Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przewrotna kobieta. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przewrotna kobieta. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Dwie sio­stry i są­siad­ki, pani Te­re­sa Sier­pont i hra­bi­na Zula Karsz­nic­ka sie­dzia­ły we fra­mu­dze okna, za któ­rem roz­ta­czał się sze­ro­ki, par­ko­wy, wiej­ski pej­zaż.

Obie wy­glą­da­ły znu­dzo­ne roz­mo­wą ku­le­ją­cą, nie pod­sy­ca­ną ni­czem no­wem, co nie­zbęd­nem było w ich co­dzien­nych sto­sun­kach.

Oto­cze­nie ich zdra­dza­ło do­bit­nie sfe­rę, do któ­rej na­le­ża­ły, do któ­rej na­le­ża­ła przy­najm­niej hra­bi­na, w któ­rej domu obie te­raz ga­wę­dzi­ły.

Za oknem roz­ta­czał się park, od lat ręką bie­głych ogrod­ni­ków pro­wa­dzo­ny, bo choć cały przy­pró­szo­ny był gru­bą war­stwą śnie­gu, wid­nia­ły w nim pysz­ne świer­ki i mo­drze­wie, umie­jęt­nie roz­sta­wio­ne po prze­strze­niach, krze­wy po­okrę­ca­ne sło­mą, cię­te szpa­le­ry i ży­wo­pło­ty gra­bów i in­nych tego ro­dza­ju drzew.

Z tej stro­ny okna był to bu­du­ar ko­bie­cy, urzą­dzo­ny we­dług ostat­nich wy­ma­gań or­na­men­ty­ki po­ko­jo­wej, pe­łen barw i to­nów, ja­kie do­ko­ła sie­bie rzu­ca­ły dy­wa­ny smyr­neń­skie, plu­sze me­bli zło­co­nych, rzeź­bio­ne ramy por­tre­tów i ob­ra­zów, bron­zy lamp, ze­ga­ru i bi­be­lo­tów.

Było tu do­brze, ci­cho, mięk­ko i cie­pło, w tym zbyt­ku, har­mo­ni­zu­ją­cym z jego wła­ści­ciel­ką.

Pani Zula była bo­wiem jesz­cze peł­ną wdzię­ku i uro­ku oso­bą, jak­kol­wiek daw­no prze­ży­ła pierw­szej mło­do­ści ostat­nie lata.

Na­zy­wa­no ją w oko­li­cy Ni­non.

Przed­sta­wia­ła ona typ nie­po­spo­li­ty siłą ry­sów, któ­re na­tu­ra, jak­by dla za­baw­ki, uło­ży­ła w nie­po­ję­ty ka­prys, a mimo to ca­łość uczy­ni­ła tak wdzięcz­ną, nie­mal bar­dzo pięk­ną.

Blon­dyn­ka ta, o wło­sach, iście przy­pu­dro­wa­nych po­pio­łem, mia­ła śnia­da­wo­ró­żo­wą cerę twa­rzy, co­kol­wiek ma­to­wą, by le­piej od­bi­ja­ła błysk si­wych, peł­nych ży­cia i śmie­chu oczu.

Rysy jej twa­rzy były bar­dzo drob­ne i da­le­kie od kla­sy­cy­zmu. Usta duże, zda­wa­ło się, że po to tyl­ko były za duże, w sto­sun­ku do drob­nych ry­sów, by co chwi­la le­piej uwi­docz­niać sze­reg pięk­nych zę­bów i cza­ro­wać peł­nym, zdro­wym, ja­snym, szcze­rym śmie­chem, pły­ną­cym wprost jed­nym po­to­kiem per­li­stym z we­so­łe­go dna czy­stej i swo­bod­nej du­szy.

Ale nie to jesz­cze ro­bi­ło z tej ko­bie­ty wy­jąt­ko­we zja­wi­sko o wiel­kim, a nie­umo­ty­wo­wa­ny­ni jej twa­rzą, wdzię­ku.

Wiel­ki znaw­ca ko­biet, są­siad jej, pan Al­fred Zbo­iń­ski, twier­dził, iż wdzięk jej cza­ru­ją­cy pły­nął z nie­po­spo­li­te­go daru wy­mo­wy, jaki po­sia­da­ła.

Rze­czy­wi­ście, głos mia­ła ślicz­ny i pe­łen mo­du­la­cji, a płyn­ność wy­mo­wy prze­cho­dzi­ła nie­mal gra­ni­ce moż­li­wo­ści.

Gdy mó­wi­ła, czło­wiek na­przód ro­bił so­bie uwa­gę:

– Jak­że ona ślicz­nie mówi.

Po­tem do­pie­ro kon­sta­to­wał szcze­gó­ły tych czyn­ni­ków, któ­re się skła­da­ły na to wra­że­nie do­mi­nu­ją­ce – nie­zwy­kłej i pod­bi­ja­ją­cej wy­mo­wy.

To wra­że­nie tkwi­ło w tem, iż hra­bi­na mó­wi­ła za­wsze z uśmie­chem ste­reo­ty­po­wym nie­mal, lecz pły­ną­cym z za­wsze we­so­łe­go jej uspo­so­bie­nia.

Ta we­so­łość udzie­la­ła się słu­cha­czo­wi, i po­ry­wa­ła go swą ma­gne­tycz­ną mocą praw­dzi­wej do­bro­ci i ja­kiejś świe­żo­ści ser­ca i du­szy.

Prócz tych wa­run­ków, hra­bi­na mia­ła fi­gu­rę do­sko­na­le za­cho­wa­ną i lek­ki chód dziew­czyn­ki.

– Już to przy­znać trze­ba – ode­zwa­ła się pani Te­re­sa, roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju, że bar­dzo ład­nie urzą­dzi­łaś so­bie ten sa­lo­nik.

– Nie uwie­rzysz – pod­chwy­ci­ła hra­bi­na – jak się o to sta­ra­łam. My bied­ne, któ­re zimy mu­si­my spę­dzać na wsi… dla nas mieć miłe home jest nie­mal na­szym pierw­szym wa­run­kiem szczę­ścia.

Umil­kły. Roz­mo­wa nie szła mię­dzy temi sio­stra­mi, któ­re miesz­ka­jąc od sie­bie o kil­ka wiorst, wi­dy­wa­ły się nie­mal co­dzień i daw­no so­bie wszyst­ko po­wie­dzia­ły.

– Nie uwie­rzysz – na­gle za­gad­nę­ła hra­bi­na z więk­szem oży­wie­niem – jak pew­ne przed­mio­ty, przy­po­mi­na­ją mi za­wsze pew­ne wy­pad­ki, czy sce­ny. Ot spoj­rza­łam w tej chwi­li na tę lam­pę, i żywo sta­nę­ła mi w oczach sce­na, któ­ra się pod nią, lat temu czte­ry, od­by­ła. Bo może nie wiesz, że pod tą lam­pą zde­cy­do­wał się ro­mans Olgi i że ja by­łam pierw­szą, któ­ra to od­ga­dła, zmiar­ko­wa­ła i prze­czu­ła.

– Nic o tem nie wiem – z cie­ka­wo­ścią nie­zwy­kłą pod­ję­ła pani Te­re­sa – nig­dy dro­ga Zulu mi tego nie po­wie­dzia­łaś. Opo­wiedz! – pro­si­ła – opo­wiedz! ot te­raz tak nam tu do­brze… cie­pło… miło… Ty tak ślicz­nie opo­wia­dasz… i tak pręd­ko…

Pani Zula spoj­rza­ła na sio­strę, za­śmia­ła się całą swo­ją we­so­łą i po­god­ną fi­zjo­gnom­ją i za­wo­ła­ła:

– Nie po­trze­bu­jesz? mnie tak pro­sić! Opo­wiem chęt­nie, tem wię­cej, że mnie sa­mej bę­dzie przy­jem­nie przy­po­mnieć so­bie te chwi­le. Czy uwa­żasz, jak cza­sem lu­bi­my prze­ży­wać dru­gi raz pew­ne epi­zo­dy, choć­by dla nas, na na­sze ży­cie żad­ne­go wpły­wu nie ma­ją­ce, jak ten oto:

– Opo­wia­daj!

Hra­bi­na po­pra­wi­ła się na fo­te­lu i za­czę­ła.

– Było to nad ra­nem po tym ku­li­gu co był u nas. By­ły­śmy wszyst­kie lek­ko odu­rzo­ne szam­pa­nem i Zbo­iń­skim. Pa­mię­tasz, Zbo­iń­ski wte­dy był ku­pił ten ma­ją­tek w są­siedz­twie i nas mło­de wte­dy mę­żat­ki, nie­zmier­nie in­try­go­wał. Nie przy­zna­łam ci się nig­dy, ale i mnie wte­dy bar­dzo zaj­mo­wał. Taki lew, se­duk­tor w któ­rym się ko­cha­ły po ko­lei to­utes nos gran­des da­mes, gran­des et mon­da­ines, o któ­rym ma­wia­no w świe­cie, że jest po­pro­stu ir­re­si­sli­ble, jak­że nie miał w pa­ra­fii na głu­chej wsi, zro­bić ol­brzy­mie­go wra­że­nia? Pa­trzy­ły­śmy w nie­go, jak w tę­czę. Tyś na tym balu, dro­ga Te­re­niu, nie była?

– Nie by­łam! Była to rocz­ni­ca śmier­ci mego męża – od­par­ła pani Te­re­sa ci­cho, po­kry­wa­jąc się ja­kimś wy­ra­zem smut­ku, krót­ko­trwa­ją­ce­go, bo za­raz pod­ję­ła – ale pa­mię­tam to oży­wie­nie, to emo­ustil­le­ment mło­dych ko­biet w oko­li­cy. Opo­wia­daj!

– Otóż tak! Nad ra­nem zła­pa­ły­śmy Zbo­iń­skie­go, osa­czy­ły tu pod tą lam­pą i za­czę­ły pra­co­wać, by nam od­krył, by mó­wił, by nam ob­ja­wił, w czem był taki ir­re­sti­ble.. Za­cze­pia­ły­śmy go, każ­da na swój spo­sób…

Jak dziś pa­mię­tam, jak nam od­po­wie­dział i jak mi się po­do­bał jego spo­sób mó­wie­nia, taki ja­kiś gła­ska­ją­cy, in­to­na­cya jego gło­su, taka do dna słu­chu idą­ca, jak mnie głę­bo­ko za­sta­no­wi­ły jego pa­ra­dok­sy i my­śli – tu się za­my­śli­ła, wes­tchnę­ła i pod­ję­ła. – By­łam młod­szą o lat czte­ry, by­łam dwu­let­nią mę­żat­ką…

– Więc ci się po­do­bał? Ach, opo­wia­daj.

– "Wy, pa­nie, na wsi, gdzie prak­ty­ku­je­cie bi­blij­ne cno­ty – mó­wił bar­dzo à pro­pos, bo od­po­wia­dał na uczy­nio­ny mu za­rzut do­pro­wa­dza­nia ko­biet do upad­ku –

są­dzi­cie, że męż­czy­zna, uży­wa­ją­cy sła­wy se­duk­to­ra, może z każ­dej spo­tka­nej ko­bie­ty w świe­cie, któ­ra mu się po­do­ba, zro­bić swą zdo­bycz. My­li­cie się ra­dy­kal­nie. Jest tyl­ko pew­na sfe­ra ko­biet, mo­gą­cych być zdo­by­czą po­chła­nia­czy serc, a ich ta­lent po­le­ga wła­śnie na­tem, że się nie ku­szą o ofia­ry, o któ­rych cno­tli­we pan­ce­rze roz­bić­by się mo­gła ich sła­wą pod­bi­ja­czy. Se­duk­tor praw­dzi­wy nic wspól­ne­go nie­ma z Na­po­le­onem, któ­re­mu się za­chcia­ło pod­bić Ro­sję. Se­duk­tor wcho­dzi do sa­lo­nu, roz­glą­da się i w cią­gu pół­go­dzin­nej re­wii dam wie, któ­re z nich są for­te­ca­mi do zdo­by­cia, i o jed­nę z nich tyl­ko się kusi".

– Otóż to chce­my wie­dzieć od pana, pod­ję­ła Ro­dry­go­wa – po czem po­zna­je­cie te ła­twe do zdo­by­cia for­te­ce? Sąż to ele­gant­ki? – py­ta­ła Olga. – Sąż tu złe żony? – py­ta­ła dru­ga. – Sąż to ko­bie­ty, ko­kiet­ki? – py­ta­łam. Zda­je mi się, że Zbo­iń­ski na­my­ślał się, za­wa­lo­ny temi py­ta­nia­mi. Naj­wi­docz­niej się sku­piał – i tak za­czął swym prze­ślicz­nym ję­zy­kiem, z tą nie­zrów­na­ną czy­sto­ścią dyk­cyi.

Hra­bi­na ode­tchnę­ła, a z przy­jem­no­ścią spraw­dziw­szy, że sio­stra była za­in­te­re­so­wa­ną, cią­gnę­ła:

– "Ko­bie­ty te – mó­wił qui se la­is­sent pren­dre we­dług mnie, nie na­le­żą ani do ele­gan­tek, ani do złych, ani do ko­kie­tek. Gru­bo­by się oszu­kaj ten męż­czy­zna, któ­ry, pra­gnąc mieć w ży­ciu qu­elqu­es bon­nes for­tu­nes, cze­piał­by się ko­biet we­dług tych ka­te­gor­ji. Owszem, o ile w ży­ciu za­uwa­ży­łem, wiel­kie ele­gant­ki są naj­czę­ściej ka­mie­nia­mi wier­no­ści mał­żeń­skiej; ko­kiet­ki są naj­gor­szym ma­te­ry­ałem dla ro­man­su, a ko­bie­ty świa­to­we tak są po­chło­nię­te obo­wiąz­ka­mi sa­lo­nu, iż cza­su nie mają na rzecz, wy­ma­ga­ją­cą tyle sku­pie­nia my­śli, jak ro­mans".

Urwał, a pod tą lam­pą za­hu­cza­ło od py­tań i żą­dań.

– Po czem­że więc po­zna­wa­łeś pan te, któ­re póź­niej ro­bi­łeś swe­mi ofia­ra­mi? – za­py­ta­ła na­mięt­nie za­cie­ka­wio­na Olga.

– "Pani mnie oso­bi­ście o to py­tasz? – za­py­tał Zbo­iń­ski.

– Wszyst­kie je­ste­śmy cie­ka­we – za­wo­ła­ło nas kil­ka.

– Otóż – od­parł – moge pa­niom pod tym wzglę­dem udzie­lić tyl­ko mo­ich oso­bi­stych wra­żeń, któ­re nie są re­gu­łą, gdyż nie na­le­żę do po­chła­nia­czy serc z za­wo­du, a je­śli mia­łem w ży­ciu kil­ka szczę­śli­wych zda­rzeń, w któ­rych ja­kiej uro­czej ko­bie­cie spodo­ba­ła się "moja naj­pięk­niej­sza w Pol­sce bro­da", to to jesz­cze nie da­ło­by moim wnio­skom, opar­tym na oso­bi­stem do­świad­cze­niu, po­wa­gi choć­by psy­cho­lo­gicz­ne! praw­dy…

– Tu po­gła­skał tę swo­ją "naj­pięk­niej­szą w Pol­sce bro­dę i cią­gnął – mó­wi­ła tak da­lej pani Zula.

– "Ist­nie­je pe­wien ro­dzaj ko­biet, do­star­cza­ją­cych we­dług mnie, naj­po­dat­niej­sze­go i naj­wdzięcz­niej­sze­go ma­ter­ja­łu dla ro­man­su współ­cze­sne­go, Bo­ur­ge­tow­skie­go, za­czy­na­ją­ce­go się od flir­tu, a koń­czą­ce­go się dra­ma­tem. Te ko­bie­ty, któ­rych w ży­ciu bar­dzo mało spo­tka­łem, a któ­re tra­fia­ją się za­rów­no na wiel­ko­świa­to­wych are­nach, jak za­grze­ba­ne w bło­tach głu­chych pro­win­cji na­zwał­bym ko­bie­ta­mi ta­jem­ni­cze­mi, des fem­mes a my­ste­re. Ile razy taką ko­bie­tę" któ­ra na mnie to pierw­sze wra­że­nie ta­jem­ni­cy zro­bi­ła, spo­tka­łem, tyle razy spo­tka­łem ko­bie­tę, któ­ra albo już mia­ła przej­ścia w ży­ciu, albo je mieć bę­dzie". Tu mu­siał urwać – mó­wi­ła pani Zula – bo ja mu prze­rwa­łam, pro­sząc, by nam bli­żej okre­ślił to zja­wi­sko, któ­re na­zwał "ko­bie­tą ta­jem­ni­czą".

– Nad tem mo­jem py­ta­niem dłu­go my­ślał i wresz­cie znów za­czął, tym ra­zem z wła­ści­wą mu ko­kie­ter­ją słów i spoj­rzeń i ja­ko­by z za­pa­łem do przed­mio­tu, któ­ry jed­nak­że pierw­szy raz w sło­wa ubie­rał, bo mu ich czę­sto bra­ko­wa­ło, mó­wił: – "Tra­fia­ją się ko­bie­ty, któ­re, za­le­d­wie spo­strze­żo­ne w wi­ru­ją­cych pa­rach wal­ca, w tłu­mie wy­cho­dzą­cych z te­atru, za szy­bą ka­re­ty, pę­dzą­cej uli­cą, owie­wa­ją czło­wie­ka ja­kimś prą­dem ma­gne­tycz­nym, za­nie­po­ka­ja­ją go i bu­dzą w nim, naj­mniej cho­ciaż­by cie­ka­wym, uczu­cie tak po­tęż­ne­go za­cie­ka­wie­nia, iż wy­tłó­ma­czyć go i za­na­li­zo­wać trud­no. Po­pro­stu, chcąc kwe­stję tę na­uko­wo zba­dać, są­dził­bym, że nie­po­kój we­wnętrz­ny, któ­ry te ko­bie­ty tra­pi i któ­ry je do zgu­by po­py­cha, jest ele­men­tem, ma­ją­cym swój, jak­by udzie­la­ją­cy się flu­id ma­gne­tycz­ny. Taka ko­bie­ta-ta­jem­ni­ca nie­raz nie zro­bi­ła nic wię­cej, tyl­ko prze­szła koło mnie, nie rzu­ciw­szy mi na­wet spoj­rze­nia, a roz­nie­ci­ła we mnie bu­rzę róż­no­rod­nych uczuć, cie­ka­wo­ści, ma­ją­cych ja­kieś za­ro­dy mi­ło­ści, sza­łu nie­mal i pra­gnie­nia – ist­ną bu­rzę, któ­ra do­tąd w mej pier­si się ża­rzy­ła, póki nie zba­da­łem, lub nie po­sia­dłem ta­jem­ni­cy. Taka ko­bie­ta po­ry­wa czło­wie­ka przedew­szyst­kiem tą cie­ka­wo­ścią, bo trze­ba wam wie­dzieć, moje pa­nie, że cie­ka­wość, nie bę­dą­ca wadą po­spo­li­tą męż­czyzn, jest u nich naj­strasz­niej­szą na­mięt­no­ścią, gdy ich ogar­nie pod po­sta­cią cie­ka­wo­ści ko­bie­ty. Za­cie­ka­wić "sobą" męż­czy­znę jest, naj­wyż­szym ko­bie­ty try­um­fem, jej naj­po­tęż­niej­szą bro­nią".

Słu­cha­ły­śmy, bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ne, a Olga Tor­wal­sen za­par­ła w so­bie od­dech. Wi­dział to Zbo­iń­ski, jak jest po­chła­nia­nym, i nie usi­ło­wał skra­cać.

– "Pa­mię­tam raz – cią­gnął, – wra­że­nie to ta­jem­ni­cy zro­bi­ła na mnie słyn­na pani Lu­ison, tyl­ko spo­so­bem, w jaki w wal­cu trzy­ma­ła in­dy­wi­du­al­nie swo­ją fi­gu­rę na ra­mie­niu tan­ce­rza. A pani Liza, owa prze­sław­na pani Liza, któ­rej nie zna­łem, pod­rzu­ci­ła mną jak na sprę­ży­nach, gdym ją, sie­dząc przed ka­wiar­nią w Pa­ry­żu, pierw­szy raz zo­ba­czył, wy­cho­dzą­cą au bras swo­je­go nie­cie­ka­we­go męża.

Po­bie­głem za nimi i nie opu­ści­łem ich, do­pó­ki nie do­wie­dzia­łem się przy­najm­niej, kim byli. Czę­sto w dro­bia­zgu może tkwi to, co na nas ta­kie ta­jem­ni­cze spra­wia wra­że­nie i taką w nas obu­dza cie­ka­wość. To "coś"' po­sia­da­ła w naj­wyż­szym stop­niu ce­sa­rzo­wa Eu­gen­ja, i nie moż­na mieć po­ję­cia o cza­rze, ja­kim dla męż­czyzn ta ko­bie­ta zda­wa­ła się być owia­ną.

I ta oko­licz­ność wła­śnie, że ta­kie ko­bie­ty, jak ce­sa­rzo­wa Eu­ge­nia, pani Liza, któ­re chy­ba zda­ły wy­śmie­ni­cie swe ko­bie­ce eg­za­mi­na, wy­wie­ra­ły na mnie to samo wra­że­nie, ja­kie wy­wie­ra­ły i te, któ­rym się mia­ła za­szczyt po­do­bać "moja naj­pięk­niej­sca w Pol­sce bro­da", spra­wi­ły, żem uchwy­cił ten nie­do­strze­gal­ny, a ol­brzy­mi urok, tkwią­cy w tej ta­jem­ni­czo­ści, w jaką na­tu­ra, czy sztu­ka pew­ne ko­bie­ty przy­bie­ra"…

Urwał może dla­te­go, że­śmy wszyst­kie, chci­we dal­szych zwie­rzeń, po­rwa­ne jego nie­za­prze­czal­nym da­rem przy­ku­wa­nia do swych słów, pro­si­ły o roz­strzy­gnię­cie: czy na­tu­ra, czy sztu­ka.

I pani Te­re­sa była za­cie­ka­wio­ną, bo pod­ję­ła:

– Je­stem za­cie­ka­wio­na, a go­dzę się z jego teo­r­ją.

– Przy­po­mi­nasz so­bie za­pew­ne, cho­ciaż dziec­kiem by­łaś, pa­nią Ze­no­bję? Ona mia­ła tę ta­jem­ni­czość, któ­ra jej to­wa­rzy­szy­ła, któ­ra, zda­wa­ło się, ma­wiał pan Po­do­ski, tak­że un lo­ve­las, gnieź­dzi­ła się w fał­dach jej suk­ni i od­zy­wa­ła jej tyl­ko wła­ści­wem frou-frou.

– Ot! ta sama teo­r­ją w dwu po­ko­le­niach se­duk­to­rów – pod­ję­ła pani Zula

– Ale cóż on, Zbo­iń­ski, wam od­po­wie­dział?

– Już nie pa­mię­tam…

– Jak­to?

– Bo wi­dzisz, moja Te­re­niu, w tej chwi­li wła­śnie, w któ­rej Zbo­iń­ski od­po­wia­dał, moją całą uwa­gę po­chła­nia­ła Olga. Że­byś była ją wi­dzia­ła wte­dy, po­że­ra­ją­cą swe­mi czar­ne­mi cy­gan­ki ocza­mi Zbo­iń­skie­go, bla­dą z za­cie­ka­wie­nia, drżą­cą z nie­pew­no­ści, czy i ona może nie jest taką ko­bie­tą-ta­jem­ni­czą, by­ła­byś od­ga­dła to, co ja wte­dy od­ga­dłam.

– To jest?

– Wte­dy, jak dziś pa­mię­tam – mó­wi­ła po­bu­dzo­na pani Zula, na­da­jąc swej dyk­cji ja­kieś przy­spie­szo­ne tem­po – wte­dy so­bie po­wie­dzia­łam, pa­trząc na Olgę: "oto naj­now­sza ofia­ra Zbo­iń­skie­go".

– Prze­czu­łaś?

– Flirt za­czął się jesz­cze te­goż wie­czo­ru. Ro­mans, jak wiesz, nie ka­zał na sie­bie dłu­go cze­kać.

– I trwa lat czte­ry – wes­tchnę­ła me­lan­cho­lij­nie pani Te­re­sa. – Że­byś ty wie­dzia­ła, jak ja tego Zbo­iń­skie­go pra­gnę­łam dla Idal­ki – do­da­ła, prze­rzu­ca­jąc się na inny te­mat, na te­mat ulu­bio­ny ma­tek, ma­ją­cych cór­ki na wy­da­niu. Ona dla­te­go z ta­kim in­te­re­sem słu­cha­ła opo­wia­da­nia Zuli o Zbo­iń­skim, że ten­że był w swo­im cza­sie, gdy się spro­wa­dzał w tę oko­li­cę, gdy za­wią­zy­wał ro­mans z Olgą Tor­wal­sen, ma­rze­niem jej ma­cie­rzyń­skie­go ser­ca, dum­ne­go z wdzię­ków swej Idal­ki i szu­ka­ją­ce­go dla niej męża w sze­re­gach mło­dzie­ży oko­licz­nej. Wy­bór padł na Zbo­iń­skie­go, któ­re­mu na­wet Idal­ka naj­wi­docz­niej się po­do­ba­ła, ale wła­śnie w owym cza­sie był ten bal, i Olga za­rzu­ci­ła nań si­dła.

To wszyst­ko, z peł­ną smut­ku i go­ry­czy min­ką na swej po­god­nej, ró­żo­wej, twa­rzy, przy­po­mnia­ła so­bie pani Te­re­sa i szep­nę­ła:

– Prze­wrot­na ko­bie­ta…

– Kto?

– Ta Olga Tor­wal­sen.

Pani Zula nic nie od­po­wie­dzia­ła, ale dla sio­stry wi­docz­nem było… iż ją ostat­nie sło­wa za­sta­no­wi­ły i całą jej wy­obraź­nię w ja­kimś kie­run­ku my­śli po­pchnę­ły. Tak było oczy­wi­ście, bo po dłu­giej pau­zie, ode­zwa­ła się:

– My wszyst­kie, my w na­szej ro­dzi­nie, li­czą­cej, jak wiesz, pięć­dzie­siąt, kie­dyś to Edwin wy­li­czył, ko­biet w trze­ciem po­ko­le­niu po dziad­ku Zbę­skim, je­ste­śmy dra­go­na­mi cno­ty. To tak­że Edwin­ka po­wie­dze­nie. My więc nie je­ste­śmy w sta­nie ta­kiej Olgi zro­zu­mieć.

– Ale czy wiesz, co ci po­wiem?

– Hm?

– Ja się chy­ba wy­ro­dzi­łam ze wszyst­kich Zbę­skich, bo czy uwie­rzysz – py­ta­ła jak­by z prze­ko­na­niem, że jej sio­stra nie uwie­rzy – ja ją ro­zu­miem. Mnie się zda­je, że ja bym w da­nej chwi­li, po­tra­fi­ła po­ka­ska­do­wać.

– Zulu! – za­wo­ła­ła pani Te­re­sa, uda­jąc obu­rze­nie.

Pani Karsz­nic­ka się za­sta­no­wi­ła.

– Ka­ska­do­wać mo­że­bym nie po­tra­fi­ła, ale zda­ję mi się, iż ogrom­ną by mi spra­wi­ło przy­jem­ność, od­bić np. Ol­dze ta­kie­go Al­fre­da… To musi być coś nad­ziem­skie­go w od­bi­ciu, w tym try­um­fie ko­bie­ty nad ko­bie­tą. I wi­dzisz, że je­stem wy­rod­ną Zbę­ską, nie bę­dąc nią. Nie ro­zu­miem wia­ro­łom­nej żony, ale ro­zu­miem na­wet ka­ska­do­wa­nie z punk­tu wi­dze­nia ry­wa­li­za­cji ko­bie­cej.

– Po­bud­ki pro­wa­dzą­ce do tego sa­me­go celu i temi sa­me­mi dro­ga­mi, moja Zulu… gdy­byś je mia­ła, to­byś rze­czy­wi­ście była wy­rod­ną Zbę­ską.

Pani Zuli siwe oczy pa­ła­ły.

– A ty? Te­re­niu? ty nig­dy? nig­dy? nie mia­łaś w so­bie dja­bła, któ­ry­by ci pod­szep­ty­wać, że ta­kie na­sze ży­cie, za­mknię­te w tych mu­rach domu, w ho­ry­zon­cie, za­cie­śnio­nym są­siedz­twa­mi, mię­dzy mę­żem i dzieć­mi, lub dzieć­mi i mę­żem, to jest ży­ciem nie­kom­plet­nem, ży­ciem w któ­rem cze­goś bra­ku­je?…

– Nie! – od­par­ła krót­ko pani Te­re­sa, nie­mal prze­stra­szo­na sło­wa­mi młod­szej sio­stry – a zresz­tą nie­wiem. Je­śli mi jed­nak­że taka myśl przez gło­wę prze­szła, to za­raz po­szłam do spo­wie­dzi, zro­bi­łam ja­kie vo­tum i myśl wię­cej nie po­wró­ci­ła. To samo to­bie ra­dzę zro­bić.

Pani Zula spo­strze­gła, iż sio­strę nie­mal za­nie­po­ko­iła. Chcąc ją do­pro­wa­dzić do rów­no­wa­gi i roz­pę­dzić może przy­kre wra­że­nie, za­cze­ka­ła chwi­lę i za­gad­nę­ła.

– Ale mam na­dzie­ję, że te­raz już dla Idal­ki Zbo­iń­skie­go nie pra­gniesz?

– Trud­no pra­gnąc tego, co nie jest do wzię­cia.

– Taki Zbo­iń­ski – wtrą­ci­ła pani Zula – nig­dy się nie oże­ni, a szcze­gól­nie z pa­nien­ką…

– Owszem! wi­dzia­łam sama wie­lu ta­kich, że­nią­cych się… Gdy­by Idal­ka mia­ła odro­bi­nę ko­kie­ter­ji

Wit Sier­pont, – wiesz jaki to głę­bo­ki znaw­ca lu­dzi i cha­rak­te­rów, ko­le­ga i przy­ja­ciel Zbo­iń­skie­go – za­wsze mówi, że gdy­by on był Idal­ką… toby go miał w cią­gu dzie­się­ciu dni.

– Ale moja dro­ga, to po­dzi­wiam two­ją apa­tję. Po­proś go, niech na­uczy Idal­kę, jak to się robi i ko­niec! Ale jemu ode­mnie po­wiedz, że mówi głup­stwa. Ode­brać ta­kiej Ol­dze ko­chan­ka, któ­ry jej do­ga­dza, ta­kiej Ol­dze, uoso­bio­nej prze­bie­gło­ści, zmy­sło­wej i za­zdro­snej, pil­nu­ją­cej i chci­wej, wciąż po­zo­sta­ją­cej na stra­ży?… Oh! nie, pan Wit Sier­pont się, myli… To nie jest rzecz do zro­bie­nia, cho­ciaż­by Idal­ka była rów­nież, jak Olga prze­bie­gła. A jak­że do tego szczę­ścia da­le­ko!

Tu pani Te­re­sa po­grą­ży­ła się w za­du­mie. Dzi­wacz­na myśl ją opa­no­wa­ła z ca­łym swo­im or­sza­kiem ma­lut­kich, jak ze­fir­ki my­śli. Gdy­by Zula Karsz­nic­ka, jej sio­stra, za­da­ła so­bie nie­co pra­cy, to kto wie… czy­by nie od­bi­ła Al­fre­da Tor­wal­se­no­wej. Ona mu się po­do­ba­ła. On już mu­siał być Olgą znu­dzo­ny…

Gdy­by taki Al­fred Zbo­iń­ski wy­rwał się z pęt ta­kiej Olgi, toby ła­twiej­szą z nim była spra­wa na­gna­nia go w jej sie­ci ma­cie­rzyń­sko-ma­try­mon­jal­ne.

– Wiesz co, – za­gad­nę­ła – od­bić Zbo­iń­skie­go Ol­dze, to był­by do­bry uczy­nek do zro­bie­nia, toby była nie­mal za­słu­ga przed Bo­giem. Skoń­czyć ten skan­dal! Uwol­nić tego męża, tego bied­ne­go, po­czci­we­go Tor­wal­se­na! Uka­rać tę pa­skud­ną babę!….

To mó­wiąc, pod­nio­sła obie dło­nie w górę i oczy jej z nie­mi bie­gły, jak­by uka­zu­jąc dro­gę, pro­wa­dzą­cą za taki uczy­nek, po­ma­ga­ją­cy jej w do­pię­ciu ma­try­mo­nial­nych ce­lów, pro­sto do nie­ba tę, któ­ra­by się go ty­tu­łem ofia­ry pod­ję­ła.

* * *II.

Ada­mów, na­le­żą­cy do Tor­wal­se­nów, był jed­ną z naj­pięk­niej­szych re­zy­den­cyj i jed­nem z naj­lep­szych go­spo­darstw w gu­ber­nii.

Znaj­do­wa­ła się w nim cu­krow­nia, zbu­do­wa­na przez Tor­wal­se­na i bę­dą­ca pra­wie cał­ko­wi­cie jego wy­łącz­ną wła­sno­ścią.

Jak ta cu­krow­nia ścią­ga­ła i kon­cen­tro­wa­ła w Ada­mo­wie wszyst­kie za­bie­gi oko­licz­nej szlach­ty, tak pa­łac ada­mow­ski od­gry­wał tę samą w oko­li­cy to­wa­rzy­sko-spo­łecz­ną rolę.

Bo też go­spo­dy­nią domu tego któ­ry so­bie w krót­kim cza­sie wy­ro­bił w sze­ro­kiej i bo­ga­tej oko­li­cy przo­du­ją­cą po­zy­cje, była nie­po­spo­li­ta ko­bie­ta, Olga z hra­biów Żu­brów Tor­wal­sen.

W tej chwi­li, w któ­rej za­czy­na­ją się wy­pad­ki, (u opo­wia­da­ne, pani Olga ule­gła jed­ne­mu z tych sta­nów, zda­rza­ją­cych się mło­dym ko­bie­tom, w któ­rym od­bie­gła od wła­ści­wej so­bie po­ży­tecz­no­ści i trzeź­wo­ści, nie­mal ra­chun­ko­wej, umy­słu.

Sie­dzia­ła w swym ga­bi­ne­cie, – bo nie po­zwa­la­ła na­zy­wać swe­go po­ko­ju bau­do­irem, – po­zu­jąc sta­le na gło­wę i in­te­li­gen­cję nie ko­bie­cą.

Ga­bi­net ten, je­śli nie od­zwier­cie­dlał oso­by, (nie­któ­re ko­bie­ty, nie­przy­wią­zu­ją­ce zbyt­niej wagi do miesz­ka­nia, za­da­ją kłam fran­cu­skie­mu afo­ry­zmo­wi o ana­lo­gii miesz­ka­nia z cha­rak­te­rem jego wła­ści­cie­la) to za­wie­rał na jed­nej ze swych ścian tak zna­ko­mi­ty por­tret tej ko­bie­ty, iż ten­że le­piej niż żywy, nie­sły­cha­nie zmien­ny i na­mięt­ny ory­gi­nał, da­wał po­znać jej psy­chicz­ną i fi­zycz­ną isto­tę.

Por­tret ten, ma­lo­wa­ny przez Aj­du­kie­wi­cza, mi­strza wschod­nich ty­pów i barw, przed­sta­wiał pa­nią. Tor­wal­sen w cy­gań­skim ko­stju­mie w na­tu­ral­nej wiel­ko­ści. Po­myśl tego par­tre­tu zro­dził się w jej gło­wie po ja­kimś balu, na któ­rym tak była ko­stju­mo­wa­ną i na któ­rym spodo­ba­ła się je­dy­ne­mu męż­czyź­nie, któ­re­go może by­ła­by w sta­nie po­ko­chać, Wi­to­wi Sier­pon­to­wi.

Przed­sta­wiał on bru­net­kę z pro­fi­lu, a poza ta nie wpły­wa­ła by­najm­niej na brak wy­ra­zu, lub cha­rak­ter jej twa­rzy. Był­to pro­fil o ry­sach ostrych i pro­stych, zde­cy­do­wa­ny i śmia­ły. Nos pro­sty nie­co, cie­nio­wał gór­ną war­gę, za­ci­ska­ją­cą usta li­nią, peł­ną woli i sta­now­czo­ści. Wzrok iście cy­gań­ski, rzu­cał na­mięt­ne iskry, w któ­rych zda­wa­ły się wal­czyć o lep­sze dwa tyl­ko psy­chicz­ne pier­wiast­ki: zmy­sło­wość i wola, wola i zmy­sło­wość.

Twarz ta nie była pięk­ną, lecz tak ory­gi­nal­ną, tak wy­ra­zi­stą, iż nie­tyl­ko po­do­bać się, ale oszo­ła­miać mo­gła ama­to­rów "dużo cha­rak­ta­ru" w ko­bie­cie.

Sta­ła dum­na, cala w ce­ki­nach i bar­wach, któ­re ten mistrz zło­ci­stych to­nów słoń­ca z nad Ka­iru i pi­ra­mid umiał od­dać z obie­ma rę­ka­mi, ślicz­nie wy­piesz­czo­ne­mi, wspar­te­mi na bio­drach. – Zda­wa­ła się ona coś ja­kiejś dzi­kiej hor­dzie w dali i nie­wi­dzial­nej, wzro­kiem i gie­stem gło­wy, pod­no­szą­cym ostro za­koń­czo­ną bro­dę, roz­ka­zy­wać.

Sta­łą wy­pu­kła, jak­by żywa, i cze­ka­ło się, by te usta, na­pół uchy­lo­ne w uśmie­chu, któ­ry miał już w so­bie za­ro­dek roz­ka­zu, prze­ma­wia­ły jędr­ne­mi sło­wy od­waż­nej i wie­dzą­cej, cze­go chce, i gdzie idzie du­szy.

Ta­kim był por­tret, ist­ne ar­cy­dzie­ło, od­twa­rza­ją­ce ko­bie­tę psy­chicz­nie, co win­no być pierw­szym wa­run­kiem ko­bie­ce­go por­tre­tu.

A ona sama sie­dzia­ła te­raz w sta­ro­świec­kim fo­te­lu, czer­wo­nym plu­szem kry­tym, i przy­glą­da­ła się tym swo­im wzro­kiem temu wła­śnie swo­je­mu kon­ter­fek­to­wi.

Inne ścia­ny ga­bi­ne­tu, po­kry­te czer­wo­nym ak­sa­mi­tem, od­bi­ja­ły ob­ra­zy ro­dza­jo­we i por­tre­ty przod­ków, a przy­gar­nia­ły do sie­bie me­ble, zdra­dza­ją­ce swym do­bo­rem i ga­tun­kiem wy­kwint­ny smak, od­wiecz­ny do­bro­byt i pew­ną, i to nie­ma­łą dozę roz­mi­ło­wa­nia ich wła­ści­ciel­ki, je­że­li nie w sztu­ce, to w zbyt­ku i mo­dzie.

Mię­dzy okna­mi, bo­kiem do ścia­ny, stał duży stół, po­kry­ty cac­ka­mi ko­bie­ce­mi za sre­bra, bron­zu i por­ce­la­ny. Na nim le­ża­ła otwar­ta teka z kart­ką bia­łe­go pa­pie­ru, o zło­tym mo­no­gra­mie, two­rzą­cym "Olgę" w li­te­rach mau­ry­tań­skie­go sty­lu, na ró­żo­wej bi­bu­le. Za sto­łem, w punk­cie, two­rzą­cym jego głów­ny nie­ja­ko ho­ry­zont, sta­ła sta­lu­ga, na któ­rej wid­nia­ła duża fo­to­gra­fia mło­de­go męż­czy­zny.

Po wzro­ku, jaki na tę fo­to­gra­fję co chwi­la ko­bie­ta skie­ro­wy­wa­ła ze swe­go por­tre­tu, moż­na się było do­my­ślić, iż wszyst­kie jej na­mięt­ne fi­bry trzy­mał w swej dło­ni czło­wiek, któ­re­go ten por­tret przed­sta­wiał.

Po bro­dzie tego męż­czy­zny, któ­rą fo­to­gra­fja od­da­wa­ła w ca­łym jej splen­do­rze utrzy­ma­nia i roz­ro­stu, moż­na się było chy­ba do­my­ślić, że to był por­tret jej ko­chan­ka, Al­fre­da Zbo­iń­skie­go.

Ale wzrok każ­de­go, kto wcho­dził do tej kom­na­ty, na­tych­miast po por­tre­cie jej przy­cią­gał inny, przed­miot znaj­du­ją­cy się w jed­d­nym, jak­by ho­no­ro­wym ką­cie tego po­ko­ju. Był to nagi chło­piec wy­rzeź­bio­ny w bron­zie i wzno­szą­cy z wy­prę­że­niem ca­łe­go cia­ła rękę do góry, w któ­rej trzy­mał zło­tą dużą gwiaz­dę,

Ta ale­go­rycz­na fi­gu­ra, peł­na wdzię­ku, ar­ty­zmu i zdra­dza­ją­ca u tej ko­bie­ty, jak­by kult dla zwie­rzę­cych form męż­czy­zny, sta­ła… na słu­pie z ró­żo­we­go mar­mu­ru, na któ­rym du­że­mi zło­te­mi li­te­ra­mi wy­rżnię­ty był na­pis:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: