Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przestępca z zasadami. Biografia subiektywna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przestępca z zasadami. Biografia subiektywna - ebook

Oparta na faktach opowieść o współczesnym Arsenie Lupin. Bruno Sulak - złoczyńca-dżentelmen - żył naprawdę. Na początku lat 80. dwudziestego wieku był najbardziej poszukiwanym człowiekiem we Francji. W innych okolicznościach mógłby zostać najlepszym francuskim gliną, ale przypadek sprawił, że został przestępcą i jednocześnie najbardziej fascynującą postacią swoich czasów. Philippe Jaenada pieczołowicie odtwarza losy Sulaka i jego ewolucję jako gangstera. Nie szczędzi czytelnikom anegdot i szerokiego tła historyczno-społecznego, a bohaterowi  wyrazów sympatii (a może nawet uznania) dla jego bezkrwawych i pełnych fantazji poczynań.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-309-0
Rozmiar pliku: 866 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

BRUNO SULAK

W latach 80. cała Francja z zapartym tchem śledziła jego brawurowe napady na sklepy jubilerskie i coraz bardziej zuchwałe ucieczki z więzienia.

Zwykli ludzie trzymali kciuki za tego sympatycznego, przystojnego chłopaka, który kpił sobie ze stróżów prawa i nigdy nie stosował przemocy.

Złodziej dżentelmen, który potrafił zawrócić w głowie nie tylko kobietom, ale również ścigającym go policjantom, sędziom, dyrektorom więzień i klawiszom.

Przestępca z klasą, który wiedział, co to jest francuska robota, chociaż miał polskie korzenie – jego dziadek pochodził z Krakowa.

Dezerter z Legii Cudzoziemskiej.

Wieczny uciekinier, zawsze płynący pod prąd.

„Przypomina Jamesa Deana, tyle że w jego oczach jest więcej smutku”, napisał o nim jeden z dziennikarzy.

„Wróg publiczny i supergwiazda!”, zatytułował artykuł inny.

„Wraz z nim odeszło z tego świata trochę prostoduszności”, przyznał sędzia, który go skazał.

„Nie znalazłem innego rozwiązania, by zdobyć pieniądze, jak tylko wziąć je z miejsc, gdzie są”, powiedział Sulak sam o sobie.

Postaci tak fascynującej nie wymyśliłby żaden pisarz, i Philippe Jeanada, francuski pisarz (ur. 1964 r.), w swojej ósmej powieści nie wymyślił Sulaka, lecz z niezwykłym poczuciem humoru, nie ukrywając sympatii do swojego bohatera, opowiedział historię jego szalonego życia.

A przy okazji opisał czasy, gdy gangsterzy mieli urok i klasę.Prolog

To ile za tego psa w witrynie? Hau! Hau! Na gramofonie w restauracji Krief w Sidi Bu-l-Abbas siostrzenica szefa włącza ostatnią płytę Line Renaud o prędkości siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę, która pojawiła się w sklepach zaledwie dwa miesiące temu. Dziewczyna ma na sobie zwiewną czerwono-białą sukienkę. Młody legionista od tygodnia przychodzi tu każdego dnia i siada przy stoliku w głębi sali, nie spuszczając z dziewczyny wzroku, chociaż robi to dyskretnie. Ten przystojny blondyn o niebieskich oczach, bez prawej ręki, wreszcie po raz pierwszy odważył się do niej odezwać: poprosił, aby wybrała dla niego jakąś płytę, tę, na którą będzie miała ochotę. On nazywa się Stanislas Sulak, ma dwadzieścia dwa lata. Ona nazywa się Marcelle Amoyel i tak jak on ma dwadzieścia dwa lata. Zawirowała biało-czerwoną sukienką, lekko rozbawiona podeszła do płyt i trochę przypadkowo wybrała spośród nich okładkę z Chien dans la vitrine, wielki szlagier tamtych czasów. Stanislas powróci tu nazajutrz i poprosi ją o tę samą płytę, a potem dzień później znowu, i znowu, i codziennie, po południu, prosić ją będzie o tę samą płytę, którą dla niego włączy, chociaż żadne z nich, rzecz jasna, nawet nie przeczuwa, że pewnego dnia, a odległy to jeszcze dzień, mały piesek zmieni się w panterę. W panterę w witrynie. Ich syn nie zapyta nawet, ile ona kosztuje.

Pięćdziesiąt dziewięć lat później, w kąciku na pierwszym piętrze café de Flore, śliczna młoda brunetka rozmawiać będzie po angielsku z młodym, jasnowłosym Holendrem. Oboje zamówili to samo, napar z werbeny. Kiedy powoli miesza łyżeczką w wielkiej filiżance, jej spojrzenie gubi się gdzieś w pustce nad stołem, tak jak cukier rozpuszcza się w filiżance i jak piosenki Line Renaud rozpływają się w odległej przeszłości. To wnuczka Marcelle i Stanislasa, Amélie Sulak. Siedzę ze szklanką piwa półtora metra dalej, udając, że czytam gazetę, ale słucham, o czym mówią. Nie wszystko rozumiem. Wydaje mi się, że rozmawiają o jakichś fotografiach, o stromym wybrzeżu, o jakiejś wspinaczce, ona się uśmiecha. Umówiłem się z nimi, a przede wszystkim z nią na spotkanie, ale nie wiem już sam, co mi strzeliło do głowy, gdy ją rozpoznałem (widziałem jej zdjęcie w internecie), bo nie potrafiłem zdobyć się na odwagę, aby do nich podejść i odezwać się, zasiadłem więc mimowolnie przy sąsiednim stoliku, odpychany przez już sam nie wiem jaką siłę, która nie pozwalała mi im przeszkadzać. No a teraz, to jasne, jest już za późno, gdyż minęło co najmniej pół godziny: jeśli się do nich odwrócę i przedstawię, wezmą mnie za wariata.

Wysoki kelner w czerni i bieli podchodzi do mnie, zamawiam jeszcze jedno piwo, gdy prawie jednocześnie Amélie wyciąga do niego banknot dwadzieścia euro i paragon, zbierając się do wyjścia, a nas na dwie sekundy połączył ten wielki, chudy kelner. Kiwa głową w moją stronę, oddaje jej resztę, niedużo tego jest, a potem oddala się zmęczonym, ale profesjonalnym krokiem i idzie schodami prowadzącymi na parter café de Flore, daleko od restauracji Krief w Sidi Bu-l-Abbas i tamtego gramofonu.

A tymczasem w ciągu pięćdziesięciu dziewięciu lat wielu ludzi się urodziło, wielu ludzi zmarło, było wielu ludzi bardziej lub mniej dobrze nastawionych do życia, bardziej lub mniej wrażliwych, na ziemi pojawiło się wielu ludzi, którym poszczęściło się bardziej lub mniej, a wśród nich był też Bruno Sulak.1

Bruno Sulak, przykładny żołnierz Legii Cudzoziemskiej, magik i gangster w tenisowym stroju, człowiek, który ukradł panterę, Bruno Sulak, wieczny uciekinier, urodził się w Sidi Bu-l-Abbas w Algierii 6 listopada 1955 roku o godzinie 15.10. Jego ojciec, Stanislas, urodził się dwadzieścia pięć lat wcześniej w Foug, niedaleko Toul, na wschodzie Francji. Jego dziadek zaś urodził się w Krakowie na początku roku 1900.

Dziadek był w Polsce policjantem, a w soboty i niedziele grywał na skrzypcach. Jako chłopski syn całkiem nieźle sobie poradził: wyrwał się ze wsi i wspinał się coraz wyżej po szczeblach kariery, by cieszyć się uznaniem, jaki dają mundur i muzyka; potem spotkał Ukrainkę, która uciekła ze swoich rodzinnych stron, gdy na te tereny wkroczyła Armia Czerwona, i urodziła mu dwójkę dzieci, syna i córkę. Jednak po dwóch latach wojny z bolszewicką Rosją i sześciu miesiącach złudnej demokracji Polska kojarzyła się z rajem tylko najbardziej żarliwym patriotom: gdziekolwiek indziej żyłoby się zapewne lepiej. Nic zatem dziwnego, że na początku lat dwudziestych małżonkowie z dwójką brzdąców wyruszyli do Francji, zabierając z sobą zaledwie kilka walizek, które postawili wreszcie niedaleko Tours, bo tam akurat kogoś znali. W walizce nie było munduru, bo nie można przecież być polskim policjantem na własny rachunek. Zresztą nie dano im wyboru drogi życiowej: mogli zostać robotnikami rolnymi albo niczym. Zgoda. Robotnik rolny, tak było lepiej. Pracy nie brakowało, bo podczas I wojny światowej większość francuskich chłopów posłużyła za mięso armatnie, miejscowi nawet z zadowoleniem ich przyjęli, więc w sumie mieli sporo szczęścia. Pracowali od piątej rano do dziesiątej wieczorem (tak jakby Pana Boga złapali za nogi), a że byli emigrantami, to protestować mogli tylko po cichu, i to nocą. Przy takiej harówce skrzypce bardzo szybko stały się męczącym luksusem, a smyczek ważył z tonę. Mundur i muzyka pozostały zatem w szufladzie przyjemnych wspomnień obok pożółkłej fotografii rodziców, którzy zostali w ojczyźnie, złamanego wiecznego pióra i starych kluczy, które nie wiadomo już, co otwierały. Odtąd ich życie było uprawianiem ziemi, w błocie i z karkiem schylonym od świtu do zmierzchu, tak więc znowu znaleźli się w punkcie wyjścia. Przeszłość zawsze nas dogoni, zwłaszcza gdy staramy się przed nią uciec.

Jednak dumny dziadek Sulak mimo wszystko trochę się od tego odciął. Za radą jednego ze swoich ziomków wyruszył do pracy w zakładach odlewniczych w Pont-à-Mousson, między Toul a Metzem, a tam pozwolono mu wykonywać trudny, ale zarazem szlachetny zawód hutnika. Daleko było wprawdzie temu zajęciu do finezji gry na skrzypcach, ale też i do roboty na kartoflisku. Wytapiać surówkę oznaczało również stawić czoło czemuś silniejszemu od niego, i to mu się podobało. To znaczy do pewnego stopnia. Tak czy inaczej, stał się ekspertem od potężnych spustów surówki, zrozumiał, że poświęci resztę życia wytapianiu żeliwa, znalazł więc niewielki dom w Foug, na skraju lasu, który dzisiaj stanowi część regionalnego parku przyrodniczego Lotaryngii, dom bardzo skromny i może niespecjalnie urokliwy, ale za to z ogródkiem, gdzie można było posadzić sałatę i warzywa (bo, cokolwiek by o tym mówić, ogródek zawsze się przyda). Sprowadził tam rodzinę, która miała rozrosnąć się wręcz spektakularnie: Ukrainki są bardzo płodne. Jego żona urodziła mu więc jedenaścioro dzieci, z których jedno zmarło zaraz po urodzeniu, a dwoje w wieku dorastania. Pozostałe w każdym razie wyrosły na krzepkich i dzielnych Polaków. Wśród nich była Marie, najstarsza siostra, która na zawsze miała pozostać dla braci muzą, światłem i madonną (zresztą później wyjdzie za mąż za Josepha), no i był również Stanislas.

Odkąd mógł utrzymać w ręku motykę, Stanislas, tak jak jego bracia i siostry, pomagał w ogródku warzywnym rodzicom (dla których „czas wolny” był pojęciem z gatunku science fiction). Nie podobało mu się to wcale bardziej niż jego ojcu, lecz cóż było robić. Pracowała cała rodzina. Żyli skromnie, ale każdego dnia jedli do syta, ojciec tylko na to pracował. Ich ubrania nie były ani zbyt dobrej jakości, ani modne, chociaż zawsze schludne i czyste, a matka pracowała wyłącznie po to właśnie. Była kobietą wielkiego serca i wielkiej odwagi, pierwsza wstawała rano, by przygotować śniadanie, a kiedy inni poszli już do roboty lub do szkoły, zabierała się do pracy w ogródku albo w domu, sprzątała, prała albo cerowała (z całą tą czeredą, można by rzec, właściwie sama prowadziła dyskretny jednoosobowy warsztat), kładła się wieczorem ostatnia, kiedy wszystko już posprzątała, aby następny dzień mógł zacząć się niczym niesplamiony, dziewiczy. Któregoś dnia, kiedy Stanislas kopał w ogródku, odnosząc wrażenie, że nie posuwa się w ogóle do przodu, i mając już tego wszystkiego powyżej uszu, wyprostował się i odwrócił do ojca. A ten, pewnie całkiem odruchowo, ustawił go jak należy:

– Patrz przed siebie, patrz na to, co zostało do zrobienia, a nigdy nie oglądaj się za siebie.

To pozornie błahe zdanie wypowiedziane znużonym i być może nieświadomie tęsknym głosem w niedzielne wiosenne popołudnie w Lotaryngii tuż przed wybuchem II wojny światowej miało towarzyszyć Stanislasowi przez całe życie, ale przede wszystkim miało ono w magiczny sposób przetrwać do następnego pokolenia i pokierować życiem jego syna Bruna – słynnego bandyty, nieuchwytnego złodzieja, który uprawiać będzie swój ogródek na własny sposób, tak naprawdę nigdy nie mając wyboru i będąc zmuszonym zawsze patrzeć wyłącznie przed siebie.

Kiedy miał piętnaście lat, już po wojnie i po ukończeniu szkoły, która zupełnie nie wzbudzała w nim emocji (za mało się działo), Stanislas schował swoje szkolne świadectwo i porzucił dalszą edukację. W naturalny sposób zatrudnił się w tej samej co ojciec hucie, gdzie skierowano go do produkcji klocków hamulcowych do lokomotyw. W ogóle mu się to nie podobało – nie tyle może nawet chodziło o same klocki do lokomotyw, bo właściwie nie miał nic przeciwko klockom do lokomotyw, ale nie znosił tego rodzaju wyczerpującej i monotonnej pracy, no i tej atmosfery, w której musiał spędzać całe dnie: traktowano go jednocześnie jak dzieciaka i Polaka (a więc jak kogoś, kim naprawdę był, chociaż uważał się już za człowieka niemal dorosłego i Francuza – w domu mówiono tylko po francusku, żeby się dostosować do otoczenia), jego szef był ponurym typem, zawziętym i zarozumiałym kurduplem, pełnym pogardy i pogardzanym, który mścił się za swoją szarą egzystencję, na kim tylko mógł. I wreszcie, jakby tego było mało, Stanislas nie zarabiał prawie nic, gdyż ze względu na wiek był opłacany gorzej od innych. Z jednej strony już wtedy się nudził, a z drugiej coraz bardziej się irytował. (Trzydzieści lat później jego syn będzie odczuwać dokładnie to samo, pracując za barem w knajpie na dworcu Saint-Charles w Marsylii, ponieważ swym dzieciom przekazuje się coś więcej niż tylko grupę krwi i kształt uszu). Jego ojciec, dawny policjant pogodzony z losem, starał się go uspokoić i przywołać do porządku:

– Od czegoś trzeba zacząć, takie jest życie.

Tyle że Stanislas Sulak nie bardzo miał ochotę na takie właśnie życie, co to, to nie. Skoro jego ojciec był teraz całkiem spętany (musiał wyżywić chmarę dzieci, więc nie mogło to nie wpływać na jego decyzje), postanowił, że niejako zamiast niego pieprznie tym wszystkim z hukiem. (Owszem, pewnie, że gdyby się żyło trzysta lat, byłby wtedy czas na naukę, na zrozumienie swoich słabości i popełnionych błędów, na wyciągnięcie odpowiednich wniosków, na zmianę drogi życiowej, i dziadek pewnie by to zrobił, gdyby miał przed sobą jeszcze dwieście sześćdziesiąt lat, ale niestety nie żyje się aż tak długo. Dzieci, jeśli są sprytne, mogą stać się przedłużeniem swych rodziców, tyle że w innej, bardziej rozwiniętej i przemyślanej formie). Po roku niepotrzebnych wysiłków i upokorzeń odszedł wreszcie od maszyny i skierował swe kroki do małego biura szefa, nie wiedząc jeszcze za dobrze, czy idzie tam, by zaprotestować, czy żeby powiadomić go o swoim odejściu. Wchodząc do biura, nie zdjął z głowy beretu. Ponury mruk wreszcie raczył podnieść wzrok i powitał go ostro:

– Jak się staje przed moim biurkiem, to się beret ściąga z głowy!

– Ach tak? No to ja ci zaraz odstawię to biurko.

I całkiem spokojnie Stanislas złapał oburącz metalowe biurko i walnął nim z całej siły o ścianę, po czym rozległ się jesienny szelest spadających kartek i zaraz potem Stanislas bez słowa, z godnością wyszedł z biura, nie rzucając na odchodnym czerwonemu z wściekłości szefowi jałmużny w postaci stymulującego trzaśnięcia drzwiami, by ten kurdupel nie mógł sobie pomyśleć, że racja jest po jego stronie. Od tej chwili Sulakowie nie pozwolą sobą pomiatać, ale unosić się będą zawsze z elegancją. W głębi duszy jego syn Bruno go za to podziwiał.2

Wysłuchawszy od ojca kilku stosownych i łagodnych wyrzutów, Stanislas zaczął się zastanawiać, co też będzie dalej robił. Wyruszenie gdzieś przed siebie pozostawało zawsze jednym z możliwych rozwiązań (tak właśnie pomyśleli sobie w Polsce jego rodzice), więc tuż przed siedemnastymi urodzinami udał się samotnie na południe, gdzie podobno miało być lepiej. Ale los dopadł go, zanim jeszcze wyruszył w drogę: ponieważ Polakom nie wolno było robić tego, co chcieli, i tam, gdzie chcieli, więc gdy opuszczał Lotaryngię, wydano mu kartę robotnika rolnego (przekleństwo) i kazano mu się z tego cieszyć. Kiedy dotarł do Salon-de-Provence, natychmiast zatrudnił się – bo cóż innego mu pozostawało – u miejscowego rolnika, który, jako że niespodzianki są raczej czymś rzadkim na tej ziemi, nie był szczególnie elastyczny, jeśli chodzi o godziny pracy, ani też nadmiernie hojny w kwestii wynagrodzenia. No i cóż? Ano jedziemy znowu z motyką! Oj, warto było jechać na drugi koniec Francji.

Pod pozorami wymuszonej uległości Stanislasa najbardziej ciągnęło do sportu, a w szczególności do boksu. Był szybki i dobrze zbudowany, ważył siedemdziesiąt sześć kilogramów, więc mógłby uchodzić za całkiem niezłego zawodnika wagi średniej. I właśnie dlatego, kiedy kilka miesięcy później usłyszał od kogoś o sali sportowej w Miramas, gdzie czekali na świeżą krew i pięści, natychmiast olał rolnika i udał się do sąsiedniego miasteczka, zabrawszy swoje oszczędności (dobrą stroną pracy, w której haruje się jak wół po piętnaście godzin dziennie, jest to, że nie ma ryzyka, iż przepuści się wszystko na rozrywki), zapisał się na boks i zaczął szukać jakiejkolwiek pracy, byleby tylko nie było to znowu kopanie kartofli. Ale pierwszy pracodawca, który nie spuścił go po brzytwie (tutaj wszyscy chętnie obnosili się ze swoją pogardą, podczas gdy w takiej Lotaryngii, no, może z wyjątkiem tego złośliwego buldoga z odlewni, większość ludzi raczej okazywała zrozumienie), podpowiedział mu uprzejmie, żeby zaszedł do merostwa, bo jest pewien problem. A tam jakiś zadowolony z siebie urzędnik, który zresztą przypominał tamtego buldoga, tyle że z ohydnym południowym akcentem (Stanislas marszczył nieświadomie czoło, starając się zrozumieć, co też on do niego mówi), pokazał mu, gdzie jego miejsce:

– Ma pan kartę robotnika rolnego, ma pan pracować w rolnictwie, więc wróci pan na wieś.

Stanislas Sulak poczuł wyraźnie, że jeszcze trochę i nie wytrzyma. Wyciągnął obie ręce w stronę śródziemnomorskiego władcy ludzkich losów i powiedział:

– A ja mam może wypisane na rękach, że jestem chłopem?

– Nie jest pan przecież Francuzem i mówi się panu wyraźnie, że ma pan pracować na roli, więc będzie pan uprawiał ziemię i jeszcze mi pan ładnie podziękuje.

A niech idą do diabła, tak będzie najprościej. Tym razem Stan niczego w biurze nie zniszczył, tylko ze stoickim spokojem wyszedł (chociaż jeszcze tu wróci pewnego dnia, już mniej spokojny, i powie dwa słowa temu porządnemu obywatelowi w ubraniu z tergalu). Nie wrócił już na wieś. Wykorzystał oszczędności, żeby poświęcić sześć następnych miesięcy na uprawianie boksu, dobrze sobie radził, lubił to, nie pracował, spacerował sobie, w ogóle to wiódł piękne życie na ulicach Miramas – i nie wiedząc o tym, ten beztroski chłopak na pewno przechodził obok domu, w którym kiedyś, ponad trzydzieści lat później, będzie się ukrywał jego syn.

Tyle że pieniądze, jak zresztą wszystko inne, wcześniej czy później się kończą, a nawet znacznie szybciej. Bez grosza przy duszy i bez żadnej nadziei na pracę poza wiejską katorgą, brukwią i całą resztą, zrobił to, co zrobiłby w jego sytuacji każdy sportowiec amator będący emigrantem, którego nie pociągały ani rozbój, ani kariera żigolaka, ani żebractwo czy sutanna: zgłosił się w Marsylii do Legii Cudzoziemskiej. Ale i tam pech go nie opuścił, a w każdym razie nie od razu, bo nie przyjęli go zbyt ciepło. Gdy tylko się pojawił, od razu zaczęli go podejrzewać jako Polaka, że pewnie przysłali go komuniści, żeby narobił trochę zamętu. No cóż, zdecydowanie bycie Polakiem nie było zbyt praktyczne. Próbował wprawdzie im tłumaczyć, że nawet nie zna polskiego, ale to ich za bardzo nie interesowało. Okropny cham, który miał rozpatrzyć jego kandydaturę, w niczym nie przypominał, przynajmniej z wyglądu, tych dwóch ujadających kundli z odlewni i z merostwa. A co gorsza, nie wyrażał swoich myśli wyłącznie za pomocą słów – w biurze, gdzie odbywał się nabór. Wychodząc z założenia, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, zaczął bić Stanislasa, wyzywając go od parszywych komuchów i śląc naprawdę niecenzuralne teksty pod jego adresem. Stanislas nie mógł mu oczywiście oddać, bo nie był na przyjaznym mu terytorium, a legioniści to nie aniołki, zwłaszcza gdy się ich zdenerwuje. Ale miał też za sobą dzieciństwo spędzone na wschodzie Francji, no i tych sześć miesięcy boksu, więc przyjmował ciosy bez zmrużenia oka i czekał tylko, aż się to skończy: stał dwadzieścia centymetrów od ściany i nie dotknął jej głową ani razu. A to sprawiało, że napastnik był coraz bardziej rozjuszony i wściekły z bezsilności. Ciosy padały jak w Gravelotte, które jest położone całkiem blisko huty w Pont-à-Mousson (Stanislas czuł się więc prawie jak u siebie w domu, a ten głupi palant mógł sobie dalej w niego walić i walić).

Bicie wreszcie się skończyło z braku reakcji ofiary, poobijanego ciała, któremu w głowie kołatała się już tylko jedna myśl: „Ci goście są kompletnie porąbani”. Zrozumiał, że Legia Cudzoziemska nie jest dla niego. Zgłosił się do nich, nic złego nie zrobił, a oni masakrują mu twarz. Ci goście są nienormalni. Późnym popołudniem wypatrzył okno wychodzące na ulicę i pomyślał sobie, że właśnie przez nie ucieknie najbliższej nocy, a najpóźniej następnego dnia. Jednak w nocy wyczuł (instynkt Polaka w niebezpieczeństwie), że nierozważnie byłoby szwendać się po tych ciemnych korytarzach, a nazajutrz rano, kiedy na apelu odpowiedział „obecny”, gdy wywołano jego nazwisko, wysłano go od razu do biura, gdzie czekały już na niego papiery do podpisania. Podpisał, nie mając odwagi rzucić się do ucieczki. Siedem razy złożył podpis na dole każdej z siedmiu stron. Potem pomyślał sobie: „Skoro podpisałem, muszę teraz to uszanować”. Tak więc zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej.

Nigdy nie wiemy, rzecz jasna, jakie będą konsekwencje naszych czynów, ale z perspektywy czasu możemy z całą pewnością stwierdzić, że tych siedem podpisów Stanislasa, który wtedy pomyślał sobie po prostu, że wpakował się w niezłą kabałę, wytyczyło z góry w najdrobniejszych szczegółach krótki żywot Bruna Sulaka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: