie udrę­czyć! Nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łam dziec­ka tak bez su­mie­nia!

I za­czę­ła krzy­czeć na całe miesz­ka­nie.

– Ge­nia! Ge­nia! Gdzie ty w kuch­ni prze­pa­dasz? Nig­dy cie­bie wy­cią­gnąć nie moż­na.

Do po­ko­ju wpa­dła Ge­nia. Mia­ła na so­bie trzy, tro­chę dziu­ra­we, swe­try, twarz za­kop­co­ną od pri­mu­sa i pra­wie gra­na­to­wą z zim­na.

– Dla­cze­go ty dziec­ka nie przy­pil­nu­jesz! A ju­tro na­wet nie bę­dzie ci się chcia­ło tego pu­dru po­sprzą­tać. Jesz­cze na Wiel­ka­noc bę­dzie le­żał pod sza­fa­mi!

– Prze­cież mu­sia­łam kasz­kę dla dziec­ka go­to­wać. Pri­mus mi zgasł…

– Ty masz za­wsze ra­cję! Jesz­cze nie wi­dzia­łam słu­żą­cej, żeby nie mia­ła ra­cji. Weź go i oczyść!

Ge­nia na­chy­li­ła się czu­le nad Fra­niem.

– Choć, Fra­nul­ku, za­nio­sę cię do kuch­ni, to się tam oczy­ści­my.

Po­nie­waż Ge­nia była szczu­pła i drob­na, a Fra­nio tłu­sty i cięż­ki jak gli­na, więc aż stęk­nę­ła, pod­no­sząc go do góry.

– Czyś ty zwar­jo­wa­ła! – krzyk­nę­ła mat­ka. – W kuch­ni tak zim­no, że i pies­by nie wy­trzy­mał. Oczy­ścisz go w po­ko­ju!

Fra­nio spoj­rzał z po­dzi­wem na słu­żą­cą, któ­ra tak lu­bi­ła sie­dzieć w kuch­ni, gdzie i psu by­ło­by za zim­no, że nig­dy nie moż­na było jej stam­tąd wy­cią­gnąć.

I po chwi­li za­siadł nad ka­szą. Ge­nia sta­ran­nie upy­cha­ła mu ją łyż­ką w ustach i z oży­wie­niem opo­wia­da­ła mat­ce.

– Wszyst­ko zło­dziej­stwo i oszu­stwo, pro­szę pani. Niby tam dla bied­nych roz­da­ją je­dze­nie po War­sza­wie. Bied­ny to się aku­rat do­pcha. Nie­jed­na baba ma do­brze co w gar­nek wło­żyć, a sta­nie w ko­lej­ce, przy niej pół kopy ba­cho­rów, na­bie­rze tej gro­chów­ki, pój­dzie do domu, a obiad, co jej się na ko­mi­nie go­tu­je, scho­wa na ju­tro. Są ta­kie prak­ty­kant­ki, co całe mia­sto ob­le­cą i wie­dzą, gdzie co dar­mo ob­li­zać. Bied­ny to i nie­odzia­ny, i nie­do­ży­wio­ny, i zim­no mu na­wet stać w tym ogo­nie. A taka nie­jed­na łok­cia­mi się ro­ze­pcha, bo prze­cie jak nie ma bie­dy, to ma rogi. Ale, jak roz­da­dzą tro­chę tej wo­dzian­ki, to my­ślą, że głod­nych za­brak­nie! Nie za­brak­nie, póki świat stoi na oszu­kań­stwie!

– Ga­dasz, ga­dasz, a w kuch­ni ro­bo­ta cze­ka! – wy­krzyk­nę­ła mat­ka.

I w chwi­lę po wyj­ściu Geni ode­zwa­ła się do ojca:

– Na­wet i oni wie­dzą, że te­raz cały świat stoi na zło­dziej­stwie i oszu­stwie.

Usia­dła na oto­ma­nie, po­sa­dzi­ła obok sie­bie Fra­nia i, otu­liw­szy go chust­ką, co­dzien­nym zwy­cza­jem za­czę­ła mu opo­wia­dać ba­jecz­kę. Sta­ra­ła się za­wsze, aby to nie była tyl­ko im­pro­wi­za­cja, ale i po­siew ja­kie­goś zdro­we­go ziar­na w du­szy dziec­ka.

– Było tak raz – za­czę­ła po chwi­lo­wym na­my­śle, – że na świe­cie za­pa­no­wa­ły strasz­ne mro­zy. Ko­le­je prze­sta­ły cho­dzić, nie do­wo­żo­no wę­gla, chło­pi bali się przy­wieźć ze wsi mle­ka, kar­to­fli, boby w dro­dze zmar­z­li; każ­dy na­rze­kał, tu­lił się, jak mógł i szu­kał ra­tun­ku u dru­gie­go. Pew­na bied­na sta­rusz­ka sie­dzia­ła w swo­jej nie­ogrza­nej iz­deb­ce na pod­da­szu i zzię­bła tak strasz­nie, że już zda­wa­ło jej się, że umrze. Nie mia­ła ani ka­wa­łecz­ka drze­wa, ani wę­gla. Całe ży­cie była ubo­ga i pra­co­wa­ła cięż­ko, a to, co za­osz­czę­dzi­ła pra­cą, roz­da­ła uboż­szym od sie­bie, bo każ­dy czło­wiek po­wi­nien po­ma­gać bliź­nim. – Pój­dę na uli­cę, może, jak się roz­ru­szam, to mi bę­dzie cie­plej – po­my­śla­ła. Owi­nę­ła się w sta­re gał­ga­ny, za­czę­ła scho­dzić po scho­dach i zo­ba­czy­ła ku­be­łek z wę­glem, któ­ry ktoś po­sta­wił. Ten wę­giel stał tam dłu­go, ale nikt go nie za­brał, bo lu­dzie są uczci­wi i nie ru­sza­ją cu­dzej wła­sno­ści. Ubo­ga sta­rusz­ka po­my­śla­ła – ot, gdy­by ten wę­giel był mój, to­bym go za­raz od­da­ła nie­szczę­śli­wym… A zno­wu u ja­kichś bo­ga­tych pań­stwa roz­cho­ro­wa­ła się có­recz­ka i dok­tór ka­zał, żeby w po­ko­ju było bar­dzo go­rą­co. Mie­li dużo pie­nię­dzy, ale nig­dzie nie mo­gli ku­pić wę­gla. Sie­dzą wie­czo­rem strasz­nie zmar­twie­ni, a tu ktoś puka do drzwi. To do­zor­ca, któ­ry się o cho­ro­bie dziew­czyn­ki do­wie­dział, przy­niósł reszt­kę swo­je­go wę­gla i bar­dzo pro­sił, żeby pań­stwo wzię­li, bo jego dzie­ci zdro­we, a wszy­scy lu­dzie po­win­ni się ko­chać… A jesz­cze pew­nej po­czci­wej słu­żą­cej przy­wiózł brat, co miał ka­wa­łe­czek lasu na wsi, tro­chę dre­wek, ale ona nie chcia­ła za nie pie­nię­dzy od swo­ich pań­stwa, bo słu­żą­ca tak­że jest czło­wie­kiem.

W tej chwi­li do po­ko­ju we­szła Ge­nia.

– Oj, już chy­ba co­raz więk­szy mróz bie­rze, bo w kuch­ni aż zęby la­ta­ją! Mo­że­by Fra­nul­ko­wi koł­der­kę przy pie­cu ugrzać do łóż­ka?

– Ja nie wiem, jak ty tam w kuch­ni wy­trzy­masz – za­trosz­czy­ła się mat­ka. – A cią­gle ci ra­dzę, że­byś so­bie ku­pi­ła wa­to­wa­ną koł­drę, za­miast pchać całą pen­sję nie­wia­do­mo w co.

I po chwi­li za­my­śle­nia do­rzu­ci­ła z wes­tchnie­niem.

– Da­ła­bym ci ten koc nie­bie­ski, aleś go świe­żo upra­ła i za bar­dzo­by się za­bru­dził…TAK­SÓW­KA.

Jak wszyst­kie zna­ko­mi­te po­my­sły tak i ten uro­dził się nie­spo­dzie­wa­nie, jakg­dy­by z po­wie­trza. Dwaj nie­roz­łącz­ni przy­ja­cie­le pa­no­wie Jan Broń­ski i Ka­zi­mierz Szczur­ka szli na spa­cer w stro­nę par­ku Pa­de­rew­skie­go. Pa­no­wie Broń­ski i Szczur­ka zna­li się ze sobą prze­szło pięć­dzie­siąt lat. Oczy­wi­ście w cią­gu tak dłu­gie­go cza­su ko­le­je ich ży­cia ukła­da­ły się roz­ma­icie. By­wa­ły okre­sy, że się nie wi­dy­wa­li i po kil­ka lat, a na­wet ostat­ni naj­dłuż­szy roz­ścią­gnął się do okrą­głe­go dzie­się­cio­le­cia. Woj­na za­trzy­ma­ła Broń­skie­go w Ro­sji, a Szczur­ka prze­ży­wał ją w War­sza­wie i spo­tka­li się do­pie­ro w 1924 roku w chwi­li, gdy sy­tu­acja obu, nad­wy­rę­żo­na przez wstrzą­śnie­nia dzie­jo­we, za­czę­ła się już po­pra­wiać. Dzię­ki temu po­wi­ta­nie obe­szło się bez me­lan­chol­ji. I oka­za­ło się od­ra­zu, że dzie­sięć lat roz­łą­ki nie wy­war­ło naj­mniej­sze­go wpły­wu na psy­chi­kę przy­ja­ciół. Byli tacy sami, jak wów­czas, kie­dy się roz­sta­wa­li. Ża­den nie miał tego wra­że­nia, że dru­gi zbyt­nio się po­sta­rzał. Nie wda­jąc się w roz­wle­kłe opo­wia­da­nia prze­żyć, któ­re­by wy­ma­ga­ły mnó­stwa wy­ja­śnień, prze­szli od­ra­zu do te­ma­tów, ja­kie im na­su­wa­ła rze­czy­wi­stość. Ob­co­wa­nie du­cho­we wte­dy do­pie­ro bywa roz­kosz­ne, gdy obie stro­ny mó­wią jed­no i to samo. Pa­no­wie Broń­ski i Szczur­ka róż­ne­mi sło­wa­mi mó­wi­li jed­no i to samo i mo­gli go­dzi­na­mi z przy­jem­no­ścią z sobą roz­ma­wiać.

Obaj byli urzęd­ni­ka­mi i obaj po­sia­da­li pew­ne za­so­by pie­nięż­ne, któ­re im po­zwa­la­ły nie za­le­żeć od po­sad. Broń­ski owdo­wiał jesz­cze przed woj­ną a Szczur­ka był sta­rym ka­wa­le­rem. Sto­sun­kiem ich kie­ro­wa­ły pew­ne pra­wa, któ­re po pięć­dzie­się­cio­let­niem do­świad­cze­niu oka­za­ły się bar­dzo ko­rzyst­ne­mi dla utrwa­le­nia przy­jaź­ni. Przedew­szyst­kiem, nig­dy nic nie wy­ma­ga­li od sie­bie na­wza­jem, na­stęp­nie z chwi­lą, gdy się tra­ci­li z oczu, prze­sta­wa­li od­ra­zu o so­bie my­śleć i wresz­cie we wza­jem­nych roz­mo­wach byli nie­sły­cha­nie dys­kret­ni. Nie po­ru­sza­li nig­dy swe­go sto­sun­ku do ko­biet. To na­wet przy­bie­ra­ło już pew­ną for­mę ob­łu­dy. Zda­rza­ło im się nie­raz przy­glą­dać jed­nej i tej sa­mej ko­bie­cie, ale nie było wy­pad­ku, żeby któ­ry w ta­kim ra­zie po­wie­dział, że ją uwa­ża za ład­ną albo po­nęt­ną. Tak upły­nę­ły im dwa lata, aż do nie­wy­róż­nia­ją­ce­go się ni­czem na­po­zór dnia, w któ­rym ta­jem­ni­cze prze­ina­cze­nie za­pro­wa­dzi­ło ich na most Po­nia­tow­skie­go. Był to zresz­tą dość czę­sty kie­ru­nek ich spa­ce­rów. I po­nie­waż za­zwy­czaj albo je­den, albo dru­gi, gdy się znaj­do­wa­li mniej wię­cej w po­ło­wie wia­duk­tu, wsz­czy­nał nie­zmien­nie roz­mo­wę na te­mat, jak to bę­dzie wy­glą­da­ło, gdy po obu stro­nach sta­ną sze­re­gi wiel­kich, no­wo­cze­snych ka­mie­nic, więc wkoń­cu za­gro­zi­li so­bie, że pierw­szy, któ­ry ten te­mat jesz­cze raz po­ru­szy, za­pła­ci karę. Wsku­tek tego na wy­so­ko­ści uli­cy Czer­wo­ne­go Krzy­ża obaj umil­kli. I, co było dziw­niej­sze, obaj do­świad­czy­li uczu­cia pust­ki w mó­zgu. Nie wie­dzie­li o czem mó­wić. Uszli tak kil­ka kro­ków i na­gle Broń­ski ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie:

– Wiesz ty, że tak­sów­ka to do­bry in­te­res.

– Ja już nie­raz o tem my­śla­łem – od­parł Szczur­ka.

– My­śla­łeś? – ucie­szył się Broń­ski.

– Nie­tyl­ko my­śla­łem, ale i li­czy­łem. Moż­na mieć kil­ka­set zło­tych mie­sięcz­nie.

– Do­bry pro­cent!

– Nie­za­wod­ny. In­te­re­sy, opar­te na ru­chu, są za­wsze zna­ko­mi­te.

– No więc… co tu dłu­go ga­dać. Kup­my do spół­ki tak­sów­kę.

– Kup­my!

Wspól­ność za­cie­ka­wień i my­śli obu przy­ja­ciół wy­szła na jaw do­pie­ro wie­czo­rem, gdy za­sie­dli przy biur­ku, ce­lem roz­pa­trze­nia ca­łej spra­wy. Oka­za­ło się, że i je­den i dru­gi mie­li wszyst­kie jak naj­do­kład­niej­sze in­for­ma­cje i co waż­niej­sze po­dob­no po­glą­dy na róż­ne mar­ki au­to­mo­bi­lów. Na­za­jutrz, od sa­me­go rana moż­na już było przy­stą­pić do re­ali­za­cji pro­jek­tu.

Los po­parł za­mie­rze­nia pa­nów Broń­skie­go i Szczur­ki, zsy­ła­jąc im do­sko­na­łą oka­zję w po­sta­ci no­wiu­teń­kie­go sa­mo­cho­du, któ­ry mo­gli na­być za sto­sun­ko­wo ni­ską cenę. Była to rów­nież tak­sów­ka. Wła­ści­cie­le po­zby­wa­li się jej, gdyż licz­ba ich się­ga­ją­ca szes­na­stu osób, wśród któ­rych znaj­do­wa­ły się ma­ło­let­nie sie­ro­ty, wy­ma­ga­ła tak skom­pli­ko­wa­nej księ­go­wo­ści, że to po­chła­nia­ło do­cho­dy. W kil­ka­na­ście dni po po­wzię­ciu de­cy­zji pa­no­wie Broń­ski i Szczur­ka mo­gli do­ko­nać w samo po­łu­dnie uro­czy­ste­go aktu wy­pusz­cze­nia swo­jej tak­sów­ki na mia­sto. Po­wie­rzy­li ją nie­zna­jo­me­mu szo­fe­ro­wi, ale na­le­ży od­dać tę spra­wie­dli­wość lo­so­wi, że je­śli chce ko­muś oka­zać usłu­gę, to już nie wy­świad­czy jej po­ło­wicz­nie. Poza oka­zją więc tak­sów­ki, nowi przed­się­bior­cy zna­leź­li oka­zję do­dat­ko­wą w oso­bie szo­fe­ra. Był to mło­dy czło­wiek, po­sia­da­ją­cy zna­ko­mi­te świa­dec­twa i nad wy­raz sym­pa­tycz­ny. Je­den z gło­śnych fi­lo­zo­fów ame­ry­kań­skich twier­dził, iż dla wła­ści­cie­la domu da­le­ko waż­niej­szą rze­czą jest znać prze­ko­na­nia re­li­gij­ne lo­ka­to­ra, niż sto­pień jego za­moż­no­ści. Tej sa­mej za­sa­dy trzy­ma­li się pa­no­wie Broń­ski i Szczur­ka. Nie do­bre świa­dec­twa były tak prze­ko­ny­wa­ją­ce, tyl­ko oso­bi­ste wra­że­nie z roz­mów, ja­kie pro­wa­dzi­li z pa­nem Wi­tol­dem Za­le­siń­skim, pod­da­jąc go pew­ne­go ro­dza­ju mo­ral­ne­mu eg­za­mi­no­wi. Otwar­ty, szcze­ry, pro­sty, in­te­li­gent­ny, Za­le­siń­ski zdo­był so­bie ich naj­zu­peł­niej­sze uzna­nie i za­ufa­nie. Co­praw­da, Szczur­ka miał jed­no za­strze­że­nie.

– Za przy­stoj­ny.

Gdy je wy­po­wie­dział jed­nak, Broń­ski wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Trud­no na szo­fe­ra wy­bie­rać po­kra­kę.

– Wo­lał­bym żo­na­te­go.

– Żeby się do domu śpie­szył – roz­śmiał się iro­nicz­nie Broń­ski

– A ten może dziew­czy­ny za dar­mo wo­zić po mie­ście.

Broń­ski mach­nął ręką, wy­ra­ża­jąc tym ge­stem, że ze Szczur­ka nikt nie doj­dzie do ładu. Zresz­tą, umo­wę za­war­li i za póź­no było na za­strze­że­nia.

Pierw­sze dni prze­szły ich naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Tak­sów­ka wy­ka­zy­wa­ła nad­spo­dzie­wa­ne do­cho­dy. Pan Szczur­ka ob­li­czył już, że je­że­li tak pój­dzie da­lej, a nie było po­wo­du do przy­pusz­cze­nia, żeby nie szło, to wy­ło­żo­ny przez nich ka­pi­tał wró­ci się o trzy mie­sią­ce wcze­śniej, niż przy­pusz­cza­li. Po­nad­to oso­bi­ście pan Szczur­ka do zy­sków mu­siał do­li­czać i pew­ne drob­ne oszczęd­no­ści, któ­re się­ga­ły jed­nak kil­ku­na­stu zło­tych mie­sięcz­nie, a po­mno­żo­ne przez dwa­na­ście, rów­na­ły się już kil­ku do­la­rów­kom. Bo pan Szczur­ka sam prze­stał zu­peł­nie jeź­dzić tak­sów­ka­mi. Jeź­dzić wła­sną i pła­cić sa­me­mu so­bie, nie mia­ło sen­su, a jeż­dże­nie in­ne­mi sta­wa­ło się po­pie­ra­niem kon­ku­ren­cji. Pil­no­wał się więc, żeby się nig­dy nie śpie­szyć i cho­dził za­wsze pie­cho­tą. Ale za­ra­zem wy­ra­bia­ła się w nim kon­ku­ren­cyj­na za­wiść. W świą­tecz­ne i dżdży­ste dni, gdy ob­szedł­szy kil­ka­na­ście ulic, nie wi­dy­wał na sta­cjach tak­só­wek, iry­to­wał go ten nad­mier­ny ruch. Praw – dzi­wa przy­jem­ność by mu spra­wi­ło, gdy­by tyl­ko je­den, je­dy­ny sa­mo­chód krą­żył po mie­ście. Kształt­na ma­szy­na zbu­dzi­ła w jego sta­ro­ka­wa­ler­skiej du­szy in­stynk­ty oj­cow­skie. Za­czy­nał się do niej przy­wią­zy­wać, jak do cór­ki.

I oto na­gle, pew­nej przy­god­nej nie­dzie­li, gdy już się za­czy­na­ły spa­ce­ry pod­miej­skie, szczę­śli­wa tak­sów­ka, któ­ra po­win­na była tego dnia przy­nieść nie­by­wa­łe ja­kieś sumy, przy­nio­sła do­chód tak mi­zer­ny, że dla roz­mi­ło­wa­ne­go w niej pana Szczur­ki sta­ło się to już przy­kro­ścią uczu­cio­wą. Na­stęp­nej nie­dzie­li po­wtó­rzy­ło się to samo zja­wi­sko. Po­tem gwał­tow­ny spa­dek za­zna­czył się w jed­nym z po­wsze­dnich dni, w środ­ku ty­go­dnia. Broń­ski, któ­re­mu Szczur­ka zwró­cił uwa­gę na to dziw­ne zja­wi­sko, zba­ga­te­li­zo­wał je z nie­zro­zu­mia­łą obo­jęt­no­ścią.

– Roz­ma­icie bywa. Cza­sa­mi lu­dzie jeż­dżą wię­cej, cza­sem mniej.

Szczur­ce to nie wy­star­czy­ło. Z do­świad­cze­nia już wie­dział, że by­wa­ły dni gor­sze i lep­sze, w każ­dym jed­nak ra­zie naj­słab­sze na­wet dni nor­mal­ne nie wy­ka­zy­wa­ły tak gwał­tow­nych róż­nic. Zro­dzi­ło się w nim przy­kre po­dej­rze­nie, że się po­my­li­li co do uczci­wo­ści szo­fe­ra. Po­sta­no­wił go spryt­nie wy­ba­dać. Przy­ja­cie­la w to nie wta­jem­ni­czał, gdyż go uwa­żał za zbyt mięk­kie­go czło­wie­ka, któ­ry za­wsze sta­rał się wszyst­kie za­tar­gi ła­go­dzić.

Ba­da­nie nie było trud­ne. Pan Za­le­siń­ski od­ra­zu opo­wie­dział praw­dę. I ta praw­da była w cy­ni­zmie swo­im tak ohyd­na, że Szczur­ka w jed­nej chwi­li stra­cił wia­rę w uczci­wość ludz­ką. Broń­ski, sześć­dzie­się­cio­let­ni, z któ­rym się zna­li od wstęp­nej kla­sy i o któ­re­go krysz­ta­ło­wym cha­rak­te­rze przez pięć­dzie­siąt lat nie wąt­pił, miał ja­kąś dziew­czy­nę i wo­ził ją za mia­sto ich tak­sów­ką z wy­łą­czo­nym licz­ni­kiem. Za­le­siń­ski sani był tem zgor­szo­ny. Za­uwa­żył na­wet iro­nicz­nie, że gdy się panu Broń­skie­mu ko­biet chcia­ło, mógł so­bie bar­dziej od­po­wied­niej wie­kiem po­szu­kać. Bo to była mło­da, naj­wy­żej dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czy­na. Pra­co­wa­ła u fry­zje­ra, bo już nie­raz wy­sta­wał przed skle­pem. Gwał­tow­nym wstrzą­śnie­niom mo­ral­nym to­wa­rzy­szył za­wsze u pana Szczur­ki sil­ny roz­strój żo­łąd­ka. Dwa dni cięż­ko prze­cho­ro­wał, ale to go uchro­ni­ło od ja­kiejś fan­ta­stycz­nej awan­tu­ry z Broń­skim. Gdy­by przy­ja­ciel na­wi­nął mu się przed oczy bez­po­śred­nio po re­we­la­cjach szo­fe­ra, Szczur­ka był­by go co naj­mniej spo­licz­ko­wał. Nie cho­dzi­ło tu o kil­ka­dzie­siąt zło­tych. Dla Szczur­ki nad­uży­cie roz­kła­da­ło się na całe pięć­dzie­siąt lat, w cią­gu któ­rych uwa­żał Broń­skie­go za nie­ska­zi­tel­nie uczci­we­go czło­wie­ka. I da­ro­wać mu nie mógł dwu­dzie­sto­let­niej dziew­czy­ny. Nie dla­te­go, żeby był sam prze­sad­nie cno­tli­wy, albo wy­sty­gły ze wszyst­kich po­żą­dań. Żyły w nim zmy­sły i pew­ną, głę­bo­ką przy­jem­ność, z któ­rą się z ni­kim nie dzie­lił, spra­wia­ło mu stwier­dze­nie fak­tu, że siły nie za­wo­dzi­ły go jesz­cze. Ale po­cią­ga­ły go tyl­ko ko­bie­ty doj­rza­łe. Lu­bo­wa­nie się w pod­lot­kach uwa­żał teo­re­tycz­nie za zwy­rod­nie­nie. Wpraw­dzie pan­na od pa­znok­ci nie była bez­względ­nie pod­lot­kiem, w sto­sun­ku do Broń­skie­go, jed­nak moż­na ją było uwa­żać za pod­lot­ka. "Ta ja­kaś tam" pcha­ła sta­re­go dur­nia do zgu­by. I lin­ja upad­ku przy­ja­cie­la przed­sta­wia­ła się panu Szczur­ce ja­sno. Od roz­pu­sty – do nie­uczci­wo­ści.

Po dwóch dniach cho­ro­by czuł się tak osła­bio­ny, że nie miał siły na pro­wa­dze­nie przy­krych roz­mów. Do­wie­dział się na­to­miast, że Broń­ski znów przez całe jed­no po­po­łu­dnie ob­wo­ził swo­ją pa­nien­kę po pod­miej­skich let­ni­skach. Naj­gor­sze było to, że, ochło­nąw­szy z pierw­sze­go obu­rze­nia, pan Szczur­ka wy­czu­wał ze wsty­dem w du­szy pe­wien lęk przed roz­pra­wą z przy­ja­cie­lem. Z na­tu­ry był ła­god­ny i nie­śmia­ły i nie­raz w ży­ciu re­zy­gno­wał ze swo­ich praw i pre­ten­syj, aby tyl­ko unik­nąć nie­mi­łych za­tar­gów. Zda­wał so­bie jed­nak spra­wę, że po­mi­jać mil­cze­niem tak ja­skra­we­go wy­bry­ku nie mógł. Pod wpły­wem we­wnętrz­nej roz­ter­ki du­cho­wej tak stra­cił wia­rę we wszyst­ko, że i opo­wia­da­nie szo­fe­ra za­czę­ło bu­dzić w nim wąt­pli­wość. A może kła­mał i wy­my­ślił całą tą hi­stor­ję, żeby po­kryć wła­sne nad­uży­cia? Za­sta­na­wia­jąc się nad tem, do­szedł do wnio­sku, że na za­sa­dzie oskar­że­nia szo­fe­ra nie mógł jesz­cze wsz­czy­nać awan­tu­ry z przy­ja­cie­lem. Po­sta­no­wił zba­dać rzecz wła­sne­mi ocza­mi i przedew­szyst­kiem za­cząć od ka­za­nia tej ja­kiejś pan­nie, któ­ra ja­ko­by pcha­ła Broń­skie­go do zgu­by. My­śli tej chwy­cił się z przy­jem­no­ścią, po­nie­waż po­zwa­la­ła mu na odło­że­nie przy­krej roz­mo­wy. I tego sa­me­go dnia jesz­cze wy­brał się pod wska­za­nym ad­re­sem do fry­zje­ra. Pra­co­wa­ła tam rze­czy­wi­ście pa­nien­ka, któ­rej wy­gląd ści­śle się zga­dzał z opo­wie­dzia­nym mu przez Za­le­siń­skie­go ry­so­pi­sem. Ale wy­war­ła ona na nim wra­że­nie isto­ty tak dzie­cin­nej jesz­cze i skrom­nej, że po­gląd jego na pcha­nie do zgu­by mu­siał ulec za­sad­ni­czej zmia­nie. Już je­że­li kto kogo, to wła­śnie sta­ry roz­pust­nik, Broń­ski mógł do zgu­by pchać to dziec­ko. I pan Szczur­ka po­sta­no­wił prze­ciw­dzia­łać. Po­raz pierw­szy w ży­ciu za­jął się pie­lę­gno­wa­niem pa­znog­ci. Ale zato, jakg­dy­by chcąc swą prze­szłość od­ro­bić, pod­da­wał się tym za­bie­gom co­raz czę­ściej. W pierw­szym ty­go­dniu dwa razy, w dru­gim trzy, w trze­cim czte­ry i wresz­cie stał się co­dzien­nym go­ściem we fry­zjer­ni. Pan­na Ha­li­na uda­wa­ła już tyl­ko, oczy­wi­ście, że mu ob­ci­na i la­kie­ru­je pa­znok­cie, bo gdy­by chcia­ła to wy­ko­ny­wać z nor­mal­ną su­mien­no­ścią, to pan Szczur­ka wo­gó­le już­by pal­ców nie miał, ale dzię­ki tym co­dzien­nym wi­zy­tom, zna­jo­mość z pan­ną Ha­li­ną mo­gła się prze­nieść poza fry­zjer­nię. Wresz­cie, pew­ne­go dnia, pan Szczur­ka, tro­chę zmie­sza­ny i za­wsty­dzo­ny, zwró­cił się do Za­le­siń­skie­go z proś­bą o za­cho­wa­nie ta­jem­ni­cy w pew­nej spra­wie, zwłasz­cza przed Broń­skim. I, gdy szo­fer mu przy­rzekł mil­czeć, jak grób, po­je­cha­li na spa­cer z pan­ną Ha­li­ną, oczy­wi­ście, nie włą­cza­jąc licz­ni­ka. Rów­nież te spa­ce­ry trwa­ły kil­ka mie­się­cy. Pan­na Ha­li­na mu­sia­ła rzu­cić po­sa­dę u fry­zje­ra, bo mo­gła pro­wa­dzić ży­cie po­dwój­ne, ale na po­trój­ne już jej bra­kło cza­su. Przy­się­gła panu Szczur­ce, że daw­no ze­rwa­ła wszel­kie sto­sun­ki z Broń­skim. Dla pana Szczur­ki była to wia­do­mość wiel­ce ra­do­sna, któ­rą psu­ła jed­nak co­raz głęb­sza me­lan­chol­ja Ha­li­ny. Wciąż mu ro­bi­ła wy­rzu­ty, że ją spro­wa­dził z dro­gi cno­ty i zła­mał ży­cie. Pan Szczur­ka czuł się w głę­bi du­szy wo­bec niej win­nym i dał jej z resz­tek swych ka­pi­ta­łów parę ty­się­cy zło­tych na wy­na­gro­dze­nie krzyw­dy. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie zro­bił to i Broń­ski. Wte­dy Ha­li­na wrę­czy­ła pie­nią­dze Broń­skie­go Szczur­ce, a Szczur­ki Broń­skie­mu i ku­piw­szy roz­kle­ko­ta­ną tak­sów­kę, wy­szła za mąż za szo­fe­ra Za­le­siń­skie­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: