Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przebudzenie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przebudzenie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 193 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po re­wi­zyi, któ­ra trwa­ła pra­wie całą noc, pana Jana Do­wna­ra aresz­to­wa­no.

Było jesz­cze zu­peł­nie sza­ro, kie­dy przez pu­ste uli­ce szedł pod zbroj­ną stra­żą do wię­zie­nia. Wy­so­ki, bar­czy­sty po­li­cy­ant su­nął przed nim z taką po­wa­gą i god­no­ścią, że panu Ja­no­wi na­ra­zie wy­da­ło się, że to idzie przed nim sam pan ko­mi­sarz. Pan Jan raz tyl­ko przy za­ła­twia­niu ja­kichś for­mal­no­ści pa­spor­to­wych, wi­dział ko­mi­sa­rza swo­je­go cyr­ku­łu i za­pa­mię­tał jego ge­ne­ral­skie ge­sty i ge­ne­ral­ską po­sta­wę.Ten, idą­cy przed nim po­li­cy­ant, miał w so­bie coś ge­ne­ral­skie­go i przy­po­mi­nał panu Ja­no­wi ko­mi­sa­rza.

Za pa­nem Ja­nem szło czte­rech żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi. Stą­pa­li cięż­ko, szła­piąc ogrom­ne­mi bu­ci­ska­mi po wy­bo­istym bru­ku ulicz­nym.

Panu Ja­no­wi do­ku­czał wil­got­ny chłód mar­co­we­go po­ran­ku. Przez cien­kie, gem­zo­we bu­ci­ki chwy­tał go lep­kiem bło­tem za nogi i szedł w górę po ko­ściach dresz­czem… Brr.

Nie­spa­na noc, peł­na ja­kichś wstrzą­śnień i wra­żeń nie­mi­łych – wy­ko­le­iła go zu­peł­nie. Ręce w głę­bo­kich kie­sze­niach je­sien­ne­go pal­to­ta trzę­sły się, dol­na szczę­ka ner­wo­wo ude­rza­ła o gór­ną, a my­śli bez­ład­nie plą­ta­ły się po gło­wie.

Nie­raz wra­ca! do domu o świ­cie, lecz każ­dy taki spóź­nio­ny po­wrót miał przed­smak bli­skie­go wy­po­czyn­ku. W wy­god­nem łóż­ku cze­kał go zmę­czo­ny sen bez śnia­da, spo­koj­ne trwa­nie bez my­śli… Przez za­pusz­czo­ne ro­le­ty za­glą­dał do po­ko­ju dzień… Za­sy­pia­jąc, sły­szał ci­che stą­pa­nia i szep­ty. – Ma­ry­nia i mała Nika cho­dzi­ły na pal­cach, roz­ma­wia­ły ci­cho, ci­chut­ko… Dziś jak­że in­a­czej się czu­je! Nie wie, co go cze­ka, nie wie, do­kąd idzie…

Z wy­lo­tów ulic po­przecz­nych, koło któ­rych prze­cho­dzi­li, zry­wał się wiatr chłod­ny, doj­mu­ją­cy, ude­rzał w twarz, wci­skał się mię­dzy poły pal­to­ta i prze­raź­li­wie hu­czał w uszach. Wów­czas po­li­cy­ant oglą­dał się poza sie­bie nie­spo­koj­nie… a żoł­nie­rze przy­śpie­sza­li kro­ku i ota­cza­li pana śiał pan Jan i co­raz głę­biej wsu­wał gło­wę mię­dzy ra­mio­na, a ręce w kie­sze­nie pal­to­ta.

Bo pół­go­dzin­nej wę­drów­ce wpro­wa­dzo­no go wresz­cie na za­bru­ko­wa­ny po­dwó­rzec wię­zien­ny, skąd po ka­mien­nych schod­kach do­stał się do ob­szer­nej sie­ni. W sie­ni pa­no­wał jesz­cze mrok, w któ­rym z trud­no­ścią zdo­iał roz­róż­nić ni­skie ław­ki do­ko­ła ścian i oszklo­ne drzwi w głę­bi, wio­dą­ce na ko­ry­tarz.

Na chwi­lę po­zo­sta­wio­no go sa­me­go w sie­ni. Usiadł na ław­ce i wci­snął się w kąt. Był rad, że nie sma­ga już go wi­cher, że oto­czy­ły go ja­kieś gru­be, czar­ne ścia­ny i że ma su­chą, ka­mien­ną po­sadz­kę pod no­ga­mi. Po­mi­mo tego dzwo­nił jesz­cze zę­ba­mi i trząsł się od zim­na…

Nig­dy nie bał się zim­na i nie ro­zu­miał, dla­cze­go dziś tak strasz­nie prze­marzł. Nie ro­zu­miał rów­nież, dla­cze­go jest tu­taj, w wię­zie­niu? Jak się to wszyst­ko sta­ło? Sam wi­dział czar­no na­bia­łem roz­kaz aresz­to­wa­nia… Pa­mię­ta do­sko­na­le… było: Jan Do­wnar. Jan Do­wnar.

O dwu­na­stej w nocy ktoś ener­gicz­nie za­dzwo­nił do drzwi ze scho­dów i jed­no­cze­śnie ktoś dru­gi za­czął do­bi­jać się do kuch­ni… Kto?….

Po­li­ca.

szło ich dzie­się­ciu… nie! pięt­na­stu… Mie­li miny po­waż­ne, urzę­do­we… A on au­to­ma­tycz­nie otwie­ra! przed nimi wszyst­kie szu­fla­dy, drżą­ce­mi rę­ka­mi roz­kła­da! pa­pie­ry, fo­to­gra­fie, li­sty… tłó­ma­czył… czy­tał… Wi­dział do­ko­ła sie­bie ja­kichś ob­cych lu­dzi i prze­ra­żo­ne, wy­lę­kłe oczy Ma­ry­ni… Cho­dzi­ła za nim, jak cień, i szep­ta­ła:

– Co to? Jan­ku, co to?

– Nic… nic… uspo­kój się – od­po­wia­dał i ści­skał ją za rękę.

A po­tem ka­za­no mu się ubrać i iść. Oplo­tły go bia­łe, cie­płe ręce, za­drża­ły na ustach jego tłu­mio­nym pła­czem cie­płe usta…

Po­szli… W cyr­ku­le, w brud­nym, sza­rym po­ko­ju z por­tre­tem w zło­co­nej ra­mie po­sie­dzia­no mu raz jesz­cze, że jest aresz­to­wa­ny, i ka­za­no coś pod­pi­sać… Czer­wo­ny nos po­moc­ni­ka ko­mi­sa­rza po­chy­lił się nad jego pod­pi­sem. – Cha­ra­szo! Wie­di­tie! Zno­wu zna­lazł się na uli­cy, zno­wu owiał go chłód…

Do­brze, że sie­dzi już w ką­cie, przy­tu­lo­ny do wy­tar­tej, brud­nej ścia­ny, sam… sam zu­peł­nie…

Wię­zie­nie bu­dzi­ło się ze snu. Z ko­ry­ta­rzów przez oszklo­ne drzwi za­czę­ły do­la­ty­wać gło­sy roz­mów, stą­pa­nia ja­kichś cięż­kich nóg i dzwo­nie­nie cięż­kich, wię­zien­nych klu­czów. Gdzieś za­dzwo­ni­ły szy­by we drzwiach, któś prze­bie­gi po scho­dach.

Pana Jana mo­rzy­ła sen­ność, ja­kieś mgły na­peł­ni­ły mu oczy… Prę­dzej… prę­dzej za­snąć, choć na chwi­lę… I na­gle wy­rósł przed nim, jak z pod zie­mi, ten sam po­li­cy­ant, któ­ry go przy­pro­wa­dził, i w mil­cze­niu wska­zał mu drzwi do kan­ce­la­ryi.

Pan Jan ziew­nął i po­szedł we wska­za­nym kie­run­ku.

W kan­ce­la­ryi było peł­no sto­łów po­peł­nio­nych i po­dra­pa­nych. Przy sto­lach sta­ły je­sio­no­we, żół­te krze­sła z po­wy­cie­ra­ne­mi po­rę­cza­mi i z po­dar­tą na sie­dze­niach ce­ra­tą. Przez śro­dek po­ko­ju, po bia­łej i nie­rów­nej pod'.odze,biegł sza­ry, su­kien­ny chod­nik.

Przy jed­nym ze sto­łów w głę­bi po­ko­ju, sie­dział za­spa­ny i nie­umy­ty urzęd­nik, przy drzwiach sta­ło dwóch straż­ni­ków wię­zien­nych. Je­den z nich był bar­dzo wy­so­ki i miał czer­wo­ną twarz z su­mia­stym wą­sem pod no­sem, dru­gi był ni­ski i krzy­wy, twarz miał bla­dą, brud­ny, na­stro­szo­ny wąs i oczy pa­trzą­ce zpo­deł­ba. Panu Ja­no­wi wy­da­ło się, że ci obaj straż­ni­cy i ten za­spa­ny urzęd­nik, to dal­szy ciąg mi­zer­ne­go ume­blo­wa­nia kan­ce­la­ryi wię­zien­nej, tak do­peł­nia­ły się na­wza­jem ciem­ne bar­wy szy­ne­lów z po­dar­tą ce­ra­tą krze­seł i sza­ry, wy­dep­ta­ny chod­nik, z brud­ną sza­ro­ścią twa­rzy nie­umy­te­go i za­spa­ne­go urzęd­ni­ka.

Po­li­cy­ant roz­ka­zu­ją­cym to­nem po­pro­sił o zdję­cie pał­ta i ma­ry­nar­ki – i jed­no­cze­śnie pan Jan uczuł na so­bie ręce straż­ni­ka z czar­ną bro­dą. Ob­ję­ły go wpół, peł­zły nadół po cie­le, uto­nę­ły na chwi­lę w kie­sze­niach spodni i ze­śli­znę­ły się po ko­la­nach na mo­kre i brud­ne bu­ci­ki. Pan Jan jed­no­cze­śnie wi­dział, jak straż­nik z su­mia­stym wą­sem trzę­sie jego ma­ry­nar­kę i re­wi­du­je kie­sze­nie pal­to­ta… Po­tem za­bra­no mu szel­ki, kra­wat i ze­ga­rek i po­zwo­lo­no się ubrać. Po­wo­li na­cią­gał na sie­bie ma­ry­nar­kę i czuł na po­wie­kach co­raz więk­szą sen­ność. Sza­ry chod­nik za­czął nie­przy­jem­nie fa­lo­wać, a brud­ne i po­dar­te krze­sła ko­ły­sa­ły się jak łód­ki na wo­dzie.

Po chwi­li sie­dział na jed­nym z tych brud­nych krze­seł na­wprost urzęd­ni­ka i od­po­wia­da? na py­ta­nia.

Odzie się uro­dził? Gdzie? Da­le­ko – w jed­nej z pół­noc­nych gu­ber­ni! Li­twy… wy­mie­nił na­zwę… Miesz­kał na wsi… po­tem uczył się w Wil­nie, po­tem w głę­bi Rosy i… O, da­le­ko! bar­dzo da­le­ko, gdzieś na koń­cu Ro­syi… Po­tem po­wró­cił do kra­ju… Czem się trud­ni? z cze­go żyje? Jest ar­ty­stą… nie!… nie ma­lu­je, nie pi­sze… Skoń­czył pra­wo – jest praw­ni­kiem… Czy jest żo­na­ty? Czy ma dzie­ci?… Py­ta­nia sy­pa­ły się jed­no po dru­giem, za­chry­pły głos urzęd­ni­ka pełzł po nim dłu­go i skrzy­piał, jak źle na­sma­ro­wa­ne drzwi… Ma… ma żonę i jed­no dziec­ko, tyl­ko jed­ną małą có­recz­kę Nike… Ach, ten za­chry­pły urzęd­nik nie zna jego có­recz­ki! – my­ślał i od­po­wia­dał w dal­szym cią­gu sen­nie, zie­wa­jąc co chwi­la, a przed za­mglo­ne­mi jego ocza­mi prze­su­wa­ły się ja­kieś da­le­kie ob­ra­zy, cho­dzi­ły ja­kieś mgły zna­jo­me, peł­ne kształ­tów za­pa­mię­ta­nych nie­gdyś przed laty i po­zba­wio­nych sza­rej po­wsze­dnio­ści.

Wi­dział urwi­sty brzeg rze­ki, wi­dział wiel­ki ian psze­ni­cy, fa­lu­ją­cy zło­tem, bez­kre­sny… mia­stecz­ko… bia­ły ko­śció­łek z czer­wo­nym da­chem… sklep z zie­lo­ny­mi okien­ni­ca­mi… dłu­gi sza­ry mur i zie­lo­ne ko­pu­ły cer­kiew­ki…

Po­tem wi­dział ser­decz­ną gło­wę ojca… po­tem ja­kieś oczy cha­bro­we, dzie­cin­nie bez­rad­ne i jed­no­cze­śnie głę­bo­kie, jak dwa mo­rza…

– Pad­pi­szy­tie! – po­wie­dział wresz­cie urzęd­nik, pod­su­wa­jąc mu po­żół­kły ar­kusz pa­pie­ru.

Pod­pi­sał.

– W 63 no­mier – zwró­cił się urzęd­nik do straż­ni­ka.

Wy­so­ki z du­żym, pło­wym wą­sem straż­nik za­stu­kał bu­ta­mi po pod­ło­dze i za­dzwo­nił klu­cza­mi. Pan Jan wstał i wy­szedł za nim drzwia­mi wio­dą­ce­mi na ko­ry­tarz wię­zien­ny. Na ko­ry­ta­rzu było jesz­cze mrocz­no. Z koń­ca, przez po­dwój­ne, oszkio­ne drzwi z za­kra­to­wa­ne­go okna, są­czy­ło się sza­re, nie­pew­ne świa­tło bu­dzą­ce­go się, mar­co­we­go dnia.

Po czar­nych, że­la­znych scho­dach we­szli na pię­tro. Na pię­trze był taki sam ko­ry­tarz, tak samo prze­dzie­lo­ny oszklo­ne­mi drzwia­mi i z obu stron za­koń­czo­ny za­kra­to­wa­ne­mi okna­mi.

Pan Jan szedł za straż­ni­kiem sen­nie i po­wo­li. My­śli plą­ta­ły się bez­ład­nie:

– Wię­zie­nie… to tak się wcho­dzi do wię­zie­nia!… po ta­kich czar­nych, dłu­gich scho­dach… przez taki dłu­gi ko­ry­tarz… W oknach, we drzwiach, wszę­dzie kra­ty, peł­ne oczu pod­pa­tru­ją­cych i szpie­gu­ją­cych… za kra­ta­mi sie­dzą lu­dzie – i on, Jan Do­wnar, bę­dzie sie­dział…

Skrę­ci­li na lewo. Oszklo­ne drzwi otwo­rzy­ły się przed nimi bez szme­ru i tyl­ko przy za­my­ka­niu za­dzwo­ni­ły że­la­zem cięż­kich ram.

Przez śro­dek ko­ry­ta­rza biegt tak, jak w kan­ce­la­ryi, dłu­gi, sza­ry, chod­nik. Ko­ry­tarz był nie skoń­cze­nie dłu­gi, skle­pio­ny i mrocz­ny. Z obu stron cią­gnę­ły się aż do koń­ca dwa sze­re­gi za­mknię­tych, po­ma­lo­wa­nych smo­łą na czar­no, drzwi.

U wej­ścia spo­tkał ich straż­nik od­dzia­ło­wy Ma­kar Li­si­ca, i ba­daw­czem spoj­rze­niem zmie­rzył pana Jana. Ma­kar Li­si­ca był już od lat kil­ku­na­stu straż­ni­kiem wię­zien­nym i miał oczy wpraw­ne do oce­ny no­wych przy­by­szów. Od­ra­zu po­znał, z kim ma do czy­nie­nia.

Po ukoń­cze­niu służ­by woj­sko­wej, za­miast wró­cić do swej wio­ski ro­dzin­nej, wstą­pił do służ­by wię­zien­nej. Zpo­cząt­ku przy­tło­czy­ła go po­nu­rość mrocz­nych ko­ry­ta­rzów i gę­ste siat­ki rdza­wych krat w każ­dem oknie. Po­wo­li jed­nak przy­zwy­cza­ił się do wię­zien­ne­go ży­cia, wrósł w tę za­ry­glo­wa­ną mrocz­ność i znie­czu­lał na dra­ma­ty, któ­re co­dzien­nie na czte­ry spu­sty za­my­kał swy­mi cięż­ki­mi klu­cza­mi. Uszy za­czę­ły chci­wie i zdra­dziec­ko pod­słu­chi­wać, a oczy pod­pa­try­wać. Na­wet cała po­wierz­chow­ność jego zna­ko­mi­cie do­sto­so­wa­ła się do tego po­nu­re­go oto­cze­nia. Oczy na­bra­ły ja­kie­goś chy­tre­go wy­ra­zu, i pa­trzy­ły zpo­deł­ba, gło­wa po­chy­li­ła się na­przód i we­szła głę­bo­ko mię­dzy ko­ści­ste, sze­ro­kie ra­mio­na. To spra­wia­ło wra­że­nie, że jest gar­bu­sem. Kie­dy za­czy­nał mó­wić, usta jego kur­czy­ły się tak, że każ­dy my­ślał, iż się śmie­je. Ale

Ma­kar nie śmiał się pra­wie nig­dy – był, jak wię­zie­nie, po­nu­ry i skry­ty. Miesz­kał wraz z żoną Pra­sko­wią w ob­rę­bie wię­zie­nia, w ma­łym dom­ku pię­tro­wym. Pra­sko­wią była cór­ką pod­ofi­ce­ra żan­dar­mów z cy­ta­de­li, Wła­so­wa. Sta­ry żan­darm od­wie­dzał ich dość czę­sto. Pod­czas od­wie­dzin wy­pi­jał zwy­kle nie­zli­czo­ną ilość szkla­nek her­ba­ty. Li­si­ca lu­bił te­ścia i chęt­nie z nim roz­ma­wiał o po­li­ty­ce.

– Sła­wa Bohu, uśmi­rym – po­wta­rzał, ile­kroć Wła­sow za­czy­nał mó­wić o re­wo­lu­cyi.

– Izwiest­no – po­ta­ki­wał mu teść.

Dziś, obej­rzaw­szy uważ­nie pana Jana, Li­si­ca py­ta­ją­co spoj­rzał na ko­le­gę z su­mia­stym wą­sem.

– 63 – od­po­wie­dział ten i zaj­rzał w głąb ko­ry­ta­rza.

– Oho! szczę­śliw­czyk z pana… naj­lep­sza cela, sa­lo­no­wy po­kój – po­wie­dział Li­si­ca i za­dzwo­nił klu­cza­mi.

– Naj­lep­sza… naj­lep­sza… – po­wta­rzał w du­chu pan Jan i po­wlókł się za Li­si­cą w gtąb ko­ry­ta­rza.

Po chwi­li zna­lazł się w nie­du­żym, kwa­dra­to­wym po­ko­iku o bia­łych ścia­nach i ma­łem okien­ku u góry. W ką­cie, mię­dzy wmu­ro­wa­ną w ścia­nę de­ską, imi­tu­ją­cą stół, a ścia­ną ze­wnętrz­ną był za­wie­szo­ny z sza­re­go płót­na ha­mak do spa­nia, z dru­giej stro­ny było to samo. Na jed­nym z nich le­ża­ła czy­jaś po­ściel i ubra­nie, ale w celi nie było ni­ko­go.

– Będę tu nie sam? – za­py­tał Li­si­cę.

Z to­wa­rzy­szem… A cóż, z to­wa­rzy­szem we­se­lej bę­dzie – od­parł Li­si­ca i wy­su­nął się z celi na ko­ry­tarz.

Pan Jan ucie­szył się, że bę­dzie miał to­wa­rzy­sza. Za­wszeć we dwóch we­se­lej – wię­zien­ne dni będą krót­sze, nie bę­dzie tej wię­zien­nej sa­mot­no­ści! Wię­zie­nie za­wsze wy­obra­żał so­bie, jako cią­głą, bez­na­dziej­nie głu­chą i za­po­mnia­ną sa­mot­ność, za­mknię­tą na czte­ry spu­sty po­je­dyn­czość. I na­gle do­wia­du­je się, że bę­dzie miał to­wa­rzy­sza.

– To­wa­rzysz wię­zien­ny… kto on?… za co sie­dzi? – my­slał, ukła­da­jąc się na pu­stym ha­ma­ku i okry­wa­jąc się pal­to­tem.

Na po­sia­niu le­ża­ło ubra­nie – sza­ra, wy­tar­ta i po­strzę­pio­na ma­ry­nar­ka, ka­mi­zel­ka z brud­ną i po­dar­tą pod­szew­ką i po­strzę­pio­ny koł­nie­rzyk… Znisz­czo­ne, sta­re ubra­nie za­czę­ło opo­wia­dać panu Ja­no­wi o swo­im wła­ści­cie­lu. To­wa­rzysz wię­zien­ny w drze­mią­cych oczach pana Jana, za­czął przy­oble­kać się w żywe kształ­ty. W po­ko­ju, w cia­snej celi było peł­no jego ru­chów i gło­su…

I na­gle oczy za­mknę­ły się, a my­śli roz­pły­nę­ły się w bez­kształ­tach snu.

Spał snem ka­mien­nym, snem czło­wie­ka zmę­czo­ne­go do utra­ty zmy­słów, prze­stał eg­zy­sto­wać zu­peł­nie…

Kie­dy obu­dził się, skle­pio­na, bia­ła cela była peł­na słoń­ca. Otwo­rzył i za­mknął oczy – i zno­wu otwo­rzył i za­mknął, i le­żał w zdrę­twia­łym bez­ru­chu…

Więc to praw­da, to rze­czy­wi­stość!… Obu­dzi! się w. wię­zie­niu… Jan Do­wnar sie­dzi w wię­zie­niu…

Co­dzien­nie zra­na w ga­ze­tach pod ru­bry­ką: aresz­to­wa­nia i re­wi­zye – prze­bie­ga! oczy­ma na­zwi­ska aresz­to­wa­nych, po­tem my­ślał o nich przy śnia­da­niu, po­tem w cu­kier­ni mó­wił o nich z przy­ja­ciół­mi.

A dziś jest już sam aresz­to­wa­ny i wtrą­co­ny do wię­zie­nia… Jak to brzmi! Jan Do­wnar wtrą­co­ny do wię­zie­nia.

Ory­gi­nal­nie… Na­pi­szą o tem w ga­ze­tach, a przy­ja­cie­le i zna­jo­mi będą my­śle­li o nim przy śnia­da­niu i będą roz­ma­wia­li o nim w cu­kier­ni. Kel­ner bę­dzie nad­sta­wia! uszu, pod­słu­chu­jąc cie­ka­wą roz­mo­wę o aresz­to­wa­niu sta­łe­go go­ścia.

Jan Do­wnar sie­dzi w wię­zie­niu. Więc to ta re­wo­lu­cya, o któ­rej przed­wczo­raj jesz­cze roz­pra­wiał w ba­rze pod Wie­chą, ta re­wo­lu­cya, któ­rą tak uwiel­biał gło­śno, po­ka­za­ła mu swo­je pa­zu­ry…

Ma­ry­nia za­wsze mó­wi­ła, że jest nie­ostroż­ny. Otwo­rzył oczy.

W sza­rej ma­ry­nar­ce, w brud­nym, po­strzę­pio­nym koł­nie­rzy­ku cho­dził po ce'.i ni­ski, szczu­pły blon­dyn. Mógł mieć naj­wy­żej lat trzy­dzie­ści. Dłu­gie, rzad­kie wło­sy nie­zde­cy­do­wa­ne­go ko­lo­ru bie­gły na tył gto­wy, od­sła­nia­jąc wy­so­kie czo­ło. Twarz mial żół­tą i ko­ści­stą, o wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych i gru­bych, mię­si­stych war­gach. Wą­sów pra­wie nie miał, tyl­ko na szyi i koło uszu, ro­sły nie­rów­ne i rzad­kie kępy wło­sów. Ubra­nie le­ża­ło na nim nie­wy­god­nie, ma­ry­nar­ka wła­zi­ła na szy­ję i do­ty­ka­ła nie­rów­nych ko­smy­ków wło­sów na gło­wie, spodnie marsz­czy­ły się i krę­po­wa­ły ru­chy.

Pan Jan po­śpiesz­nie zmru­żył oczy i leża! zno­wu nie­ru­cho­my, czu­jąc przy so­bie bli­ską obec­ność tego nie­zna­jo­me­go i ob­ce­go czło­wie­ka. Czuł do nie­go żal – ten wą­tły i bez­sil­ny pra­wie czło­wiek mi­mo­wo­li zro­bił mu za­wód. Ład­ny re­wo­lu­cy­oni­sta!

Pan Jan wo­gó­le stał da­le­ko od re­wo­lu­cya. Ru­chy mas, nie­złom­nie moc­ne pro­te­sty sza­rych tłu­mów, po­je­dyn­cze wy­bu­chy i bo­ha­ter­stwa, przy­oble­kły się w jego wy­obraź­ni w ja­kieś oso­bo­we, uro­jo­ne kształ­ty. Zda­wa­ło mu się, że re-wo­lu­cy­oni­ści to ja­kieś wiel­kie ol­brzy­my, o dłu­gich, ży­la­stych rę­kach, ocie­ka­ją­cych krwią, i ba­rach atle­ty. Wy­ra­zy: ro­bot­nik, lud – two­rzy­ły wiel­kie sza­re ob­ra­zy, czar­ne syl­we­ty za­dy­mio­nych, fa­brycz­nych miast, na­wo­ły­wa­nia, krzy­ki, i zgrzyt ma­szyn. Wi­dział ogrom­ną rękę, dźwi­ga­ją­cą ol­brzy­mi młot, na­brzmia­łe wiel­kim wy­sił­kiem, mię­śnie – zu­peł­nie, jak na afi­szu ja­kiejś wy­sta­wy ber­liń­skiej. Wy­raz: re­wo­lu­cya – da­wał zu­peł­nie inny ob­raz. Wi­dział sza­re mro­wie ludu, dłu­gie węże uro­czy­stych po­cho­dów, sły­szał stą­pa­nia ty­sią­ca nóg, od­de­chy ty­sią­ca pier­si i nie­sfroj­ną, nie­rów­ną, chó­ral­ną pieśń… I na­gle ten re­wo­lu­cy­oni­stą, bez mię­śni, bez krwi, o twa­rzy żół­tej i po­marsz­czo­nej, jak cy­try­na! Co za za­wód! Więc to tak wy­glą­da ten bunt, zmia­ta­ją­cy sta­re po­rząd­ki i sta­re pra­wa?

Otwo­rzył oczy i usiadł na płót­nie. W tej­że chwi­li za­czę­ły na nie­go ba­daw­czo pa­trzyć siwe oczy to­wa­rzy­sza. W spoj­rze­niu tem byia ja­kaś nie­przy­jem­na, po­dejrz­li­wa skry­tość czło­wie­ka-pod­pa­try­wa­ne­go i szpie­go­wa­ne­go na każ­dym kro­ku i jed­no­cze­śnie chci­wa cie­ka­wość więź­nia za­mknię­te­go w sa­mot­no­ści go­łych ścian i krat.

Za­trzy­ma! się na chwi­lę pod ścia­ną i za­py­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: