Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przepustka z piekła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przepustka z piekła - ebook


Powieść historyczno-przygodowa dla młodzieży harcerskiej i nie tylko, osnuta na tle nielegalnej działalności w latach 1946-1949, legendarnej harcerskiej ”Czarnej Trzynastki”, w okupowanym przez Związek Radziecki Wilnie, opowieść barwna o cichym bohaterstwie, przyjaźni, a nade wszystko, o dumie z polskości, o niezłomności ducha, którego nie złamała fizyczna przemoc. (Jest dziś w Polsce drużyn naśladujących tradycje wileńskiej „Czarnej Trzynastki” kilkaset)



Poznali się w chórze kościelnym św. Jakuba w Wilnie w 1946 roku, w momencie, gdy Wilno opuszczała większość Polaków. Rodziny tych chłopców, najczęściej prości i biedni ludzie, zostawali w Związku Radzieckim na mroczną i niepewną przyszłość, nie widzieli sensu opuszczania ojcowizny. Organista, druh Józef Kryptajtis, instruktor z dawnej, słynnej, wileńskiej drużyny harcerskiej „Czarnej Trzynastki”, też się  nie repatriował, na prośbę chłopców, zgodził się utworzyć harcerską drużynę. Działała w oparciu o ideę puszczańską. A rozumiał puszczaństwo druh Józef, nie jako powrót do źródeł czasu, lecz jako wzbogacanie swego wnętrza, przez zgłębianie dostojeństwa, prostoty, ciszy i tajemnic przyrody. Wystarczy chcieć, zgłębiać i próbować. Nie zrażać się niepowodzeniem. Proste, ale w tym właśnie tkwi cała tajemnica. Chłopcy współpracowali z podobną, działającą w ukryciu drużyną żeńską druhny Niki.

Drużyna istniała do roku 1949, do chwili aresztowania jej przywódców przez NKWD.

Trzyletnia barwna historia drużyny, to opowieść o cichym bohaterstwie, przyjaźni, a nade wszystko, o dumie z polskości, ale również o przegranej.  Druh Józef i jego zastępowi starali się przydać życiu swoich chłopców w sowieckim totalizmie cech normalności. Kultywowali niezłomność, intymność, wrażliwość, prawość.

Michał Gardowski

Życie wyczyniało ze mną cuda, za co jestem mu wdzięczny. Zbierałem butelki w gruzach, sprzedawałem wypieki mojej babci na jarmarkach,byłem woźnicą w radzieckim Domu Dziecka, ale i reżyserowałem filmy dokumentalne w Afganistanie i na Kubie, redagowałem, jako naczelny, moją ukochaną Polską Kronikę Filmową.

W owych czasach, nie "wydałem" nikogo,  poza bohaterami dwóch książeczek  z serii "Żółtego Tygrysa": "Uwaga Zefir, nadaję.." i "Akcja Poligon". I nie znajduję się w zbiorze Wildsteina.

Dużo pisałem o młodzieży i filmie. Byłem przez cztery lata, do wyrzucenia z hukiem, guru telewizji w randze wiceprezesa. Później odstawionym na boczny tor, szefem "milczącej" Centralnej Agencji Fotograficznej. Na emeryturze sprzedawałem rybki i kanarki w sklepiku zoologicznym własnej żony. Uważam, że życie miałem super.

Dziś znowu chwyciłem za pióro, bo lubię...

Spis treści

Zima na Karolinkach
Biblioteka i list od konia
Uprowadzenie Dźwiluków
Kaziuki, czyli „Serca moja skik na Twoja”
Olimpiada
Virtuti militari
Pociąg
Klincz
Podróż grozy
Stalowy konwój
Fatum
Na śmierć i życie
Wyłom
Wyprawy nad jezioro Sałata
Na ścieżkach historii
Adam Mickiewicz, Birute i zatopiony skarb
Bitwa
11 listopada
Chwilowy azyl
Pod sowieckim butem
Do krwi ostatniej!
Trauma
Nad kresowym morzem
Robinsonada
Czas śmiałych decyzji
Okrutna pamiątka
Spływ Wilią
Niefortunny zwiad
Wsypa
W osiem lat później

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-106-1
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W kościele św. Jakuba w Wilnie przebrzmiały ostatnie dźwięki akompaniamentu organowego do religijnego psalmu. Organista Józef Kryptajtis, rozejrzał się po chłopcach i wyciągniętym kciukiem pochwalił wysiłki. Chłopcy się jednak nie rozchodzili, coś między sobą szeptali, poszturchiwali rosłego, szesnastoletniego dryblasa, Władka.

− Bo proszę druha − zdecydował się wreszcie na przemowę Władek − bo proszę druha − powtórzył − dziewczyny już założyły drużynę harcerską. Prowadzi ich druhna Nika Gojżewska.

− Żadnych nazwisk − przerwał mu organista. − Umówiliśmy się.

Utarło się wśród kościelnych chórzystów mówić do pana Józefa „druhu”. Nie żadne, panie organisto, nie mistrzu, ale właśnie druhu. Był, bowiem Józef Kryptajtis, harcerzem z byłej legendarnej wileńskiej harcerskiej drużyny, „Czarnej Trzynastki.” I niech nikogo nie myli jego litewskie nazwisko. Tu, na tej ziemi, nikogo nie dziwiły niczyje narodowe korzenie i linia podziału nie przebiegała zgodnie z brzmieniem nazwiska. W wielu „pokutował” duch Unii Lubelskiej, ojczyzny Obojga Narodów.

Druh Józef przewidywał tę przemowę od jakiegoś czasu. Widział wśród chłopców narastającą chęć wyrwania się z szarej, przygnębiającej rzeczywistości, tęsknotę za czymś porywającym. Niczego nie przyspieszał, bo sam zmagał się z wewnętrznymi oporami. Kto wie jaką cenę można za taką działalność zapłacić. Jego drużynowy, druh Grzesiak „Czarny”, trafił na Syberię. Niby za działalność w AK, ale czy nie zaliczało też do wrogiej działalności NKWD harcerstwa, tego nikt nie był pewien.

− Sprawę macie przegadaną? − spytał z wahaniem.

− My tam chcemy − brzmiała zgodna odpowiedź.

Są sytuacje, w których przeciąganie decyzji grozi utratą autorytetu, a nawet wymknięciem się sytuacji spod kontroli. A taka sytuacja, zdaniem druha Józefa, właśnie zaistniała. Powstała przecież nielegalna harcerska drużyna dziewcząt.

Druh Józef zszedł z chóru i za chwilę pojawił się z albumem.

− Trochę uchowałem zdjęć wileńskiej, harcerskiej drużyny „Czarnej Trzynastki”.

Siedli w koło i luźne kartki albumu ze zdjęciami przechodziły z rąk do rąk.

− To Czarny − zgadnął któryś z chłopców. − Drużynowy „Trzynastki”.

− A to słowa hymnu „Trzynastki”.

Władek przeczytał na głos słowa z kartki i zanucił melodię:

Choć dla innych trzynastka złowroga

I z wielkim lękiem wszyscy przed nią drżą.

My ją kochamy tę liczbę nam drogą,

W niej my kochamy drużynę swą.

Niech o trzynastce w koło pieśń rozbrzmiewa,

Trzynastakami czujemy się w głąb serc.

W lilii zdobni kwiat, przebojem pójdziem w świat.

Hej w świat, hej w świat, w szeroki świat,

Trzynastak pójdzie chwat.

Piosenka zbliżyła ich jeszcze bardziej do siebie. Zacisnęli bezwiednie krąg, wsparli ramię o ramię. Druh zagrał przyciszone dźwięki melodii. To było ich pierwsze, nieznane dotychczas przeżycie.

− Korzenie, ot, co − powiedział druh Józef. − Opowiem Wam historię jednego chłopca, takiego jak Wy.

Na chórze zrobiło się cicho jak makiem zasiał. W półmroku wpatrywały się w niego zaciekawione oczy chłopców.

− Działo się to w roku 1913, więc przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości po latach rozbiorów. W prastarej polskiej stolicy, Krakowie, mieście równie pięknym jak nasze Wilno. Na plantach Krakowa ćwiczyła musztrę i śpiew zgrana grupa chłopców, a z krzaków obserwował ich trzynastoletni Józek. Przybiegał tu raniutko, wyczekiwał i gubił za nimi oczy. Lecz tamtego lata poszedł do pracy, gdyż musiał zarobić na czesne za nowy okres szkolny. Pracował po 11 godzin dziennie przy robotach drogowych w mieście, dostając 2 korony dziennie. Józek był chłopcem szczupłym, lecz wysportowanym, zawsze z głową nieco uniesioną.

− To był druh Grzesiak, „Czarny”. − Ktoś się głośno domyślał.

− Tak, „Czarny”. Józek urodził się w biednej rodzinie, na przedmieściu Krakowa, zwanym Czarna Wieś, i pokochał tą nazwę i czarny kolor.

− Po Krakowie przechadzali się jeszcze w swoich paradnych mundurach, przy szabli, podwładni austriackiego cesarza, ale na świecie już wrzało, w powietrzu wisiały zmiany.

− W jakiś czas później, kiedy zaczął się rok szkolny, dowiedział się Józek, że obserwował drużynę skautów. Skrzyknął paru kolegów i założyli zastęp „Dziki”. Sprawili sobie długie kije i ćwiczyli się w mustrze i śpiewaniu piosenek.

− Zupełnie jak czasem my − nie wytrzymał Kaziczek.

− Podobnie − uśmiechnął się druh na tę wiadomość − tyle, że oni działali otwarcie. Jeszcze tego samego roku, zastukali do drzwi przystani wioślarskiej „Sokoła” nad Wisłą, do siedziby skautowej i przygarnięto ich. Stali się częścią Krakowskiej Drużyny Skautowej im. gen. Henryka Dąbrowskiego.

− Przyrzeczenie harcerskie złożył Józek w rocznicę Konstytucji 3 Maja, pod kopcem Kościuszki. Z „Dzikiego”, zastęp nazwał się „Czarnymi Wilkami”, i odtąd do Józka przylgnął pseudonim „Czarny”.

− W dwa lata później, w listopadzie roku tysiąc dziewięćset szesnastego, Austria proklamowała utworzenie „samodzielnego” państwa polskiego. „Czarny” skłamał podając się za starszego i wstąpił do Legionów. Pociągnął za sobą starszych chłopców. Służył w pułku Legionów dowodzonym przez pułkownika Edwarda Rydza-Śmigłego i przeżył swój pierwszy życiowy dramat. Lekarze ze względu na zdrowie wykluczyli go ze służby czynnej w wojsku.

− Och − jęknął Karolek.

− Czarny nigdy tego wyroku nie przyjął − stwierdził po małej przerwie drużynowy. − W dwa lata później zastępy „Czarnych Wilków” stały się 13 Krakowską Drużyną Skautową, a Józek Grzesiek, jej drużynowym. Nosili czarne chusty, i nazwali się „Czarną Trzynastką”.

− Czarny we wszystkim był rzeczowy. Stawiał ostre wymagania. Pomysłom nadawał konkretną treść. Harcerska Kasa Oszczędności – skromna, lecz jakże pożyteczna, własna Komisja Dostaw Harcerskich, czyli sklepik drużyny, biblioteka z książkami w ciągłym ruchu, dyżury w Muzeum Czapskich, które dawały sposobność do ciekawych kontaktów. Plenery malarskie, loterię na potrzeby drużyny, kursy lekkiej atletyki i boksu.

− Hende Hoch! − wołali nieuzbrojeni, ale gotowi na wszystko „Trzynastacy”, rozbrajając pod koniec, tysiąc dziewięćset osiemnastego roku pierwszego żołnierza austriackiego na ulicach Krakowa. Później, mając pierwszą odebraną broń, zdobyli 24 karabiny. Stworzyli Oddział Lotny Straży Obywatelskiej.

Niedługo pokazali się i od innej strony. Byli robotni i pomysłowi. Na wystawie osiągnięć skautowych w Krakowie wystawili zbudowaną przez siebie sześciometrową łódź oraz kilkanaście prac z zakresu pionierki obozowej. Robili pomiary melioracyjne na Kujawach, pracę bardzo odpowiedzialną. Zamiast kapeluszy skautowych nosili rogatywki z czarnym otokiem.

− Wojna z bolszewikami w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym zmieniła całkiem los „Czarnego”. Skrzyknął Oddział Szturmowy „Czarnej Trzynastki” w sile 21 druhów, którego dewizą było: „Zwyciężyć, nie zginąć!” Skierowany do Wilna, wszedł w skład Wileńskiego Batalionu Harcerskiego, dowodzonego przez braci Romualda i Tadeusza Kawalców. Gdy nasi się cofali, Józek wykazał spokój i rozwagę. Utrzymał wysokie morale swego oddziału. Ranny, za umiejętne dowodzenie w szturmowaniu pozycji wroga w Grodnie, został odznaczony Krzyżem Walecznych

− Harcerze z Krakowskiej „Czarnej Trzynastki”, których wraz z Czarnym los rzucił do Wilna, powrócili do Krakowa. Józef pozostał w Wilnie. Wierny romantycznej miłości, ożenił się z Marią Bobrowicz – sanitariuszką, która się nim opiekowała, gdy był ranny pod Grodnem. Spacer w Ogrodzie Botanicznym w towarzystwie świadków zastąpił ucztę weselną. Czarny wziął w swoje ręce 3 Wileńską Drużyną Harcerzy, którą wkrótce stała się „Czarną Trzynastką” imienia Zawiszy Czarnego. W tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym roku został komendantem Chorągwi Wileńskiej, ale nadal prowadził drużynę. Byli na zlotach skautowych w Pradze, na Węgrzech i w Holandii. W połowie lat trzydziestych redagowali dodatek harcerski w wileńskim dzienniku „Słowo”.

− Wilno po napadzie Niemców na Polskę w roku 1939 znienacka zajęli sowieci. Historia Czarnego jakby zatoczyła koło. „Czarna Trzynastka” utworzyła Związek Bojowników Niepodległości. Później, gdy Wilno okupowali Niemcy, Józek został komendantem garnizonu Armii Krajowej jednej z dzielnic Wilna, a jednocześnie komendantem miejscowej chorągwi Szarych Szeregów. Miał pseudonim „Kmita”. Brał udział w akcji pod kryptonimem „Ostra Brama”, próbie wyzwolenia Wilna przez Armię Krajową. Jego harcerze zawiesili nad Wilnem, na baszcie Giedymina 13 lipca 1944 roku biało-czerwoną chorągiew. Tuż po wyzwoleniu Wilna przez wojska radzieckie, Grzesiak ukrywał się. Był pilnie poszukiwany przez NKWD.

Wydał go prowokator. Aresztowano go na ulicy. Skazany na wiele lat obozu, został wywieziony do Workuty, a z nim jego wielu harcerzy.

Drużynowy zamilkł.

Album wciąż krążył między chłopcami. Były w nim zdjęcia i rysunki tonących w zieleni lasów obozów harcerskich, prujących lustrzaną powierzchnię rzek i jezior kajaków, zawieszonych w powietrzu skoczków narciarskich w czasie harcerskich igrzysk zimowych.

W niezwykłej scenerii, na chórze u szczytu kościoła, niemal po ciemku, w tajemniczych refleksach złoceń organów, poczuli się silni, jak w statku opaczności chroniącym przed falą niesprawiedliwości i pogardy dla ludzkiej wolności i życia, spoiła ich przyjaźń, która zaowocowała siłą przetrwania na wiele lat. I prawdy tej nie umniejszą te, być może zbyt górnolotne, o przyjaźni słowa.

Rozeszli się jacyś tacy wyciszeni i zamyśleni. Następną zbiórkę wyznaczono sobie w domku druha Józefa. Położony na ustroniu, nad Wilią, obsadzony jabłoniami, nadawał się znakomicie na dyskretne miejsce spotkań zastępów.

− Nauczycielka namawia mnie do organizacji pionierskiej − powiedział na pierwszej zbiórce drużyny, któryś z młodszych chłopców. − Co mam zrobić?

− Spytaj, czy nie przeszkadza pionierowi usługiwania do mszy − poradził mu ktoś. − Ode mnie się od razu odczepili.

− Mnie namawiają do wstąpienia do Komsomołu − poinformował Władek.

− Nas też − odezwali się dwaj jego rówieśnicy, Janek i Genek.

Druh Józek zamyślił się.

− Ze mnie zeszli − oświadczył Janek − po tym jak wokół naopowiadałem, że mój pradziadek był carskim policmajstrem.

− A był? − spytał ktoś.

− Też coś − oburzył się Janek. − Był powstańcem.

− Sprawa nie prosta − stwierdził druh Józef. − Trzeba na różne sposoby unikać zniewolenia, udawać durnia, niegodnego takiego zaszczytu, jak pionier czy komsomolec, ale jeśli się pomimo wszystko komuś przydarzy, znajdzie wśród nas zrozumienie.

− Znajdzie − potwierdzili chłopcy.

− Postępować jak Konrad Wallenrod − oświadczył zdecydowanie Władek, wymachując jak skrzydłami wiatraka, długimi rękami. − Patronem drużyny niech będzie Wallenrod.

− Jakub Jasiński − zadeklarował niskim głosem Janek.

Druh Józef spojrzał po swojej gromadce. „Jak długo przyjdzie im spotykać się po kryjomu. Czy w ogóle będą mogli działać kiedykolwiek jawnie?” W roku 1946, w obliczu fizycznej zagłady, wywózek na Sybir, Wilno opuszczała większość Polaków. Zostawiali ukochane miasto, rozgrabione, przetrzebione z młodzieży wywiezionej na Sybir. Przepełnione więzienia, wyręczały przekształcone na miejsca katowni kościoły, cerkwie i bożnice. Na ulicach dumnego niegdyś z umiłowania wolności miasta, królował ordynarny, rosyjski, żołnierski żargon. Gwałty, rozboje, aresztowania i wywózki Polaków i Litwinów były codziennością. Najwięcej zostawało kresowiaków na wsi, ci, nie widzieli dla siebie żadnej perspektywy w nowej, powojennej, polskiej rzeczywistości.

Rodziny tych chłopców zostawały na mroczną i niepewną przyszłość tu nadal. Czy trud samowychowawczy ma jakiś sens? Czy nie jest niepotrzebnym ryzykiem? Czy jednak ryzyko usprawiedliwia tchórzostwo? Czy ceną za spokój ma być wynarodowienie i wyzbycie się własnych korzeni?

Powiedział z rozmysłem: − Nie spieszcie się z patronem. Mamy wokół siebie tylu wspaniałych ludzi, bohaterów, o czynach których nie wolno mówić, których każą nam zapomnieć. Rozejrzyjcie się, przysłuchujcie się. Wybierzemy tych „zwykłych”, spośród waszych najbliższych. Ich uhonorujmy. O nich zbierzmy druhowie informacje. Napiszmy Kronikę Bohaterów.

Pomysł chwycił. I ten, jakże oczekiwany zwrot: „Druhowie”!

− Dziś ustalmy najbliższe zadania − stwierdził druh Józef. − Tworzymy trzy zastępy: Władka, Janka i Genka. Przyrzeczenie i sprawdzian na „Młodzika”. Kto się zapoznał z wymaganiami? Czy coś wymaga wyjaśnień?

− Ja tam nie widzę się w tym harcerstwie − wystrzelił nagle Jędrek, na co dzień zwany „Żyła”, ze względu na swoją niesamowitą elastyczność ciała. − O jakich obowiązkach i serdeczności w rodzince może być mowa, kiedy Baćka pije i bije. Spróbujcie powiedzieć mu coś o dobrym uczynku, wyśmieje i zgnoi.

Zapanowała cisza.

− Życia w regulamin nie da się wcisnąć − powiedział spokojnie druh Józef. − Twoją zasługą jest to, że mimo wszystko nie opuściłeś matki ani rodzeństwa.

Druhowie odetchnęli z ulga, „Żyła” podniósł opuszczoną głowę.

− Mam swoją ulubioną książkę. „Lato Leśnych Ludzi” − krzyknął ktoś.

− Ja „Ludzi morza”, o pierwszej Wojnie Światowej.

− Znam daty świąt rodzinnych i lubię „Koziołka Matołka”.

− Znam okolicę mego domu i pomagam chorej sąsiadce w porządkach koło jej domu.

− Znam już pięć harcerskich piosenek.

− Umiem określić kierunki geograficzne na podstawie zjawisk przyrody, potrafię się posługiwać kompasem.

− A ja mogę wam zaprezentować morsa migowego rękami, albo lusterkiem.

− Nieźle jak na dzień dobry − stwierdził drużynowy. − Od siebie dodam, że każdy z was musi pokonać w sobie jakąś posiadaną wadę.

− Wadę? To znaczy, co? − spytał Marcin, „Elegant”.

Ktoś zachichotał.

− Ty, czego? − wściekł się „Elegant”.

− No właśnie tego. Bez kija nie podchodź.

Druh Józef pozostawił starcie chłopców bez komentarza.

− Każdy z was musi uczestniczyć w przynajmniej dwóch zadaniach zespołowych − powiedział. − Pogadajmy jak można zarobić pieniądze na letni obóz wędrowny, nad jeziorem Narocz. Naśladujcie druhny. Weźcie się za naukę wyrobów ludowych na doroczne święto wileńskich „Kaziuków”. Dziewczęta na stragan jarmarczny dostarczą serc i pierników i palemek, my glinianych naczyń i wyrobów z wikliny. Jak zrobić, poproście o radę starszych. Róbcie po dwóch, trzech u siebie w domu. Pamiętajcie, nic was poza chórem kościelnym nie łączy. Jasne?

− Jasne.

Następnego wieczoru mieli próbę chóru w kościele.

− Ułożyłem jedną dodatkową zwrotkę do hymnu „Trzynastki” − oświadczył niespodziewanie zawsze milczący, wysoki, wychudły, skromny chłopczyna, Karolek. Jego rodzice, pracownicy wojskowości, zostali wywiezieni na Sybir. Karolek mieszkał z babcią. Chłopcy wiedzieli, że od dwóch lat zmagał się z chorobą płuc.

− Wal, chłopcze − zachęcił go druh Józef. − Siadaj za klawiaturą.

Karolek spocony z emocji, usadowił się w starym fotelu za błyszczącą klawiaturą organów. Jako jeden z nielicznych potrafił nie tylko śpiewać, lecz i pięknie grać. Że miał talent poety, tego chłopcy jeszcze nigdy nie doświadczyli. Słuchali uważnie płynących słów.

Tajemnica. Wszystko w sercu i głowie.

Żadnych odznak, sznurów, odznaczeń.

Wszyscyśmy jak dzieci ulicy.

Co polskie gromadzić i przechować w sobie.

Prawdę, Honor i miłość do Ojczyzny.

− Trafiłeś w sedno − powiedział wzruszony druh Józef.

− Super, Karolu, gra − odezwały się głosy kolegów.

− Prawdziwy poeta − z mroków wejścia na chór rozległ się energiczny, ciepły głos druhny Niki. − Zdaje się, że trafiłam tu do was w samą porę. Chciałam pogadać o pieniądzach na obóz, o straganie na rynku w czasie „Kaziuków”. Potrzebuję trzech chętnych do nauki wyplatania koszyków wiklinowych, i dwóch do lepienia garnków. Dziewczęta w rodzinie znalazły artystów ludowych, są chętni uczyć.

− Ja mogę nauczyć robić miotły − powiedział Marcin, „Piegus”, a widząc, że wielu kręci głową z powątpiewanie, dodał − no, co, towar deficytowy. Nie wszyscy są artystami, a zamiatać trzeba.

− Mnie nauczysz − poparł go Władek.

− I mnie, i mnie − zgłosili się ochotnicy. − Surowca nad Wilią nie brakuje, ani na miotły, ani na wyroby wiklinowe.Zima na Karolinkach

Wileńszczyzna. Ogrom przestrzeni. Nie znajdziesz na niej pasm górskich w wielkim stylu. Znajdziesz natomiast bezmiar dziesiątków jezior, fantazję pofałdowanych wąwozami i wzgórzami przepastnych lasów, spadziste ściany gór, zastygłe w przyrodzie szczątki odległej przeszłości, labirynty głębokich parowów, poszarpane, lesiste zbocza. Las towarzyszył ludziom od zawsze, nasi przodkowie nieomal wszystko zawdzięczali lasom: dach nad głową, odzienie, pokarm, leki, las chronił przed wrogami.

Nie ma też wątpliwości co do roli, jaką odegrał ogień w historii ludzkości. Jak długo człowiek go nie posiadał, musiał obawiać się nocy i dzikich zwierząt. W kręgu ogniska wyrosły wszystkie wspólne zwyczaje, rozwinął się język, sztuka, nauka i rozwinęła się władza. Ogień jest, zatem centralnym miejscem Puszczaństwa. Światło, które oznacza ochronę, przy którym spotykają się ludzie jednakowo myślący, którzy są pod działaniem jego magii.

Wileńszczyzna, jakby ze swojej natury przeznaczona była do harcerskiego, puszczańskiego żywota. I właśnie puszczaństwo było pasją Józefa, jego sens i ideały, po dziś dzień kształtował w sobie. Kochał bezmiar jezior i muzykę. Puszczaństwo uznał również za drogę dla działań drużyny najkorzystniejszą i najbezpieczniejszą w zaistniałych okolicznościach. Jak kiedyś, tak i teraz, las miał zapewnić osłonę i bezpieczeństwo. Wysoki, smukły, druh Józef, ciągle się uśmiechał i uśmiechem tym zarażał wszystkich. Przy nim wszystko stawało się łatwe i emanowało tajemniczością.

Chłopcy uczyli się terenoznawstwa, obozowania, przyrodoznawstwa, gier, tropienia, podchodzenia, sygnalizacji, i wielu innych typowych technik harcerskich, ale obrzędowość samej drużyny miała w sobie coś unikalnego, oryginalnego i strasznie pociągającego… Jak miło wędrować i gromadzić w sobie zapas rodzimych pejzaży, zżyć się z nimi, na co dzień zapałać do nich miłością i zachować na zawsze w sercu. Jak bardzo wówczas głęboko w serce wnika duma z rodzimej przeszłości, umiłowanie wolności, cześć dla bohaterów.

Puszczaństwo to jednak nie tylko zapadła wieś, ciemności lasu, błękit nieba i nieprzebyte jary. Puszczanina znajdziecie w ludnych miastach, gdy zamiast kupować słodycze, dokarmia zimą marznące ptaki, puszczaństwa doświadczycie, wydobywając zwierzęta z wnyków, poczujecie, przygarniając bezpańskiego, ginącego z pragnienia pod płotem szczeniaka, puszczaninem stajecie się nie pozostawiając bezczynnym wobec krzywd zadawanych słabszym i bezbronnym. To też jest zew Puszczy, i jeśli się ma go w sobie, to jest się puszczaninem.

Karolinki są leśnym kompleksem, ciągnącym się od krańców Wilna, od dzielnicy Zwierzyniec, w kierunku północnym, gdzieś nad jezioro Sałata i dalej… Teren mocno górzysty, poprzecinany wąwozami, graniczący od strony południa wysokim brzegiem z rzeką Wilią. Ten, kto zna Karolinki jak własną kieszeń, jest niewidzialny, nieuchwytny, jak „Duch Puszczy” u Karola Maya. Tu chłopcy z drużyny zapoczątkowali swoją harcerską przygodę.

Zawaliły Karolinki białe hurby śniegowe. Wilia miejscami skryła się pod lodem. Po spokojnym atłasie wody płynie kra, szumi, chrupie, trzeszczy.. Mróz skrzypi pod nogami ludzi i koni.

Ktoś rzucił myśl zawodów narciarskich. Niemal u każdego znalazła się para nart. Czasem od pary, czasem nie na potrzebny wzrost. Ale kto by się tym przejmował. Największą bolączką były sparciałe, najczęściej skórzane wiązania, lub ich zupełny brak. Tylko paru chłopców miało przy deskach żelazne szczęki i sprężynowe wiązania, ale te z kolei nie pasowały do walonek czy innych cudacznych butów.

I wtedy z opresji wyratował wszystkich Krzysio „Bynajmniej”.

− Zdobywajcie podeszwy od starych butów − zarządził. „Bynajmniej” zaprezentował swój uniwersalny projekt wiązań narciarskich. Do narty przykręcona śrubami była stara podeszwa z gumowym paskiem z dętki na przód obuwia i gumowym uchwytem na piętę. Pasowało to urządzenie na walonki i na kłumpie, czyli drewniaki. Droga do zawodów na Karolinkach stała otworem. Ustalono trzy narciarskie konkurencje: zjazdową na czas, bieg na przełaj i skoki.

Pomysł, pomysłem, braki w sprzęcie, brakami, ale do szczęścia wielu chłopcom brakowało po prostu umiejętności narciarskich. Dano więc sobie czas dwutygodniowy i wybrano oślą łączkę dla debiutantów. Cztery razy w tygodniu oblatani w jazdach, zabierali podopiecznych na narty. Po raz pierwszy w życiu zaznali chłopcy uczucia, które rodzi ruch i pęd. W krótkim czasie szarżowali i trzeba ich było upominać, żeby zjeżdżali wolniej. Szybko pojęli, jaką przyjemność dostarcza sprawność własnego ciała. Dlatego, na własną już rękę, z samozaparciem, ćwiczyli tężyznę na trzepakach podciągając się i robiąc przerzutki.

W zamian za naukę, debiutanci pod okiem Władka przygotowali bramki na trasie przejazdu i zrobili ze śniegu utwardzoną, niewielką skocznię. Tylko wyjątkowemu pechowi zawdzięczali niektórzy na tej skoczni solidnie stłuczony tyłek.

W wyznaczoną na zawody niedzielę, trzymał prawdziwie wileński, kąsający w policzki mróz, ale nie było wiatru. Śnieg zakrzepł na świerkach, otulonych lekką mgłą. Samotna droga przez las nabrała nieznanej tajemniczości. Wszyscy stawili się na Karolinkach punktualnie i byli bardzo przejęci. Pagórek wyznaczony do zjazdu, stanowił łagodne zbocze, dobrze pokryte śniegiem, miał długości około trzystu metrów.

Gnane wiatrem chmury postrzępiły się i śnieg roziskrzyli się w promieniach słońca. Zimowy pejzaż zapierał dech w piersiach. Napawali się jego krasą, ale mróz domagał się ruchu, piekły z zimna uszy i nosy, drętwiały w byle jakich rękawicach palce u rąk.

Na dół zjechał druh Józef i zatrzymał się efektownie, wzniecając fontannę śniegu. Miał oceniać zjazdy. Na starcie stał Władek i dawał ręką znaki zawodnikom.

Ze zbocza ruszył pierwszy zawodnik. Wykonywał doskonale krótkie, szybkie skręty między bramkami w puszystym śniegu.

− Świetnie – ocenił drużynowy. − Ho, ho! Ten naprawdę umie jeździć na nartach. To chyba Janek?

Nie mylił się. Uścisnął mu rękę i zanotował wynik.

Na trasę ruszył nowy zawodnik. Jechał zbyt szybko i przecenił swoje możliwości. Drużynowy złapał się na tym, że udziela mu półgłosem rad. W połowie trasy zawodnik zaczepił o bramkę i przekoziołkował w tumanie śniegu. Puściło jedno wiązanie i narta pomknęły po zboczu. Narciarz podniósł się, a gdy któryś z chłopców podjechał do niego, by mu pomóc, odepchnął go od siebie, żeby pokazać, że nic mu się nie stało. To był Krzysio „Bynajmniej”, wynalazca wiązań. Odnalazł zgubioną nartę i zjechał na jednej narcie do druha Józka.

− Jestem niezdara – powiedział. − Wygłupiłem się. A wiązania są „bynajmniej” do niczego.

− Szło ci bardzo dobrze. Nie było jeszcze takiego zawodnika, który by od czasu do czasu nie upadł. A wiązania są genialne, uwolniły ci nogę w niebezpieczeństwie.

W tym samym momencie, przy tej samej bramce, przy której upadł Krzysio, przewrócił się następny zawodnik.

Krzysio odetchnął z ulgą.

Po zjazdach nastąpiły skoki i nad podziw wypadły znakomicie. Teraz druh Józek sam mógł z ulgą odetchnąć. Osobiście skoków żadnych nie preferował. Miał lęk wysokości, z którym musiał ciągle walczyć. Skoki niosły ryzyko, bez którego jednak dla większości ludzi życie staje się bezbarwne. Dowodzili tej prawdy chłopcy odważni i zwinni, fruwający i pokonujący lekko jak ptaszki dystans pięciu, sześciu metrów. Bieg na przełaj rozegrać postanowiono w niedzielę następną.

Rozgrzani, roześmiani i przede wszystkim przekonani, że dla chcącego nie ma nic trudnego, wracali pojedynczo do miasta, bo licho nie śpi.Biblioteka i list od konia

Coś Wacka podkusiło, by pójść do kotłowni, która ogrzewała domy na osiedlu. A właściwie podsunęła mu tę myśl młodsza siostra, której półka na książki w sposób magiczny wypełniła się do cna bajkami.

− Skąd je masz? − zapytał z prostej ciekawości, bo do zbyt gorliwych czytelników się nie zaliczał.

− Z kotłowni − oświadczyła rezolutnie uczennica klasy trzeciej. − Nareszcie cudowne bajki po polsku.

Zakradł się do kotłowni i ścięło go z nóg, oczom nie wierzył. W kotłowni palono na przemian miałem węglowym i książkami. To, czego był świadkiem, nie mieściło się w żadnej zdrowej pale. Palacz, człowiek niemłody, pociągał z butelki, zapewne nie mineralną, bo krzywił się paskudnie i spluwał. Potem w cieple pieca przysypiał. Wacek mógł spokojnie dokonać przeglądu rzuconych na stos książek.

− Kossak-Szczucka, Mickiewicz, Prus, Słowacki − odczytał znane ze słyszenia nazwiska. − Encyklopedia Powszechna, Księga Jazdy Polskiej, Orzeszkowa, Rodziewiczówna.

− Tfu! Na psa urok! − przebudził się palacz. − Skąd tu się wziąłeś i czego chcesz? − wrzasnął przestraszony w stronę Wacka.

− Chcę ubić interes − zakomunikował Wacek. „Skąd wpadłem na taką myśl?” − przeleciało mu błyskawicznie przez głowę.

− Jaki interes?

− Ja naznoszę tu drzewa z lasu, a zabiorę za to książki.

− Też mi interes! Po co ci to, chce ci się? Nikt tego nie kupi. A co ja będę z tego mieć? Zresztą to pewnie niedozwolone − dodał chytrze.

− Znajdzie się i buteleczka. − Wacek nie mógł wprost wyjść z podziwu nad swoją żyłką do handlu. „A jeśli mnie druhowie nie poprą, wyśmieją?” − naszły go wątpliwości.

− Buteleczkę? A kiedy by to miało być?

− Dziś pewno nie. Jutro − zaryzykował w ciemno.

− Pażywiom, uwidim, pożyjemy, zobaczymy − powiedział po rosyjsku palacz. − Podrzucę dziś miału. Nie cyganisz? Weź sobie parę tych książek. Na przemiankę z drzewem, naprawdę dają sporo ciepła.

„Jemu się z kolei nie mieści w pale, że ktoś może czytając marnować tak cenny opał” − doszedł do wniosku Wacek.

Co koń wyskoczy pognał do domku druha Józefa. I choć nie była to data żadnego spotkania, zastał u niego zastępowych Władka i Genka.

− Wal, w czym rzecz? − Druh Józef wyczuł nadzwyczajne posłannictwo Wacka.

− Zrobimy własną bibliotekę − wypalił Wacek.

Zebrani spojrzeli po sobie. Można się było po Wacku spodziewać wszystkiego, poza pasją bibliotekarska.

− Mów, chłopie − powiedział drużynowy.

Wacek streścił dokonane odkrycie i złożoną propozycję handlu wymiennego. Zamarł w oczekiwaniu na werdykt.

− Świetny pomysł − stwierdził drużynowy, a gęby dwóch zastępowych rozjaśniły się jak księżyc w pełni.

− Wiesz ty, co! − powiedział z podziwem Władek.

− A skąd ta butelczyna? − zażartował druh Józef.

− Da mi ją Żyła. Uszczuplając alkohol, zrobi dobry uczynek ojcu, który pędzi bimber.

− My się weźmiemy za drzewo − zgłosił gotowość Genek.

Ruszyła sieć alarmowa. Druh powiadamiał druha. „Na rano każdy przygotowuje wiązkę zebranego do płachty brezentowej w lesie drzewa. Drzewo składać koło kotłowni. Genek” − brzmiało polecenie.

I w ten oto zaskakujący sposób, nie tylko uratowano zbiory polskich książek z kilku nieczynnych gimnazjów, lecz wyzwolono, ku własnemu niepomiernemu zdziwieniu, przez nikogo nie oczekiwaną pasję bibliofilską. Ku zdumieniu rodziców, ich dzieci znosiły do domu nieznane tu przed tym książki, które czytali, a nawet się o ich treść spierali.

Zaskakujące zdarzenia chadzają parami.

Kaziczka, z którym, wybiegając w przyszłość, spotkamy się jeszcze, poruszyła do głębi niedola konia u bliskiego sąsiada. Koń był wychudzony, wynędzniały, skóra i kości. Nie był wprawdzie w tym głodzie w owym czasie istotą odosobnioną. Kaziczek, jak większość druhów, też nie dojadał, ale go nikt do galopu batem nie zmuszał. Szkapa bez nazwy, była bita i poniżana. Ledwo powłóczyła nogami i nie dziwota, że karmiona raz na parę dni zgniłymi kartoflami, czy wręcz obierzynami, nie chciała ciągnąc wozu, a na cięcie batem, odpowiadała kopnięciami w kierunku woźnicy. Ruszała dopiero wtedy, gdy gospodarz zsiadał z wozu i idąc obok, okładał szkapę batem po brzuchu. Łypała smutnym wzrokiem na okrutnika i chwiejąc się człapała.

− Jak jej pomóc? − zasięgał porady u druhów Kaziczek. Kręcili bezradnie głowami.

Któregoś dnia na pomysł wpadł Karolek „Poeta”.

− Napiszę list w imieniu konia. Ty, Kaziu, swoim sposobem powiesisz go w stajni na ścianie, przy której stoi koń. Może okrutnik − właściciel uwierzy w siły nadprzyrodzone, a może się przestraszy, że ktoś się chce na nim za konia zemścić. Spróbuj.

Zamysł spisany na wielkim kawałku dykty, koślawymi literami, głosił:

„Czy ci nie wstyd przed ludźmi mojej zmierzwionej sierści, sterczących jak u szkieleta żeber? Czy nie widzisz, że kuleję z braku podkowy? Moja cierpliwość dobiegła, łotrze, końca. Dopadnę Cię za moją krzywdę wcześniej czy później. Może mi się to uda, gdy zakładasz na moją poranioną szyję chomąto, a może wtedy, gdy krępujesz mnie luźnymi, przecierającymi skórę popręgami w hołoblach. Dosyć! Nie czekaj zmiłowania! Kasztanka.”

Takie dictum, utrwalone na dykcie wiszącej ni stąd ni zowąd, na ścianie, nad żłobem, mogło wystraszyć każdego, a cóż dopiero wiecznie podpitego sąsiada Kaziczka.

Tak czy inaczej, bo zamiarem Kaziczka nie było przedwczesne zejście z tego świata sąsiada, lecz polepszenie losu biednej szkapy, dał się widzieć ze strony gospodarza w jego postępowaniu wobec zwierzęcia, zabobonny strach. Odezwa wisiała na swoim miejscu przez długi czas. Gospodarz spluwał, oglądał się za siebie, czyścił szkapę starą, ryżową szczotką. Regularnie zadawał koniowi obrok. Swoje starania wzmógł po tym, gdy któregoś dnia odkrył w stajni, cudownym sposobem zgromadzony zapas siana i kartofli, które podrzucili tam harcerze. Ten rodzaj magii wprost go oszołomił. Wolał nie popaść w kolizję z nieznaną, aczkolwiek dobroczynną siłą. Koń wydobrzał i któregoś dnia, próbując nadgryźć rant postrzępionej dykty, zrzucił ją i podeptał kopytami. Gospodarz odetchnął z ulgą, widząc w tym oczywisty znak „grzechów odpuszczenia.”Kaziuki, czyli „Serca moja skik na Twoja”

Jeszcze przed Kaziukami ubył z Trzynastki Franek.

− Wyjeżdżam do Polski − powiedział ze spuszczoną głową. − Tak zadecydowała część familii. Cioteczka Dziunia zabiera się z zespołem muzyków teatru „Lutnia”, a my z nią. Bliźniaki na lewych papierach też.

Odpowiedziała mu cisza. Reszcie chłopców z zastępu Janka wyjazdu nikt nie obiecywał. Zostawali na niepewne, niebezpieczne i niewiadome jutro. Zbiórka się nie kleiła. Rozchodząc się w milczeniu chłopcy uściskali po kolei Franka.

− Jak będziesz wyjeżdżał, to patrz w stronę Karolinek, na naszą „Skocznię Olimpijską”, będziemy tam. Napisz z Polski, może dojdzie − powiedział zastępowy Janek.

Franek kiwnął głową. Nie potrafił wydusić słowa.

W dzień odjazdu transportu zastęp skrzyknął się. Ruszyli na wysoką piaszczystą skarpę nad Wilią, na Karolinkach, nazwaną przez siebie „Skocznią Olimpijską”, do miejsca, gdzie rozgrywali konkursy w skokach w dal. Stąd rozciągał się widok na odległy, znajdujący się o kilka kilometrów za rzeką, rozjazd kolejowy. Chociaż byli tu chyba setny raz, podziwiali widok w dole, poniżej urwiska. Teraz zapatrzyli się na odległy, długi jak odwłok smoka z dymiąca głową wąż wagonów, próbując sobie wyobrazić, co by było, gdyby ich los również potoczył się po tym torze, hen przed siebie, jak właśnie działo się to z repatriantami i Frankiem.

Transport kolejowy był widoczny, bo upstrzony kolorowymi hasłami propagandowymi: „Artyści wracają do Polski”. Kłamliwie zaświadczały, że oto jesteśmy świadkami szczęścia ludzi, którzy od zarania dziejów o niczym innym nie marzyli, jak o porzuceniu swego obecnego miejsca na ziemi i swej historii, zostawieniu dobytku pokoleń i z radosnym okrzykiem ruszali na niewiadome.

Harcerze siedzieli na skraju skarpy, patrzyli w dal i nikomu nie było do żartów. Po godzinie, gdy nadal nic się nie działo, Janek wstał, rozpędził się i wykonał ze skarpy niespotykanie długi skok. Za nim poszła reszta druhów. Skakali i pięli się na górę, jak w jakimś amoku.

Wyszło jaskrawe, wiosenne słońce odsłaniając plątaninę błyszczących jak pajęczyna torów, wołających: w drogę!

Na dalekim horyzoncie dwa parowozy buchnęły krótkimi, zrywistymi kłębami dymu. Chłopcom zdawało się, że słyszą narastający huk kół. Długi wąż wagonów drgnął i jak złowrogi potwór jął powoli sunął do przodu. Ośmiu druhów salutowało z nasypu pociąg. Znikł za horyzontem, rozpłynął się wraz z czarnym, złowieszczym dymem. I koniec.

A w kilka dni później był Kaziuk, uroczystość ku czci św. Kazimierza Królewicza, Patrona Polski i Litwy.

Jarmarki miały kilkusetletnią tradycję, i choć były wydarzeniem dość znaczącym i miały swój koloryt nadzwyczajny, to jednak u wyższych sfer nie cieszyły się uznaniem. Gardziły one tego typu widowiskiem. Kupcy i prości szlachetkowie z okolicznych zaścianków, a także chłopi wiedzieli swoje. Na jarmarku wybierało się „żywiołę”: konia, krowę, czy wieprzka. Jarmark dawał moc najróżniejszych wrażeń. Kogoś pocieszył pierwszymi w życiu butami, nabytą małpką z kolczykiem w uchu, obdarował smakiem posypanej makiem aromatycznej, miastowej bułki. Szczególnie z utęsknieniem na powrót gospodarza z „Kaziuków” oczekiwali wszyscy domownicy. Z jarmarku zawsze, bowiem wracało się z jakimś gościńcem. A kupić na „Kaziukach” można było wszystko. Symbolem jarmarku były „wileńskie palmy wielkanocne”, dzisiaj szeroko znane poza granicami Litwy. Stanowią one okrągłe „wałeczki” z suszonych kolorowych kwiatów i traw. Na „Kaziukach” handlowano także plecionymi koszami, drewnianymi łyżkami, miskami i beczułkami, wyrobami z lnu, glinianymi dzbankami, fujarkami, piernikowymi sercami i obwarzankami.

„Kaziuki” były okazją do handlu, ale i zabawy. Kto żyw spieszył na jarmark. Na czele pochodu przebierańców, handlarzy i kuglarzy, szli i jechali fanfarzyści, za nimi historyczna postać przewodnika w otoczeniu świty. W pochodzie wieziono eksponaty wyrobu tutejszego.

Prześcigano się w smażeniu blinów czy ubijaniu masła. Przygrywały amatorskie kapele. Za rozstawianymi parawanami, badali i radzili chorym domorośli znachorzy i nastawiacze gnatów, a tuż obok, za innymi parawanami, wróżono i odbywały się pokazy cieni. Śpiewały familijne chórki, rzucano piłeczkami do fantów, wśród tłumów paradowali przebierańcy, albo i rzeczywiście egzotyczni przybysze z małpkami, papugami na ramionach, łykacze ognia przyprawiali o histerię wiejskie gospodynie. Leniwie kręcili korbkami swoich magicznych skrzyneczek kataryniarze, a tresowane szczurki rozdawały wylosowane, wymarzone pierścionki z błękitnym oczkiem. Nowoczesność wkradała się i jawiła się w „hużdawkach i kuruzeli na elektrykę”. Na nudę miejsca nie stało. Jarmarki, początkowo na wileńskim Placu katedralnym, od 1901 roku przeniosły się na Plac Łukiski. Ale i tego miejsce było za mało, więc objęły Stare Miasto. Tuż przed wojną, po przybyciu na plac Łukiski, uczestnicy pochodu wysłuchiwali przemówienia i dźwięków dwóch hejnałów, wileńskiego i krakowskiego, nadawanego przez radio na całą Polskę.

Sowieccy kolonizatorzy deptali wszystkie tradycje na podbitych ziemiach. Zepchnęli tradycję Kaziuków na peryferie, na drugi brzeg Wilii, na rynek Kalwaryjski. Ale i tam, półlegalne Kaziuki, okaleczone i stłamszone zakazami sprzedaży dewocjonaliów i palemek wielkanocnych, żyły i niosły ludziom radość i otuchę.

Chłopcy nauczyli się pleść kosze, a dziewczęta palemki i wianuszki z leśnego tymianku, rosiczki, lipowych witek i mnóstwa innych suszonych traw i kwiatów. Na działce u druha Józefa, na chłopa wysoki, wyrósł stóg zrobionych przez harcerzy mioteł. Nadniemieńska społeczność, z wdzięczności za bliźniaków, wyuczyła trzech druhów garncarstwa.

Wracali z Niemenczyna jak juczna karawana wielbłądów. Dźwigali na plecach darowane dzbanuszki misterne roboty i w klatce piętnaście maleńkich królików rasy szynszyle. Za ich trud, hart i naukę druh Józek przyznał im sprawność „Trzech piór”. Wymagania na przyrzeczenie i stopień młodzika, zdobywali inni, rozkładając własnoręcznie uszyty ze zdobytych skrawków materiału namiot, lub za wykonane miotły i drewniane klatki.

Jak się już rzekło, pierwsze wejrzenie wiosny w Wilnie – nie zawsze bywa w błękicie uśmiechniętego nieba, bywa często śnieżne, chłodne i słotne, ale zawsze zwiastuje zbliżającą się, wyczekiwaną porę roku. Takim też był Kaziuk roku tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego, sypnął z nieba obficie śniegiem, ale chętnych do przyjścia na jarmark nie brakło.

− Obwarzanki sprzedają, dziurki darmo dają! − darły się, jak Kaziuki długie i szerokie, sprzedawczynie obwarzanków. Bo też bez obwarzanków smorgońskich Kaziuki są niewyobrażalne. Nawykli do trudów ludzie bez narzekań miętosili butami rozmiękłą, błotnistą nawierzchnię rynku.

− Chodź, chłopak, kupię ci lizaka − proponowała dobrotliwie zażywna jejmość smutnemu obdartusowi.

Ludzie się życzliwie do siebie uśmiechali, służyli pomocą starszym wiekiem. Nie było na jarmarku wróżbitów, połykaczy ogni, spóźnionych Trzech Króli, ani „żywiołu”: koni, krów czy baranów. Trafiły w kołchozowe karby, a stamtąd wyjścia nie było. Kapela przygrywała tylko jedna, zagłuszana przez miejscowy, skrzeczący radiowęzeł, z którego leciały czastuszki, lub śpiewana przez cały Kraj Rad piosenka, „Ty minia żdiosz…”. Ale tłum taplając się w błocie, nie dawał sobie odebrać radości z Kaziuków, odrobiny odmienności, od tej, z jaką na co dzień przyszło się zmagać.

Wokół stoiska harcerek i harcerzy, pod Kaziukowym hasłem wypisanym kolorowymi literami na ogromnym sercu z piernika: „Serca moja skik na Twoja”, kłębił się tłum ciekawskich.

Dwóch druhów wyplatało na zamówienie kobiałki, jeden lepił na poczekaniu niewielkie kubeczki. Harcerki miały koronkarkę i pokaz układania suszonych kwiatów. W klatkach, stojących pod namiotem, przeżuwały spokojnie siano podrosłe nieco długouchy, w górnych, gruchały gołębie. Wokół kłębiły się dzieciary i trzeba je było dyskretnie pilnować, bo dzieliły się słodyczami ze zwierzęcymi przyjaciółmi.

Obok stoiska płonęło niewielkie, obłożone kamieniami ognisko, nad nim wisiał żeliwny saganek z pachnącą grochówką, którą za opłatą serwowały druhny. Prawdziwy tryumf święcił Jędrek zwany „Żyłą”. Stanowił rzadki przykład urodzonego atlety. „Żyła”, jak go nazywali chłopcy, lubił się popisywać swoją sprawnością; znany był z tego, że potrafił wywijać salta i fikołki ot, tak sobie, dla zabawy. Teraz chodził po rozłożonym chodniku z juki przed straganem na rękach, z wygiętym grzbietem, niemal dotykając czubkami butów potarganej głowy, ku uciesze dzieci, które nagradzały jego występy oklaskami.

Zwabieni popularnością miejsca, zakotwiczyły się tu rozkrzyczane obwarzankarki, a i wcisnął się obok nich sierota, kataryniarz.

− Patrzajta, jakie zmyślne dzieciaki − podziwiali krajanie.

Za rozstawionym stołem uwijało się parę dziewcząt i dwie, zapewne, mamusie. Na większe stoisko harcerze nie mogli sobie pozwolić. Mogło zwrócić uwagę szpiclów. Pozostali druhowie wmieszani w tłum, mieli się na baczności, nie bez przyczyny.

Od strony Zielonego Mostu podjechały ulicą Kalwaryjską ogromne milicyjne budy, „czarnyje warony”. Samochody skryły się w przepastnych podwórkach, wśród robotniczych czynszówek, a po jarmarku rozbiegli się agenci w cywilu. Wyławiali z tłumu ludzi młodych, mężczyzn i kobiety, na oko po osiemnastce.

− Dokumenty − zatrzymali młodą kobietę.

Przerażona dziewczyna przetrząsała bezradnie kieszenie. Ale dwóm szpiclom nie o dokumenty chodziło. Wyprowadzali młodych ludzi do ciężarówek. Dokumenty darli.

− Idzi! – krzyknął jeden z nich.

Wokół dziewczyny powstało nagle zamieszanie. Ktoś „w pijanym widzie” przewrócił się pod nogi szpiclom, ktoś inny popchnął szpicla, ruszył przepłoszony koń z furmanką. Dziewczyna niewiele myśląc, dała dyla, a za nią zamknął się nagle ludzki tłum.

− Łapanka − dał sygnał najbliższemu z druhów zastępowy Władek. Wieść natychmiast obiegła jarmark. Któryś z chłopców wpadł do jarmarcznego radiowęzła skąd nadawano przez „kołchoźniki” muzykę. Chłopcu przystępu do mikrofonu bezskutecznie broniła „Kultorg”, zasuszona staruszka, zmieniająca płyty na archaicznym adapterze. Wrzasnął do mikrofonu: Ł a p a n k a!

− Biorą młodych na roboty w głąb Rosji − szeptali do siebie ludzie. Mają pracować z wdzięczności za wyzwolenie. Jarmark wyludnił się, jak na wieść o ataku dżumy. Plując przez zęby pod nogi i przeklinając, agenci nie znaleźli informatora w radiowęźle, a „Kultorg” nie potrafiła, a może nie chciała z siebie wydusić słowa, dygotała ze strachu. Gdy odjechały suki, na jarmark znowu wróciły tłumy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: