Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przędze - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przędze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 316 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SAM NA SAM

Uli­ca­mi, źle oświe­tlo­ne­mi przez rzad­ko roz­sta­wio­ne la­tar­nie, szyb­ko bie­gła do domu. Paru go­dzin tyl­ko bra­ko­wa­ło do pół­no­cy. Była nie­spo­koj­na o sio­strę, któ­ra z rana czu­ła się go­rzej niż zwy­kle, ale wła­ści­ciel­ka za­kła­du kra­wiec­kie­go aż do tej chwi­li za­trzy­ma­ła przy ro­bo­cie wszyst­kie pra­cow­ni­ce. Nic dziw­ne­go: kar­na­wał; ro­bo­ty – co nie­mia­ra! Ona, pan­na do kro­ju, naj­wię­cej ma i pra­cy i od­po­wie­dzial­no­ści. Ale mo­gła­by szczy­cić się tem, że w 23-cim roku ży­cia jest już naj­bie­glej­szą i naj­le­piej opła­ca­ną pra­cow­ni­cą w naj­słyn­niej­szym za­kła­dzie kra­wiec­kim tego mia­sta. Mo­gła­by tak­że cie­szyć się, że mat­ka i sio­stra żyją prze­waż­nie z tego, co ona za­ra­bia, bo na­uczy­ciel­ską pra­cę sio­stry prze­rwa­ła cho­ro­ba już od kil­ku mie­się­cy. To gor­sza, że ser­ce jej sta­ło się od pew­ne­go cza­su nie­przy­stęp­nem dla uczu­cia chlu­by, za­rów­no jak ucie­chy; na dno jego za­padł ból i czy­ni je cięż­kiem, jak ka­mień.

Z cięż­kim ka­mie­niem w pier­si pręd­ko bie­gnie po śliz­kich chod­ni­kach. Środ­kiem uli­cy leży śnieg; chod­ni­ki oszklo­ne cien­ką war­stwą lodu. Ale ona przy­wy­kła do dzien­nej i noc­nej bie­ga­ni­ny po mie­ście – do śli­zga­wi­cy, do zim­na i do sa­mot­no­ści za do­mem i w domu.

Był mo­ment, z paru mie­się­cy zło­żo­ny, w któ­rym zro­bi­ło się jej na świe­cie, jak w raju. Prze­szedł na za­wsze – i nic dziw­ne­go. Sio­stra jej, Kle­mu­nia, pięk­niej­sza od niej, wy­żej wy­kształ­co­na, od pierw­sze­go po­zna­nia się z pa­nem Zbi­gnie­wem ocza­ro­wa­ła go i pod­bi­ła. Ona, Ka­zia, wy­glą­da przy niej, jak świe­ca przy słoń­cu.

Gdy­by pan Zbi­gniew nie był nig­dy prze­stą­pił pro­gu ich domu… Ale to było nie­po­dob­nem. Po­zna­ła go w ma­ga­zy­nie, gdzie parę razy to­wa­rzy­szył to mat­ce swo­jej, to sio­strze, a po­tem za­czął umyśl­nie spo­ty­kać się z nią na uli­cach, wi­tał się ser­decz­nie, roz­ma­wiał dłu­go, tak roz­ma­wiał i tak na nią pa­trzał, że od tego sta­wa­ło się jej na świe­cie ja­sno i cie­pło, jak w maju, jak w raju. Uwie­rzy­ła w to, że ją po­ko­chał. O Boże! ja­kież to wiel­kie szczę­ście, dla niej zwłasz­cza, któ­rej nikt nig­dy nie ko­chał, bo oj­ciec od­umarł ją bar­dzo wcze­śnie, a mat­ka prze­pa­da­ła za Kle­mu­nią. Ją – zno­si­ła. Dla oczu ludz­kich, przez do­broć ser­ca zresz­tą, nie krzyw­dzi­ła jej nig­dy fi­zycz­nie. Ale nic nad­to: żad­nych czu­ło­ści, piesz­czot, zwie­rzeń. Kle­mu­nią, za­le­d­wie od zie­mi od­ro­sła, była już przy­ja­ciół­ką mat­ki. W sza­re go­dzi­ny roz­ma­wia­ły po ci­chu, z rę­ko­ma za­rzu­co­ne­mi wza­jem na szy­je, a ona, Ka­zia, sie­dzia­ła w dru­giej iz­deb­ce sama jed­na, na­pra­wia­jąc bie­li­znę i suk­nie do­pó­ty, do­pó­ki mat­ka nie za­wo­ła­ła:

– Ka­ziu, na­staw sa­mo­war!

Mat­ka po­cho­dzi­ła z do­brej ro­dzi­ny, zna­ła obce ję­zy­ki i uczy­ła ich Kje­mu­nię. O Kazi po­wie­dzia­ła:

– Nie­ma zdol­no­ści! Bę­dzie szwacz­ką. Zo­sta­ła szwacz­ką wy­bor­ną, do­brze opła­ca­ną, a po­mi­mo, że to i owo ją za­smu­ca­ło, nie­daw­no jesz­cze była we­so­łą, jak szczy­gieł. Sio­strę uwiel­bia­ła za jej pięk­ność i ro­zum; każ­de sło­wo mat­ki choć tro­chę ser­decz­ne wpra­wia­ło ją w hu­mor tak świet­ny, że z jej opo­wia­dań i fi­glów śmia­ła się na­wet mat­ka obo­jęt­na i sio­stra ro­zum­na. Mia­ła w so­bie nie­zwy­kły za­pas mło­do­ści, siły, na­dziei. Na­dziei dłu­go nie na­zy­wa­ła po imie­niu, ale przed roz­po­czę­ciem pra­cy i po jej ukoń­cze­niu, to­piąc wzrok w jutrz­niach po­ran­nych i w wie­czor­nych zo­rzach, wię­cej czu­ła niż my­śla­ła, że sta­nie się z nią wkrót­ce coś no­we­go, ra­do­sne­go. Sły­sza­ła wte­dy śpiew sło­wi­ka w da­le­kim le­sie. La­sem była przy­szłość, sło­wi­kiem mi­łość. Aż sta­ło się to, co prze­czu­wa­ła. Z za ju­trzen­ki, czy z za zo­rzy, wy­pły­nę­ła po­stać mło­dzień­ca, któ­ry naj­wy­raź­niej oka­zał, że ją ko­cha. Po­ko­cha­ła go ca­łem ser­cem uf­nem i sie­ro­cem. Nie w le­sie już, ale w niej sa­mej sło­wik za­no­sił się od śpie­wu. Tyl­ko, że ro­mans pro­wa­dzo­ny na uli­cy ob­ra­żał jej skrom­ność;

nie po­tra­fi­ła­by po­wie­dzieć dla­cze­go, ale ob­ra­żał: Wy­mo­gła więc na panu Zbi­gnie­wie, aby za­po­znał się z jej mat­ką i za­czął by­wać w ich domu. Ach, gdy­by była nie uczy­ni­ła tego! Owszem, uczy­ni­ła do­brze. Gdy­by wszyst­ko wró­ci­ło, uczy­ni­ła­by tak samo… Jed­nak… Boże! jak smut­no na świe­cie! Uli­ce ta­kie pu­ste i ciem­ne, pod sto­pa­mi lód śliz­ki od śnie­gu, któ­re­go peł­no do­ko­ła, chłód bije; chło­dem sie­cze wiatr, zla­tu­ją­cy od nie­ba, czar­ne­go jak ot­chłań. W pier­si fala go­rą­ca pły­nie ku gar­dłu i ci­śnie się do oczu. Obej­rza­ła się: ni­ko­go nie było do­ko­ła. Tyl­ko w jed­nym z wy­so­kich do­mów rząd okien go­rzał od świa­teł i wy­le­wał na pu­stą uli­cę tony skocz­nej mu­zy­ki. Przy­pa­dła czo­łem do słu­pa la­tar­ni i pod le­cą­cy­mi górą dźwię­ka­mi po­lki za­pła­ka­ła gło­śno, krót­ko. Po­tem za­czę­ła zno­wu pręd­ko iść da­lej.

Cze­góż­by nie dała za to, aby prze­stać o tem my­śleć. Nie może. Od kil­ku już ty­go­dni tyl­ko o tem my­śli, my­śli, aż cza­sem gło­wa pęka i żyć się nie chce; a prze­stać my­śleć o tem nie może. To jak dwa gwoź­dzie wbi­te głę­bo­ko: je­den w gło­wę, dru­gi w ser­ce.

Ma się ro­zu­mieć, ad­wo­kat i na­uczy­ciel­ka, para da­le­ko le­piej do­bra­na, ni­że­li ad­wo­kat i szwacz­ka. Kle­mu­nia zresz­tą jest tak ślicz­ną, dys­tyn­go­wa­ną, ro­zum­ną! Tyl­ko… gdy po raz pierw­szy pan Zbi­gniew wszedł do ich domu, mo­gła­by do­praw­dy nie tyle, nie tak z ca­łej siły ko­kie­to­wać go spoj­rze­nia­mi, ru­cha­mi, roz­mo­wą, na­wet wło­sa­mi, któ­re niby wy­pad­kiem roz­sy­pa­ły się jej na ple­cy, po­dob­ne do płasz­cza z czar­ne­go je­dwa­biu!

Prze­cież wie­dzia­ła, że jest to pra­wie jej na­rze­czo­ny i jak go ko­cha. Nie ta­iła się przed nią z ni­czem, wszyst­ko przed nią wy­zna­ła. A ona uczy­ni­ła zno­wu wszyst­ko, co mo­gła, aby go jej ode­brać. Po­do­bał się jej z po­wierz­chow­no­ści i wy­kształ­ce­nia; był przy­tem świet­ną par­tyą. Kle­mu­nia za­pra­gnę­ła go dla sie­bie, a po­nie­waż mo­gła, więc zdo­by­ła. Sio­stra! Cóż? Wi­dać tak jest na świe­cie, że kie­dy idzie o wła­sne szczę­ście, moż­na zdep­tać na­wet – sio­strę. Ale – niech tam! Niech im Bóg da wszyst­ko: zdro­wie, szczę­ście, ży­cie dłu­gie, to wspól­ne we dwo­je!…

Zno­wu nie­zno­śne łzy!… Ale tym ra­zem ni­cze­go nie do­ka­żą. Wstyd i źle pła­kać tak czę­sto. Cza­sem, cóż ro­bić! pła­kać czę­sto… na sio­strę. Jesz­cze, broń Boże, łzy te pad­ną na jej gło­wę! I bez tego Kle­mu­nia jest bied­ną, ach, jak bied­ną! Ta jej cho­ro­ba, nie wia­do­mo jesz­cze, jak się skoń­czy. Taka szczę­śli­wa, a nie wia­do­mo, czy to szczę­ście dłu­go trwać bę­dzie. Ka­zia wy­bła­ga­ła u le­ka­rza na­zwę cho­ro­by i – za­po­mnia­ła. Dwa wy­ra­zy ła­ciń­skie wy­le­cia­ły z pa­mię­ci, lecz to pa­mię­ta, że Kle­mu­nia jest cho­ra na ser­ce. I jesz­cze jed­ną rzecz okrop­ną po­wie­dział le­karz… Nie chce o niej my­śleć po pro­stu, myśl jej ucie­ka od tego ze stra­chem prze­raź­li­wym.

Więc nie­tyl­ko w oczy, ale i za oczy, nie­tyl­ko po­stęp­ka­mi, lecz uczu­ciem i my­ślą nie trze­ba nic czy­nić prze­ciw Kle­mu­ni; ani wy­rze­kać na nią, ani pła­kać z jej po­wo­du, bo nuż te łzy…

Po­wia­da­ją, że łzy skrzyw­dzo­nych przy­no­szą krzyw­dzą­cym nie­szczę­ście, a prze­cież była to krzyw­da, krzyw­da. Otóż i zno­wu myśl zła i nie­po­trzeb­na. Taką wal­kę mi­ło­ści z bo­le­ścią, prze­ba­cze­nia z ura­zą, to­czy już od kil­ku ty­go­dni i, do­praw­dy, cza­sem już wo­la­ła­by nie żyć.

Cel, do któ­re­go dąży, nie­da­le­ko. Trzy okna u szczy­tu wy­so­kiej ka­mie­ni­cy, nad da­chem. Dwa po­ko­je z ku­chen­ką na stry­chu, za któ­re wła­śnie wczo­raj, pie­niędz­mi za­pra­co­wa­ny­mi w za­kła­dzie kra­wiec­kim, za­pła­ci­ła pół­rocz­ne ko­mor­ne. Kie­dy przy­nio­sła po­kwi­to­wa­nie wła­ści­cie­la domu, pra­gnę­ła, aby mat­ka choć po­gła­dzi­ła ją po twa­rzy, choć po­wie­dzia­ła jej ja­kie miłe słów­ko. Nie uczy­ni­ła tego. Od­kąd Kle­mu­nia jest za­rę­czo­ną i cho­rą, nic oprócz niej na świe­cie nie wi­dzi. Kiw­nę­ła gło­wą, scho­wa­ła kwit do szka­tuł­ki i da­lej czy­ta­ła Kle­mu­ni le­żą­cej na szez­lon­gu. Ten szez­long – to ona tak­że ku­pi­ła dla cho­rej sio­stry. Kle­mu­nia, ura­do­wa­na, za­rzu­ci­ła jej ręce na szy­ję i ser­decz­nie ją uca­ło­wa­ła. A ona od tego uści­sku sio­stry sta­ła się peł­ną ci­chej i ja­kiejś ża­ło­snej ra­do­ści.

Dwa okna nad da­chem ja­sno oświe­tlo­ne. W ba­wial­nym po­ko­ju pali się duża lam­pa, więc pan Zbi­gniew jesz­cze nie od­szedł. Sie­dzą so­bie pew­no jed­no przy dru­giem, ona na szez­lon­gu, on na krze­śle, i z ci­cha roz­ma­wia­ją.

Od paru ty­go­dni są na­rze­czo­ny­mi i żeby nie cho­ro­ba Kle­mu­ni, już w tym kar­na­wa­le wzię­li­by ślub, a tak, nie wia­do­mo jesz­cze kie­dy to na­stą­pi. Może Kle­mu­nia uczu­wa ja­kie skru­pu­ły, bo sta­ła się dla niej czul­szą, niż przed­tem; ją zaś ser­decz­ność sio­stry uj­mu­je, ale jej nie po­cie­sza. Prze­ciw­nie, im wię­cej ko­cha Kle­mu­nię, tem moc­niej ją boli, że to ona wła­śnie…

Ale cóż to się dzie­je na uli­cy, przy któ­rej znaj­du­je się ich miesz­ka­nie? Wy­so­ki gmach miesz­czą­cy w so­bie re­sur­sę pu­blicz­ną, jak 'raz na­prze­ciw ich miesz­ka­nia, go­re­je od świa­teł; u bra­my sto­ją po­li­cy­an­ci, przed bra­mę za­jeż­dża­ją sa­nie i ka­re­ty na ko­łach. Brzę­ka­dia u uprzę­ży koń­skiej dzwo­nią, koła skrzy­pią po śnie­gu, stan­gre­ci wo­ła­ją: z dro­gi! z dro­gi! po­li­cy­an­ci kłó­cą się z tłu­mem ga­piów ulicz­nych. A z wy­so­ka, z wy­so­ka, zla­tu­ją na uli­cę hucz­ne dźwię­ki or­kie­stry. Róż­ne in­stru­men­ty dęte: trą­by, bęb­ny, fle­ty, kla­ry­ne­ty, gra­ją we­so­łe­go kon­tre­dan­sa. W re­sur­sie bal. Nic dziw­ne­go: wszak to kar­na­wał. Trze­ba tyl­ko zręcz­nie prze­biedz wszerz uli­cę, aby nie wpaść pod ko­nie, któ­rych wie­le bie­gnie w jed­ną stro­nę i w dru­gą, u sań i ka­ret nad­jeż­dża­ją­cych, od­jeż­dża­ją­cych. Bal! wiel­ki bal!

W głę­bi skrom­nej ba­wial­ni, pani An­to­ni­na Tar­czyń­ska, wdo­wa po je­ome­trze, sie­dzia­ła na ka­na­pie obok pani Anie­li Szum­skiej, wdo­wy po le­ka­rzu. Obie pa­nie miesz­ka­ły w jed­nym domu, bar­dzo się na­wza­jem sza­no­wa­ły i lu­bi­ły. Znaj­do­wa­ły się w tym wie­ku, w któ­rym ko­bie­ty sta­ją się mniej wię­cej do sie­bie po­dob­ne­mi. Wło­sy si­wie­ją­ce, czo­ła po marsz­czo­ne, oczy wklę­słe, war­gi zwię­dłe i za­ry­so­wu­ją­ce na­wet w uśmie­chu li­nię zmę­cze­nia lub go­ry­czy. Sta­ran­ne ubra­nia oka­zu­ją, że obie pa­nie ży­czą so­bie utrzy­mać się w pew­nym to­nie, zda­la od nę­dzy wsty­dzą­cej się że­brać.

Ciem­ne suk­nie i czar­ne cze­pecz­ki na si­wie­ją­cych wło­sach, ale przy suk­niach ja­kieś ko­kard­ki, fren­dzel­ki, a cze­pecz­ki przy­twier­dzo­ne do wło­sów błysz­czą­ce­mi szpil­ka­mi z bar­dzo li­che­go me­ta­lu. Wdo­wa po le­ka­rzu jest tro­chę gru­bą, ru­mia­ną, z czer­wo­ne­mi, krót­kie­mi rę­ko­ma. U wdo­wy po je­ome­trze szczu­płość ki­bi­ci, bla­dość cery, de­li­kat­ność rąk, świad­czą o sła­bem zdro­wiu i nie­za­tra­co­nej w ubó­stwie dys­tynk­cyi. Mat­ka Kle­mu­ni i Kazi ma po­zór ko­bie­ty moc­no zgry­zio­nej już w zę­bach cza­su i może dla­te­go ka­pry­śnej; ale też i uczu­cio­wo­ści dużo ma­lu­je się na jej cier­pią­cej twa­rzy. Gło­sem ci­chym, po­wo­li, lecz z za­ję­ciem, pro­wa­dzi z są­siad­ką roz­mo­wę o dro­żyź­nie pro­duk­tów i o nie­zwy­kłej ob­fi­to­ści śnie­gów te­go­rocz­nych.

Po­tem są­siad­ka głos za­bie­ra i, prze­cho­dząc wprost do ka­za­nia nie­dziel­ne­go, gie­stem peł­nym na­masz­cze­nia po­wta­rza wy­ją­tek z bu­du­ją­ce­go ka­za­nia, lecz ogrom­nie tekst eg­za­ge­ru­je, po­czem spo­glą­da na są­siad­kę, wzdy­cha i do­da­je:

– Tak, tak! Pani An­to­ni­na wzdy­cha tak­że i po­wta­rza:

– Tak, tak!

Na tle wy­so­kiej po­rę­czy ka­na­py, obie wstrzą­sa­ją si­wie­ją­ce­mi gło­wa­mi, w czar­nych cze­pecz­kach.

Gdy duet na ka­na­pie umilkł, wy­raź­niej dał się sły­szeć dru­gi, w rogu po­ko­ju. Tam tak­że dwa gło­sy mó­wi­ły, ra­czej szep­ta­ły. Nie było z czem się ukry­wać, ale cień i szept to ro­dzi­me ży­wio­ły za­ko­cha­nych.

Dwu­dzie­sto­let­nia pan­na, le­żą­ca na szez­lon­gu sprze­cza­ła się z trzy­dzie­sto­let­nim męż­czy­zną, sie­dzą­cym przy niej na krze­śle, o wyż­szość ro­man­ty­zmu nad re­ali­zmem w po­ezyi i po­wie­ści. On ob­sta­wał przy re­ali­zmie; ona była fa­na­tycz­ną zwo­len­nicz­ką ro­man­ty­zmu, sama zaś przed­sta­wia­ła zja­wi­sko, któ­re mo­gło spra­wiać roz­kosz oczom za­rów­no re­ali­sty, jak ro­man­ty­ka. Szez­long stał w cie­niu wy­so­kiej ko­mo­dy, a w tym cie­niu twarz Kle­men­ty­ny, ślicz­nie za­ry­so­wa­na, przy­bie­ra­ła po­zór bia­łej li­lii. Była bia­łą i de­li­kat­ną, z wiel­kie­mi ciem­ne­mi oczy­ma i du­żym wę­złem czar­nych wło­sów z tyłu gło­wy. Wy­smu­kłą ki­bić ma­low­ni­czo opły­wał błę­kit­ny szla­fro­czek, z ma­te­ryi ta­niej, ale bar­dzo ład­nie zro­bio­ny przez Ka­zię. Pan Zbi­gniew miał zgrab­ną po­sta­wę, śnia­dą cerę bru­ne­ta, ład­ne wą­si­ki, i co chwi­la pró­bo­wał wspie­rać się łok­ciem o brzeg ko­mo­dy. Ale ko­mo­da była zbyt wy­so­ka na ten uży­tek, i ło­kieć zsu­wał się z niej nie­prze­zwy­cię­że­nie, co spra­wia­ło panu Zbi­gnie­wo­wi dużą nie­do­god­ność. Więc, ob­raw­szy so­bie inną pozę, wy­szep­ty­wał przed na­rze­czo­ną obro­nę re­ali­zmu w po­ezyi pra­wie z ta­kiem kra­so­mów­stwem, z ja­kiem dziś, w go­dzi­nach po­łu­dnio­wych, bro­nił przed są­dem jed­ne­go fał­sze­rza mo­ne­ty i dwóch pod­pa­la­czy.

Gdy umilkł, Kle­men­ty­na z za­my­śle­niem wstrzą­snę­ła ślicz­ną głów­ką i z ko­lei wy­szep­ta­ła cały sze­reg imion, z któ­rych każ­de było ar­gu­men­tem wca­le po­waż­nym.

– Schil­ler, By­ron, Wik­tor Hugo, Mic­kie­wicz, Sło­wac­ki…

Sło­wa roz­mo­wy, jak­kol­wiek wy­ma­wia­ne z ci­cha, do­la­ty­wa­ły uszu pań sie­dzą­cych na ka­na­pie. Pani An­to­ni­na za­ja­śnia­ła, jak słoń­ce.

– Sły­szy pani, ja­kie to u nas roz­mo­wy się pro­wa­dzą?

Pani Anie­la od przy­ja­ciel­skie­go współ­czu­cia uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko.

– A jak­że! Tacy ro­zum­ni i wy­kształ­ce­ni obo­je!

– Żeby tyl­ko nie ta jej cho­ro­ba! – szep­nę­ła wdo­wa po je­ome­trze i na­raz zga­sła jak zdmuch­nię­ta świe­ca.

Na szez­lon­gu, w cie­niu ko­mo­dy, me­lo­dyj­ny choć przy­ci­szo­ny głos ko­bie­cy mó­wił:

– Don Car­los, Chil­de Ha­rold, Er­na­ni, Kon­rad Wal­len­rod, Bal­la­dy­na…

– Paru z tych dzieł nie czy­ta­łem.

– Prze­czy­ta­my je ra­zem. Do­brze?

– Będę wdzięcz­ny; bę­dzie pani Be­atry­czą moją! Pani An­to­ni­na mru­gnę­ła po­wie­ka­mi ku są­siad­ce.

– A co!

Są­siad­ka od­mru­gnę­ła.

– Aha!

W tej chwi­li w ku­chen­ce, gra­ni­czą­cej z ba­wial­nią, dało się sły­szeć stuk­nię­cie drzwia­mi, po­tem tu­pot nóg otrzą­sa­ją­cych śnieg z obu­wia, po­tem sze­lest zrzu­ca­nej odzie­ży, aż do po­ko­ju wbie­gła dziew­czy­na mniej niż śred­nie­go wzro­stu, z ru­cha­mi ży­wy­mi, z cerą i za­ry­sem twa­rzy, któ­re czy­ni­ły ją po­dob­ną do po­lnej róży.

Ciem­ne wło­sy mia­ła roz­rzu­co­ne od wia­tru, uszy za­czer­wie­nio­ne od mro­zu i usta śmie­ją­ce się, czer­wo­ne, jak ko­ral.

Czy jej do­brze było, czy źle, czy mia­ła ocho­tę do śmie­chu, czy do pła­czu – za­wsze wcho­dzi­ła do domu z uśmie­chem, albo ze śmie­chem.

Dość tu było smut­ku i bez niej, z po­wo­du sła­be­go zdro­wia mat­ki, a te­raz szcze­gól­niej, z po­wo­du cho­ro­by Kle­mu­ni. Tego tyl­ko bra­ku­je, aby ona przy­no­si­ła tu z sobą dąsy, lub la­men­ty! Przy­tem pan Zbi­gniew nie po­wi­nien nig­dy wi­dzieć jej smut­ną. Żeby ją na ka­wa­łecz­ki kra­ja­no, jesz­cze­by w jego obec­no­ści nie jęk­nę­ła, ani za­pła­ka­ła, lę­ka­jąc się, aby nie po­my­ślał, że ję­czy i pła­cze nie od tego, że kra­ją, ale od tego, że on ją po­rzu­cił. Więc śmie­jąc się prze­bie­gła po­kój, po­ca­ło­wa­ła mat­kę w rękę, przy­ja­ciół­kę mat­ki gdzieś oko­ło łok­cia, a czy­niąc to, mó­wi­ła żywo, gło­sem świe­żym, jak wio­sna.

– Co się to dzie­je koło na­sze­go domu! Co się dzie­je! Re­sur­sa oświe­tlo­na, mu­zy­ka grzmi, po­wo­zów mnó­stwo, a tak" trud­no roz­mi­nąć się z koń­mi, że ucie­ka­jąc przed nimi, ka­losz zgu­bi­łam.

– Bar­dzo in­te­re­su­ją­cą hi­sto­ryę opo­wia­dasz… – ła­god­nie, lecz nie bez smut­nej iro­nii za­uwa­ży­ła pani An­to­ni­na.

– Pan­na Ka­zi­mie­ra za­wsze w do­brym hu­mo­rze, we­so­ła, jak szczy­gie­łek, – uśmiech­nę­ła się pani Anie­la, i gdy Ka­zia, zgrab­nie okrę­ciw­szy się przed ka­na­pą, po­szła ku szez­lon­go­wi, ci­cho szep­nę­ła:

– Ser­ce ma naj­lep­sze, ale taka to już na­tu­ra, otwar­cie pani po­wiem, pro­sta, pro­za­icz­na!

Ka­zia po przy­ja­ciel­sku uści­snę­ła rękę pana Zbi­gnie­wa.

– Do­bry wie­czór panu! Jak­że spra­wy dzi­siej­sze? Czy pod­pa­la­cze po­szli w świat, aby go zno­wu pod­pa­lać?

Pan Zbi­gniew od­po­wie­dział:

– Po­szli, pro­szę pani. Wy­gra­łem spra­wę. Po­chy­li­ła się ku sio­strze.

– Jak­że się czu­jesz? Z rana było ci… Kle­men­ty­na z nie­cier­pli­wo­ścią prze­rwa­ła:

– Nic mi nie było z rana i te­raz czu­ję się do­sko­na­le…

Wsty­dzi­ła się przed pa­nem Zbi­gnie­wem tego, że cho­ro­ba jej trwa tak dłu­go, lę­ka­ła się znu­dzić go, zra­zić.

Ka­zia wie­dzia­ła o tem.

– To praw­da – za­wo­ła­ła. – Wy­glą­dasz zna­ko­mi­cie; wi­dać, że wszyst­ko już prze­szło.

Kle­men­ty­na zwró­ci­ła się do pana Zbi­gnie­wa.

– Od cze­go za­cznie­my na­sze wspól­ne czy­ta­nie?

– Uło­że­nie pro­gra­mu na­le­ży do pani.

– Więc od ju­tra "Don Car­los".

Ude­rzy­ła w dło­nie; oczy jej świe­ci­ły w cie­niu, jak bry­lan­ty.

– Ach, jak to bę­dzie miło, miło, co­dzień czy­tać wspól­nie jaką go­dzin­kę… Ale… czy pan umie Po nie­miec­ku?

– Zna­ko­mi­cie!

– Cze­go pan nie umie! wszyst­ko!

– Jed­no na­de­wszyst­ko.

– A co?

Wie­dzia­ła z góry, jaka bę­dzie od­po­wiedź, jed­nak z wy­ra­zem fi­glar­no­ści w oczach za­py­ty­wa­ła:

– Co pan umie na­de­wszyst­ko? Co?

Oczy ich prze­sta­ły wi­dzieć świat, bo uto­nę­ły jed­ne w dru­gich.

Ka­zia ode­szła i sta­nę­ła przy sto­le, na któ­rym pa­li­ła się spo­ra lam­pa, przed dwie­ma pa­nia­mi, sie­dzą­ce­mi na ka­na­pie. Pani An­to­ni­na mó­wi­ła do pani Anie­li:

– Moja dro­ga pani, ja­bym ją na ręce wzię­ła i na ko­niec świa­ta za­nio­sła, by­le­by ra­tu­nek zna­leźć!

Po bla­dych i aż pra­wie prze­zro­czy­stych po­licz­kach mat­ki Kle­mu­ni po­pły­nę­ły dwie łzy, w świe­tle lam­py srebr­ne.

Od tych łez mat­ki, od trwa­ją­ce­go cią­gle w rogu po­ko­ju du­etu za­ko­cha­nych gło­sów, uśmiech zgasł na ko­ra­lo­wych war­gach Kazi. Mia­ła jed­nak zwy­czaj, że gdy tyl­ko uczu­ła, iż uśmiech z ust ucie­ka, tak, że już za nic po­chwy­cić go nie moż­na, a skó­ra na czo­le w spo­sób nie­prze­zwy­cię­żo­ny sku­pia się w zmarszcz­ki, szła do ro­bo­ty, do ja­kiej­kol­wiek zresz­tą ro­bo­ty, by­le­by ja­sno tło­ma­czy­ła przed wszyst­ki­mi od­da­le­nie się, mil­cze­nie i zmarszcz­kę na czo­le.

Sie­dzia­ła w ma­lut­kiej sy­pial­ni przy sto­li­ku, na któ­rym za­pa­li­ła była lam­pę i z ja­kichś skraw­ków wy­ra­bia­ła ozdo­by, ma­ją­ce na nowo uświet­nić znisz­czo­ną suk­nię mat­czy­ną.

Sy­pial­nia mia­ła kształt szu­fla­dy z jed­nem oknem; mie­ści­ła w so­bie dwa łóż­ka, sto­lik z lam­pą i go­to­wal­nię Kle­mu­ni, opię­tą we­so­łym per­ka­lem w kwia­ty.

Kle­mu­nia mia­ła też i biu­recz­ko, któ­re sta­ło w ba­wial­nym po­ko­ju. Na­tu­ral­nie, pięk­na pan­na mu­sia­ła po­sia­dać go­to­wal­nię ze zwier­cia­dłem i biu­recz­ko.

Szwacz­ka, ma­ją­ca pra­wo do na­zwy tyl­ko przy­stoj­nej, nie pi­sze nic, a ubie­ra się to tu, to owdzie, przed ka­wał­kiem roz­bi­te­go zwier­cia­deł­ka, wi­szą­cym w kuch­ni, albo i bez żad­ne­go zwier­cia­deł­ka. Zresz­tą, ta­kie rze­czy wca­le jej nie ob­cho­dzą. Co spra­wia jej przy­krość, to, że sto­lik, przy któ­rym szy­je, znaj­du­je się u sa­mych drzwi ba­wial­ni, tak bliz­ko szez­lon­ga Kle­mu­ni, że musi sły­szeć każ­de sło­wo roz­mo­wy, któ­rą ona pro­wa­dzi z na­rze­czo­nym. Od­su­nę­ła­by sto­lik, ale miej­sca nie­ma; po­szła­by z ro­bo­tą do kuch­ni, ale mo­gło­by to wy­glą­dać na dą­sa­nie się, albo na smu­tek, szu­ka­ją­cy sa­mot­no­ści. Więc ze skraw­ków atła­su urzą­dza­jąc wca­le gu­stow­ną ozdo­bę na znisz­czo­nym sta­ni­ku mat­ki, Ka­zia sie­dzi po­mię­dzy dwie­ma pie­śnia­mi, z któ­rych jed­na jest mu­zycz­ną, a dru­ga mi­ło­sną.

Przez okno wla­tu­ją tu tony mu­zy­ki, grzmią­cej w sali re­sur­so­wej; z za drzwi do­cho­dzą sło­wa, za­mie­nia­ne przez za­rę­czo­ną parę. Tony i sło­wa zle­wa­ją się w ca­łość har­mo­nij­ną. Jest to pieśń na dwa gło­sy z akom­pa­nia­men­tem mu­zy­ki.

Bo gdy wie­czór zbli­ża się ku koń­co­wi, za­rę­czo­na para prze­sta­je dys­pu­to­wać o względ­nej war­to­ści szkół li­te­rac­kich i przed bliz­kiem roz­sta­niem się do­by­wa z głę­bi ser­ca sło­wa szcze­re. Za­czy­na­ją na­zy­wać się po imie­niu, mó­wią so­bie ty.

– Więc wo­la­ła­byś ten do­mek z ogród­kiem przy ustron­nej uli­cy, niż to pięk­ne miesz­ka­nie w środ­ku mia­sta?

– O, tak! Bar­dzo chcę ogród­ka przy domu. Lę­kam się tyl­ko, aby ustron­ne miesz­ka­nie…

– Nie za­szko­dzi­ło in­te­re­som moim? Moja naj­droż­sza, je­dy­nym te­raz waż­nym in­te­re­sem moim jest two­je zdro­wie i za­do­wo­le­nie.

– Dzię­ku­ję. Anim śni­ła, aby mógł ist­nieć na świe­cie czło­wiek tak do­bry, jak ty, Zbi­gnie­wie.

Ka­zia prze­sta­je szyć, skła­da ręce na ko­la­nach, pa­trzy na sze­reg okien, jak raz na­prze­ciw jej okna, roz­go­rza­łych od świa­teł, wy­le­wa­ją­cych po­to­ki to­nów pło­mien­nych i tę­sk­nych. Prze­ślicz­ny walc; pło­mien­ny, jak na­mięt­ność, tę­sk­ny, jak ser­ce roz­dar­te…

– Moja dro­ga, czy po­dob­na ko­chać tak, jak ja cię ko­cham! Wszyst­kie my­śli moje z tobą. Kie­dy bro­nię spra­wy przed są­dem, mu­szę pil­nie strzedz sie­bie, aby wśród wy­mie­nia­nia ar­ty­ku­łów pra­wa nie po­wie­dzieć na­gle: Kle­mu­nia!

Z ci­chym, głę­bo­kim śmie­chem Kle­mu­nia za­wo­ła­ła:

– A toby też było pięk­nie!

– Gdy­bym mógł, wziął­bym cię na ręce i niósł na ko­niec świa­ta, do zdro­jów le­czą­cych i drzew śpie­wa­ją­cych, abyś wy­zdro­wia­ła, sił na­bra­ła, po­we­se­la­ła i za­raz, za­raz zo­sta­ła zdro­wą, ślicz­ną, szczę­śli­wą żoną pana Zbi­gnie­wa, mło­de­go jesz­cze, lecz już sław­ne­go ad­wo­ka­ta w tem wiel­kiem mie­ście On­gro­dzie.

– Tyś zdro­wie moje! Szczę­ście – naj­lep­sze le­kar­stwo.

– Czu­jesz się szczę­śli­wą?

– Ko­chasz mię?

Okna prze­ciw­le­głe­go gma­chu śpie­wa­ły cią­gle: la, la, la! niby we­so­ło, ale za­ra­zem na­mięt­nie, sza­le­nie. Ka­zia do­świad­cza ta­kie­go uczu­cia, jak­by jej w pier­si coś roz­dzie­ra­ło się sze­ro­ko i jak­by z tego roz­dar­cia pły­nę­ła go­rą­ca ciecz. To płacz, któ­ry zry­wa się w niej, jak bu­rza. Ale ona sie­dzi wy­pro­sto­wa­na tyl­ko z rzę­sa­mi wil­got­ne­mi i zręcz­nie ukła­da trze­cią ro­ze­tkę z atła­su do sta­ni­ka mat­ki. Rzę­sy za­raz osch­ną, a płacz stoi na dnie pier­si nie­ru­cho­my.

Jak­kol­wiek w po­ko­ju są­sied­nim znaj­du­ją się jej naj­bliż­si, a w gma­chu prze­ciw­le­głym roj­no i hucz­nie, ona czu­je się tak samą jed­ną na świe­cie, jak­by ją ota­cza­ła pu­sty­nia. Ze zmarszcz­ką na­bia­łem czo­le i z po­waż­nym za­ry­sem warg, jak ko­ral czer­wo­nych, szy­jąc cią­gle, Ka­zia ukła­da w gło­wie po­rów­na­nie, na któ­re może nie wpa­dli­by nig­dy ani Kle­mu­nia, ani Zbi­gniew, któ­rzy tak lu­bią i umie­ją wy­li­czać imio­na po­etów i ty­tu­ły po­ema­tów.

Wi­dzia­ła dziś na mie­ście zło­żo­ne nad rze­ką i wie­zio­ne na wo­zach ta­fle lodu, szy­by lo­do­we. Otóż, jej ser­ce, to pło­myk za­mknię­ty w ta­kiej szy­bie. Czwo­ro­kąt­na, gru­ba, prze­zro­czy­sta, jak krysz­tał, a w niej, jak lamp­ka bla­do­zło­ta, pali się pło­myk. Smut­ne i ci­che są te lam­py, pło­ną­ce w szy­bach lo­do­wych!

Te­raz, przez okna sali re­sur­so­wej leją się tony po­lki, szcze­rze we­so­łe, skocz­ne, roz­trz­pio­ta­ne. W ba­wial­ni dwa gło­sy z in­to­na­cyą żalu za­mie­nia­ją się sło­wa­mi:

– Do­bra­noc, skar­bie mój!

– Do­bra­noc, Zbi­gnie­wie!

Sły­chać sze­lest dłu­gie­go po­ca­łun­ku, któ­rym usta, ozdo­bio­ne ład­nym wą­si­kiem, przy­lgnę­ły do pięk­nej ręki ko­bie­cej.

Po odej­ściu pana Zbi­gnie­wa, Kle­mu­nia uczu­ła się bar­dzo sła­bą. Nie dar­mo le­karz, sta­ry przy­ja­ciel domu, po­wta­rzał cią­gle: spo­ko­ju, spo­ko­ju! żad­nych wzru­szeń! A tu wzru­sze­nia były cią­głe.

W ów wie­czór za­rę­czy­no­wy, na­przy­kład, Kle­mu­nia uczu­ła się tak nie do­brze, że Ka­zia pę­dem strza­ły po­le­cia­ła po le­ka­rza. Atak mi­nął pręd­ko; ale dziew­czy­na, ko­rzy­sta­jąc z krót­kie­go sam na sam, for­mal­nie wzię­ła w ob­lę­że­nie sta­re­go le­ka­rza, któ­re­go zna­ła od dzie­ciń­stwa. Wsu­nę­ła go we fra­mu­gę okna i za­stę­pu­jąc dro­gę do uciecz­ki, sil­nie go za ręce po­chwy­ci­ła.

– Pa­nie! mój dro­gi pa­nie! Co z tego bę­dzie? Jak się to skoń­czy?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: