Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przekupnie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przekupnie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 274 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Przy­ję­cia czwart­ko­we u pań­stwa Gut­ma­che­rów by­wa­ją bar­dzo licz­ne.

Jest to zresz­tą je­den z więk­szych sa­lo­nów w mie­ście, a może na­praw­dę je­dy­ny sa­lon w wiel­kim sty­lu… oczy­wi­ście – od­po­wied­nio do po­trzeb, na­stro­jów i wa­run­ków chwi­li obec­nej.

Za­pew­ne tra­dy­cje świet­nych ze­brań to­wa­rzy­skich z cza­sów Księ­stwa War­szaw­skie­go, na­le­żą do bez­pow­rot­nie mi­nio­nej prze­szło­ści. Ży­cie i jego for­my ze­wnętrz­ne ule­ga­ją nie­unik­nio­nym prze­obra­że­niom. Pró­by wskrze­sze­nia daw­nych tra­dy­cji to­wa­rzy­skich, roz­bi­ja­ją się po­dob­no o ty­siąc i je­den szko­pu­łów nie do prze­by­cia. Zna­ko­mi­te­mu fi­nan­si­ście uda­ło się jed­nak nadać swo­im czwart­kom cha­rak­ter pew­nej do­nio­sło­ści spo­łecz­nej. Sta­ją się one po­nie­kąd ogni­skiem ży­cia in­te­lek­tu­al­ne­go i ar­ty­stycz­ne­go w kra­ju.

Wła­ści­wie całą za­słu­gą zna­ko­mi­te­go fi­nan­si­sty jest to tyl­ko, że dzię­ki sta­no­wi­sku, a ści­ślej mó­wiąc, dzię­ki mil­jo­no­wym do­cho­dom, uła­twił swej pięk­nej żo­nie prze­pro­wa­dze­nie pod­ję­tej przez nią spra­wy. Dał jej mia­no­wi­cie do roz­po­rzą­dze­nia ob­szer­ny, z prze­py­chem ume­blo­wa­ny pa­łac, licz­ną służ­bę, tu­dzież od­po­wied­ni, zresz­tą nie­na­zbyt wy­gó­ro­wa­ny, kre­dyt na kosz­ta czar­nej kawy, li­kie­rów i co za­te­mi­dzie; pani Mela zaś, po­sia­da wy­twor­ny dow­cip, wy­so­kie wy­ro­bie­nie to­wa­rzy­skie, nie­po­spo­li­tą in­te­li­gen­cję, oraz wie­le zgo­ła nie­prze­cięt­ne­go wy­kształ­ce­nia es­te­tycz­ne­go i te wła­śnie przy­mio­ty go­spo­dy­ni zde­cy­do­wa­ły głów­nie, że sa­lon ich stał się po­pu­lar­ny. Ona była jego du­szą, on zaś jej am­bi­cją naj­więk­szą i je­dy­nym, rzekł­byś, ce­lem ży­cia. Sta­ra­ła się o utrzy­ma­nie w domu moż­li­wie naj­wyż­sze­go tonu i moż­li­wie naj­licz­niej­szej fre­kwen­cji. Nie wąt­pi­ła też, że kie­dyś ze­bra­nia jej przej­dą do hi­stor­ji, że zaj­mą w dzie­jach na­ro­do­we­go roz­wo­ju kul­tu­ral­ne­go miej­sce wy­bit­ne, jak daw­ne sa­lo­ny pani kasz­te­la­no­wej Po­ła­niec­kiej, lub pani Anny z Sa­pie­chów lo voto Teo­do­ro­wej Po­toc­kiej, 2-o voto Sta­ni­sła­wo­wej Soł­ty­ko­wej. Zwłasz­cza ten ostat­ni sa­lon hi­sto­rycz­ny szcze­gól­niej upodo­ba­ła so­bie pani Mela za wzór do na­śla­do­wa­nia. Bo istot­nie, je­że­li wiecz­nie na ście­żaj otwar­ty dom sę­dzi­wej pani Lanc­ko­roń­skiej, gdzie przy suto za­sta­wio­nych sto­łach ze sta­ro­pol­ską go­ścin­no­ścią po­dej­mo­wa­no każ­de­go, kto tyl­ko był „za­cnym oby­wa­te­lem”, miał­by już, za­iste, jak na cza­sy dzi­siej­sze zbyt wie­le pa­tr­jar­chal­nej pa­ra­fiańsz­czy­zny–przy­ję­cia pani Soł­ty­ko­wej na­to­miast po­sia­da­ły cha­rak­ter ra­czej in­te­lek­tu­al­ny. Wia­do­mo, że ta wła­śnie pani Soł­ty­ko­wa była żar­li­wą pro­tek­tor­ką sce­ny na­ro­do­wej oraz, za­po­cząt­ko­wa­ne­go na jej ze­bra­niach wie­czor­nych, To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Nauk, któ­re­go człon­ko­wie od Sta­szi­ca do Kop­czyń­skie­go, od Czac­kie­go do Osiń­skie­go na­le­że­li do sta­łych go­ści pa­ła­cu przy uli­cy Mio­do­wej. Pani Mela rów­nież w szcze­gól­niej­szej opie­ce mia­ła te­atr, a tak­że na­der go­rą­co po­pie­ra­ła roz­wój nauk i sztuk wo­gó­le, słusz­nie też ży­wi­ła pre­ten­sje do roli pa­tron­ki w tym za­kre­sie. Po­za­tem czy­ta­jąc uważ­nie nie­oce­nio­ne pa­mięt­ni­ki Fal­kow­skie­go, od­na­la­zła w so­bie nie­któ­re, wspól­ne z tą po­sta­cią, już dziś hi­sto­rycz­ną, cha­rak­te­ry­stycz­ne rysy in­dy­wi­du­al­ne. Mia­no­wi­cie, po­sia­da­ła pani Mela, jak tam­ta pani do­stoj­na, przy wspa­nia­łej po­sta­wie i ru­chach ma­je­sta­tycz­nych pew­ną ary­sto­kra­tycz­ną, jak­by po­gar­dli­wą wyż­szość tonu, co lu­dzi, zbli­ża­ją­cych się do niej po raz pierw­szy, zlek­ka onie­śmie­la­ło, co jed­nak pierz­cha­ło na­tych­miast, sko­ro tyl­ko za­dzierz­gnę­ły się wę­zły po­ro­zu­mie­nia na grun­cie wspól­nych dą­żeń ar­ty­stycz­nych, li­te­rac­kich, czy fi­lo­zo­ficz­nych. Pę­ka­ły lody chłod­nej sztyw­no­ści to­wa­rzy­skiej i na­wią­zy­wał się sto­su­nek nie­sły­cha­nie miły i swo­bod­ny.

Pani Mela umia­ła lu­dzi ocza­ro­wy­wać. W sa­lo­nach jej zbie­ra­ło się też wszyst­ko, co War­sza­wa mia­ła naj­zna­ko­mit­sze­go.

– Ba, nie­tyl­ko War­sza­wa – cała Pol­ska.

– Nie­tyl­ko Pol­ska – cała Eu­ro­pa, świat cały! Nie prze­je­chał przez mia­sto wy­bit­niej­szy pod ja­kim­kol­wiek­bądź wzglę­dem cu­dzo­zie­miec, aże­by nie wstą­pił w go­ścin­ne pro­gi domu pań­stwa Gut­ma­che­rów. Oto mia­no­wi­cie ze­bra­nie obec­ne jest tem licz­niej­sze jesz­cze i bar­dziej oży­wio­ne, że zna­ko­mi­ty fi­nan­si­sta go­ści wy­bit­ne­go dzien­ni­ka­rza fran­cu­skie­go, któ­ry w prze­jeź­dzie do Pe­ters­bur­ga, za­trzy­mał się na dni kil­ka w na­szem mie­ście. Pan Po­ire­au ma tam wy­gło­sić sze­reg od­czy­tów o so­li­dar­no­ści mię­dzy­na­ro­do­wej ze sta­no­wi­ska sen­sa­cji dzien­ni­kar­skiej, a tym­cza­sem pani Mela, ko­rzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści, upro­si­ła go, aże­by nam w tej spra­wie wy­po­wie­dział słów kil­ka na dzi­siej­szem ze­bra­niu.

– Oto on!

Me­ce­nas Kon wska­zał dok­to­ro­wi pal­cem przy­sad­ko­wa­te­go z gę­stym, przy­cię­tym jak szczot­ka wą­sem, je­go­mo­ścia, któ­re­go pro­wa­dzi­ła pod rękę go­spo­dy­ni domu i przed­sta­wia­ła ko­lej­no ze­bra­nym w sa­lo­nie oso­bom.

Dok­tor Ko­re­wicz nie pra­gnął snadź zbyt­nio za­war­cia tej no­wej zna­jo­mo­ści, bo wy­krę­cił się na pię­cie nie­mal w tej sa­mej chwi­li, kie­dy pani Mela ze swym go­ściem zbli­ża­li się w jego stro­nę.

Prze­szedł do są­sied­nie­go ga­bi­ne­tu na­tło­czo­ne­go go­ść­mi oboj­ga płci. Za­ję­li oni wszyst­kie, znaj­du­ją­ce się tu krze­sła, ka­na­py, fo­te­le, lub sta­li gru­pa­mi, roz­ma­wia­jąc swo­bod­nie i we­so­ło.

W na­stęp­nej sali, prze­zna­czo­nej na pa­lar­nię dla pa­nów – rów­nież lud­no było, gwar­no i… dym­no.

– Ach, dok­tor! – za­cze­pił go ktoś po przej­ściu–nie wi­dział pan Ochoc­kie­go?

– Nie mam przy­jem­no­ści znać pana Ochoc­kie­go.

– Szko­da.

Ktoś inny kogo in­ne­go w po­dob­ny spo­sób in­ter­pe­lo­wał o inną oso­bi­stość. Po­szu­ki­wa­no się tu wza­jem­nie, za­ła­twia­no in­te­re­sy naj­prze­róż­niej­szej na­tu­ry. Wiel­kie sa­lo­ny pań­stwa Gut­ma­che­rów przed­sta­wia­ły grunt nie­sły­cha­nie ku temu po­dat­ny. Oto dwaj pa­no­wie, opar­ci o ko­mi­nek, do­bi­ja­ją ja­kie­goś tar­gu. Z ust ich pa­da­ją licz­by jak na gieł­dzie.

Wresz­cie po­ro­zu­mie­li się snadź co do ceny. Ude­rzy­li w dło­nie. – Zro­bio­ne!

Po­czem, rzekł­byś „na lit­kup”, za­siadł­szy przy sto­ją­cym obok sto­li­ku, za­czę­li się ra­czyć go­spo­da­rza ko­nia­kiem i cy­ga­ra­mi.

Dok­tór Ko­re­wicz uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

Prze­ci­skał się z tru­dem przez zwar­tą ławę fra­ków, smo­kin­gów i ża­kie­tów, okry­wa­ją­cych człon­ki lu­dzi obo­jęt­nych. Czuł się tu zu­peł­nie obco. Istot­nie, jak­kol­wiek co chwi­la po­da­wał ko­muś rękę, ktoś go zno­wu wi­tał mniej lub bar­dziej ser­decz­nym okrzy­kiem, zda­wa­ło mu się, że wła­ści­wie ni­ko­go z ca­łe­go oto­cze­nia nie zna. Nie pa­mię­tał na­zwisk tych lu­dzi, god­no­ści, ty­tu­łów. Sko­ro to so­bie uprzy­tom­nił, za­igrał ów jego cha­rak­te­ry­stycz­ny uśmiech po­błaż­li­wej wyż­szo­ści i niósł go już sta­le na ustach, snu­jąc się wśród tłu­mu.

Wtem ujął go za rękę blon­dyn o peł­nym, nie­zbyt sta­ran­nie utrzy­ma­nym, za­ro­ście. Był to męż­czy­zna lat za­le­d­wie trzy­dzie­stu, wy­so­ki, smu­kły, nie­zwy­kle zręcz­ny w ru­chach. Miał na so­bie czar­ny ża­kiet, nie dość wpraw­dzie świe­ży, ale do­sko­na­le skro­jo­ny i le­żą­cy na nim bar­dzo ele­ganc­ko. Wo­gó­le w po­sta­ci tej ude­rza­ła dziw­na mie­sza­ni­na za­nie­dba­nia i wy­twor­no­ści.

– Dok­to­rze – szep­nął – je­stem.

– Na­resz­cie – za­wo­łał dok­tor ura­do­wa­ny. – Na­resz­cie mam pana! A już do­praw­dy nie wie­dzia­łem co ze sobą po­cząć w tej kom­pan­ji.

– Ach, mój Boże! – mó­wił tam­ten – do­my­ślam się co to pana kosz­tu­je. Nie wiem też do­praw­dy jak dok­to­ro­wi dzię­ko­wać za to, co dla mnie robi. Sam się pan fa­ty­go­wał… opu­ścił go­dzi­ny przy­jęć…

– O, to się pan łu­dzi, pa­nie Jac­ku: od­ro­bi­łem swo­je naj­su­mien­niej. Opu­ści­łem inne za­ję­cia… ale je­że­li się moja obec­ność może panu na co przy­dać…

– Z całą pew­no­ścią – prze­rwał. – Te pa­nie są. Przy­szły oby­dwie, jak mi to za­po­wie­dzia­ły. Wi­dzia­łem je w sa­lo­nie. Przy­pusz­czam, że wy­star­czy dok­to­ro­wi je­den rzut oka, aże­by wszyst­kie przy­pusz­cze­nia roz­wia­ły się w ni­cość. Są­dzę, że nie­ma tam żad­nych ta­jem­nic, czy, jak kto woli, ta­jem­ni­czo­ści. My­ślę, że tyl­ko przy­pad­ko­we po­do­bień­stwo fi­zycz­ne mo­gło na­su­nąć pew­ne re­mi­ni­scen­cje… Oh, wiem, że na­tem tle wy­da­rzyć się mogą fa­tal­ne nie­po­ro­zu­mie­nia…

– Ależ ja by­najm­niej nie na­le­ga­łem i nie na­le­gam – bro­nił się dok­tor – rzu­ci­łem uwa­gę bez żad­nej my­śli ubocz­nej.

– Ja też nie po­dej­rze­wam… Sta­ło się to przy­pad­ko­wo, a ów prze­klę­ty przy­pa­dek, któ­ry zresz­tą pra­wie za­wsze de­cy­du­je o lo­sach ludz­kich, zgo­to­wał i nam dziw­ną nie­spo­dzian­kę. Ta prze­lot­na uwa­ga ude­rzy­ła mi na ima­gi­na­cję w spo­sób nie­wy­po­wie­dzia­nie pro­wo­ka­cyj­ny. Utkwi­ła w pa­mię­ci i nie mogę się oprzeć pew­nym wra­że­niom.

Był pod­nie­co­ny, ręce mu drża­ły. Na twa­rzy dok­to­ra od­ma­lo­wa­ło się uczu­cie do­tkli­wej przy­kro­ści.

– Ależ dro­gi, ko­cha­ny pa­nie Jac­ku, nie­chże pan tego wszyst­kie­go nie bie­rze tak tra­gicz­nie.

– Ależ, sza­now­ny dok­to­rze – prze­rwał tam­ten, si­ląc się na po­zo­ry obo­jęt­no­ści i uśmiech swo­bod­ny – nie­chże pan nie trak­tu­je mnie, jak ma­łe­go, roz­piesz­czo­ne­go dzie­cia­ka lub shi­ste­ry­zo­wa­ną pa­nien­kę. Mów­my ze sobą, jak męż­czyź­ni. Wie pan, jak bar­dzo mu ufam, jak wie­rzę w jego zda­nie, w jego do­świad­cze­nie, ro­zum, cha­rak­ter. Przez pa­mięć na ojca mo­je­go, przez pa­mięć na sto­su­nek, jaki was łą­łą­czył… przez to ko­le­żeń­stwo w za­wo­dzie, je­że­li już sło­wo „przy­jaźń” mia­ło­by być sym­bo­lem cze­goś na na­sze mar­ne cza­sy zbyt gór­ne­go… na to wa­sze dłu­go­let­nie ko­le­żeń­stwo w za­wo­dzie – po­wia­dam – za­kli­nam pana, niech mnie pan nie sta­ra się uspa­ka­jać, po­cie­szać, oszczę­dzać, lecz po­sta­wi kwe­sję śmia­ło i otwar­cie. Mi­mo­wol­ny okrzyk pań­ski… pań­skie za­cho­wa­nie się… wte­dy… pa­mię­ta pan do­sko­na­le… to jed­no pań­skie sło­wo na­su­nę­ło mi pew­ne sko­ja­rze­nia, pew­ne, że po­wiem szcze­rze, nie­po­ko­je… Tak, przy­zna­ję, – są tam rze­czy dwu­znacz­ne i nie­wy­raź­ne. Obu­dził pan we mnie czuj­ność. Nie­chże pan te­raz, ma­jąc moż­ność zbli­że­nia się do pani Stel­li, przyj­rze­nia się jej do­kład­nie, po­mó­wie­nia… Niech mi pan te­raz, bła­gam, sta­now­czo i ka­te­go­rycz­nie po­wie: „nie”, lub w prze­ciw­nym ra­zie da po­znać całą praw­dę.

Dok­tor z tru­dem ukry­wał znie­cier­pli­wie­nie i zde­ner­wo­wa­nie. Miał minę czło­wie­ka, jak się to mówi, przy­pie­ra­ne­go do muru. Po­draż­ni­ło to w nim po­czu­cie wła­snej god­no­ści.

– Mój pa­nie – mó­wił już pra­wie cierp­ko – sko­ro tu je­stem, sko­ro zde­cy­do­wa­łem się na pań­skie na­le­ga­nia, sko­ro po­zwo­li­łem się wcią­gnąć do tej ca­łej hi­stor­ji, niech mi pan wie­rzy, ro­bię to je­dy­nie przez przy­jaźń dla pana. Ale pro­szę mi tak­że wie­rzyć, że na­wet przez przy­jaźń dla pana nie będę kła­mał. Nie uczy­nił­bym tego dla ni­ko­go na świe­cie, nie uczy­nię też dla pań­skich pięk­nych oczu. Ha, trud­no, sam pan tego wy­ma­ga.

Z ko­lei zde­ner­wo­wa­nie ogar­nia­ło co­raz bar­dziej Jac­ka. Za­nie­chał uda­wa­nia, obo­jęt­no­ści, prze­sta­wał uśmie­chać się niby to swo­bod­nie, owszem, mó­wił z wy­raź­nem roz­draż­nie­niem, gło­sem drżą­cym, przy­tłu­mio­nym, zma­to­wa­nym przez głę­bo­kie we­wnętrz­ne wzru­sze­nie.

– Tak, wy­ma­gam tego, dok­to­rze – rzekł twar­do – wy­ma­gam w imię tej przy­jaź­ni, o któ­rej pan wspo­mniał. Chcę po­znać całą praw­dę. Nie zna­czy to by­najm­niej, aże­by ta praw­da, choć­by naj­okrop­niej­sza, mo­gła w ja­kiej­kol­wiek mie­rze wpły­nąć na zmia­nę mo­ich po­sta­no­wień, za­mia­rów. aże­by wczem­kol­wiek zmie­ni­ła sto­su­nek mój do pan­ny Ma­ry­sień­ki. O, to wy­łą­czo­ne sta­now­czo. Wy­ro­słem z pew­nych prze­są­dów. wy­zwo­li­łem się z pod nie­uza­sad­nio­nych urosz­czeń ro­dzin­ki… z pod wszel­kich re­gu­łek for­ma­li­zmu kon­wen­cjo­nal­ne­go.

Ach, do kroć­set – do­dał z ja­kąś buj­ną, mło­dzień­czą em­fa­zą i go­rą­cem prze­ko­na­niem – wy­ro­słem i to, pro­szę mi wie­rzyć, ra­dy­kal­nie. Nie cof­nę się…

Roz­mo­wę prze­rwa­ło wtar­gnię­cie mię­dzy nich gru­be­go je­go­mo­ścia, któ­ry rzu­cił się na dok­to­ra Ko­re­wi­cza, niby ja­strząb na upa­trzo­ną ofia­rę.

– Ko­cha­ne­go dok­to­ra… Jak­że się cie­szę, bo już, jak Boga ko­cham, z tym swo­im ar­try­ty­zmem rady so­bie dać nie mogę!

– Tyl­ko się dy­rek­tor z dok­to­ra­mi w ko­mi­ty­wę nie wda­waj – wtrą­cił je­go­mość chu­dy, sto­ją­cy tuż obok z gru­bem cy­ga­rem w ustach. – Tyl­ko z da­le­ka od me­dy­cy­ny i me­dy­ków! Na­fa­sze­ru­ją cię, pa­nie, che­mi­kal­ja­mi, od cze­go naj­zdrow­szy or­ga­nizm dja­bli bio­rą, a cho­ro­bie nic się złe­go nie dzie­je. Ho, ho… ra­czej do owcza­rzy, bab wiej­skich, zna­cho­rów, a naj­le­piej do sta­rych ka­len­da­rzy go­spo­dar­skich. Tara, pa­nie, znaj­dziesz dy­rek­tor środ­ki na wszel­kie do­le­gli­wo­ści naj­sku­tecz­niej­sze, bo na­tu­ral­ne, je­dy­nie na­tu­rze ludz­kiej wła­ści­we. Zio­ła, pa­nie, zio­ła, kwia­ty, ko­rze­nie z ro­dzin­nych pól, łąk i la­sów, ja­kie­mi się ku­ro­wa­ły na­sze bab­ki i pra­bab­ki: ru­mia­nek, ty­mia­nek, ty­sią­cz­nik, roz­chod­nik, mię­ta, psi bez, czy­li tak zwa­na psin­ka, ku­rze zie­le, kwiat li­po­wy… na wszel­kie rany i ob­ra­że­nia… Na ar­try­tyzm mogę panu su­mien­nie, jako śro­dek przez sie­bie wy­pró­bo­wa­ny, po­le­cić od­war ze skrzy­pów i rde­stu. Nic pa­nie tak, jak te ziół­ka cu­dow­ne, nie po­bu­dza krą­że­nia krwi, co zno­wu spra­wia szyb­szą prze­mia­nę ma­ter­ji i oczy­wi­ście…

Dok­tor Ko­re­wicz, ko­rzy­sta­jąc z nie­spo­dzie­wa­nej dy­wer­sji, pla­no­wał ho­ro­wą rej­te­ra­dę z pla­cu… dys­ku­sji. Upa­try­wał wła­śnie do­god­nych dróg od­wro­tu, kie­dy tuż obok po­ru­szy­ła się suta por­tje­ra z bro­ka­tu i wy­szedł z za niej lo­kaj z tacą peł­ną fi­li­ża­nek. Nie­wąt­pli­wie było tam wej­ście do in­ne­go po­ko­ju. Nie na­my­śla­jąc się dłu­go, po­cią­gnął za sobą Jac­ka i wnet zna­leź­li się za por­tje­ra.

Był to nie­wiel­ki ga­bi­ne­cik, oświe­tlo­ny dys­kret­nie kil­ku lam­pa­mi elek­trycz­ne­mi o aba­żu­rach z po­ma­rań­czo­wej je­dwab­nej ma­ter­ji.

W ga­bi­ne­cie pa­no­wał ta­jem­ni­czy pół­mrok, uspo­sa­bia­ją­cy do po­uf­nej po­ga­węd­ki, za­sta­li tu już jed­nak zna­ne­go ma­la­rza, pana Ed­ga­ra Pi­la­wę, któ­ry, sie­dząc za sto­łem za­sta­wio­nym bu­tel­ka­mi wszel­kie­go kształ­tu, bar­wy i wiel­ko­ści, przy­rzą­dzał so­bie ja­kiś nie­zwy­kle wy­myśl­ny cock­ta­il. Stał przed nim wy­smu­kły kie­li­szek, wy­peł­nio­ny, niby ko­lo­ry­wy­mi pier­ście­nia­mi, krąż­ka­mi barw­nych, nie zmie­sza­nych ze sobą pły­nów. Ma­larz, oto­czo­ny zwiew­ną mgłą dy­mów won­ne­go cy­ga­ra, przy­glą­dał się pod świa­tło grze ko­lo­rów w kie­lisz­ku, co w tej at­mos­fe­rze si­nych dy­mów i żół­tych zci­szo­nych bla­sków, spra­wia­ło wra­że­nie, niby al­che­mi­ka śre­dnio­wiecz­ne­go, przy­go­to­wu­ją­ce­go cu­dow­ny kor­djał wiecz­ne­go ży­cia.

Ja­cek wi­dząc głę­bo­kie, rzekł­byś, po­boż­ne sku­pie­nie tego męża, chciał już przez wła­ści­wą so­bie, nie­kie­dy nad­mier­ną do­praw­dy de­li­kat­ność, cof­nąć się dys­kret­nie, kie­dy ma­larz, któ­ry oso­bi­ście znał dok­to­ra, pod­biegł ku nim z po­wi­ta­niem.

– Je­stem Ed­gar Pi­la­wa – przed­sta­wił się Jac­ko­wi, wy­cią­ga­jąc rękę.

Ja­cek uści­snął dłoń po­da­ną i wy­mie­nił swo­je na­zwi­sko.

– No, nie na­pi­ją się pa­no­wie ze mną cze­go do­bre­go? – za­pra­szał ma­larz, uka­zu­jąc wy­mow­nym ge­stem ba­ter­ję bu­te­lek na sto­li­ku.

Tam­ci, prze­ję­ci swo­ją spra­wą, czy ra­czej wzbu­rze­ni sil­nie, pro­wa­dzo­ną przed chwi­lą roz­mo­wą, nie od­czu­wa­li w so­bie na­le­ży­te­go na­stro­ju do mi­łej z pa­nem Pi­la­wą po­ga­węd­ki przy kie­lisz­ku, dok­tor więc dość la­ko­nicz­nie, żeby nie po­wie­dzieć szorst­ko, zbył pro­po­zy­cję ma­la­rza i, skrę­ciw­szy na miej­scu lewo w tył, miał się ku od­wro­to­wi. Wte­dy ma­larz przy­padł z na­le­ga­nia­mi do Jac­ka. Mło­dzie­niec ten zno­wu na­wet w chwi­lach naj­wyż­sze­go pod­nie­ce­nia nie umiał się zdo­by­wać na szorst­kość. Było to jego naj­istot­niej­szą, naj­bar­dziej przy­ro­dzo­ną, za­le­tą to­wa­rzy­ską, czy może le­piej – naj­nie­bez­piecz­niej­szą wadą or­ga­nicz­ną cha­rak­te­ru. Za­czął się wy­ma­wiać w spo­sób jak­naj – bar­dziej wy­twor­ny od udzia­łu we wspól­nem pró­bo­wa­niu li­kie­rów pań­stwa Gut­ma­che­rów, co ma­la­rzo­wi po­zwo­li­ło na prze­cią­gnię­cie roz­mo­wy.

– Ach, prze­kup­nie – za­wo­łał z ak­cen­tem po­gar­dli­we­go lek­ce­wa­że­nia; a zno­wu z ak­cen­tem me­lan­cho­lij­nej za­du­my, do­dał:

– Mój Boże, komu to dziś przy­pa­dło w udzia­le pro­wa­dze­nie sa­lo­nu w tej na­szej sto­li­cy!…

– Ale ko­niak do­bry? – wtrą­cił dok­tór.

– Wca­le… wca­le… – zgo­dził się pan Pi­la­wa.

– Za­tem wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Nie­zu­peł­nie. Nie­ma sty­lu. Nie­ma sty­lu. Nie­ma cha­rak­te­ru, na­stro­ju, wspa­nia­ło­ści. Co mó­wię – nie­ma po­rząd­ku. Kto nie zna zwy­cza­jów tego oso­bli­we­go domu–fi­li­żan­ki czar­nej kawy nie zdo­bę­dzie. Krę­cą się tu lu­dzi­ska go­dzi­na­mi ca­łe­mi i wy­cho­dzą o su­chej gę­bie. I to się na­zy­wa sta­ro­pol­ska go­ścin­ność!…

– Po­cóż ko­niecz­nie – sta­ro­pol­ska?

– Pani Mela ma w tym kie­run­ku bar­dzo wy­raź­ne am­bi­cje – ob­ja­śnia pan Pi­la­wa.– Ra­dzi­łem jej, aże­by, wzo­rem daw­nych pa­nów, urzą­dza­ła raz na mie­siąc wy­staw­ne obia­dy, na któ­rych mo­gła­by się zbie­rać rze­czy­wi­ście eli­ta na­sze­go świa­ta ar­ty­stycz­no-li­te­rac­kie­go. Od­po­wie­dzia­ła mi, że nie ma za­mia­ru domu swe­go za­mie­niać na bez­płat­ną re­stau­ra­cję, lub za­kła­dać u sie­bie szko­ły wyż­sze­go pie­cze­niar­stwa. Co za cham­stwo! Jak­że to po­wie­dze­nie jest nie­sły­cha­nie zna­mien­ne dla cha­rak­te­ry­sty­ki tych lu­dzi!

Dok­tor Ko­re­wicz miał za­wsze szcze­gól­niej­szą pa­sję draż­nie­nia lu­dzi tego zno­wu po­kro­ju, co pan Pi­la­wa, po­mi­mo więc nie­uspo­so­bie­nia w da­nej chwi­li do dys­put wo­gó­le, rzu­cił jak­by od nie­chce­nia:

– My­ślę, że pani Mela mia­ła jed­nak za sobą wie­le słusz­no­ści.

Tam­ten się za­pe­rzył.

– Ha, ha, ha – za­wo­łał niby ze śmie­chem – pan dok­tor, jak za­wsze, iro­ni­zu­je… iro­ni­zu­je po swo­je­mu. Ha, ha… słusz­ność! Pięk­na słusz­ność! Re­zul­tat z tego taki, że przez nie­mą­dry sno­bizm, lu­dzie tej za­sob­no­ści za­miast owej ja­ko­by re­stau­ra­cji, któ­ra mo­gła­by być do­praw­dy pierw­szo­rzęd­na ze wzglę­du na ku­cha­rza, no, i co za­te­mi­dzie… na to­wa­rzy­stwo, za­ło­ży­li u sie­bie w domu bez­płat­ną ka­wiar­nię z mu­zy­ką i in­ne­mi atrak­cja­mi… ha, ha… gdzie wcho­dzi so­bie każ­dy, komu się tyl­ko po­do­ba.

Do­praw­dy – mó­wił ze szcze­rem aż do na­iw­no­ści prze­ję­ciem – rzecz to ze wszech­miar po­ża­ło­wa­nia god­na… bo przy­zna­cie pa­no­wie, że ze­bra­nia tu by­wa­ją dość mie­sza­ne… Ha, ha, pa­nie, nie­je­den łap­ser­dak nie ma­ją­cy na kawę w Udzia­ło­wej…

Mo­no­log stro­ska­ne­go tą spra­wą, jak się zda­wa­ło, bar­dzo po­waż­nie ma­la­rza, prze­rwa­ło wtar­gnię­cie do po­ko­ju trzech mło­dych lu­dzi. We­szli hucz­nie, buń­czucz­nie, swo­bod­nie, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na oto­cze­nie.

– A co, nie mó­wi­łem wam, chłop­czy­ki, że tu wresz­cie od­naj­dzie­my źró­dła wody za­po­mnie­nia – wo­łał je­den z nich uka­zu­jąc bu­tel­ki.

– Był to ni­ski bru­net, ły­sa­wy, po­mi­mo za­iste na­der wio­śnia­ne­go jesz­cze wie­ku, a wy­glą­da­ją­cy dość po­wsze­dnio.

Ma­larz rzu­cił po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie na dok­to­ra.

Bru­net już ujął bu­tel­kę ko­nia­ku i na­le­wał w kie­lisz­ki.

– A co, źle was wio­dłem? – py­tał z prze­chwał­ką.

– Eu­re­ka, od­kry­cie! – od­po­wie­dział zgod­nie dwu­głos ko­le­gów.

– Nie żad­ne od­kry­cie – po­pra­wił – lecz po­pro­stu do­kład­na zna­jo­mość te­re­nu. Wa­li­łem na pew­nia­ka jak w dym. Zwy­kła pro­le­tar­jac­ka za­bie­gli­wość. Umiem zna­leść dro­gi wła­ści­we, je­że­li cho­dzi o uszczk­nie­nie bur­żu­jom bo – daj co­kol­wiek z ich bez­mier­nej, nie­prze­li­czo­nej nad­war­to­ści. Na­ra­zie do­bre i to. Ha, cóż chce­cie, mi­nę­ły cza­sy, kie­dy to brat-szlach­cic za­sta­wał u bra­ta-ma­gna­ta sto­ły, ugi­na­ją­ce się pod cię­ża­rem udźców je­le­nich, wo­ło­wych pie­cze­ni, kieł­bas, gło­wi­zny i wo­gó­le stra­wy wsze­la­kiej, a win przed­nich i mio­dów prze­słod­kich moc wiel­ką, że mógł na­py­chać się i na­le­wać po dziur­ki w no­sie. Dziś żyd mil­jo­ner, w de­mo­kra­tycz­nej pro­sto­cie oby­cza­ju wpraw­dzie bra­ta szlach­ci­ca, byle opro­mie­nio­ne­go sła­wą nie­zwy­kło­ści, to choć i w po­dar­tych bu­tach do zło­ci­stych sa­lo­nów rad wpusz­cza, ale ra­czej dja­bła zje brat łata, niż­by miał czem nie­bądź pod­nie­bie­nie ude­lek­to­wać, je­że­li nie wie, kędy go­ścin­ny go­spo­darz bu­tel­ki po­cho­wał. No, do cie­bie, Mi­no­ga…

Wy­pił za­ma­szy­ście i w tej chwi­li na­lał so­bie dru­gi kie­li­szek.

Mło­dzie­niec, któ­re­go zwa­no Mi­no­ga – bla­dy, sta­ran­nie wy­go­lo­ny blon­dyn, nie od­po­wia­dał, bo utkwił wzrok w pół­mro­kach za przy­sło­nię­tą aba­żu­rem lam­pą, gdzie stał Ja­cek z dok­to­rem. Wresz­cie za­wo­łał:

– Kan­dyd, jak Boga ko­cham – ty tu? Pod­biegł i uści­snął Jac­ka za rękę.

– Jak wi­dzisz.

– Ach, do­sko­na­le – mó­wił ze szcze­rą ra­do­ścią – do­sko­na­le, że się spo­ty­ka­my. Mia­łem cię szu­kać po mie­ście. Ale, ale… wiesz kogo tu jesz­cze wi­dzia­łem?

Na Jac­ka ude­rzy­ły ognie. Są­dził, że i Pod­go­rec­ki, chce mó­wić o pani Stel­li lub Ma­ry­sień­ce, ale ten wy­mó­wił na­zwi­sko pan­ny Cze­sła­wy Ma­cisz­ków­ny.

– Ma­cisz­ków­na? – po­wtó­rzył Ja­cek, jak­by po raz pierw­szy w ży­ciu sły­szał to na­zwi­sko.

– No, pan­na Cze­sia, na­sza ko­le­żan­ka pa­ry­ska. Nie pa­mię­tasz?

– Ależ owszem. Tak, tak, pa­mię­tam. Gdzieś ją wi­dział?

– Tu, przed chwi­lą. Mi­nę­li­śmy się w we­sti­bu­lu. Pan­na Cze­sia na­le­ży już do zna­ko­mi­to­ści war­szaw­skich, więc oczy­wi­ście bywa na mod­nych faj­fach. No, ale ty?

– Ja?…

Ja­cek lu­bił Pod­go­rec­kie­go; w Pa­ry­żu by­wał z nim w ści­słej za­ży­ło­ści i chęt­nie prze­cią­gnął­by roz­mo­wę z daw­nym ko­le­gą, ale wo­lał w tej chwi­li po­zo­stać sam na sam z dok­to­rem. Pil­no mu było zdo­być pew­ność – po­zbyć się nie­zno­śnych wąt­pli­wo­ści. Oczy­wi­ście nie­po­dob­na było my­śleć o na­wią­za­niu z nim w tej chwi­li roz­mo­wy po­uf­niej­szej, zwłasz­cza na te­mat tak draż­li­wy, chciał więc przy­najm­niej za­pro­wa­dzić dok­to­ra do sa­lo­nu, aże­by jak­naj­prę­dzej zo­ba­czył się i mó­wił z pan­na. Stel­lą. W tym celu, wpraw­dzie naj­grzecz­niej i naj­de­li­kat­niej, ale jak moż­na naj­zwięź­lej wy­krę­cił od bar­dziej wy­czer­pu­ją­cych na ra­zie eks­pli­ka­cji – od przy­ję­cia pro­po­no­wa­ne­go so­bie kie­lisz­ka ko­nia­ku wy­mó­wił się chwi­lo­wą nie­dy­spo­zy­cją i po­cią­gnąw­szy za sobą dok­to­ra Ko­re­wi­cza, tą samą dro­gą, przez pa­lar­nię i inne po­ko­je do­ci­snę­li się do sze­ro­ko otwar­tych drzwi sa­lo­nu.

– Oto one!

Ja­cek uka­zał dok­to­ro­wi dwie pięk­ne, z nie­sły­cha­ną wy­twor­no­ścią ubra­ne pa­nie, sie­dzą­ce wśród gro­na in­nych po­stro­jo­nych ko­biet, po dru­giej stro­nie sa­lo­nu, wła­śnie na­prze­ciw­ko drzwi, w któ­rych sta­li. W tej chwi­li miał za­cząć się kon­cert, to­wa­rzy­stwo więc zaj­mu­jąc fo­te­le, wień­cem oto­czy­ło for­te­pian, przy któ­rym za­siadł ja­kiś mło­do­cia­ny, bo jesz­cze w krót­kie maj­tecz­ki ubra­ny wir­tu­oz. Tym spo­so­bem śro­dek sali po­zo­stał wol­ny, to też pani Stel­la z cór­ką, zaj­mu­ją­ce miej­sca w pierw­szym rzę­dzie barw­ne­go koła, wid­ne były jak na dło­ni. Dok­tór wspiąw­szy się nie­co na pal­ce, po przez ra­mio­na zgro­ma­dzo­nych przy drzwiach pa­nów, mógł je ob­ser­wo­wać naj­do­kład­niej.

Za­brzmia­ły pierw­sze akor­dy kon­cer­tu.

Na­wia­sem mó­wiąc, mło­do­cia­ny pia­ni­sta grał dość nud­nie. Wir­tu­oz w krót­kich maj­tecz­kach i ak­sa­mit­nej kur­tecz­ce z ma­ry­nar­skim koł­nie­rzem za­cho­wał się przy for­te­pia­nie, jak sta­ry pro­fe­sor kon­ser­wa­tor­jum mu­zycz­ne­go w Niem­czech – był nie­sły­cha­nie so­len­ny… i sen­ny. Ja­cek nie­cier­pli­wił się.

– Do li­cha, ten gen­ju­szek może tak pa­lusz­ka­mi gme­rać po for­te­pia­nie do póź­nej nocy. Chcia­łem dok­to­ra przed­sta­wić pa­niom, a tu trze­ba cze­kać, aż cu­dow­ne bobo skoń­czy swo­je po­pi­sy.

– A trze­ba – od­parł dok­tor spo­koj­nie.

Dok­to­ra nie nie­cier­pli­wi­ła mu­zy­ka cu­dow­ne­go dziec­ka, bo po­pro­stu nie słu­chał jej i nie sły­szał. Ze swe­go punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go nie­tyl­ko wi­dział od stóp do głów obie pa­nie, ale tak­że uj­rzał swo­je wła­sne ob­li­cze, od­bi­te w wiel­kiem, sto­ją­cem na­prze­ciw­ko lu­strze.

Uj­rzał swo­ją siwą gło­wę wśród gro­na głów prze­waż­nie mło­dzień­czych, lub przy­najm­niej na mło­dzień­cze prze­far­bo­wa­nych. Dok­tór nie ma naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że sto­ją­cy tuż przed nimi je­go­mość ma wło­sy uma­lo­wa­ne ja­kąś obrzy­dli­wą far­bą fio­le­to­wą, któ­ra mu też w spo­sób na­der po­dej­rza­ny za­bar­wi­ła skó­rę na ły­sie­ją­cej czasz­ce. Może ob­ser­wo­wać to­tem do­kład­niej, że je­go­mość jest znacz­nie niż­szy i ową prób­kę złej far­by do wło­sów ze wszyst­kie­mi tego na­stęp­stwa­mi pod­su­wa mu pod nos na­tręt­nie.

Uśmiech­nął się.

Po kie­go li­cha wsty­dzić się si­wi­zny, sko­ro jest to jesz­cze je­dy­ny na­praw­dę es­te­tycz­ny ob­jaw sta­ro­ści. Po co ma­sko­wać ten je­den wła­śnie, kie­dy wszyst­kich in­nych, tych naj­brzyd­szych, naj­wstręt­niej­szych za­ma­sko­wać nie­po­dob­na. Śmiesz­ni są za­iste sta­rusz­ko­wie po­włó­czą­cy no­ga­mi, zdra­dza­ją­cy wszyst­kie ce­chy uwią­du, któ­rzy jed­nak nie mogą się zde­cy­do­wać, aże­by swo­im bro­dom i reszt­kom wło­sów po­zo­sta­wić ich na­tu­ral­ną, pięk­ną bia­łość. Śmiesz­ni są i obrzy­dli­wi.

On jest bia­ły, jak go­łą­bek. Gło­wa jego wy­rzy­na się ja­sną pla­mą wśród oto­cze­nia i błysz­czy niby w srebr­nej au­re­oli.

Za­pew­ne po­si­wiał przed­wcze­śnie. Po za si­wi­zną nie zdra­dza in­nych symp­to­mów star­cze­go nie­do­łę­stwa. Chód ma sprę­ży­sty i ru­chy peł­ne ży­wo­ści. Nie mniej prze­cież ze­sta­rzał się na­praw­dę. Owych lat kil­ka­na­ście nie prze­szło bez­kar­nie nad jego eg­zy­sten­cją. Tym­cza­sem pani Stel­la jak­by cu­dow­nie za­bez­pie­czo­na przed za­ma­cha­mi cza­su po­zo­sta­ła rów­nie świe­ża, mło­da, pięk­na, po­wab­na.

Zro­bił w my­śli ra­chu­nek. Wy­pa­dło lat dwa­na­ście. Przy­po­mniał so­bie oko­licz­no­ści tam – tych wy­da­rzeń. Nie­któ­re z nich od­po­wia­da­ły za­no­to­wa­nym przez hi­stor­ję wy­pad­kom ogól­niej­sze­go zna­cze­nia. W ra­chun­ku nie mo­gło być omył­ki.

Ha, pięk­ne ko­bie­ty po­sia­da­ją szcze­gól­niej­szą ta­jem­ni­cę za­cho­wa­nia mło­do­ści. To zna­ne. Przez wy­obraź­nię prze­su­nął się ko­ro­wód słyn­nych bo­ha­te­rek ro­man­su z Ni­non Lanc­los na cze­le. Po­mi­mo tych ar­gu­men­tów za­chwiał się jed­nak na chwi­lę w przy­pusz­cze­niach.

By­wa­ją po­do­bień­stwa tak zdu­mie­wa­ją­ce – zbież­no­ści tak nie­praw­do­po­dob­ne. Cóż ztąd, że oso­ba nosi to samo imię? Cóż ztąd, że ry­sa­mi, po­sta­wą, stro­jem na­wet przy­po­mi­na tam­tą Stel­lę z przed lat dwu­na­stu?

Istot­nie dziw­nem zda­rze­niem współ­cze­sny strój mod­ny, któ­ry w za­sad­ni­czych swych lin­jach wy­cho­dzi z grec­kie­go chi­to­nu, w spo­sób nie­sły­cha­nie sug­ge­styj­ny, przy­po­mi­na chi­ton sza­fra­no­wy, w ja­kim tam­ta ko­bie­ta wy­stą­pi­ła przed laty na owym balu ko­stju­mo­wym.

Ro­dzaj udra­po­wa­nia wol­nych, su­tych fałd pod pier­sia­mi i na bio­drach, to niby owe kla­sycz­ne kol­pos i di­plo­idion grec­kiej sza­ty. Jak­że to wszyst­ko ra­zem wzię­te, żywo wy­wo­ła­ło wi­zję daw­no mi­nio­nej prze­szło­ści. Ma wra­że­nie, że oto ta sama ko­bie­ta w tym sa­mym stro­ju sia­dła tam na­prze­ciw­ko… że nie prze – wia­ło nad nimi lat dwa­na­ście… że jest jesz­cze cią­gle w sali ba­lo­wej u „In­ko­he­ren­tów” i za chwi­lę po­pro­si ją do wal­ca…

– Tyl­ko ten jego siwy łeb…

Ale nie. Nie może być, aże­by owe strasz­ne, tra­gicz­ne przej­ścia, owa fa­tal­na klę­ska, któ­rej isto­tę, z na­tu­ry za­wo­du swe­go mu­siał po­znać tak głę­bo­ko, nie po­zo­sta­wi­ła na tam­tej nie­szczę­snej śla­dów nie­za­tar­tych.

Nie, tam­ta Stel­la nie żyje, lub je­śli żyje, musi bie­dacz­ka, wy­glą­dać zgo­ła in­a­czej.

To zno­wu obec­ność tej cór­ki do­ro­słej, cór­ki wy­glą­da­ją­cej ra­czej na młod­szą sio­strę pięk­nej ko­bie­ty…

Sala za­trzę­sła się od okla­sków. Mło­do­cia­ny pia­ni­sta prze­stał grać. Wie­le pań ze­rwa­ło się z miejsc i bie­gło ści­skać ma­łe­go gen­ju­sza. Nie­któ­re od­pi­na­ły kwia­ty od gor­su i rzu­ca­ły je try­um­fa­to­ro­wi.

Ja­cek ujął dok­to­ra pod ra­mię.

– Dok­to­rze, ko­rzy­staj­my ze spo­sob­no­ści. Przed­sta­wię te­raz pana, za­nim ja­kaś inna sła­wa ze­chce nas uszczę­śli­wić no­wym po­pi­sem.

Prze­ci­ska­li się przez tłum go­ści, któ­rzy te­raz nie­zwy­kle snadź pod­nie­ce­ni mu­zy­ką, dość bez­ład­nie za­peł­nia­li sa­lon gwa­rem i zgieł­kiem. Męż­czyź­ni i ko­bie­ty prze­su­wa­li się z oży­wie­niem w róż­ne stro­ny, po­trą­ca­jąc się i po­py­cha­jąc wza­jem­nie.

Prze­brnę­li wresz­cie szczę­śli­wie na dru­gą stro­nę. Pan­na Ma­ry­sień­ka na­le­ża­ła do en­tu­zja­stek. Jed­na z pierw­szych po­bie­gła ści­skać ma­łe­go wir­tu­oza i ob­rzu­cać go kwia­ta­mi. Na miej­scu więc za­sta­li pa­nią Stel­lę samą.

– Po­zwo­li pani so­bie przed­sta­wić – za­czął z dziw­nem wzru­sze­niem Ja­cek – dok­tór Ko­re­wicz, daw­ny przy­ja­ciel mego ojca… i mój, je­śli mi wol­no do tego się przy­mó­wić…

Pani Stel­la wy­cią­gnę­ła dłoń drob­ną wy­twor­nie urę­ka­wicz­nio­ną.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie.

Dok­tor spo­strzegł, że Ja­cek uważ­nie ob­ser­wo­wał twarz ko­bie­ty, kie­dy wy­ma­wia­ła te sa­kra­men­tal­ne, czy le­piej, ba­nal­ne sło­wa kon­wen­cjo­nal­nej for­mu­ły. Ale ani je­den mu­skuł w tej twa­rzy nie za­drgał zna­czą­co. Była ona w bla­dym uśmie­chu zdaw­ko­wej grzecz­no­ści to­wa­rzy­skiej do­sko­na­le obo­jęt­na.

Dok­tor na­to­miast nie mógł opa­no­wać wzru­sze­nia. Po bliż­szem przyj­rze­niu się pani Stel­li, pierz­chły wszel­kie wąt­pli­wo­ści co do oso­by. Mło­dość i wdzięk pod­trzy­my­wa­ła sztu­ką, a ra­czej pod­ra­bia­ła je w spo­sób, na­wia­sem mó­wiąc, dość nie­mi­ły. Pod war­stwą bie­li­dła wy­czu­wał zbyt wy­raź­nie gę­stą siat­kę zmarsz­czek.

Ma­lo­wi­dło nada­wa­ło twa­rzy po­zo­ry mar­two­ty! Pierz­chły łu­dzą­ce po­zo­ry.

Tak, to była ta sama nie­szczę­sna isto­ta, któ­ra już wte­dy, w chwi­li ka­ta­stro­fy mia­ła prze­cież za sobą wie­le bar­dzo moc­nych, bar­dzo na­tę­żo­nych prze­żyć. Nie­wąt­pli­wie mu­sia­ła go po­znać rów­nie do­brze, jak on ją po­znał. Je­że­li na­wet od­mie­ni­ła go siwa bro­da i siwe wło­sy tak da­le­ce, że w oczach ko­bie­ty mógł ucho­dzić za inną oso­bę, to prze­cież nie od­mie­nił on na­zwi­ska, jak od­mie­ni­ła swo­je ta pani, zresz­tą dla ła­two zro­zu­mia­łych po­wo­dów. A wszak­że Ja­cek wy­raź­nie wy­mó­wił jego na­zwi­sko – na­zwi­sko le­ka­rza, któ­ry, bądź co bądź, po­sia­da w mie­ście pew­ną sła­wę, a i wte­dy już nie był pierw­szym lep­szym…

Pa­trzy­ła nań obo­jęt­nie i spo­koj­nie. Ten spo­kój wy­dał się dok­to­ro­wi czemś nie­po­ję­tem, a za­ra­zem po­pro­stu groź­nem.

Prze­ra­ził go i po­draż­nił. Zro­dzi­ła się w nim zło­śli­wa chęć zbu­rze­nia tej za­dzi­wia­ją­cej rów­no­wa­gi, lub przy­najm­niej wy­pró­bo­wa­nia jej od­por­no­ści.

Usiadł obok, na opusz­czo­nem przez Ma­ry­sień­kę, krze­śle.

– Zo­sta­wiam pań­stwa – rzekł Ja­cek – a sam idę od­szu­kać w tłu­mie pan­nę Ma­ry­sień­kę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: