Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przebudzenie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przebudzenie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Zie­lo­no­żół­ta pa­pu­ga wi­szą­ca w klat­ce przy drzwiach po­wta­rza­ła w kół­ko:

– Al­lez vous-en! Al­lez vous-en! Sa­pri­sti! Już do­brze!

Zna­ła tro­chę hisz­pań­ski, a tak­że ję­zyk nie zna­ny ni­ko­mu z wy­jąt­kiem za­pew­ne droz­da w klat­ce po dru­giej stro­nie wej­ścio­wych drzwi, któ­ry z obłęd­nym upo­rem wy­śpie­wy­wał gło­sem fle­tu me­lo­die uno­szo­ne przez wiatr.

Pan Pon­tel­lier nie mo­gąc w spo­ko­ju prze­czy­tać ga­ze­ty wstał z obu­rzo­nym wy­ra­zem twa­rzy, burk­nął coś pod no­sem i skie­ro­wał się ku ga­le­ryj­ce, któ­ra za po­mo­cą „most­ków” łą­czy­ła po­szcze­gól­ne pa­wi­lo­ny pen­sjo­na­tu pani Le­brun. Sie­dział był na gan­ku głów­ne­go domu. Pa­pu­ga i drozd jako wła­sność pani Le­brun mia­ły peł­ne pra­wo czy­nie­nia zgieł­ku o każ­dej po­rze. Panu Pon­tel­lier po­zo­stał przy­wi­lej opusz­cze­nia tego to­wa­rzy­stwa z chwi­lą, gdy prze­sta­ło go ba­wić.

Do­tarł do swe­go dom­ku, któ­ry był czwar­tym – li­cząc od głów­ne­go bu­dyn­ku – i przed­ostat­nim w sze­re­gu. Roz­siadł się w ple­cio­nym fo­te­lu na bie­gu­nach i jesz­cze raz przy­stą­pił do lek­tu­ry. Była nie­dzie­la; miał ga­ze­tę z so­bo­ty. Nie­dziel­na pra­sa nie do­tar­ła jesz­cze na

Grand Isle. Zdo­łał już za­zna­jo­mić się z ra­por­tem gieł­do­wym, prze­biegł więc te­raz po­bież­nie ar­ty­kuł wstęp­ny i te z wia­do­mo­ści, któ­rych nie miał cza­su prze­czy­tać przed wy­jaz­dem z No­we­go Or­le­anu.

Pan Pon­tel­lier no­sił szkła. Miał lat czter­dzie­ści, był męż­czy­zną śred­nie­go wzro­stu i ra­czej smu­kłej bu­do­wy, lek­ko się gar­bił. Wło­sy miał brą­zo­we, pro­ste, z prze­dział­kiem na boku; bro­dę krót­ko przy­strzy­żo­ną i sta­ran­nie utrzy­ma­ną.

Raz po raz pod­no­sił wzrok spo­nad ga­ze­ty i roz­glą­dał się do­ko­ła. Ja­kiż nie­zwy­kły ha­łas pa­no­wał w domu. „Do­mem” na­zy­wa­no głów­ny bu­dy­nek w od­róż­nie­niu od „dom­ków”. Pta­ki nadal ga­da­ły i gwiz­da­ły. Para pod­lot­ków – bliź­niacz­ki Fa­ri­val – gra­ła na pia­ni­nie duet z Za­mpy. Ma­da­me Le­brun krzą­ta­ła się to w domu, to na po­dwó­rzu; z po­ko­ju rzu­ca­ła do­no­śnym, pi­skli­wym gło­sem po­le­ce­nia chłop­cu sta­jen­ne­mu, a z po­dwór­ka – rów­nie do­no­śnie – ko­men­de­ro­wa­ła słu­żą­cą w ja­dal­ni. Pani Le­brun była wdzięcz­ną, po­nęt­ną nie­wia­stą, ubra­ną za­wsze w bia­łą suk­nię z rę­ka­wa­mi od­sła­nia­ją­cy­mi łok­cie. Jej wy­kroch­ma­lo­ne spód­ni­ce gło­śno sze­le­ści­ły przy każ­dym kro­ku. Nie­co da­lej, za jed­nym z do­mecz­ków prze­cha­dza­ła się po ścież­ce dama w czer­ni i z miną na­boż­ną od­ma­wia­ła ró­ża­niec. Więk­szość osób miesz­ka­ją­cych w tym pen­sion uda­ła się lu­grem Be­au­de­le­ta do Chêni­ére Ca­mi­na­da na mszę. Mło­dzież gra­ła w kro­kie­ta pod dę­ba­mi. Było tam rów­nież dwo­je dzie­ci pana Pon­tel­lier – mal­cy w wie­ku lat czte­rech i pię­ciu. Do­glą­da­ła ich niań­ka pół-Mu­lat­ka z twa­rzą po­wle­czo­ną wy­ra­zem głę­bo­kiej za­du­my.

Pan Pon­tel­lier za­pa­lił wresz­cie cy­ga­ro, pu­ścił je­den i dru­gi kłąb dymu i po­zwo­lił ga­ze­cie le­ni­wie wy­su­nąć się z jego ręki. Utkwił wzrok w bia­łej pla­mie pa­ra­so­la, zbli­ża­ją­ce­go się w śli­ma­czym tem­pie od stro­ny pla­ży. Uj­rzał pa­ra­sol naj­pierw po­mię­dzy sę­ka­ty­mi pnia­mi dę­bów, po­tem na tle łąki po­ro­śnię­tej zło­ci­sty­mi ru­mian­ka­mi. W dali za­to­ka sta­pia­ła się mgli­ście z błę­ki­tem ho­ry­zon­tu. Pa­ra­sol po­wo­li się przy­bli­żył. Okry­ta jego cie­niem, za­ró­żo­wio­nym od je­dwab­nej pod­szew­ki, szła pani Pon­tel­lier z mło­dym Ro­ber­tem Le­brun. Gdy do­tar­li do do­mecz­ku, osu­nę­li się obo­je z wy­ra­zem znu­że­nia na naj­wyż­szy sto­pień gan­ku i zwró­ce­ni do sie­bie twa­rza­mi opar­li ple­cy o słu­py pod­trzy­mu­ją­ce da­szek.

– Ależ to praw­dzi­we sza­leń­stwo! Ką­pać się o tej po­rze, w taki upał! – wy­krzyk­nął pan Pon­tel­lier. On sam wziął ką­piel o świ­cie. Z tego też po­wo­du tak mu się dłu­żył po­ra­nek.

– Opa­li­łaś się, że trud­no cię po­znać – do­dał pa­trząc na żonę, jak się pa­trzy na cen­ną wła­sność, któ­ra do­zna­ła pew­ne­go uszczerb­ku. Żona w od­po­wie­dzi unio­sła w górę ra­mio­na – moc­ne, kształt­ne – i pod­wi­ja­jąc man­kie­ty przyj­rza­ła się kry­tycz­nie swym dło­niom. Wi­dok ten przy­po­mniał jej, że przed pój­ściem na pla­żę zo­sta­wi­ła mę­żo­wi wszyst­kie pier­ścion­ki.

Bez sło­wa wy­cią­gnę­ła rękę; zro­zu­miał jej gest, się­gnął do kie­szon­ki ka­mi­zel­ki i opu­ścił pier­ście­nie w otwar­tą dłoń żony Wsu­nę­ła je­den po dru­gim na pal­ce; po­tem ob­jąw­szy ko­la­na spoj­rza­ła na Ro­ber­ta i wy­buch­nę­ła śmie­chem. Pier­ścion­ki za­bły­sły na jej pal­cach. Ro­bert uśmie­chem od­po­wie­dział na jej śmiech.

– O co cho­dzi? – za­py­tał pan Pon­tel­lier prze­no­sząc le­ni­we, roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie z żony na Ro­ber­ta. Cho­dzi­ło o coś zu­peł­nie nie­do­rzecz­ne­go – ja­kiś śmiesz­ny epi­zod w wo­dzie, o któ­rym pró­bo­wa­li obo­je jed­no­cze­śnie opo­wie­dzieć. W opo­wia­da­niu wca­le nie wy­padł za­baw­nie. Było to oczy­wi­ste dla ca­łej trój­ki. Pan Pon­tel­lier ziew­nął i prze­cią­gnął się. Po­tem wstał mó­wiąc, że ma ocho­tę zaj­rzeć do ho­te­lu Kle­ina i po­grać w bi­lard

– Chodź ze mną, Le­brun – za­pro­po­no­wał Ro­ber­to­wi. Lecz Ro­bert otwar­cie przy­znał, że woli po­zo­stać na miej­scu i po­roz­ma­wiać z pa­nią Pon­tel­lier.

– Trud­no. Od­praw go, Edno, kie­dy za­cznie cię nu­dzić – po­uczył żonę za­bie­ra­jąc się do odej­ścia.

– Cze­kaj! Weź to! – za­wo­ła­ła się­ga­jąc po pa­ra­sol. Wziął go z rąk żony, z roz­pię­tym nad gło­wą pa­ra­so­lem zszedł po stop­niach gan­ku i od­da­lił się.

– Czy wró­cisz na ko­la­cję? – krzyk­nę­ła za nim. Przy­sta­nął na mo­ment i wzru­szył ra­mio­na­mi. Dło­nią prze­cią­gnął po ka­mi­zel­ce, wy­ma­cał w kie­sze­ni bank­not dzie­się­cio­do­la­ro­wy. Nie był zde­cy­do­wa­ny: być może wró­ci na wcze­sną ko­la­cję, być może nie. Wszyst­ko za­le­ża­ło od tego, ja­kie za­sta­nie u Kle­ina to­wa­rzy­stwo i jak mu pój­dzie gra. Nic z tego nie po­wie­dział, lecz do­my­śli­ła się, ro­ze­śmia­ła i kiw­nę­ła mu gło­wą na po­że­gna­nie.

Obaj chłop­cy chcie­li iść z oj­cem, gdy uj­rze­li, że od­cho­dzi. Uca­ło­wał dzie­ci i przy­rzekł, że przy­nie­sie im cu­kier­ków i orzesz­ków.ROZ­DZIAŁ 2

Oczy pani Pon­tel­lier były błysz­czą­ce i ru­chli­we; mia­ły ja­sno­brą­zo­wy od­cień jej wło­sów, Z cha­rak­te­ry­stycz­ną by­stro­ścią kie­ro­wa­ła spoj­rze­nie na przed­miot za­in­te­re­so­wa­nia, a po­tem za­trzy­my­wa­ła na nim wzrok znie­ru­cho­mia­ły przez chwi­lę, jak­by pod wpły­wem na­tło­ku my­śli lub głę­bo­kiej za­du­my.

Brwi mia­ła odro­bi­nę ciem­niej­sze od wło­sów. Two­rzy­ły gru­bą i pra­wie pro­stą li­nię, pod­kre­śla­ją­cą głę­bię oczu. Była ra­czej uro­dzi­wa niż pięk­na. Twarz jej znie­wa­la­ła swym szcze­rym wy­ra­zem, w ry­sach cza­iła się sub­tel­na gra we­wnętrz­nych sprzecz­no­ści. Spo­sób by­cia mia­ła uj­mu­ją­cy.

Ro­bert skrę­cił pa­pie­ro­sa. Pa­lił pa­pie­ro­sy, po­nie­waż – tak twier­dził – nie mógł po­zwo­lić so­bie na cy­ga­ra. Miał w kie­sze­ni jed­no cy­ga­ro, otrzy­ma­ne w po­da­run­ku od pana Pon­tel – lier, ale cho­wał je na po­po­łu­dnie. Było to słusz­ne i na­tu­ral­ne w jego sy­tu­acji.

Ro­bert przy­po­mi­nał ko­lo­ry­tem swą to­wa­rzysz­kę. Wza­jem­ne po­do­bień­stwo wzma­ga­ła jego gład­ko wy­go­lo­na twarz – by­ło­by in­a­czej, gdy­by miał za­rost. Otwar­te ob­li­cze tego mło­de­go męż­czy­zny nie zdra­dza­ło naj­mniej­sze­go śla­du ja­kiej­kol­wiek tro­ski. Oczy jego wchła­nia­ły i od­bi­ja­ły blask i ospa­łość let­nie­go dnia.

Pani Pon­tel­lier się­gnę­ła po le­żą­cy na gan­ku wa­chlarz z pal­mo­we­go li­ścia i za­czę­ła się wa­chlo­wać. Ro­bert pusz­czał war­ga­mi kłę­by dymu z pa­pie­ro­sa. Gwa­rzy­li bez prze­rwy: o tym, co ich ota­cza; o śmiesz­nym in­cy­den­cie nad mo­rzem – od­zy­skał te­raz swój za­baw­ny aspekt;

o wie­trze, o drze­wach, o oso­bach, któ­re wy­bra­ły się do Chêni­ére; o dzie­ciach gra­ją­cych w kro­kie­ta pod dę­ba­mi i o bliź­niacz­kach Fa­ri­va­lów, któ­re gra­ły dla od­mia­ny uwer­tu­rę do Chło­pa i po­ety.

Ro­bert wie­le mó­wił o so­bie. Był bar­dzo mło­dy i nie znał lep­sze­go te­ma­tu. Z tego sa­me­go po­wo­du pani Pon­tel­lier rów­nież mó­wi­ła o so­bie. Słu­cha­li się na­wza­jem z cie­ka­wo­ścią. Ro­bert zwie­rzył się z za­mia­ru po­dró­ży do Mek­sy­ku je­sie­nią; w Mek­sy­ku na pew­no cze­ka­ła go for­tu­na. Wy­bie­rał się od daw­na, lecz dziw­nie ja­koś nie mógł tam do­trzeć. Za­miast tego trzy­mał się skrom­nej po­sad­ki w domu han­dlo­wym w No­wym Or­le­anie, gdzie bie­gła zna­jo­mość za­rów­no an­giel­skie­go, jak i fran­cu­skie­go i hisz­pań­skie­go za­pew­nia­ła mu nie naj­gor­szą ran­gę urzęd­ni­ka pro­wa­dzą­ce­go ko­re­spon­den­cję fir­my.

Spę­dzał let­nie wa­ka­cje, jak zwy­kle, u mat­ki na Grand Isle. Daw­niej, w cza­sach, któ­rych Ro­bert nie mógł pa­mię­tać, dom ten był luk­su­so­wą let­nią re­zy­den­cją ro­dzi­ny Le­brun. Obec­nie, po­więk­szo­ny o tu­zin lub wię­cej let­nich pa­wi­lo­nów, za­wsze wy­naj­mo­wa­nych przez wy­twor­nych go­ści z Qu­ar­tier Fra­nça­is, za­pew­niał Ma­da­me Le­brun utrzy­ma­nie, a na­wet eg­zy­sten­cję peł­ną wy­gód, do któ­rych – we wła­snym prze­ko­na­niu – mia­ła pra­wo przy­ro­dzo­ne.

Pani Pon­tel­lier opo­wia­da­ła o plan­ta­cji swe­go ojca w sta­nie Mis­si­si­pi i o la­tach dziew­czę­cych spę­dzo­nych w ro­dzin­nym domu w Ken­tuc­ky, ko­cha­nym sta­rym kra­ju, po­ro­śnię­tym błę­kit­ną tra­wą. Była Ame­ry­kan­ką, a nie­wiel­ka do­miesz­ka krwi fran­cu­skiej chy­ba cał­ko­wi­cie już roz­pu­ści­ła się w jej ży­łach. Prze­czy­ta­ła list od swej sio­stry ba­wią­cej na Wscho­dzie, któ­ra mia­ła nie­ba­wem po­ślu­bić swe­go na­rze­czo­ne­go. Ro­bert słu­chał z za­in­te­re­so­wa­niem, pra­gnął wie­dzieć, ja­kie były sio­stry pani Pon­tel­lier, jaki był jej oj­ciec i kie­dy umar­ła jej mat­ka.

Gdy pani Pon­tel­lier zło­ży­ła od­czy­ta­ny list, pora była prze­brać się do wcze­snej ko­la­cji.

– Wi­dzę, że Léon­ce nie wra­ca – za­uwa­ży­ła rzu­ciw­szy spoj­rze­nie w stro­nę, w któ­rej znik­nął jej mąż. Ro­bert przy­tak­nął; u Kle­ina ze­bra­ło się spo­ro by­wal­ców no­wo­or­le­ań­skich klu­bów.

Pani Pon­tel­lier opu­ści­ła Ro­ber­ta i uda­ła się do swe­go po­ko­ju; mło­dy czło­wiek zszedł po stop­niach gan­ku, skie­ro­wał się ku gro­mad­ce mło­dzie­ży gra­ją­cej w kro­kie­ta i przez pół go­dzi­ny, aż do ko­la­cji, ba­wił się z dzieć­mi pań­stwa Pon­tel­lier, któ­re za nim prze­pa­da­ły.ROZ­DZIAŁ 3

Mi­nę­ła już je­de­na­sta, kie­dy pan Pon­tel­lier po­wró­cił od Kle­ina. Był w świet­nym hu­mo­rze i w na­stro­ju do po­ga­węd­ki. Wej­ście jego zbu­dzi­ło Ednę, któ­ra już moc­no spa­ła. Ga­dał roz­bie­ra­jąc się, po­wta­rzał aneg­do­ty, wia­do­mo­ści i plot­ki za­sły­sza­ne w cią­gu dnia. Wy­jął z kie­sze­ni spodni garść po­mię­tych bank­no­tów i srebr­ne­go bi­lo­nu i nie­dba­le po­ło­żył to wszyst­ko na biur­ku wraz z klu­cza­mi, scy­zo­ry­kiem, chu­s­tecz­ką i in­ny­mi dro­bia­zga­mi, któ­re no­sił w kie­sze­niach. Edna ro­ze­spa­na od­po­wia­da­ła mu mo­no­sy­la­ba­mi.

Po­czuł się do­tknię­ty fak­tem, iż żona, któ­rej po­świę­cał wszyst­kie swe sta­ra­nia, oka­za­ła tak mało cie­ka­wo­ści dla spraw do­ty­czą­cych jego oso­by i tak mało so­bie ce­ni­ła roz­mo­wę z wła­snym mę­żem.

Pan Pon­tel­lier za­po­mniał przy­nieść chłop­com cu­kier­ki i orzesz­ki, nie­mniej – ko­chał ich bar­dzo i udał się do przy­le­głe­go po­ko­ju, aby rzu­cie okiem na sy­nów i upew­nić się, że śpią spo­koj­nie. Re­zul­tat tej in­spek­cji wca­le go nie za­do­wo­lił. Mu­siał po­pra­wić po­ściel i uło­żyć chłop­ców – je­den z nich bry­kał przez sen i mam­ro­tał o ja­kimś ko­szy­ku peł­nym kra­bów

Pan Pon­tel­lier po­wró­cił do żony z wia­do­mo­ścią, że Ra­oul ma go­rącz­kę i trze­ba się nim za­jąć. Po­wie­dziaw­szy to za­pa­lił cy­ga­ro i usiadł przy otwar­tych drzwiach, żeby spo­koj­nie je wy­pa­lić.

Pani Pon­tel­lier była zu­peł­nie pew­na, że Ra­oul nie ma żad­nej go­rącz­ki. Po­szedł spać w do­sko­na­łym zdro­wiu, od­rze­kła, i nic go nie bo­la­ło przez cały dzień. Pan Pon­tel­lier zbyt do­brze znał symp­to­my go­rącz­ki, by się my­lić. Za­pew­nił żonę, że gdy tu roz­ma­wia­ją ze sobą, dziec­ko leży w są­sied­nim po­ko­ju roz­pa­lo­ne.

Za­rzu­cił żo­nie brak tro­skli­wo­ści i ty­po­we dla niej za­nie­dby­wa­nie dzie­ci. Je­śli nie mat­ka po­win­na opie­ko­wać się dzieć­mi, to któż, na Boga, bę­dzie to ro­bił! Prze­cież nie on, któ­ry ma pra­cę na gieł­dzie! Nie może być w dwóch miej­scach na­raz; za­ra­biać na dom i jed­no­cze­śnie sie­dzieć w tym domu i pil­no­wać, by nic złe­go się nie sta­ło. Roz­pra­wiał wy­trwa­le, ton gło­su miał nud­ny i na­tar­czy­wy.

Pani Pon­tel­lier wy­sko­czy­ła z po­ście­li i po­bie­gła do są­sied­nie­go po­ko­ju. Po chwi­li wró­ci­ła, przy­sia­dła na brze­gu łóż­ka i bez sło­wa skło­ni­ła gło­wę na po­dusz­kę od­ma­wia­jąc od­po­wie­dzi mę­żo­wi, gdy za­dał jej py­ta­nie. Pan

Pon­tel­lier wy­pa­lił cy­ga­ro, po­ło­żył się i po mi­nu­cie spał twar­do.

Tym­cza­sem jego żona cał­ko­wi­cie wy­bi­ła się ze snu. Za­czę­ła ci­cho po­pła­ki­wać, po­tem otar­ła oczy rę­ka­wem pe­niu­aru. Zga­si­ła zo­sta­wio­ną przez męża świe­cę, wsu­nę­ła bose sto­py w sa­ty­no­we mu­les sto­ją­ce przy łóż­ku i wy­szła na ga­nek; tam usia­dła w trzci­no­wym fo­te­lu na bie­gu­nach, któ­ry się lek­ko pod nią ko­ły­sał.

Było po pół­no­cy. We wszyst­kich pa­wi­lo­nach za­le­gła ciem­ność. Sła­be, przy­mglo­ne świa­tło do­bie­ga­ło z hal­lu domu. Ci­szę pa­nu­ją­cą do­ko­ła prze­ry­wa­ło po­hu­ki­wa­nie sta­rej sowy na szczy­cie dębu i od­wiecz­ny głos mo­rza stłu­mio­ny w tej spo­koj­nej go­dzi­nie. Prze­ni­kał noc ni­czym echo smęt­nej ko­ły­san­ki.

Łzy lały się tak ob­fi­cie z oczu pani Pon­tel­lier, że nie wy­star­czał do ich otar­cia zu­peł­nie już mo­kry rę­kaw pe­niu­aru. Za­rzu­ci­ła ra­mię za opar­cie fo­te­la – ra­mię, któ­re wyj­rza­ło na­gie z sze­ro­kie­go rę­ka­wa, mo­krą i spo­co­ną twarz wci­snę­ła w zgię­cie łok­cia i pła­ka­ła nie dba­jąc już o otar­cie twa­rzy, oczu, rąk. Nie umia­ła­by po­wie­dzieć, dla­cze­go pła­cze. Ta­kie sce­ny jak tej nocy były czymś zwy­kłym w jej mał­żeń­skim ży­ciu i ra­czej po­zba­wio­ne zna­cze­nia wo­bec ogrom­nej do­bro­ci męża i przy­kład­ne­go wprost jego od­da­nia, o któ­rym zresz­tą prze­stał już za­pew­niać, jako o czymś, co się samo przez się ro­zu­mie.

Uczu­cie nie­opi­sa­ne­go przy­gnę­bie­nia, któ­re zda­wa­ło się ro­dzić gdzieś w nie­zba­da­nych war­stwach jej świa­do­mo­ści, na­peł­ni­ło całe je­ste­stwo tej ko­bie­ty nie­okre­ślo­nym lę­kiem. Było jak cień, jak mgła, któ­ra spa­dła na let­ni dzień jej du­szy. Dziw­ne to było i nie­sa­mo­wi­te; prze­dziw­ne ogar­nę­ło ją uczu­cie. Sie­dząc na gan­ku nie zło­rze­czy­ła w du­chu swe­mu mę­żo­wi, nie la­men­to­wa­ła nad Prze­zna­cze­niem, któ­re skie­ro­wa­ło jej kro­ki na tę, a nie inną ścież­kę. Po pro­stu pra­gnę­ła wy­pła­kać się w sa­mot­no­ści. Tań­czą­ce w po­wie­trzu mo­ski­ty kłu­ły jej krą­głe, jędr­ne ra­mio­na i ką­sa­ły gołe pod­bi­cia stóp.

Te ja­do­wi­te i brzę­czą­ce stwo­ry zdo­ła­ły w koń­cu znisz­czyć na­strój, któ­ry zdol­ny był­by za­trzy­mać ją w mro­ku jesz­cze przez pół nocy.

Na­stęp­ne­go ran­ka pan Pon­tel­lier wstał o sto­sow­nej po­rze, by do­je­chać brycz­ką na przy­stań stat­ku.

Po­wra­cał do mia­sta, do swych in­te­re­sów i zja­wi się na wy­spie do­pie­ro w so­bo­tę. Od­zy­skał pa­no­wa­nie nad sobą, któ­re ubie­głej nocy zda­wa­ło się nie­co za­chwia­ne. Pra­gnął czym prę­dzej wy­je­chać, cze­kał go ty­dzień oży­wio­nej dzia­łal­no­ści na uli­cy Ca­ron­de­let.

Pan Pon­tel­lier dał żo­nie po­ło­wę pie­nię­dzy, któ­re przy­niósł z ho­te­lu Kle­ina po­przed­nie­go wie­czo­ru. Lu­bi­ła pie­nią­dze, jak więk­szość ko­biet, i przy­ję­ła je z nie­ma­łym za­do­wo­le­niem.

– Ku­pię za to pięk­ny pre­zent ślub­ny dla Ja­net! – orze­kła wy­gła­dza­jąc i prze­li­cza­jąc po­mię­te bank­no­ty.

– Och, moja dro­ga! Two­ją sio­strę Ja­net po trak­tu­je­my z więk­szą hoj­no­ścią – ro­ze­śmiał się pan Pon­tel­lier na­chy­lo­ny do po­że­gnal­ne­go po­ca­łun­ku.

Mal­cy ska­ka­li do­ko­ła ojca, obej­mo­wa­li go za nogi, do­po­mi­na­jąc się o przy­wie­zie­nie róż­nych dro­bia­zgów. Pan Pon­tel­lier cie­szył się ogól­ną sym­pa­tią i nig­dy nie bra­ko­wa­ło pań pa­nów, dzie­ci i na­wet nia­niek spie­szą­cych go po­że­gnać. Żona z uśmie­chem ki­wa­ła mu ręką, a chłop­cy krzy­cze­li, gdy sta­ra bry­ka, w któ­rej sie­dział, zni­ka­ła za za­krę­tem piasz­czy­stej dro­gi.

Parę dni póź­niej na­de­szła pocz­tą prze­sył­ka dla pani Pon­tel­lier od męża z No­we­go Or­le­anu, a w niej pu­dło peł­ne frian­di­ses – naj­lep­sze owo­ce i pa­tes , prócz tego kil­ka bu­te­lek pysz­ne­go sy­ro­pu i mnó­stwo cu­kier­ków.

Pani Pon­tel­lier sza­fo­wa­ła za­wsze za­war­to­ścią ta­kich prze­sy­łek, któ­re przy­wy­kła otrzy­my­wać, gdy ba­wi­ła poza do­mem. Pa­tes i owo­ce zna­la­zły się w ja­dal­ni, cu­kier­ki zo­sta­ły roz­da­ne. A pa­nie – małe ła­kom­czusz­ki – wy­bie­ra­jąc ła­ko­cie de­li­kat­ny­mi, wy­bred­ny­mi pa­lusz­ka­mi oświad­czy­ły, że pan Pon­tel­lier jest naj­lep­szym na świe­cie mę­żem. Pani Pon­teł­lier pod na­ci­skiem przy­zna­ła, że lep­sze­go istot­nie nie zna.ROZ­DZIAŁ 4

Pan Pon­tel­lier nie­ła­two mógł­by okre­ślić w spo­sób za­do­wa­la­ją­cy jego i in­nych, w czym wła­ści­wie żona jego uchy­bia­ła swym obo­wiąz­kom wo­bec dzie­ci. Cho­dzi­ło o coś… co ra­czej wy­czu­wał, niż spo­strze­gał, i gdy zda­rzy­ło mu się dać gło­śny wy­raz swym od­czu­ciom, to po­tem za­wsze cier­piał żal i wiel­ką skru­chę.

Gdy któ­ryś z mal­ców na­bił so­bie guza przv za­ba­wie, wca­le nie był skłon­ny biec z pła­cze;;; do mat­ki, żeby w jej ra­mio­nach zna­leźć po­cie­chę; bar­dziej było praw­do­po­dob­ne, że wsta­nie i wła­snych si­łach, po­łknie łzy, otrze bu­zię z pia­sku i po­wró­ci do za­ba­wy. Choć była to jesz­cze para mal­ców, nie ustę­po­wa­li ni­ko­mu w dzie­cin­nych po­tycz­kach, z krzy­kiem i za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi rzu­ca­li się na wszyst­kich ma­min­syn­ków. Niań­kę pół-Mu­lat­kę uwa­ża­ła za wiel­ką za­wa­dę – do­bra była do za­wią­za­nia far­tusz­ka i wcią­gnię­cia maj­tek, wy­szczot­ko­wa­nia wło­sów i roz­cze­sa­nia prze­dział­ka – sko­ro już obo­wiąz­ki to­wa­rzy­skie do­ma­ga­ły się jed­ne­go i dru­gie­go.

Krót­ko mó­wiąc, pani Pon­tel­lier nie była ko­bie­tą-mat­ką, Ko­bie­ty-mat­ki zda­wa­ły się prze­wa­żać tego lata na Grand Isle. Ła­two moż­na je było roz­po­znać – krą­żą­ce z opie­kuń­czo roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi, gdy tyl­ko ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo, praw­dzi­we lub wy­ima­gi­no­wa­ne, za­gra­ża­ło ich cen­ne­mu po­tom­stwu. Były to ko­bie­ty, któ­re ubó­stwia­ły swe dzie­cię czci­ły swych mę­żów i uwa­ża­ły za świę­ty przy­wi­lej wy­zby­cie się wszel­kiej in­dy­wi­du­al­no­ści w za mian za skrzy­dła anio­ła stró­ża.

Wie­le ko­biet od­zna­cza­ło się w tej roli nie ma­łym uro­kiem, jed­na z nich była wręcz wcie­le­niem ko­bie­ce­go wdzię­ku i cza­ru Gdy­by mąż jej nie uwiel­biał, to był­by bru­ta­lem za­słu­gu­ją­cym na śmierć w po­wol­nych tor­tu­rach. Na­zy­wa­ła się ta pani Ad­èle Ra­ti­gnol­le. Brak słów do­praw­dy, by ją opi­sać, chy­ba że się­gnie­my po owe sta­ro­świec­kie okre­śle­nia słu­żą­ce nie­gdyś do od­ma­lo­wa­nia bo­ha­ter­ki sta­re­go ro­man­su lub wy­śnio­nej damy na­sze­go ser­ca. Nie było nic wy­ra­fi­no­wa­ne­go lub ta­jem­ni­cze­go w jej wdzię­kach; była to uro­da jaw­na, buj­na: wło­sy jak zło­te runo, nie da­ją­ce się ujarz­mić ani grze­bie­niem, ani szpil­ka­mi, oczy nie­bie­skie jak praw­dzi­we sza­fi­ry, war­gi peł­ne i tak pą­so­we, że przy­wo­ły­wa­ły na myśl wi­śnie albo ja­kiś inny sma­ko­wi­ty czer­wo­ny owoc. Za­czy­na­ła lek­ko tyć, lecz nie odej­mo­wa­ło to ani odro­bi­ny lek­ko­ści i wdzię­ku jej kro­kom, po­sta­wie, ru­chom. I nikt by chy­ba nie pra­gnął, aby ten bia­ły kar­czek był choć o jotę mniej pulch­ny lub pięk­ne ra­mio­na smu­klej­sze. Ręce o kształ­cie bar­dziej do­sko­na­łym trud­no by­ło­by zna­leźć i wiel­ką za­iste przy­jem­ność spra­wiał ich wi­dok, gdy na­wle­ka­ła igłę albo wkła­da­ła zło­ty na­par­stek na wska­zu­ją­cy pa­lu­szek szy­jąc z za­pa­łem parę ma­łych śpiosz­ków lub kro­jąc sta­nik czy śli­nia­czek.

Ma­da­me Ra­ti­gnol­le lu­bi­ła pa­nią Pon­tel­lier i czę­sto przy­cho­dzi­ła z ro­bót­ką, by spę­dzić po­po­łu­dnie w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół­ki. Była u niej rów­nież tego dnia, gdy zja­wi­ło się pu­dło z No­we­go Or­le­anu. Sie­dzia­ła w bu­ja­nym fo­te­lu za­ję­ta szy­ciem pary ma­leń­kich śpiosz­ków.

Przy­nio­sła ich wy­krój dla pani Pon­tel­lier – ar­cy­dzie­ło kon­struk­cji nie­by­wa­le zręcz­nej: okry­te aż po” oczy nie­mow­lę wy­glą­da­ło w nich jak mały Eski­mos; strój na zimę, gdy po­przez ko­min do­cie­ra­ją zdra­dli­we prze­cią­gi i przez dziur­kę od klu­cza wni­ka za­bój­czy chłód.

W spra­wie bie­żą­cych po­trzeb ma­te­rial­nych swych dzie­ci pani Pon­tel­lier su­mie­nie mia­ła spo­koj­ne i nie wi­dzia­ła po­wo­du do prze­sad­nej za­po­bie­gli­wo­ści – bo cze­muż by, za­iste, ubran­ka prze­zna­czo­ne na zimę mia­ły za­przą­tać jej umysł w cza­sie let­nich me­dy­ta­cji… By jed­nak nie oka­zać bra­ku życz­li­wo­ści i za­in­te­re­so­wa­nia, przy­nio­sła ga­ze­ty, roz­po­star­ła je na pod­ło­dze i pod kie­run­kiem Ma­da­me Ra­ti­gnol­le wy­cię­ła pa­tron owe­go okry­cia, co tak do­brze chro­ni przed zim­nem.

Był przy tym Ro­bert, jak po­przed­niej nie­dzie­li; pani Pon­tel­lier sia­dła na­prze­ciw nie­go na naj­wyż­szym stop­niu i le­ni­wie przy­lgnę­ła ple­ca­mi do słu­pa gan­ku. Obok niej le­ża­ło pu­dło sło­dy­czy, któ­re raz po raz pod­su­wa­ła Ma­da­me Ra­ti­gnol­le.

Dama ta dłu­go zwle­ka­ła z wy­bo­rem, wresz­cie zde­cy­do­wa­ła się na ka­wa­łek nu­ga­tu, za­nie­po­ko­jo­na, czy nie na­zbyt po­żyw­ny, czy jej nie za­szko­dzi. Ma­da­me Ra­ti­gnol­le od sied­miu lat była mę­żat­ką. Mniej wię­cej co dru­gi rok ro­dzi­ła dziec­ko. W owym cza­sie mia­ła już ich tro­je i za­czy­na­ła my­śleć o czwar­tym, Wiecz­nie mó­wi­ła o swym „sta­nie”. Jej obec­ny „stan” wca­le nie rzu­cał się w oczy i nikt by się ni­cze­go nie do­my­ślił, gdy­by upar­cie nie po­wra­ca­ła do tego te­ma­tu.

Ro­bert za­czął po­cie­szać ją za­pew­nia­jąc, że znał pew­ną damę, któ­ra ży­wi­ła się wy­łącz­nie nu­ga­tem przez cały czas swej… – lecz ugryzł się w ję­zyk wi­dząc ru­mie­niec na twa­rzy pani Pon­tel­lier i zmie­nił te­mat.

Pani Pon­tel­lier, jak­kol­wiek po­ślu­bi­ła Kre­ola, tro­chę nie­swo­jo czu­ła się wśród Kre­olów. a tak się zło­ży­ło, że zda­na tu była wy­łącz­nie na ich to­wa­rzy­stwo. U Le­bru­nów tego lata byli wy­łącz­nie Kre­ole. Zna­li się wszy­scy i czu­li się jed­ną wiel­ką ro­dzi­ną, ze­spo­lo­ną uczu­ciem szcze­rej ser­decz­no­ści. Ce­cho­wał ich wszyst­kich cha­rak­te­ry­stycz­ny, a dla pani Pon­tel­lier nie­zwy­kle krę­pu­ją­cy, brak ja­kiej­kol­wiek pru­de­rii. Z po­cząt­ku śmia­łość ich roz­mów była dla niej wprost nie­po­ję­ta, jak­kol­wiek bez tru­du go­dzą­ca się z wro­dzo­ną Kre­ol­kom nie­ska­zi­tel­ną czy­sto­ścią mo­ral­ną.

Nig­dy nie po­tra­fi­ła za­po­mnieć uczu­cia za­kło­po­ta­nia, z ja­kim słu­cha­ła Ma­da­me Ra­ti­gnol­le, gdy ta ra­czy­ła kie­dyś sta­re­go pana Fa­ri­val nie po­zba­wio­ną naj­in­tym­niej­szych szcze­gó­łów opo­wie­ścią o udrę­ce jed­ne­go ze swych ac­co­uche­ments . Z bie­giem cza­su Edna za­sma­ko­wa­ła na­wet w słu­cha­niu róż­nych śmia­łych hi­sto­ry­jek, choć nie po­tra­fi­ła jesz­cze za pa­no­wać nad ru­mień­cem bar­wią­cym jej po­licz­ki przy po­dob­nych oka­zjach Nie­rzad­ko swym na­dej­ściem prze­ry­wa­ła pie­prz­ne aneg­dot­ki, któ­ry­mi Ro­bert ba­wił gro­no roz­we­se­lo­nych mę­ża­tek.

W pen­sion krą­ży­ła z rąk do rąk pew­na książ­ka. Gdy tra­fi­ła do Edny, ta czy­ta­ła ją z naj­wyż­szym zdu­mie­niem, a na­wet – w prze­ci­wień­stwie do in­nych osób – in­stynk­tow­nie kry­ła się z lek­tu­rą i na od­głos zbli­ża­ją­cych się kro­ków po­spiesz­nie cho­wa­ła książ­kę. Kry­ty­ko­wa­no otwar­cie ta­kie po­stę­po­wa­nie i bez że­na­dy oma­wia­no je przy sto­le. Pani Pon­tel­lier przy­wy­kła wresz­cie do miej­sco­wych oby­cza­jów do­szedł­szy do wnio­ski że dziw­nym rze­czom nig­dy nie ma koń­ca.ROZ­DZIAŁ 5

Two­rzy­li zgra­ne to­wa­rzy­stwo sie­dząc na gan­ku owe­go let­nie­go wie­czo­ru. Ma­da­me Ra­ti­gnol­le za­ję­ta była szy­ciem, któ­re nie­rzad­ko prze­ry­wa­ła, by opo­wie­dzieć ja­kąś hi­sto­ryj­kę czy wy­da­rze­nie z peł­nym eks­pre­sji ge­stem swych pięk­nych rąk; Ro­bert i pani Pon­tel­lier sie­dzie­li bez­czyn­nie; raz po raz wy­mie­nia­li to ja­kąś krót­ką uwa­gę, to spoj­rze­nie lub uśmiech do­wo­dzą­ce dość da­le­ko po­su­nię­tej za­ży­ło­ści i praw­dzi­wej ca­ma­ra­de­rie .

Przez ostat­ni mie­siąc Ro­bert żył w cie­niu pani Pon­tel­lier. Nikt nie miał mu tego za złe. Wie­le osób prze­po­wie­dzia­ło, że gdy przy­je­dzie pani Pon­tel­lier, to Ro­bert odda się w jej służ­bę cał­ko­wi­cie. Od bar­dzo daw­na, od cza­su gdy miał pięt­na­ście lat, Ro­bert spę­dzał każ­de lato na Grand Isle i sam sie­bie mia­no­wał ad­iu­tan­tem pięk­nych pań lub pa­nien: nie­raz była to mło­da dziew­czy­na, to znów ja­kaś wdo­wa, lecz naj­czę­ściej – in­te­re­su­ją­ca mę­żat­ka.

Przez dwa ko­lej­ne se­zo­ny grzał się w słoń­cu obec­no­ści Ma­de­mo­isel­le Du­vi­gné. Lecz umar­ła nie do­cze­kaw­szy ko­lej­ne­go lata; nie­utu­lo­ny w żalu Ro­bert rzu­cił się wów­czas do stóp Ma­da­me Ra­ti­gnol­le po okru­chy współ­czu­cia i po­cie­sze­nia, któ­rych w swej ła­ska­wo­ści mu nie po­ża­ło­wa­ła.

Pani Pon­tel­lier lu­bi­ła sie­dzieć i pa­trzeć na swo­ją ślicz­ną to­wa­rzysz­kę jak na pe­łen do­sko­na­ło­ści wi­ze­ru­nek Ma­don­ny.

– I kto by przy­pusz­czał, że tyle jest okru­cień­stwa pod po­wło­ką ta­kiej pięk­no­ści – szep­nął Ro­bert. – Wie­dzia­ła, że kie­dyś ją uwiel­bia­łem i po­zwa­la­ła się uwiel­biać. „Ro­ber­cie, chodź tu, idź tam; sia­daj, zrób to, zrób tam­to; zo­bacz, czy mały śpi; mój na­par­stek, je­śli ła­ska, nie mam po­ję­cia, gdzie się za­po­dział. Chodź i po­czy­taj mi Dau­de­ta, a ja zaj­mę się szy­ciem.”

– Par exem­ple! Nig­dy nie mu­sia­łam pro­sić. By­łeś za­wsze u mo­ich stóp, jak na­tręt­ne ko­ci­sko.

– Ra­czej jak pe­łen od­da­nia pies. I jak psa mnie trak­to­wa­no, gdy na ho­ry­zon­cie po­ja­wiał się Ra­ti­gnol­le. „Pas­sez! Adieu! Al­lez vous-en!”

– Może ba­łam się obu­dzić za­zdrość w moim mężu – wtrą­ci­ła z nie­win­ną min­ką. Roz­śmie­szy­ło to całą trój­kę. Pra­wa ręka za­zdro­sna o lewą! Ser­ce za­zdro­sne o du­szę! Lecz je­śli już o to cho­dzi, to Kre­ol nie zna za­zdro­ści o żonę – tru­ją­ca ta na­mięt­ność skar­la­ła w nim do cna wsku­tek bra­ku pod­nie­ty.

Tym­cza­sem Ro­bert, zwra­ca­jąc się do pani Pon­tel­lier, mó­wił da­lej o swym daw­nym, bez­na­dziej­nym uwiel­bie­niu dla Ma­da­me Ra­ti­gnol­le; o bez­sen­nych no­cach, tra­wią­cych go ta­kim ogniem, że mo­rze sy­cza­ło, gdy wcho­dził do ran­nej ką­pie­li. Dama przy igle raz po raz prze­ry­wa­ła mu po­gar­dli­wym słów­kiem:

– Bla­gu­er, far­ceur, gros bête, va!

Ów ton pół żar­tem, pół se­rio zni­kał, gdy Ro­bert był sam na sam z pa­nią Pon­tel­lier. Ona zaś nig­dy nie wie­dzia­ła, co wła­ści­wie ozna­czał; nie­zdol­na była od­gad­nąć, ile w tym było swa­wo­li, a ile po­wa­gi – Ro­zu­mia­ło się samo przez się, że Ro­bert mó­wiąc Ma­da­me Ra­ti­gnol­le sło­wa mi­ło­ści nie są­dził ani przez chwi­lę, że mogą być wzię­te po­waż­nie. Pani Pon­tel­lier była za­do­wo­lo­na, że nie przy­bie­rał iden­tycz­nej pozy wo­bec niej. By­ło­by to nie do przy­ję­cia, spra­wi­ło­by jej przy­krość.

Pani Pon­tel­lier przy­nio­sła swój szki­cow­nik, któ­rym lu­bi­ła się ba­wić zu­peł­nie po ama­tor­sku. Znaj­do­wa­ła w tym sa­tys­fak­cję, któ­rej nie da­wa­ło jej żad­ne inne za­ję­cie.

Od daw­na pra­gnę­ła wy­pró­bo­wać swe siły na pani Ra­ti­gnol­le Nig­dy jesz­cze przy­ja­ciół­ka nie wy­da­wa­ła jej się bar­dziej po­nęt­nym mo­de­lem jak wła­śnie w tym mo­men­cie – gdy od­blask ga­sną­ce­go dnia na­sy­cił tę po­stać zmy­sło­wej Ma­don­ny nie­po­rów­na­nym ko­lo­ry­tem

Ro­bert prze­niósł się na dru­gą stro­nę gan­ku i usiadł o sto­pień ni­żej od pani Pon­tel­lier, by móc ob­ser­wo­wać jej pra­cę. Po­słu­gi­wa­ła się pędz­lem z nie­ja­ką wpra­wą i fan­ta­zją, idą­cą nie tyle ze zna­jo­mo­ści rze­mio­sła, co z wro­dzo­ne­go ta­len­tu. Ro­bert w sku­pie­niu śle­dził ru­chy jej ręki nie szczę­dząc mi­mo­wied­nych okrzy­ków za­chwy­tu, któ­re w ję­zy­ku fran­cu­skim kie­ro­wał do pani Ra­ti­gnol­le

– Mais ce n'est pas mal! Elle s'y con­na­it, elle a de la for­ce ,

W tym za­pa­mię­ta­niu oparł lek­ko gło­wę o ra­mię pani Pon­tel­lier. Rów­nie de­li­kat­nie ją od­trą­ci­ła. Jesz­cze raz po­wtó­rzył po­ufa­ły gest. Wie­rzy­ła, że był to z jego stro­ny gest nie­umyśl­ny, nie­mniej trud­no było coś ta­kie­go to­le­ro­wać. Bez wy­rzu­tu czy uwag znów tę gło­wę ode­pchnę­ła spo­koj­nie, lecz sta­now­czo. Ro­bert ani sło­wem jej nie prze­pro­sił.

Ukoń­czo­ny szkic nie zdra­dzał naj­mniej­sze­go po­do­bień­stwa do Ma­da­me Ra­ti­gnol­le. Była ogrom­nie roz­cza­ro­wa­na, gdy to stwier­dzi­ła. Lecz ob­ra­zek sam w so­bie był ład­ny i pod wie­lu wzglę­da­mi sta­no­wił dzie­ło cał­kiem za­do­wa­la­ją­ce.

Pani Pon­tel­lier my­śla­ła jed­nak in­a­czej. Przyj­rzaw­szy się swej pra­cy kry­tycz­nie, na­głym po­cią­gnię­ciem pędz­la prze­kre­śli­ła wszyst­ko i zgnio­tła pa­pier w dło­niach.

Oby­dwaj mal­cy wbie­gli po stop­niach na ga­nek, nia­nia nad­cią­ga­ła za nimi w przy­zwo­itym od­da­le­niu – rzecz, któ­rej chłop­cy wy­ma­ga­li od niej z całą su­ro­wo­ścią. Pani Pon­tel­lier ka­za­ła im wnieść do domu far­by i cały swój warsz­tat ma­lar­ski. Pra­gnę­ła za­trzy­mać dzie­ci, by z nimi tro­chę po­roz­ma­wiać i po­żar­to­wać. Lecz chłop­cy miny mie­li po­waż­ne. Przy­szli je­dy­nie po to, by zba­dać za­war­tość pu­dla z ła­ko­cia­mi. Każ­dy z nich wy­cią­gnął oby­dwie rącz­ki w próż­nej na­dziei, że zo­sta­ną na­peł­nio­ne cu­kier­ka­mi, lecz przy­ję­li bez szem­ra­nia to, co mat­ka dać im ra­czy­ła, i ode­szli.

Słoń­ce wi­sia­ło ni­sko na za­cho­dzie, de­li­kat­ny, le­ni­wy po­wiew z po­łu­dnia na­peł­nił po­wie­trze urze­ka­ją­cym za­pa­chem mo­rza. Pod dę­ba­mi ze­bra­ły się dzie­ci na za­ba­wę. Prze­ni­kli­we ich gło­sy nio­sły się da­le­ko.

Ma­da­me Ra­ti­gnol­le zło­ży­ła swo­je szy­cie, na­par­stek, no­życz­ki i nici sta­ran­nie za­wi­nę­ła w ma­te­riał i za­wi­niąt­ko spię­ła szpil­ka­mi. Po­wie­dzia­ła, że źle się czu­je. Pani Pon­tel­lier po­bie­gła po wodę ko­loń­ską i wa­chlarz. Ob­my­ła jej twarz, pod­czas gdy Ro­bert z wręcz prze­sad­ną gor­li­wo­ścią po­ru­szał wa­chla­rzem.

Na­pad sła­bo­ści wkrót­ce mi­nął i pani Pon­tel­lier nie mo­gła się po­wstrzy­mać od… po­dej­rze­nia, że przy­czy­ną była tu ima­gi­na­cja, gdyż ko­lo­ry z twa­rzy przy­ja­ciół­ki nie znik­nę­ły ani na chwi­lę.

Edna wsta­ła od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem pięk­ną ko­bie­tę, któ­ra szła przez ga­le­rię z wdzię­kiem i do­sto­jeń­stwem praw­dzi­wie kró­lew­skim. Młod­sze dzie­ci wy­bie­gły na spo­tka­nie mat­ki. Dwo­je z nich chwy­ci­ło się jej bia­łych spód­nic, trze­cie wzię­ła od niań­ki i ob­sy­pu­jąc piesz­czo­ta­mi nio­sła w czu­łych ra­mio­nach. Jak­kol­wiek le­karz – o czym wszy­scy wie­dzie­li – nie po­zwo­lił jej pod­no­sić na­wet szpil­ki!

– Czy pój­dzie się pani ką­pać? – spy­tał Ro­bert pa­nią Pon­tel­lier. Było to nie tyle py­ta­nie, co przy­po­mnie­nie.

– Chy­ba nie – od­rze­kła to­nem nie­zde­cy­do­wa­nym. – Je­stem zmę­czo­na; ra­czej nie pój­dę. – Spoj­rze­nie jej po­bie­gło ku za­to­ce, któ­rej dźwięcz­ny szept do­cie­rał do niej niby czu­łe, lecz na­tar­czy­we bła­ga­nie.

– Chodź­my! – na­le­gał. – Nie po­win­na pani opusz­czać ką­pie­li. Chodź­my. Woda musi być cu­dow­na, nie za­szko­dzi pani. Chodź­my.

Się­gnął po jej duży słom­ko­wy ka­pe­lusz wi­szą­cy za­wsze na koł­ku przy drzwiach i wło­żył jej na gło­wę. Ze­szli po stop­niach i po­szli ra­zem na pla­żę. Słoń­ce już za­cho­dzi­ło, po­wie­wał cie­pły, ła­god­ny wiatr.ROZ­DZIAŁ 6

Edna Pon­tel­lier nie po­tra­fi­ła­by po­wie­dzieć, dla­cze­go po­mi­mo chę­ci pój­ścia z Ro­ber­tem na pla­żę naj­pierw uwa­ża­ła, że po­win­na mu od­mó­wić, a na­stęp­nie ule­gła jed­ne­mu z dwóch tak sprzecz­nych ze sobą im­pul­sów.

Za­czę­ło się w niej bu­dzić ja­kieś mgli­ste świa­tło, któ­re wska­zu­jąc dro­gę jed­no­cze­śnie jej wzbra­nia­ło.

W tym wcze­snym okre­sie po­wo­do­wa­ło to je­dy­nie oszo­ło­mie­nie, skłon­ność do ma­rzeń, za­my­śleń, do owe­go mrocz­ne­go lęku, co ogar­nął ją kie­dyś w środ­ku nocy, gdy pod­da­ła się fali pła­czu.

Krót­ko mó­wiąc, pani Pon­tel­lier za­czy­na­ła uświa­da­miać so­bie, ja­kie miej­sce – bę­dąc czło­wie­kiem – zaj­mu­je we wszech­świe­cie i jaki jest jej in­dy­wi­du­al­ny sto­su­nek do tego świa­ta któ­ry nosi w so­bie, i do świa­ta, któ­ry ją ota­cza. Być może zbyt cięż­kie jest to brze­mię dla umy­słu mło­dej ko­bie­ty li­czą­cej lat dwa­dzie­ścia osiem – być może więk­szym, niż Duch Świę­ty ra­czy za­zwy­czaj zsy­łać ko­bie­cie

Lecz każ­dy po­czą­tek, zwłasz­cza po­czą­tek ja­kie­goś świa­ta, z ko­niecz­no­ści jest nie­ja­sny po­gma­twa­ny, cha­otycz­ny i w naj­wyż­szym stop­niu nie­po­ko­ją­cy. Mało kto z nas po­su­wa się poza ten po­czą­tek! Ileż to dusz gi­nie na pro­gu, uni­ce­stwio­nych przez cha­os!

Głos mo­rza uwo­dzi; nig­dy nie milk­nie, szep­cząc coś, skar­żąc się ci­chym szme­rem, wa­biąc du­szę choć na chwi­lę w prze­paść sa­mot­no­ści, by za­tra­ci­ła się w la­bi­ryn­cie we­wnętrz­nej kon­tem­pla­cji.

Glos mo­rza kie­ru­je się ku du­szy; do­tyk mor­skich fal jest zmy­sło­wy – obej­mu­je cia­ło mięk­kim, cia­snym uści­skiem.ROZ­DZIAŁ 7

Pani Pon­tel­lier nie na­le­ża­ła do ko­biet, któ­re się zwie­rza­ją; ce­cha ta – jak do­tąd – sprzecz­na była z jej na­tu­rą. Na­wet jako dziec­ko żyła swym wła­snym, ma­łym ży­ciem we­wnętrz­nym, skry­ta, za­mknię­ta w so­bie Bar­dzo wcze­śnie wy­czu­ła dwo­istość ży­cia – sprzecz­ność po­mię­dzy ze­wnętrz­ną eg­zy­sten­cją czło­wie­ka, go­dzą­cą się na wszyst­ko, i ży­ciem du­szy, któ­ra wiecz­nie pyta.

Owe­go lata na Grand Isle Edna za­czę­ła z wol­na roz­luź­niać ów pan­cerz re­zer­wy, w któ­rym była za­ku­ta. Praw­do­po­dob­nie ist­nia­ły – na­wet na pew­no mu­sia­ły ist­nieć – ja­kieś czyn­ni­ki sub­tel­ne i jed­no­cze­śnie do­strze­gal­ne, dzia­ła­ją­ce na nią w tym kie­run­ku; lecz naj­bar­dziej oczy­wi­sty był wpływ Ade­li Ra­ti­gnol­le. Po­cią­gał Ednę, bar­dzo wraż­li­wą na pięk­no, nie­od­par­ty urok fi­zycz­ny tej Kre­ol­ki. Na­stęp­nie szcze­rość i otwar­tość jej na­tu­ry, oczy­wi­sta dla wszyst­kich i tak moc­no kon­tra­stu­ją­ca ze skry­to­ścią Edny. To rów­nież mo­gło za­wa­żyć na ich zbli­że­niu. Zresz­tą któż wie, z ja­kie­go me­ta­lu bo­go­wie kują owe sub­tel­ne wię­zy, któ­re na­zy­wa­my sym­pa­tią lub – rów­nie do­brze – mi­ło­ścią.

Pew­ne­go ran­ka oby­dwie ko­bie­ty wziąw­szy się pod rękę po­szły na pla­żę osło­nię­te du­żym bia­łym pa­ra­so­lem. Edna na­kło­ni­ła Ma­da­me Ra­ti­gnol­le do po­zo­sta­wie­nia dzie­ci, na­to­miast mu­sia­ła się zgo­dzić na za­bra­nie ręcz­nej ro­bót­ki, któ­rą Ade­la po usil­nych bła­ga­niach wsu­nę­ła do prze­past­nej kie­sze­ni suk­ni. Szczę­śli­wie uda­ło im się uciec przed Ro­ber­tem.

Spa­cer na pla­żę wca­le nie na­le­żał do naj­krót­szych, szło się dość dłu­go piasz­czy­stą dro­gą, od któ­rej wio­dły na pra­wo i na lewo ście­żyn­ki prze­ci­na­ją­ce rzad­kie kępy splą­ta­nej zie­le­ni; za pa­sem tej zie­le­ni cią­gnę­ły się z oby­dwu stron dro­gi całe łany żół­tych ru­mian­ków, a jesz­cze da­lej – ogro­dy wa­rzyw­ne i wśród nich małe plan­ta­cje po­ma­rań­czy i cy­tryn. Na ciem­nych ko­pu­łach tych drzew lśnił w dali blask słoń­ca.

Oby­dwie ko­bie­ty były dość słusz­ne­go wzro­stu; kształ­ty Ma­da­me Ra­ti­gnol­le nie­co wię­cej mia­ły w so­bie ko­bie­co­ści i cech ma­cie­rzyń­skich. Urok cie­le­sny Edny Pon­tel­lier dzia­łał dys­kret­niej. Mia­ła cia­ło o dłu­gich człon­kach, pięk­nej sy­me­trycz­nej syl­wet­ce, sa­mo­rzut­nie przy­bie­ra­ją­ce peł­ną swo­bo­dy szla­chet­ną pozę; nie było w nim nic ze sztyw­nych ste­reo­ty­pów epo­ki. Przy­pad­ko­wy i obo­jęt­ny widz mógł­by prze­cho­dząc nie rzu­cić na­wet jed­ne­go spoj­rze­nia na tę po­stać; lecz pa­trząc uważ­niej i z za­sta­no­wie­niem, roz­po­znał­by szla­chet­ne pięk­no mo­de­lun­ku i wdzięcz­ną po­wa­gę ru­chów, któ­re wy­róż­nia­ły Ednę Pon­tel­lier w tłu­mie.

Mia­ła na so­bie owe­go ran­ka prze­wiew­ny bia­ły mu­ślin prze­tka­ny po­przecz­nie fa­li­stą kre­ską brą­zu; ozda­biał suk­nię bia­ły lnia­ny koł­nierz. Duży słom­ko­wy ka­pe­lusz, wi­szą­cy za­wsze na koł­ku u wej­ścia do domu, okry­wał nie­dba­le jej wi­ją­ce się, cięż­kie, gę­ste ciem­no­blond wło­sy.

Bar­dziej dba­ła o swą cerę Ma­da­me Ra­ti­gnol­le otu­li­ła gło­wę we­lo­nem z gazy. Na­ło­ży­ła rów­nież dłu­gie skór­ko­we rę­ka­wicz­ki się­ga­ją­ce aż po nad­gar­stek. Była cała w bie­li i fal­ban­kach, bar­dzo dla niej sto­sow­nych. Rze­czy po­wiew­ne, luź­no udra­po­wa­ne zgod­niej­sze były z jej buj­ną, zmy­sło­wą uro­dą niż suk­nie o su­ro­wym kro­ju.

Wzdłuż ca­łej pla­ży sta­ły rzę­dem drew­nia­ne ka­bi­ny, so­lid­nie zbu­do­wa­ne, za­bez­pie­czo­ne od stro­ny mo­rza wą­ski­mi po­mo­sta­mi. Ka­bi­ny skła­da­ły się z dwóch po­miesz­czeń i każ­da ro­dzi­na miesz­ka­ją­ca u Le­bru­nów mia­ła dla sie­bie jed­no ta­kie po­miesz­cze­nie, wy­po­sa­żo­ne w pod­sta­wo­wy sprzęt i przy­bo­ry do mor­skiej ką­pie­li. Oby­dwie ko­bie­ty nie za­mie­rza­ły się ką­pać; przy­szły tu, żeby się na­cie­szyć sa­mot­no­ścią i bli­sko­ścią mo­rza. Ka­bi­ny Pon­tel­lie­rów i Ra­ti­gnol­lów mie­ści­ły się pod jed­nym da­chem.

Pani Pon­tel­lier z przy­zwy­cza­je­nia za­bra­ła ze sobą klucz do ka­bi­ny. Otwar­ła ją, we­szła do środ­ka, skąd wy­nio­sła koc i dwie duże po­dusz­ki ze zgrzeb­ne­go płót­na wy­pcha­ne koń­skim wło­siem; koc roz­ło­ży­ła na po­mo­ście, po­dusz­ki opar­ła o ścia­nę.

Ko­bie­ty usia­dły ocie­nio­ne dasz­kiem ka­bi­ny, opar­ły wy­god­nie ple­cy o po­dusz­ki i wy­cią­gnę­ły przed sie­bie nogi. Ma­da­me Ra­ti­gnol­le zdję­ła we­lon, otar­ła twarz cie­niut­ką chu­s­tecz­ką i za­czę­ła się wa­chlo­wać – za­wsze mia­ła przy so­bie wa­chlarz za­wie­szo­ny u boku na dłu­giej, wą­skiej wstąż­ce. Edna zdję­ła koł­nierz i roz­pię­ła suk­nię pod szy­ją. Wy­ję­ła z ręki przy­ja­ciół­ki wa­chlarz i za­czę­ła wa­chlo­wać ją i sie­bie. Było bar­dzo go­rą­co i przez dłuż­szą chwi­lę oby­dwie ko­bie­ty ogra­ni­czy­ły się do uwag na te­mat upa­łu, słoń­ca, do­skwie­ra­ją­ce­go żaru. Lecz po­wiał na­gle sil­ny wiatr, po­pę­dził przed sobą bia­łe grzy­wy fal, a ko­bie­tom szarp­nął i wy­dął spód­ni­ce. Mu­sia­ły z nim wal­czyć przez do­brą chwi­lę, przy­trzy­mać roz­wia­ne fał – dy, po­pra­wić szpil­ki we wło­sach i moc­niej przy­piąć ka­pe­lu­sze. Nie opo­dal tkwi­ło w wo­dzie za­le­d­wie parę osób. Była to go­dzi­na ci­szy nad mo­rzem, któ­rej nie mą­cił ludz­ki gwar. Dama w czer­ni czy­ta­ła swe po­ran­ne mo­dli­twy na po­mo­ście są­sied­niej ka­bi­ny. Mło­dzi ko­chan­ko­wie po­grą­ży­li się w zwie­rze­niach pod na­mio­tem dla dzie­ci, któ­ry za­sta­li pu­sty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: