Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przedwiośnie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
25,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przedwiośnie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 492 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RO­DO­WÓD

Nie cho­dzi tu­taj – u ka­du­ka! – o herb ani o sze­re­gi przod­ków pod­go­lo­nych, z sar­mac­ki­mi wą­sa­mi i przy ka­ra­be­lach – ani wy­de­kol­to­wa­ne pra­bab­ki w fio­kach. Oj­ciec i mat­ka – otóż i cały ro­do­wód, jak to jest u nas, w dzie­jach no­wo­cze­snych lu­dzi bez wczo­raj. Z ko­niecz­no­ści wzmian­ka o jed­nym dziad­ku, z musu no­tat­ka o jed­nym je­dy­nym pra­dziad­ku. Chce­my usza­no­wać na­sy­co­ną do peł­na du­chem i upodo­ba­niem se­mic­kim awer­sję lu­dzi no­wo­cze­snych do ob­cią­ża­nia so­bie pa­mię­ci wia­do­mo­ścia­mi, w któ­rym ko­ście­le czy na ja­kim cmen­ta­rzu dany dzia­dek spo­czy­wa.

Otóż – oj­ciec no­sił na­zwi­sko Ba­ry­ka, imię Se­we­ryn, któ­re na roz­ło­gach ro­syj­skich zbyt­nio nie ra­zi­ło. "Sie­wie­rian Gri­go­rie­wicz Ba­ry­ka" – ucho­dzi­ło wte­dy, prze­śli­zgi­wa­ło się nie­po­strze­że­nie. Mat­ka była nie­wi­docz­na, sa­mo­swo­ja, naj­zwy­czaj­niej­sza Ja­dwi­ga Dą­brow­ska, ro­dem z Sie­dlec. Całe pra­wie ży­cie spę­dza­jąc w Ro­sji, w naj­roz­ma­it­szych jej gu­ber­niach i po­wia­tach, nie na­uczy­ła się do­brze mó­wić po ro­syj­sku, a du­chem prze­miesz­ki­wa­ła nie gdzieś tam na Ura­lu czy w Baku, w Sym­bir­sku czy zgo­ła w Tule, lecz wciąż w Sie­dl­cach. Tyl­ko w Sie­dl­cach – choć to je­dy­nie z li­stów i ga­zet wie­dzia­ła – dzia­ły się dla niej rze­czy waż­ne, in­te­re­su­ją­ce, god­ne wzru­sze­nia, pa­mię­ci i tę­sk­no­ty. Wszyst­ko inne, poza mę­żem i sy­nem, była to przy­god­na, do­cze­sna, prze­lot­na suma rze­czy i zda­rzeń, wzbu­dza­ją­ca co­raz więk­szą tę­sk­no­tę wła­śnie za Sie­dl­ca­mi. W naj­pięk­niej­szej miej­sco­wo­ści – oa­zie naf­to­wej pu­sty­ni, Baku – kę­dyś na tak zwa­nym Zy­chu, w za­to­ce Pół­wy­spu Ap­sze­roń­skie­go, wo­nie­ją­cej od kwia­tów i ro­ślin­no­ści Po­łu­dnia, gdzie przej­rzy­ste mo­rze szme­rem na­peł­nia­ło cie­nie nad­brzeż­nych ga­jów, pani Ba­ry­ko­wa nie mia­ła za­wsze nic pil­niej­sze­go do nad­mie­nie­nia jak stwier­dze­nie, że na Se­ku­le był "tak­że" bar­dzo pięk­ny staw, w Ra­kow­cu były nad­to łąki – gdzie! pięk­niej­sze niż ja­kie­kol­wiek na świe­cie a kie­dy księ­życ świe­cił nad Mu­chaw­ką i od­bi­jał się w sta­wie oko­ło mły­na… Na­stę­po­wa­ło nie­unik­nio­ne śli­ma­cze­nie się wpo­śród dłu­go­trwa­łe­go wy­po­mi­na­nia pięk­no­ści ja­kichś tam mo­krych łąk pod Iga­nia­mi, la­sku pod Stocz­kiem, a na­wet szo­sy ku Mor­dom, któ­ra – żal się Boże! – tak­że była we wspo­mnie­niach peł­na nie tyl­ko bło­ta, ku­rzu i sta­łych wy­bo­jów, lecz i uro­ku.

Już po raz pierw­szy, wnet po ślu­bie, ja­dąc przez Mo­skwę pani Ba­ry­ko­wa (Ja­dwi­ga z Dą­brow­skich) wsła­wi­ła się była po­śród po­lo­nii ro­syj­skiej roz­mo­wą zjamsz­czy­kiem.. Gdy bo­wiem po­wóz, w któ­rym sie­dzia­ła, trząsł nie­mi­ło­sier­nie na wy­bo­jach mo­sto­wej, stro­fo­wa­ła ku­cze­ra sie­dzą­ce­go na koź­le, ob­rzę­do­wo i po­nie­kąd urzę­do­wo wy­pcha­ne­go so­wi­cie we wszyst­kich kie­run­kach: – "Co to tu­taj u was ta­kie pło­che bru­ki!" Po­wta­rza­ła tę wy­mów­kę raz, dru­gi i trze­ci, w mia­rę znie­cier­pli­wie­nia, aż do chwi­li ka­ta­stro­fy. Woź­ni­ca oglą­dał się na nią kil­ka­kroć, z obu­rze­niem, a gdy jesz­cze raz po­wtó­rzy­ła okrzyk uskar­ża­ją­cy się na "pło­che bru­ki", za­trzy­mał swe­go siw­ka i wrza­snął:

– "Da czto wy, ba­ry­nia, w sa­mom die­le k moim briu­kam pri­sta­li! Pło­ehi­je briu­ki, da pło­chi­je briu­ki! Isz babu! Pło­chi­je briu­ki, tak pło­chi­je, a tie­bie, baba, czto za die­ło!"

Kie­dy in­dziej, już jako mał­żon­ka do­brze sy­tu­owa­ne­go urzęd­ni­ka, pra­gnąc przy­czy­nić się w mia­rę moż­no­ści do po­wo­dze­nia i awan­sów męża, za­szko­dzi­ła mu zna­mien­nie swą nie­do­sta­tecz­ną zna­jo­mo­ścią ar­ka­nów mowy ro­syj­skiej. Było to na balu pu­blicz­nym w mie­ście gu­ber­nial­nym pod Ura­lem. Bal ów za­szczy­cił swą obec­no­ścią miej­sco­wy gu­ber­na­tor oraz jego do­ra­sta­ją­ca cór­ka. Pani Ba­ry­ko­wa po prze­tań­cze­niu wal­ca mia­ła szczę­ście zna­leźć przy­pad­kiem miej­sce obok cór­ki gu­ber­na­to­ra, za­pra­gnę­ła za­wią­zać miłą roz­mo­wę z dzie­dzicz­ką pod­ural­skiej po­tę­gi. Za­pra­gnę­ła sko­rzy­stać z chwi­li i coś zro­bić dla męża przez po­zy­ska­nie przy­chyl­no­ści cór­ki gu­ber­na­to­ra. Nie wie­dzia­ła, od cze­go za­cząć roz­mo­wę, wa­ha­ła się i gu­bi­ła w nie­po­ko­ju, co by tu po­wie­dzieć… Wresz­cie zna­la­zła! Wi­dząc ślicz­ną różę przy­pię­tą do sta­ni­ka uro­czej gu­ber­na­to­rów­ny, pani Ba­ry­ko­wa z za­chwy­tem, roz­pły­wa­jąc się w unie­sie­niu, to­nąc w uśmie­chach uwiel­bie­nia, wy­rze­kła:

– Ach, ka­ka­ja u was kra­sna­ja roża!

Ja­kież było jej zdu­mie­nie, ba! prze­ra­że­nie, gdy dziew­czę gu­ber­na­tor­skie omdle­wa­ją­co-bo­le­snym dy­sz­kan­tem po­czę­ło wo­łać w kie­run­ku ojca:

– Pa­pień­ka! Pa­pień­ka! Mie­nia zdieś obi­ża­jut!

Skąd­że pani Ja­dwi­ga (z Dą­brow­skich) mo­gła wie­dzieć, że pol­ska róża to nie roża, tak, zda­wa­ło się, z brzmie­nia po­dob­na!

Samo wyj­ście za mąż za Se­we­ry­na Ba­ry­kę od­by­ło się w spo­sób nie­zwy­kły.

Sie­dząc już na do­brej po­sa­dzie, zdro­wy, w sile wie­ku, przy­stoj­ny "mło­dy czło­wiek" po­sta­no­wił oże­nić się, oczy­wi­ście w kra­ju. Wziął tedy urlop jed­no­mie­sięcz­ny i w cza­sie, któ­rym do­wol­nie roz­po­rzą­dzał, po od­trą­ce­niu okre­su po­dró­ży, wszyst­ko za­ła­twił: wy­szu­kał so­bie do­zgon­ną to­wa­rzysz­kę ży­cia, wy­ko­nał pra­wi­dło­we "kon­ku­ry", zjed­nał so­bie przy­chyl­ność ro­dzi­ców, "do­znał wza­jem­no­ści" – (choć pan­na za czymś tam, czy za kimś sro­dze spa­zmo­wa­ła) – wziął ślub, od­był po­dróż po­wrot­ną i nie spóź­nił się ani o go­dzi­nę na swe sta­no­wi­sko, kę­dyś u pod­nó­ża środ­ko­we­go Ura­lu.

Se­we­ryn Ba­ry­ka nie otrzy­mał w mło­do­ści spe­cjal­ne­go wy­kształ­ce­nia i nie miał okre­ślo­ne­go za­wo­du. Gdy był czas po temu, nie bar­dzo mu się chcia­ło za­przą­tać so­bie gło­wy na­uką, a póź­niej oko­licz­no­ści tak się uło­ży­ły, że za póź­no już było przed­się­brać zde­cy­do­wa­ne stu­dia. Był tedy przez czas dość dłu­gi po­spo­li­tym ty­pem czło­wie­ka po­szu­ku­ją­ce­go ja­kiej­kol­wiek po­sa­dy. Gdy zaś zna­lazł nie­zbyt od­po­wied­nią, szu­kał ci­cha­czem in­nej, zy­skow­niej­szej, w ja­kiej­kol­wiek bądź dzie­dzi­nie. Cho­dzi­ło tyl­ko o wy­so­kość pen­sji, miesz­ka­nie, opał, świa­tło, tan­tie­my i tym po­dob­ne do­dat­ki, a co się za te tan­tie­my wy­ko­ny­wu­je, to było naj­zu­peł­niej obo­jęt­ne. Trze­ba nad­mie­nić, iż Se­we­ryn Ba­ry­ka był czło­wie­kiem z grun­tu i do dna uczci­wym, to­też za naj­wyż­szą pen­sję i za naj­ob­szer­niej­sze miesz­ka­nie nie ro­bił­by nic pod­łe­go. W gra­ni­cy jed­nak na­kre­ślo­nej przez miesz­czań­ski rzut oka po­mię­dzy do­bro i złe tego świa­ta go­tów był ro­bić wszyst­ko, co każą "star­si".

Ro­sja przed­wo­jen­na była wy­ma­rzo­ną are­ną do­rob­ku dla lu­dzi tego typu, zwłasz­cza po­cho­dzą­cych z "Kró­le­stwa". Wia­do­mo­ści za­czerp­nię­te w "kla­sach" gim­na­zjal­nych, wro­dzo­na in­te­li­gen­cja, któ­ra wraz ze zdro­wiem to­wa­rzy­szy­ła po­szu­ki­wa­czo­wi po­sa­dy i na za­wo­ła­nie zja­wia­ła się nie sia­na i nie pie­lę­gno­wa­na – wy­trzy­ma­łość, od­wa­ga, we­so­łość i pew­na odro­bi­na drwi­ny z "Mo­ska­la", u któ­re­go się słu­ży, lecz nad któ­rym jed­nak pa­nu­je się mimo wszyst­ko – to­ro­wa­ły dro­gę od niż­szej do wyż­szej po­zy­cji. Trze­ba przy­znać, że nie ostat­nią rolę gra­ła w tej ope­rze pro­tek­cja, ci­cha, po­kor­na, do­bra wróż­ka, pro­wa­dzą­ca za rękę od ni­skie­go do co­raz wyż­sze­go ro­da­ka, tu i tam za­cze­pio­ne­go nogą lub łok­ciem na tej ro­syj­skiej dra­bi­nie.

Nie­wie­le upły­nę­ło cza­su od chwi­li ślu­bu w Sie­dl­cach, ali­ści Se­we­ryn Ba­ry­ka był nie tyl­ko oj­cem uro­dzi­we­go syn­ka – któ­re­mu nada­no imię Ce­za­ry Grze­gorz – lecz i za­sob­nym w pew­ne oszczęd­no­ści ary­wi­stą. Spra­wie­dli­wość na­ka­zu­je wy­znać, że nie hu­lał, na byle co nie pusz­czał pie­nię­dzy. Ciu­łał, je­że­li nie nagi i żywy grosz w zło­cie, to przed­mio­ty: me­ble, dy­wa­ny, bi­żu­te­rię, na­wet ob­ra­zy, na­wet książ­ki – nie­ko­niecz­nie dla ślę­cze­nia nad nimi, lecz ra­czej jako dro­go­cen­ne pre­cjo­za. Gdy jed­nak za­szła po­trze­ba ze­tknię­cia się ze świa­tem ogła­dzo­nym i oczy­ta­nym, zja­wi­ła się też nie­unik­nio­na ko­niecz­ność czy­ta­nia owych pol­skich, dro­go­cen­nych, bi­blio­tecz­nych "bia­łych kru­ków" w bo­ga­tych opra­wach. Z tego zaś czę­sto­tli­we­go czy­ta­nia snuł się w ży­cie duch pe­wien, ja­ko­by za­pach ni­kły, sub­tel­ny, nie­ja­sny.

Wśród to­mów po­opra­wia­nych bar­dzo wspa­nia­le w skó­rę zło­co­ną, wy­ci­ska­ną i po­kry­tą ty­tu­ła­mi, le­żał pe­wien to­mik nie­po­kaź­ny, spe­cjal­nie pie­lę­gno­wa­ny ni­czym w skarb­cu klej­not naj­droż­szy. Był to pa­mięt­ni­czek z woj­ny 1831 roku, na­pi­sa­ny i wy­da­ny na emi­gra­cji przez au­to­ra bez­i­mien­ne­go o wy­pra­wie ge­ne­ra­ła Jó­ze­fa Dwer­nic­kie­go na Be­re­stecz­ko i Ra­dzi­wił­łów. Wśród mnó­stwa pe­ry­pe­tii, opi­sa­nych szcze­gó­ło­wo i w spo­sób wy­so­ce za­gma­twa­ny, była tam na stro­ni­cy trzy­dzie­stej siód­mej po­da­na wia­do­mość, iż do licz­by pięt­na­stu oby­wa­te­li na Rusi, któ­rzy do po­wsta­nia przy­stą­pi­li i ca­łym swym ma­jąt­kiem je po­par­li, na­le­żał Ka­likst Grze­gorz Ba­ry­ka, dzie­dzic So­ło­wi­jów­ki z przy­le­gło­ścia­mi. Był to w pro­stej li­nii dziad Se­we­ry­na Ba­ry­ki. Dziad Ka­likst swym przy­stą­pie­niem do po­wsta­nia wpadł, jak to mó­wią, naj­fa­tal­niej. Sko­ro bo­wiem ge­ne­rał Dwer­nic­ki po bi­twie pod Bo­rem­lem nad Sty­rem, na­ci­śnię­ty przez prze­wa­ża­ją­ce siły ge­ne­ra­ła ro­syj­skie­go Rüdi­ge­ra, mu­siał pod Lu­liń­ca­mi przejść su­chą gra­ni­cą do Ga­li­cji – rząd ro­syj­ski rzu­cił się z całą za­cie­kło­ścią na tych wszyst­kich, któ­rzy ów ruch po­par­li. So­ło­wi­jów­ka zo­sta­ła skon­fi­sko­wa­na, dom ro­dzin­ny naj­przód zra­bo­wa­ny do­szczęt­nie, a póź­niej spa­lo­ny, a ów dziad Ka­likst na ostat­nim ko­niu z prze­ob­fi­tej nie­gdyś staj­ni mu­siał ru­szyć w świat, to zna­czy w sza­rą i ciem­ną głę­bi­nę po­po­wsta­nio­wej bie­dy – stał się z pana ubo­gim czło­wie­kiem, tru­dem rąk na ka­wa­łek chle­ba za­ra­bia­ją­cym w ob­czyź­nie.

Tekst wia­do­mo­ści o tym fak­cie, po­da­ny su­cho, bez tkli­wo­ści, lecz szcze­gó­ło­wo, był z obu stron kart­ki za­kre­ślo­ny przez syna owe­go dzia­da Ka­lik­sta a ojca Se­we­ry­na. Dwaj ostat­ni z po­wo­ła­nej wy­żej So­ło­wi­jów­ki z przy­le­gło­ścia­mi po­sia­da­li już tyl­ko wer­sję przy­to­czo­ną w bro­szu­rze oraz ust­nie po­da­wa­ną le­gen­dę. So­ło­wi­jów­ka sta­ła się mi­tem ro­dzin­nym, klech­dą, po­da­wa­ną w co­raz to in­nej po­sta­ci, o czymś da­le­kim, sław­nym, do­stoj­nym, prze­ogrom­nym.

Sama ta le­gen­da, jak to zwy­kle bywa z le­gen­da­mi, po­więk­szy­ła dzia­dow­skie bo­gac­twa, roz­sze­rzy­ła po­sia­dło­ści, a sa­me­mu jego czy­no­wi nada­ła pięt­no nad­ludz­kie­go nie­mal dzie­ła. Su­cha no­tat­ka w rzad­kiej bro­szur­ce bez­i­mien­ne­go au­to­ra sta­ła się nie­ja­ko wrze­cio­nem, na któ­re się na­wi­ja­ła peł­na ta­jem­ni­cy cien­ka i dro­go­cen­na nić wia­ry ubo­gich po­tom­ków. Wie­rzy­li w ja­kąś swą wyż­szość, któ­ra ich w dumę wzbi­ja­ła. Oj­ciec Se­we­ry­na pod ty­tu­łem bro­szu­ry wy­pi­sał wiel­ki­mi li­te­ra­mi, nie wia­do­mo do kogo roz­kaz sto­su­jąc, do swe­go je­dy­na­ka czy do ca­łe­go sze­re­gu po­tom­nych: "Pil­no­wać jak oka w gło­wie"!

W isto­cie, Se­we­ryn Ba­ry­ka pil­no­wał owej ksią­żecz­ki jak oka w gło­wie. Wę­dro­wa­ła z nim po sze­ro­kiej Ro­sji, le­żąc ci­cho na dnie ku­fer­ka, mię­dzy brud­ny­mi koł­nie­rzy­ka­mi i zno­szo­ną bie­li­zną, w są­siedz­twie nie­po­wab­nych skar­pe­tek i bru­lio­nów po­dań o po­sa­dy do roz­ma­itych dy­gni­ta­rzy, gdy po­to­mek lek­ko­myśl­ne­go a wspa­nia­łe­go dzia­da był ubo­gi jak mysz ko­ściel­na. Póź­niej spo­czy­wa­ła w szu­fla­dzie sto­li­ka, mię­dzy naj­waż­niej­szy­mi pa­pie­ra­mi. Tra­fi­ła do teki wyż­sze­go afe­rzy­sty, do skryt­ki dro­go­cen­ne­go biu­ra dy­gni­ta­rza, wresz­cie do sza­fy oszklo­nej, na­bi­ja­nej brą­za­mi, peł­nej cen­nych za­byt­ków, ra­ry­ta­sów dru­ku i opra­wy.

Nie moż­na po­wie­dzieć, żeby treść hi­sto­rycz­ne­go rap­tu­la­rzy­ka mia­ła ja­kiś szcze­gól­nie głę­bo­ki zwią­zek z ży­ciem du­cho­wym Se­we­ry­na Ba­ry­ki. Była ona jed­nak w tym ży­ciu czymś da­le­kim, sen­nym, nę­cą­cym. Było w tej ksią­żecz­ce za­war­te jak gdy­by coś z re­li­gii, któ­rej się na­wet nie wy­zna­je i nie prak­ty­ku­je, lecz któ­rą się z usza­no­wa­niem to­le­ru­je. Było w niej coś z za­pa­chu kwia­tu na wio­snę, któ­re­go czło­wiek sil­ny, prak­tycz­ny i za­ję­ty in­te­re­sa­mi nie spo­strze­ga, choć­by nań pa­trzał, lecz któ­ry z ni­skiej zie­mi i z cie­nia pa­trzy nań wier­nie mimo wszyst­ko i mimo wszyst­ko woń swą ku nie­mu wy­le­wa. Nad­to do skrom­ne­go to­mi­ku przy­ro­sła py­cha do­mo­wa i skry­ta am­bi­cja: nie wy­pa­dło się – do dia­bła! – sro­ce spod ogo­na, jak pierw­szy lep­szy z tych, któ­rych się na dro­dze ka­rie­ry spo­ty­ka i któ­rym w pas kła­niać się trze­ba.

Od niż­szej do wyż­szej idąc po­sa­dy, roz­ma­ite z ko­lei za­miesz­ku­jąc mia­sta, Se­we­ryn Ba­ry­ka zna­lazł się wresz­cie w Baku, na ta­mecz­nych naf­to­wych "prze­my­słach",już jako urzęd­nik wyż­szy, ma­ją­cy pod sobą całe biu­ro. Skrom­ne daw­niej miesz­ka­nie za­mie­ni­ło się na apar­ta­ment, któ­re­go po­sadz­ki za­le­ga­ły per­skie dy­wa­ny. Na dy­wa­nach sta­nę­ły me­ble, nie ja­kieś tam ar­ty­stycz­ne, lecz po pro­stu dro­gie, kry­te bez­cen­ny­mi kau­ka­ski­mi atła­sa­mi. Cięż­kie ser­we­ty na­kry­ły sto­ły, a na ścia­nach za­wi­sły "ręcz­nie ma­lo­wa­ne" praw­dzi­wie olej­ne ob­ra­zy mi­strzów, rów­nie wy­so­ko w skła­dach me­bli ce­nio­nych, jak same me­ble. Wie­le na­czyń ze sre­bra i zło­ta prze­cho­wy­wa­ły dę­bo­we i orze­cho­we sza­fy, ma­syw­ne jak for­tecz­ne ba­stio­ny.

Wciąż jed­na­ko­wo umiar­ko­wa­ne pro­wa­dząc ży­cie Se­we­ryn Ba­ry­ka po la­tach miał w ban­ku zło­żo­nych oszczęd­no­ści na czar­ną go­dzi­nę kil­ka­set ty­się­cy ru­bli. Był wy­so­ko ce­nio­nym osob­ni­kiem, so­lid­ną jed­nost­ką, cie­szą­cą się po­wszech­nym usza­no­wa­niem w świe­cie, gdzie go los rzu­cił. Wy­ra­stał na wi­docz­ną fi­gu­rę w świat­ku pol­skim. Ci­cha żona, po­chli­pu­ją­ca sta­le i wiecz­nie a co­raz na­tar­czy­wiej za mia­stem ro­dzin­nym, wy­war­ła już na męża wpływ taki, że cza­sem… nie­raz… pach­nia­ła mu myśl po­wro­tu do kra­ju, prze­nie­sie­nia nad Wi­słę do­mo­we­go ogni­ska, pod­ję­cia ja­kiejś tam szer­szej pra­cy. Ale zna­ko­mi­ta w Baku po­sa­da, grosz na­pły­wa­ją­cy do kie­sy ist­ną stru­gą – do­bro­byt, spo­kój – wresz­cie kraj ów, mle­kiem i mio­dem pły­ną­cy – po­wstrzy­my­wa­ły na miej­scu. Zja­wi­ło się na­wet pew­ne przy­zwy­cza­je­nie do ta­mecz­ne­go wła­śnie do­bro­by­tu. Cie­pły kli­mat, zna­ko­mi­te i nad­zwy­czaj­nie ta­nie po­łu­dnio­we owo­ce, ła­twość otrzy­ma­nia za ni­ja­ki grosz prze­pysz­nych je­dwa­biów, ta­niość pra­cy ludz­kiej, moż­ność spę­dza­nia pory upa­łów na Zy­chu, wy­go­da i do­stat­niość urzą­dze­nia do­mo­we­go nie wy­pusz­cza­ły z tego kra­ju. Nie­świa­do­mie czy pod­świa­do­mie trzy­ma­ło jesz­cze przy­wią­za­nie do ca­łe­go ukła­du sto­sun­ków, do prze­po­tę­gi car­sko-ro­syj­skiej, na któ­rej sie­dzia­ło się jak mu­cha na uprzę­ży ści­ska­ją­cej łeb i boki dzi­kie­go, ob­ce­go ru­ma­ka.

Tak to z roku na rok ma­rząc o po­wro­cie do kra­ju, a jed­no­cze­śnie po­ra­sta­jąc w zło­te i srebr­ne pió­ra Se­we­ryn Ba­ry­ka całą du­szę wkła­dał w syn­ka, w zdro­we­go i za­żyw­ne­go Cza­ru­sia. Chło­piec ten miał od naj­wcze­śniej­szych lat naj­droż­sze na­uczy­ciel­ki fran­cu­skie­go, an­giel­skie­go, nie­miec­kie­go i pol­skie­go ję­zy­ka, naj­lep­szych dro­go płat­nych ko­re­pe­ty­to­rów, gdy po­szedł do gim­na­zjum. Uczył się wca­le nie­źle, a ra­czej uczył­by się zna­ko­mi­cie, gdy­by roz­ko­cha­ni w nim ro­dzi­ce nie prze­szka­dza­li swy­mi trwo­ga­mi i piesz­czo­ta­mi, czy aby się nie prze­pra­co­wu­je i nie wy­si­la za­nad­to. W za­cisz­nym ga­bi­ne­cie, wy­sła­nym pu­szy­stym dy­wa­nem, tak pu­szy­stym, że w nim sto­pa gi­nę­ła, oj­ciec i syn spę­dza­li jak naj­czę­ściej roz­kosz­ne sam na sam. Chło­piec pierw­szo­kla­si­sta, le­żąc na pier­siach ojca, z gło­wą przy jego gło­wie, i oj­ciec, ko­ły­szą­cy się na bu­ja­ją­cym fo­te­lu, wca­ło­wy­wa­li so­bie z ust w usta ta­blicz­kę mno­że­nia, baj­kę fran­cu­ską, któ­rą sro­gi na­uczy­ciel fran­cu­skie­go za­dał na ju­tro, albo po­wta­rza­li do upa­dłe­go ja­kiś mały wier­szy­czek pol­ski, żeby zaś nie za­po­mnieć do­bre­go wy­ma­wia­nia tej trud­nej mowy. Szko­ła ro­bi­ła swo­je. Cza­ruś sto­kroć le­piej mó­wił po ro­syj­sku niż po pol­sku. Nie po­ma­ga­ło prze­strze­ga­nie w domu mowy pol­skiej ani to, że słu­żą­ce były Po­lki. Pani domu, jak wia­do­mo, nie mo­gła wpły­nąć na zrusz­cze­nie syna. Nie mógł rów­nież przy­czy­nić się do zrusz­cze­nia Cza­ru­sia oj­ciec – do­sko­na­le zresz­tą ro­zu­mie­ją­cy ko­niecz­ność zna­jo­mo­ści ję­zy­ka pań­stwo­we­go i kła­dą­cy na tę ko­niecz­ność na­cisk wiel­ki – gdyż w tym okre­sie cza­su już mu sa­me­mu pach­nia­ło to coś de­li­kat­ne, mięk­kie, pań­skie, co z da­le­kie­go kra­ju się nio­sło. Lecz ży­cie samo, prze­po­jo­ne du­chem ro­syj­skim, ro­bi­ło swo­je.

Tak to dni Cza­ru­sia upły­wa­ły w ra­mio­nach ojca i mat­ki, na ich ko­la­nach, pod ich roz­ko­cha­ny­mi oczy­ma.CZA­RUŚ DO­STAŁ BYŁ WŁA­ŚNIE PRO­MO­CJĘ…

Cza­ruś do­stał był wła­śnie pro­mo­cję z kla­sy czwar­tej do pią­tej i skoń­czył czter­na­sty rok ży­cia, gdy Se­we­ry­na Ba­ry­kę jako ofi­ce­ra za­pa­so­we­go po­wo­ła­no do woj­ska. – Woj­na wy­bu­chła. Szyb­ko, w cią­gu paru dni, idyl­la ro­dzin­na zo­sta­ła zdru­zgo­ta­na. Ce­za­ry zna­lazł się sam z mat­ką w osie­ro­cia­łym miesz­ka­niu. Gdy od­pro­wa­dzał ojca na sta­tek wo­jen­ny od­cho­dzą­cy do Astra­cha­nia, nie czuł żad­ne­go zgo­ła żalu. No­wość! Zaj­mo­wa­ły go ty­sią­ce szcze­gó­łów, dro­bia­zgów, dat, na­zwisk, cyfr, zwią­za­nych z prze­bra­niem się ojca w mun­dur ofi­cer­ski. Pa­ko­wał wa­liz­kę, świet­ną wa­liz­kę oj­cow­ską z gru­bej, żół­tej skó­ry, z me­ta­lo­wym oku­ciem, z wy­ci­śnię­tym ini­cja­łem i mnó­stwem we­wnątrz ta­jem­ni­czych prze­gró­dek. Nie po­dzie­lał i nie ro­zu­miał zu­peł­nie pła­czu i spa­zmów mat­ki, de­spe­ru­ją­cej od świ­tu do nocy. Do­pie­ro gdy oj­ciec w gro­nie in­nych ofi­ce­rów zo­stał na po­kła­dzie, a on sam z mat­ką na brze­gu, i kład­kę z ha­ła­sem ode­pchnię­to, Ce­za­rek do­znał na­pa­du prze­ra­że­nia, ja­kie­go jesz­cze nig­dy w ży­ciu nie do­świad­czył. Pod na­ci­skiem tego uczu­cia wy­cią­gnął ręce i po­czął krzy­czeć jak ist­ny dzie­ciak. Lecz zna­ki uspo­ka­ja­ją­ce, któ­re kre­śli­ły w po­wie­trzu bia­łe ręce oj­cow­skie, uci­szy­ły go tak na­gle, jak na­gle przy­szła ta śle­pa bo­leść dzie­cię­ca. Prze­cie to na krót­ko! Ist­ne ma­new­ry! Woj­na nie bę­dzie trwa­ła dłu­go. Ja­kieś tam parę ty­go­dni. Może mie­siąc. Naj­wy­żej dwa. Wał ro­syj­ski prze­su­nie się po po­lach wro­gów, zmiaż­dży prze­szko­dy jak mar­chew czy ku­ku­ry­dzę i wszyst­ko wró­ci do nor­my. Tak mó­wi­li wszy­scy i taką też opi­nię w spad­ku po ojcu od­jeż­dża­ją­cym otrzy­mał Ce­za­ry.

Gdy z por­tu wra­cał do domu z mat­ką, za­iste jak grób mil­czą­cą, był już we­so­ły. Po­cie­szy­ło go to i owo, a nade wszyst­ko per­spek­ty­wa swo­bo­dy. Oj­ciec, któ­ry go nig­dy a nig­dy nie ka­rał, nig­dy na­wet nie ła­jał, a stro­fo­wał pół­żar­tem, z lek­ką drwin­ką, dow­cip­ku­jąc, po­sia­dał nad sy­nem wła­dzę że­la­zną, nie­złom­ną. Wbrew ła­god­ne­mu uśmie­cho­wi ojca, wbrew jego grzecz­nym za­le­ce­niom i po­kor­nym ra­dom, do­bro­tli­wym proś­bom, rzu­co­nym wśród umi­zgów i za­ba­wy – nic nie moż­na było po­ra­dzić. Były to ka­no­ny i pa­ra­gra­fy woli, na­rzu­co­ne z uśmie­chem i w gro­nie piesz­czo­tek. Był to rząd sa­mo­wład­ny i dyk­ta­tu­ra tak nie­złom­na, iż nic, li­te­ral­nie nic nie mo­gło jej prze­ła­mać. Te­raz ta że­la­zna ob­ręcz roz­luź­ni­ła się i sa­mo­chcąc opa­dła. Prze­strach pa­nicz­ny w oczach mat­ki: – "Co na to oj­ciec po­wie?" – znikł. Oj­ciec usu­nął się z miesz­ka­nia i ze świa­ta, a jego nie­obec­ność po­wie­dzia­ła: "Rób, co chcesz!"

Swo­bo­da uszczę­śli­wi­ła Ce­zar­ka. Prze­ra­że­niem na­peł­ni­ła jego mat­kę.

– Co te­raz bę­dzie? – szep­ta­ła za­ła­mu­jąc ręce.

Ce­za­ry nie za­da­wał so­bie ta­kich py­tań. Przy­rze­kał mat­ce, że bę­dzie po­słusz­ny, zu­peł­nie tak samo, jak gdy­by oj­ciec był obec­ny w ga­bi­ne­cie. Po­sta­na­wiał być po­słusz­nym i uspo­ka­jał mat­kę mi­lio­nem naj­czul­szych piesz­czot. Lecz w grun­cie rze­czy du­szą i cia­łem wy­ry­wał, gdzie pieprz ro­śnie. Cze­go nie mógł u mat­ki do­piąć sa­mo­wol­ny­mi ka­pry­sa­mi, to wy­pra­szał umi­zga­mi lub awan­tu­rą. On to te­raz sta­wiał na swo­im. Ro­bił, co chciał. Nie do­strze­ga­jąc gra­nic tych ob­sza­rów, któ­rych mu daw­niej nie wol­no było prze­kra­czać, rzu­cał się na pra­wo i na lewo, w tył i na­przód – żeby wszyst­ko daw­niej za­ka­za­ne do­kład­niej obej­rzeć. Całe te­raz dnie spę­dzał poza do­mem na ło­bu­ze­rii z ko­le­ga­mi, na grach, za­ba­wach, eska­pa­dach i wa­gu­sach. Gdy się skoń­czy­ły wa­ka­cje, "uczęsz­czał" do gim­na­zjum i po­bie­rał w domu jak daw­niej lek­cje fran­cu­skie­go i nie­miec­kie­go, an­giel­skie­go i pol­skie­go ję­zy­ka, ale był to już ra­czej sze­reg awan­tur, a nie­raz i bó­jek. Z każ­dym te­raz bel­frem za­dzie­rał, wsz­czy­nał kłót­nie i to­czył nie­skoń­czo­ne pro­ce­sy, do­zna­wał bo­wiem sta­le "nie­spra­wie­dli­wo­ści" i "krzywd", za któ­re zno­wu jako czło­wiek ho­no­ru mu­siał się mścić w spo­sób wła­ści­wy i za wła­ści­wy uzna­ny w sfe­rach mia­ro­daj­nych, wśród "sta­rych" ko­le­gów pią­tej kla­sy. Za­ba­wy – zresz­tą nie­win­ne – ła­zę­go­stwo i urwi­so­stwo, po­chło­nę­ły go jak ja­kiś ży­wioł. W gro­nie kil­ku sta­rych ko­le­gów dra­ło­wał z lek­cyj i bu­jał po oko­li­cy, a na­wet nocą ga­niał po uli­cach, po ja­mach i wer­te­pach, po zwa­li­skach gwe­bryj­skich świą­tyń i ru­inach sta­rych me­cze­tów.

Wy­rwaw­szy się z oj­cow­skiej uździe­ni­cy nie mógł już znieść żad­ne­go ar­ka­nu. Nie­szczę­sna mat­ka tra­ci­ła gło­wę, roz­pły­wa­ła się we łzach i ga­sła z nie­po­ko­ju. Na wi­dok tych łez gorz­kich i nu­dzą­cych go aż do śmier­ci Ce­za­ry po­pra­wiał się na dzień, z tru­dem – na dwa. Na trze­ci już zno­wu gdzieś coś pła­tał. Wy­bi­jał szy­by Ta­ta­rom, wdzie­rał się na pła­skie da­chy do­mów i nie­wi­dzial­ny, strze­lał z pro­cy do do­mow­ni­ków. Tam wy­wier­cił dziu­rę w ścia­nie domu, ty­łem od­wró­co­ne­go do uli­cy, aże­by przez otwór przy­pa­try­wać się "żo­nom" mi­lio­ne­ra mu­zuł­ma­ni­na, cho­dzą­cym po bez­drzew­nym ogród­ku bez czar­cza­fów, czy­li je­dwab­nych za­słon na twa­rzach – tu zor­ga­ni­zo­wał nie­zno­śne­mu be­1fro­wi ko­cią mu­zy­kę. Nocą, bez celu i sen­su wa­łę­sał się po nie­skoń­czo­nym bul­wa­rze no­we­go mia­sta albo po pro­stu jak bez­pań­ski pies ga­niał po za­uł­kach, po wą­skich i stro­mych ulicz­kach sta­re­go, uwi­jał się w por­cie, w bru­dach i cza­dach "czar­ne­go mia­sta" lub mię­dzy wul­ka­na­mi, któ­rych kra­te­ry wy­rzu­ca­ją sło­ne bło­to. Ta ko­niecz­ność włó­cze­nia się, bez­ce­lo­we­go cwa­łem wy­ry­wa­nia z miej­sca na miej­sce sta­ła się na­ło­giem i pa­sją. Nie mógł usie­dzieć. Nad­to – gry. Gry w pił­kę, w pa­sek, w ja­kieś ka­my­ki, "kicz­ki" w wy­świech­ta­ne gru­ziń­skie kost­ki.

Próż­nia­cze dnie Ce­za­re­go na­peł­nio­ne były jed­nak nie byle ja­ki­mi pra­ca­mi. Uczył się roli do te­atru ko­le­żeń­skie­go o tre­ści roz­bój­ni­czej, któ­ry miał być ode­gra­ny se­kret­nie w zbu­rzysz­czach sta­rych ba­kiń­skich for­ta­li­cji. Bu­do­wał wraz z in­ny­mi skryt­ki w skal­nych pie­cza­rach i w la­bi­ryn­cie sta­rych mu­rów, w celu prze­cho­wy­wa­nia za­ka­za­nych ksią­żek, nie­przy­zwo­itych wier­szy Pusz­ki­na i in­nych por­no­gra­fów. Tam­że le­żał w ukry­ciu pe­wien wie­ko­wy re­wol­wer bez na­boi i prze­cho­wy­wa­ny był ozdob­ny gru­ziń­ski kin­żał, któ­re­go cio­sy jesz­cze "na ra­zie" dla ni­ko­go nie były prze­zna­czo­ne. Za­rów­no re­wol­wer, jak kin­żał owi­nię­te w ko­lo­ro­we bi­buł­ki i czę­sto­tli­wie prze­wi­ja­ne, cze­ka­ły cier­pli­wie na swo­je losy. Tym­cza­sem urzą­dza­no na­pa­ści na bur­żu­jów, za­rów­no ta­tar­skie­go, jak or­miań­skie­go ga­tun­ku, mniej mi­li­tar­ny­mi na­rzę­dzia­mi. Wy­star­cza­ły do bi­cia szyb zwy­czaj­ne ka­mie­nie.

Mat­ka nie była w sta­nie utrzy­mać syna w domu, na­ka­zać mu zmia­ny wy­uz­da­nych oby­cza­jów, do­pil­no­wać go i wy­śle­dzić miej­sca jego kry­jó­wek. Bez prze­rwy nie­mal cze­ka­ła na jego po­wrót. Gdy chwy­tał czap­kę i pę­dem wy­la­ty­wał z domu, coś pod­su­wa­ło się do jej gar­dzie­li i za­pie­ra­ło od­dech. Nie mia­ła już siły pro­sić urwi­sa, żeby nie cho­dził. Z po­cząt­ku uda­wał po­słu­szeń­stwo: cza­ił się, przy­mi­lał, wy­pra­szał po­zwo­le­nie na bom­bler­kę. Póź­niej na­brał zu­chwa­łe­go re­zo­nu. Z cza­sem stał się im­per­ty­nenc­ki, drwią­cy, uszczy­pli­wy, kłó­tli­wy i na­pa­stli­wy. A wresz­cie nic so­bie z mat­ki nie ro­bił. Za­ci­snę­ła zęby i mil­cza­ła prze­ży­wa­jąc nie­skoń­czo­ne go­dzi­ny trwo­gi o je­dy­na­ka.

To obce mia­sto sta­ło się dla niej jesz­cze bar­dziej obce, cu­dze, nie­po­ję­te, groź­ne, zło­wiesz­cze. Po wy­jeź­dzie męża wszyst­kie­go się tu­taj bała. Do­pó­ki mąż był w domu, on był oso­bą – ona ci­chym i po­kor­nym cie­niem oso­by. Te­raz ów cień mu­siał stać się fi­gu­rą czyn­ną. Cień mu­siał na­brać woli, wła­dzy, de­cy­zji. Jak­że ten mus był nie­zno­śny, jak uciąż­li­wy! Mu­sia­ła wie­dzieć o wszyst­kim, prze­wi­dy­wać, za­po­bie­gać, roz­ka­zy­wać. Gu­bi­ła się w plą­ta­ni­nie swych obo­wiąz­ków. Nie wie­dzia­ła, od cze­go za­cząć, gdzie jest dro­ga i jak nią iść. Wsty­dzi­ła się i trwo­ży­ła. Prze­ży­wa­ła jed­ną z naj­sroż­szych tor­tur, tor­tu­rę czy­nu na­rzu­co­ną nie­do­łęż­nej bier­no­ści. Cier­pia­ła nie mo­gąc dać so­bie rady. Trwo­ga o syna, któ­ry się jak na złość zli­sił, do­bi­ja­ła ją. Je­dy­ną ulgę znaj­dy­wa­ła w cią­gu nocy, kie­dy chło­pak twar­do spał. Sły­sza­ła wte­dy jego od­dech, wie­dzia­ła, że jest obok niej i że mu nic nie za­gra­ża. Ale sama wte­dy nie spa­ła. Po­pa­dła w bez­sen­ność. Wo­la­ła jed­nak bez­sen­ność bia­łej nocy niż trwo­gę bia­łe­go dnia. Och, jak­że do­brze jej było przy­cza­ić się na le­go­wi­sku, za­su­nąć się w kąt i pa­trzeć na ślicz­ną gło­wę chłop­ca, owia­ną gę­stwi­ną fa­li­stej czu­pry­ny i - pa­trząc tak na nie­go – o nim ma­rzyć!… Ja­kiż ślicz­ny, ja­kiż uko­cha­ny ten ło­buz, ten urwis, ten włó­czy­kij i za­wa­li­dro­ga!

Co mu się też śni – co tam prze­pły­wa pod cza­ru­ją­cą płasz­czy­zną spa­dzi­ste­go czo­ła? Co też to wi­dać w tych oczach głu­cho za­mknię­tych, pod cie­ni­sty­mi po­wie­ka­mi? Ja­kiś na­mięt­ny krzyk do­by­wa się z pul­su­ją­ce­go gar­dła! Ja­kieś gwał­tow­ne, dzi­kie, sro­gie wi­do­wi­sko jawi się przed nim, bo pro­sty nos na­cią­ga się jak cię­ci­wa łuku, noz­drza drga­ją, a war­gi nie­zrów­na­nych ust od­sło­ni­ły gro­zę i groź­bę prze­ślicz­nych bia­łych zę­bów! Jaki to wilk! Cóż za pa­sja nie­strzy­ma­na w tym sen­nym dziec­ka uśmie­chu! A pa­trząc tak na głów­kę je­dy­na­ka, głę­bo­ko roz­wa­ża­ła: "Któż to jest, na Boga! ten chło­piec? Oto ta­jem­ni­ca nie­zba­da­na po­czę­ła go w niej. Oto był ma­leń­ki i nie­do­łęż­ny – kru­szy­na cie­le­sna, byt za­leż­ny je­dy­nie od niej – cząst­ka jej ca­ło­ści, jak gdy­by nowy or­gan jej cia­ła, ręka lub noga… Wy­kar­mi­ła go, wy­pie­lę­gno­wa­ła, wy­ho­do­wa­ła. Z roku na rok rósł w jej rę­kach, w jej oczach, w jej ob­ję­ciu. Każ­dy dzień jego za­le­żał od niej, z niej się po­czy­nał, na niej się koń­czył. Siły swe prze­la­ła, ży­cie swe prze­są­czy­ła kro­pla po kro­pli w jego siły. Na­sta­wi­ła i wy­pro­sto­wa­ła dro­gi jego krwi. Nada­ła mu głos, krzyk, śpiew. A oto te­raz obcy się sta­je i zło­wiesz­czy. Ob­ra­ca się prze­ciw­ko niej. Z nie­go pły­nie na nią ja­kieś złe. Bez­gra­nicz­na mi­łość ku nie­mu prze­kształ­ca się i prze­ra­dza na krzyw­dę sła­be­go jej cia­ła i du­cha omdla­łe­go. Gdy­by go tak bez­gra­nicz­nie nie ko­cha­ła, cóż by jej było, choć­by się psuł i, gdzie chce, ha­sał! Ale on bije w mi­łość, tar­ga tą siłą, któ­rą go ob­da­rzył jej sła­by osta­tek mocy".

Dnia­ło nie­raz, za­nim znu­żo­na po­pa­da­ła w sła­by pół­sen, w krót­kie za­po­mnie­nie się, w pół­czu­wa­nie. Bu­dził ją każ­dy ruch chłop­ca, jego chra­pa­nie albo mowa przez sen. W tych sta­nach pół­świa­do­mo­ści za­wsze ucie­ka­ła z tych miejsc ob­cych "do domu", to zna­czy do Sie­dlec. Sły­sza­ła w głę­bi swej gło­wy stuk kół po­cią­gu i wi­dzia­ła nie­zmie­rzo­ne ob­sza­ry pól, la­sów, pu­stek i pa­stwisk tej zie­mi prze­ogrom­nej – Ro­sji, któ­ra była jej wię­zie­niem. Skry­te, ra­do­sne, iście zło­dziej­skie ma­rze­nie pod­po­wia­da­ło jej pe­ry­pe­tie czy­nu: za­brać Cza­ru­sia, za­wią­zać w wę­zeł tro­chę rze­czy i czmych­nąć. Uciec z tego wy­gna­nia! Zwiać! Wie­dzia­ła w każ­dym ock­nie­niu, że to jest nie­moż­li­we, że tego być nie może, że Se­we­ryn nig­dy by na to nie przy­stał. Czyż nie miał­by pra­wa po­wie­dzieć, że ucie­kła dla­te­go, że w Sie­dl­cach jest Szy­mon Ga­jo­wiec?

To imię i to na­zwi­sko mia­ło moc cza­ro­dziej­ską. Ono tu od­sła­nia­ło daw­ne, wio­sen­ne po­ran­ki i let­nie dni, któ­rych już nie ma na zie­mi. Mia­ła zno­wu sie­dem­na­ście lat i tę ra­dość w ser­cu, któ­rej już nie ma na zie­mi. Wie­dząc o tym do­sko­na­le, że to jest gru­by i śmiesz­ny non­sens, była zno­wu sobą, daw­ną, mło­dą dziew­czy­ną. Ko­cha­ła zno­wu Szy­mo­na Ga­jow­ca, se­kret­nie, skry­cie, na śmierć – jak wte­dy. Była zno­wu na śmierć ko­cha­na przez tego wy­smu­kłe­go, pięk­ne­go mło­dzień­ca – jak wte­dy. Prze­ży­wa­ła swój nie­my ro­mans. Cze­ka zno­wu na jego wy­zna­nie – dłu­go, tę­sk­nie. Ale on nie po­wie­dział jej nig­dy ani sło­wa! Ani jed­ne­go wes­tchnie­nia, ani jed­ne­go pół­słó­wecz­ka! Tyl­ko w tych ciem­nych, głę­bo­kich oczach jego pło­nie mi­łość. Och, nie ro­mans, nie mi­łost­ka, nie ra­do­sny flirt, lecz po­sęp­na mi­łość. Jak­że mógł ośmie­lić się na wy­zna­nie mi­ło­sne, jej, pan­nie z "domu" sie­dlec­kie­go, on, bied­ny kan­ce­li­sta z "Pa­ła­ty", a nad­to po­cho­dzą­cy z chło­pów pod­la­skich czy tam z ja­kiejś drob­nej za­go­no­wej szlach­ty. To­też mil­czał, aż się do­mil­czał! Przy­je­chał Se­we­ryn i wy­da­no ją bez ga­da­nia. Wspo­mi­na­ła zno­wu od­jazd swój z mę­żem do Ro­sji. Stoi oto w oknie wa­go­nu, uśmiech­nię­ta, szczę­śli­wa, mło­da mę­żat­ka. Mnó­stwo lu­dzi, wszy­scy zna­jo­mi, całe mia­sto. Gwar, kwia­ty, uści­ski, po­zdro­wie­nia, ży­cze­nia. A w głę­bi pe­ro­nu, z dala, sam je­den, opar­ty o fra­mu­gę okna – tam­ten. Jęk prze­rzy­nał du­szę na nowo. Wi­dzia­ła jego oczy i uśmiech pe­łen śmier­tel­nej bo­le­ści.

Wspo­mi­na­ła dnie daw­ne, uro­cze chwi­le, kie­dy prze­cha­dza­li się nad wodą sta­wu w Se­ku­le, nad wodą nie­za­po­mnia­ną, po­kry­tą wod­ny­mi li­lia­mi. Pa­mię­ta­ła każ­de jego sło­wo owo­cze­sne, ci­chą roz­mo­wę o unii pod­la­skiej, o mę­czeń­stwie, ka­to­wa­niach, przy­mu­sach. W du­szy jego unia pod­la­ska i cała owa kra­ina smut­na a peł­na ta­jem­ni­cy mia­ła jak gdy­by ka­pli­cę swo­ją. On to je­den wie­dział o wszyst­kim, wszyst­ko znał z ak­tów, z pa­pie­rów urzę­do­wych, z ta­jem­nych ra­por­tów. On je­den stał nad dro­ga­mi tego kra­ju jak sa­mot­ny krzyż. Jej tyl­ko jed­nej po­wie­rzał se­kre­ty. I tak go oto zdra­dzi­ła… Wspo­mi­na­ła wy­ciecz­kę jed­ną do Dro­hi­czy­na, dra­bi­nia­sty­mi wo­za­mi, w licz­nym to­wa­rzy­stwie mło­dzie­ży. Jak­że było we­so­ło, jaka wio­sna była w du­szach!

Po dro­dze za­trzy­ma­no się obok sta­rej unic­kiej ka­plicz­ki, za­bi­tej gwoź­dzia­mi i ska­za­nej na za­gła­dę. Wspo­mnia­ła so­bie oczy Ga­jow­ca, oczy wznie­sio­ne na ze­szło­wiecz­ny w głę­bi ob­raz. O Boże, tego czło­wie­ka od­rzu­ci­ła, po­de­pta­ła, za­bi­ła na du­szy!… Wspo­mi­na­ła po raz ty­sięcz­ny ów list jego okrut­ny, gdy się ro­ze­szła wieść, że wy­cho­dzi za Se­we­ry­na – list na sze­ściu stro­ni­cach, bła­gal­ny, że­brzą­cy, za­ma­za­ny stru­ga­mi łez, obłą­ka­ny list Ga­jow­ca. Po­dar­ła go wów­czas, lecz sło­wa tego pi­sma żyły w jej du­szy. Czy­ta­ła je w pa­mię­ci swej, jak wte­dy na stry­chu, gdy tar­ga­ła wło­sy i omdle­wa­ła z roz­pa­czy. Na wspo­mnie­nie imie­nia tego czło­wie­ka, któ­re­mu nig­dy nie uści­snę­ła ręki, do któ­re­go nie wy­rze­kła jed­ne­go czul­sze­go wy­ra­zu, wio­sna oj­czy­sta pach­nia­ła w jej du­szy. On to był jej na­uczy­cie­lem, prze­wod­ni­kiem, ci­chym mi­strzem – ach, i wy­bra­nym ze wszyst­kich lu­dzi na zie­mi! Wszyst­ko prze­szło, na­sta­ło strasz­ne od­da­le­nie w cza­sie, w prze­strze­ni – na­ro­dził się Cza­ruś – a prze­cie tam­ten czło­wiek nie umarł w du­szy. Gdy­by na­wet nie było go już na zie­mi, bło­go­sła­wi­ła jego pa­mięć…

Od męża nad­cho­dzi­ły li­sty dość czę­sto. Był na li­nii bo­jo­wej, gdzieś w Pru­sach Wschod­nich, po­nad Ma­zur­ski­mi Je­zio­ra­mi. Li­sty jego były jed­no­staj­ne, nie­mal urzę­do­we, su­che i za­wie­ra­ją­ce za­wsze te same zwro­ty. Oczy­wi­ście nie skar­ży­ła się mę­żo­wi na syna – prze­ciw­nie, w spo­sób kłam­li­wy chwa­li­ła go za cno­ty, któ­rych ani cie­nia nie ujaw­niał. Oj­ciec dzię­ko­wał w li­stach swych Ce­za­re­mu za tak chwa­leb­ne pro­wa­dze­nie się i po­stę­py w na­ukach. Mat­ka od­czy­ty­wa­ła te ustę­py za­twar­dzia­łe­mu re­cy­dy­wi­ście i osią­ga­ła na chwi­lę coś w ro­dza­ju skru­chy i żalu za grze­chy. Ale nie­chże któ­ry z ko­le­gów, ja­kiś tam Mi­sza czy Kola, gwiź­nie pod oknem, już było po skru­sze i moc­nym po­sta­no­wie­niu po­pra­wy!

Raz tyl­ko przy­stą­pi­ło coś do Ce­zar­ka. Był zwy­czaj, iż w miej­sco­wej ka­pli­cy ka­to­lic­kiej śpie­wa­no w nie­dzie­lę na chór­ku. Ce­za­ry miał bar­dzo ład­ny głos i kil­ka już razy śpie­wał solo przy akom­pa­nia­men­cie fis­har­mo­nii. Ksiądz, Gru­zin, wy­cho­wa­ny w głę­bi Ro­sji i nie­przy­chyl­nie uspo­so­bio­ny dla Po­la­ków, nie­chęt­nie zga­dzał się na te śpie­wy, jed­nak to­le­ro­wał je ze wzglę­du na licz­ną pol­ską ko­lo­nię. Pew­ne­go je­sien­ne­go po­ran­ka Ce­za­ry śpie­wał na chór­ku sta­rą, po­spo­li­tą pieśń:

O Pa­nie, co losy ludz­ko­ści dzier­żysz w dło­ni Swej, Sto­ją­cych na pro­gu wiecz­no­ści do łona przy­tu­lić chciej…

Gdy się za­niósł od sa­mot­ne­go śpie­wu, chwy­ci­ło go coś za ser­ce. Nie­po­ję­ta, głu­cha tę­sk­no­ta za oj­cem się­gnę­ła do osta­tecz­nej głę­bi w jego du­szy. Czuł, że lada chwi­la za­nie­sie się od pła­czu. Śpiew jego stał się przej­mu­ją­cy i pięk­niej­szy po­nad wszel­ką po­chwa­łę. Sta­ry, ste­ra­ny, za­pi­ty urzęd­nik, któ­ry już sła­bo ję­zyk pol­ski pa­mię­tał, le­d­wie mógł so­bie dać radę z akom­pa­nia­men­tem – drżą­cy­mi pal­ca­mi chwy­tał współ­to­ny, aże­by nic nie uro­nić, aże­by – ucho­waj Boże! – nic nie ze­psuć w tej pie­śni, co się sta­ła wiesz­cze­niem po­nad­ludz­kim, za­iste mo­dli­twą przed Pa­nem. Zda­wa­ło się słu­cha­czom, że to anioł nie­biań­ski zstą­pił z ko­ściel­ne­go ob­ra­zu, sta­nął przy kla­wi­kor­dzie i za­śpie­wał za grzesz­nych lu­dzi pieśń bła­gal­ną.

Ten ko­ściel­ny na­strój od­szedł jed­nak rów­nie szyb­ko, jak przy­szedł. Za mu­ra­mi ka­pli­cy Cza­ruś był sobą, a ra­czej był we wła­dzy wspól­ne­go sza­łu, któ­ry go wraz z ko­le­ga­mi opę­tał. Uczu­cie tę­sk­no­ty za oj­cem, nie­od­par­te i głę­bo­kie, na­po­tka­ło na swej dro­dze oba­wę wo­bec moż­li­wo­ści po­wro­tu ro­dzi­ca. Ol­brzy­mia ba­nia swo­bo­dy stłu­kła­by się na­tych­miast. Trze­ba by zno­wu przy­cza­ić się, uda­wać świę­tosz­ka, grzecz­niu­sia, pra­cow­nicz­ka, któ­ry o ni­czym nie my­śli, tyl­ko o szkol­nej i po­zasz­kol­nej na­uce. Ani mru-mru już wte­dy o wła­snej woli, o bu­ja­niu sa­mo­pas, do­kąd oczy po­nio­są, i o tym nie­na­sy­co­nym upa­ja­niu się wol­nym po­wie­trzem, ja­kie daje mło­do­cia­ne roz­pa­sa­nie.

Czę­sto­kroć zresz­tą owo roz­pa­sa­nie przy­bie­ra­ło for­my dziw­nie po­spo­li­te. Ko­le­dzy scho­dzi­li się u jed­ne­go ze współ­próż­nia­ków i, niby to w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, śpie­wa­li naj­bar­dziej zna­ne i naj­bar­dziej okle­pa­ne pie­śni ro­syj­skie. Po śpie­wach na­stę­po­wa­ły kar­ty. Ten i ów ko­chał się. Ce­za­ry jesz­cze się w ni­kim nie ko­chał, ale wie­dział, że taka po­zy­cja ist­nie­je i jest w mo­dzie.

Se­we­ryn Ba­ry­ka nie po­ko­nał Niem­ców nad Ma­zur­ski­mi Je­zio­ra­mi. Prze­ciw­nie – wiał na wschód z resz­tą ar­mii. Dłu­go nie było od nie­go wie­ści, a gdy wresz­cie na­de­szła, to już zu­peł­nie ską­di­nąd. Był w Kar­pa­tach. Parł na Wę­gry. Przy­sy­łał stam­tąd wia­do­mo­ści, tak samo su­che i jed­no­brz­mią­ce. Każ­dy list za­czy­nał się od py­tań o Ce­za­re­go i koń­czył nie­skoń­czo­ny­mi dla nie­go po­zdro­wie­nia­mi. Ani jed­ne­go sło­wa, ani wzmian­ki o po­wro­cie! Bi­twy, ob­lę­że­nia, po­cho­dy, śnie­gi, do­li­ny i góry, góry, któ­rych Ce­za­ry nada­rem­nie szu­kał na ma­pie.PO­ŁO­ŻE­NIE ŻONY I SYNA BYŁO ZA­BEZ­PIE­CZO­NE

Po­ło­że­nie żony i syna było za­bez­pie­czo­ne. Już sama pen­sja ofi­cer­ska, wy­pła­ca­na punk­tu­al­nie, wy­star­czy­ła­by naj­zu­peł­niej. Nad­to Se­we­ryn Ba­ry­ka przed pój­ściem na front wy­jął z sa­fe­su ban­ko­we­go znacz­ną część swych oszczęd­no­ści, za­mie­nił na zło­to i "na wszel­ki wy­pa­dek" za­ko­pał w piw­ni­cy wraz z bi­żu­te­rią i co cen­niej­szy­mi przed­mio­ta­mi ze sre­bra i zło­ta. Sa­mych pie­nię­dzy było kil­ka­set ty­się­cy. Przy ce­re­mo­nii za­ko­py­wa­nia, do­ko­na­nej w nocy z całą ostroż­no­ścią i pre­me­dy­ta­cją, była obec­na pani Ba­ry­ko­wa i Ce­za­ry. Część ka­pi­ta­łu po­zo­sta­wio­na w ban­ku, zno­wu "na wszel­ki wy­pa­dek", słu­ży­ła do do­raź­ne­go użyt­ku i do­wol­ne­go roz­po­rzą­dze­nia. Z tego mat­ka i syn mo­gli czer­pać, ile chcie­li, na swe po­trze­by, na opła­tę lek­cji ję­zy­ków, mu­zy­ki, śpie­wu, tań­ca, kon­nej jaz­dy, łyżw, wro­tek, mo­to­cy­klu, ro­we­ru, ło­dzi mo­to­ro­wej, ae­ro­pla­nu, sa­mo­cho­du oraz wszel­kiej in­nej ma­nii czy fa­na­be­rii je­dy­na­ka, o ja­kiej tyl­ko du­sza jego za­ma­rzyć mo­gła.

Ce­za­rek dbał o to, żeby "ra­chu­nek bie­żą­cy" nie sple­śniał w ban­ku. Pró­bo­wał wszyst­kie­go, co mu strze­li­ło do gło­wy. Mat­ka zga­dza­ła się na wszyst­ko, a ra­czej mu­sia­ła na wszyst­ko przy­sta­wać, co po­dyk­to­wał. Jeź­dził tedy po lą­dzie i po mo­rzu, a na­wet la­tał po po­wie­trzu. Nie moż­na po­wie­dzieć, żeby się wca­le nie uczył albo na­wet źle uczył. Lu­bił na przy­kład mu­zy­kę i grał dużo, w cza­sie lek­cji i poza lek­cja­mi. Czy­tał mnó­stwo wsze­la­kich ksią­żek. Prze­cho­dził z kla­sy do kla­sy, tak i owak ła­ta­jąc bra­ki sys­te­ma­tycz­nych i po­rząd­nych stu­diów, jak to by­wa­ło za cza­sów oj­cow­skich, kie­dy trze­ba było przy­sia­dy­wać fał­dów dzień dnia i wszyst­ko pil­nie od­ra­biać do ostat­nie­go uda­rien­ja.

Po roku, dwu, trzech la­tach, o ojcu da­le­kim – w isto­cie – jak gdy­by słuch za­gi­nął. Ba­ry­ka był wciąż w ar­mii. Czy­nił ofen­sy­wy i do­zna­wał de­fen­syw, lecz nie przy­jeż­dżał. Raz do­niósł, że był ran­ny, że le­żał w szpi­ta­lu, kę­dyś da­le­ko, na gra­ni­cy rdzen­nej Pol­ski. Dłu­go po­tem nie pi­sał. Gdy po­tem list nad­szedł, był to skrypt nie­ofi­cjal­ny, da­to­wa­ny z in­ne­go miej­sca po­by­tu.

W tym cza­sie Ce­za­rek wy­ra­stał na sa­mo­dziel­ne­go, a ra­czej sa­mo­wład­ne­go mło­ko­sa. O ojcu – ja­koś za­po­mniał. Myśl o ojcu – było to wid­mo prze­sta­rza­łych za­ka­zów, pa­dół ja­kiś ciem­ny, z któ­re­go zio­nę­ło uczu­cie dziw­nie bo­le­sne, ści­ska­ją­ce, a nade wszyst­ko smut­ne, tę­sk­ne, lecz za­ra­zem w nie­po­ję­ty spo­sób wła­sne i ro­dzo­ne. Ce­za­ry nie lu­bił my­śleć o ojcu. Cza­sa­mi jed­nak chwy­ta­ło go w pół dro­gi, ni to w ob­ję­cia, błęd­ne wid­mo – za­trzy­my­wa­ły po­środ­ku za­ba­wy nie­wi­dzial­ne ręce. Coś go cza­sa­mi cią­gnę­ło w od­męt smut­ku i żalu, któ­ry się na­gle pod no­ga­mi otwie­rał. Trze­ba było po­tem za­bi­jać to uczu­cie, któ­re no­si­ło wśród ko­le­gów na­zwę chan­dra, wy­sił­ka­mi na łód­ce, na ro­we­rze, na mo­to­cy­klu albo na dzi­kim ko­zac­kim ko­niu. W cią­gu tych dłu­gich wo­jen­nych lat mat­ka sta­ła się dla Ce­za­re­go czymś tak po­dat­nym, po­wol­nym, uży­tecz­nym, wła­snym, po­słusz­nym wzglę­dem każ­de­go za­chce­nia i od­ru­chu, że za­iste, był to już jego or­gan, jak ręka lub noga. Nie zna­czy to wca­le, żeby Ce­za­rek był złym sy­nem, a jego mat­ka nie­do­łęż­ną cia­pą. Lecz tak da­le­ce zro­sły się te dwa or­ga­ni­zmy, a je­den tak do dru­gie­go na­le­żał, iż sta­no­wi­ły jed­no du­cho­we cia­ło. Z wol­na i kon­se­kwent­nie Ce­za­rek zaj­mo­wał miej­sce Se­we­ry­na jako źró­dło de­cy­zji, rady, pla­nu i rzu­tu oka na metę da­le­ką oraz jako roz­ka­zo­daw­ca. Nie zaj­mo­wał się do­mem i jego spra­wa­mi, lecz od nie­go wszyst­ko za­le­ża­ło. Wie­dzie­li wszy­scy, iż pani Ba­ry­ko­wa od­bie­ra i wrę­cza pie­nią­dze tu­dzież wy­ko­ny­wu­je po­le­ce­nia, ale rzą­dzi pięk­ny Ce­za­rek.

W do­stat­nio urzą­dzo­nym miesz­ka­niu wszyst­ko zo­sta­ło na miej­scu, jak było w chwi­li od­jaz­du Se­we­ry­na Ba­ry­ki. Ani je­den cięż­ki me­bel nie zo­stał in­a­czej prze­sta­wio­ny w sa­lo­nie – ani jed­na książ­ka in­a­czej po­ło­żo­na na biur­ku w ga­bi­ne­cie pana domu. Tak samo wszyst­ko tkwi­ło na miej­scu, jak gdy­by te­goż dnia rano wy­szedł do swe­go urzę­du "na prze­my­słach". Oto ga­ze­ta, któ­rą czy­tał w przed­dzień wy­jaz­du – oto dro­go­cen­ny nóż do roz­ci­na­nia kar­tek, jesz­cze, zda się, cie­pły od uję­cia przez jego dłoń, tkwi w środ­ku roz­ło­żo­ne­go tomu. Miesz­ka­nie to moż­na by rzec, było ob­ra­zem po­tęż­ne­go pań­stwa, w któ­re­go ob­rę­bie się przy­tu­li­ło. Jak tam, tak i tu wszyst­ko sta­ło po­tęż­ny­mi pra­ca­mi usta­no­wio­ne i z daw­na uję­te w klu­by.

Go­spo­darz nie wra­cał. W trze­cim roku woj­ny nie było od nie­go żad­nej wie­ści tak dłu­go, iż żona, a na­wet lek­ko­myśl­ny syn po­pa­dli w roz­pacz. In­for­ma­cje w urzę­dach woj­sko­wych były ja­kieś męt­ne i nie­pew­ne. Raz po­wie­dzia­no, że ma­jor "Sie­wie­rian Gri­go­rie­wicz Ba­ry­ka" – za­gi­nął. Kie­dy in­dziej wy­ja­śnio­no, że do­stał się "praw­do­po­dob­nie" do nie­miec­kiej czy au­striac­kiej nie­wo­li. Wresz­cie od­pa­lo­no na­tar­czy­we py­ta­nia zim­nym cio­sem, z pew­nym iro­nicz­nym zmru­że­niem urzęd­ni­cze­go oka, iż prze­padł w ot­chła­niach woj­ny, wieść o nim za­gi­nę­ła tak da­le­ce, iż o tym czło­wie­ku nic zgo­ła nie wia­do­mo. Roz­pacz nie­szczę­snej ko­bie­ty prze­cho­dzi­ła wszel­kie gra­ni­ce.GO­ŚCI­NA UDZIE­LO­NA KSIĘŻ­NEJ…

Go­ści­na udzie­lo­na księż­nej Szczer­ba­tow-Ma­ma­jew nie wy­szła mat­ce Ce­za­re­go na zdro­wie. Od tej chwi­li była, wi­dać, ści­śle tro­pio­na, gdyż przy­trzy­ma­no ją wła­śnie, gdy za­mie­rza­ła wy­do­być coś ze skar­bu ukry­te­go w gó­rze za mia­stem – w celu wy­pra­wie­nia się zno­wu na wieś po zbo­że. Bita po­tęż­nie "po mor­dzie", przy­zna­ła się do po­sia­da­nia skar­bu i po­ka­za­ła kry­jów­kę, gdzie się mie­ścił. To jej jed­nak nie ura­to­wa­ło. Skie­ro­wa­no ją do ro­bót pu­blicz­nych w por­cie. Nie­dłu­go tam jed­nak pra­co­wa­ła. Ro­bo­ty owe były do­sko­na­łą ku­ra­cją pro­wa­dzą­cą z tego świa­ta na tam­ten. Ce­za­ry wy­jed­nał to swy­mi proś­ba­mi, iż na ja­kiś czas umiesz­czo­no mu mat­kę w szpi­ta­lu po­wszech­nym. Lecz gdy od­po­czę­ła, trze­ba było zno­wu iść do cięż­kich ro­bót. Sła­by i znisz­czo­ny or­ga­nizm nie wy­trzy­mał: pchnię­ta przez do­zor­cę, pa­dła na dro­dze i skoń­czy­ła ży­cie. Mia­no zwło­ki cho­wać we wspól­nym ro­wie kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stów, lecz i tu syn wy­że­brał ustęp­stwo. Po­cho­wa­no "bur­żuj­kę" od­dziel­nie, na ka­to­lic­kim cmen­ta­rzu. Ksiądz Gru­zin od­pra­wił nad nią prze­pi­sa­ne mo­dły, wy­po­wie­dział sta­re ła­ciń­skie wy­ra­zy, do któ­rych była przy­tro­czo­na jej dzie­cię­ca wia­ra, ra­dość mło­do­ści i wiel­kie smut­ki ży­cia.

Nim jed­nak spusz­czo­no pro­stą trum­nę w głąb dołu, Ce­za­ry za­pra­gnął raz jesz­cze spoj­rzeć na mat­kę. Ode­rwał de­skę na­kry­wa­ją­cą świer­ko­we pu­dło i po raz ostat­ni przy­pa­trzył się ob­li­czu zga­słej. Spla­ta­jąc jej ze­sztyw­nia­łe pal­ce do snu wiecz­ne­go, zo­ba­czył rów­nież, że zło­ta ob­rącz­ka, któ­rą przez tyle lat przy­wykł ca­ło­wać i wy­czu­wać, iż była nie­ja­ko czę­ścią ręki, czymś niby kość czy su­staw, wro­śnię­ta w skó­rę chu­dej ręki – że ta zło­ta ob­rącz­ka zdar­ta zo­sta­ła z pal­ca wraz z nie­ży­wą skó­rą, gdyż, wi­dać, nie chcia­ła pod­dać się roz­łą­cze­niu do­bro­wol­ne­mu. Sczer­nia­ła, za­pie­kła rana wid­nia­ła na tym miej­scu, gdzie nie­gdyś była ob­rącz­ka. Ce­za­ry za­pa­mię­tał so­bie ten wi­dok. Nikt nie umiał mu po­wie­dzieć, kto za­brał ślub­ny pier­ścień mat­ki. Na za­py­ta­nie, czy tu na­stą­pi­ła kon­fi­ska­ta, wzru­sza­no urzę­do­wy­mi ra­mio­na­mi, od­po­wia­da – no skrzy­wie­niem ust w uśmiech po­błaż­li­wy, iro­nicz­ny-nie­iro­nicz­ny, wy­ro­zu­mia­ły. Te­raz do­pie­ro czu­ciem do­tarł do wia­do­mo­ści, dla kogo to w dzie­ciń­stwie i za­ra­niu wcze­snych mło­dzień­czych lat prze­cho­wy­wał kin­żał w skal­nej kau­ka­skiej pie­cza­rze.WY­RU­SZY­LI W ZI­MIE NA STAT­KU…

Wy­ru­szy­li w zi­mie na stat­ku zdą­ża­ją­cym do Ca­ry­cy­na jako dwaj ro­bot­ni­cy, któ­rzy pra­co­wa­li w ko­pal­niach naf­ty, a te­raz wsku­tek prze­wro­tów i za­wie­sze­nia ro­bót wra­ca­ją do sie­bie, do Mo­skwy. Mie­li fał­szy­we pasz­por­ty, wy­da­ne im przez pew­ne czyn­ni­ki sprzy­ja­ją­ce spra­wie ich po­wro­tu. Odzia­ni w ty­po­wą odzież ro­bot­ni­czą, mó­wią­cy po­mię­dzy sobą do­sko­na­łą rusz­czy­zną, któ­rej ar­ka­na po­sia­da­li w stop­niu nie­zrów­na­nym, ostrzy­że­ni w spo­sób ob­rzę­do­wy, byli do­sko­na­ły­mi "to­wa­rzy­sza­mi" no­we­go po­rząd­ku rze­czy na roz­ło­gach so­wiec­kich. To­też szczę­śli­wie prze­by­li mor­ską część dro­gi i wy­ru­szy­li z Ca­ry­cy­na ko­le­ją na pół­noc. Ta dru­ga część była cięż­sza niż pierw­sza. Po­dró­żo­wa­li oczy­wi­ście w wa­go­nie to­wa­ro­wym. Cie­pło sze­rzy­ło się w tym pu­dle dla czter­dzie­stu lu­dzi z ciał współ­to­wa­rzy­szów po­dró­ży i z ognia, któ­ry roz­nie­ca­no po­środ­ku, gdy było bar­dzo zim­no. Spa­li obok sie­bie po­ko­tem, za­wi­nię­ci w tu­łu­py ba­ra­nie. Wóz wciąż sta­wał i stał nie­skoń­cze­nie dłu­go, nie­raz dnia­mi i no­ca­mi, na lada pod­rzęd­nej sta­cyj­ce. Z nie­wia­do­mej przy­czy­ny za­trzy­my­wał się i nie wie­dzieć kie­dy, z na­gła ru­szał z miej­sca nie ba­cząc wca­le na to, czy tam któ­ry z pa­sa­że­rów nie zo­sta­je. Te po­sto­je na­pa­wa­ły roz­pa­czą mło­de­go Ba­ry­kę, któ­ry pierw­szy raz w świat wy­ru­szył i chciał coą prze­cie na nim zo­ba­czyć. Tym­cza­sem trze­ba było pil­no­wać le­go­wi­ska, aby snadź nie zo­stać w bez­lud­nym ste­pie. Le­że­li tedy oby­dwaj z oj­cem, któ­ry cher­lał i du­sił się w nie­mi­ło­sier­nym za­du­chu wozu – wy­sy­pia­li się i pro­wa­dzi­li roz­mo­wy. Zda­rzy­ło się tak szczę­śli­wie, że naj­bliż­si trzej są­sie­dzi, le­żą­cy obok, były to dzi­ku­sy za­ka­spij­skie, Sar­to­wie sko­śno­śle­pi, nie ro­zu­mie­ją­cy ro­syj­skie­go ję­zy­ka. Na­stęp­ny za nimi pa­sa­żer był śpio­chem, któ­ry tyl­ko cza­sem bu­dził się, żeby się prze­raź­li­wie wy­zie­wać – i zno­wu za­sy­piał. Inni miesz­kań­cy tego ru­cho­me­go wię­zie­nia go­to­wa­li stra­wę, baby niań­czy­ły cho­re i pła­czą­ce dzie­ci, chło­pi sta­cza­li po­mię­dzy sobą za­żar­te kłót­nie, gra­li w kar­ty, śpie­wa­li. Upew­niw­szy się co do obo­jęt­no­ści albo nie­szko­dli­wo­ści są­sia­dów oj­ciec i syn za­czę­li mó­wić po pol­sku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: