Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przygoda Stasia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przygoda Stasia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 188 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bo­ha­te­rem opo­wia­da­nia jest oso­ba, któ­ra ma tro­chę wię­cej niż ło­kieć wzro­stu, oko­ło trzy­dzie­stu fun­tów wagi i le­d­wie od pół­to­ra roku od­by­wa do­cze­sną wę­drów­kę. Tę kla­sę oby­wa­te­li.kra­ju lu­dzie do­ro­śli prze­zy­wa­ją dzieć­mi i w ogó­le nie trak­tu­ją dość po­waż­nie.

Dla­te­go z pew­ną oba­wą przed­sta­wiam czy­tel­ni­kom nie­du­że­go Sta­sia i przede wszyt­kim pro­szę ich o cier­pli­wość. Jest to dzie­cię tak ład­ne i czy­ste, że mo­gła­by je uca­ło­wać każ­da dama… uży­wa­ją­ca czte­ro­gu­zi­ko­wych rę­ka­wi­czek. Wło­sy ma lnia­ne, oczy duże, sza­fi­ro­we, zgrzeb­ną ko­szul­kę i tyle zę­bów, ile po­trze­ba do pój­ścia na wła­sny chleb. Prócz tego po­sia­da on ko­ły­skę, po­ma­lo­wa­ną w czar­ne i zie­lo­ne kwia­ty na żół­tym tle, tu­dzież wó­zek, któ­re­go je­dy­ną wadę sta­no­wi to, że każ­de koło zda­je się to­czyć w in­nym kie­run­ku.

Czuł­bym się nie­po­cie­szo­nym, gdy­by po­wyż­sze za­le­ty nie zdo­by­ły sym­pa­tii dla Sta­sia, któ­ry na nie­szczę­ście obok nich nie po­sia­da żad­nej nie­zwy­kłej ce­chy. Staś jest dziec­kiem le­gal­nym i nie pod­rzu­co­nym; nie oka­zu­je naj­mniej­szych zdol­no­ści do kra­dzie­ży lub do gry na ja­kim in­stru­men­cie, a co gor­sza – na­wet cień głup­ko­wa­to­ści nie daje mu pra­wa do ty­tu­łu do­brze uro­dzo­ne­go.

A jed­nak – jest to dzie­cię nie­po­spo­li­te; tak przy naj­mniej twier­dzi jego oj­ciec, Jó­zef Sza­rak, z pro­fe­sji ko­wal, jego mat­ka, Mał­go­rza­ta ze Sta­wiń­skich, i dzia­dek Sta­wiń­ski, mły­narz, nie li­cząc ku­mów, przy­ja­ciół i wszyst­kich osób czci­god­nych, któ­re mia­ły moż­ność stra­cić zim­ną krew przy ob­cho­dzie ce­re­mo­nii chrztu świę­te­go.

Samo uro­dze­nie Sta­sia za­le­ża­ło od nie­praw­do­po­dob­nej kom­bi­na­cji fak­tów. Na­przód bo­wiem mu­siał Pan Bóg stwo­rzyć dwie ro­dzi­ny: ko­wa­li Sza­ra­ków i mły­na­rzy Sta­wiń­skich; po wtó­re – spra­wić to, aby jed­na z nich mia­ła syna, a dru­ga cór­kę; a po trze­cie – ze­psuć we mły­nie pew­ną sztu­kę że­la­zną i do od­ku­cia jej spro­wa­dzić mło­de­go Sza­ra­ka w tej wła­śnie po­rze, kie­dy ser­ce Mał­go­si roz­wi­nę­ło się niby kwiat li­lii wod­nej na sta­wie jej ojca. "Ist­ny cud!…" – jak słusz­nie ma­wia­ła sta­ra Grzy­bi­na, dzie­lą­ca czas po­mię­dzy za­ma­wia­nie cho­rób i że­bra­nie, któ­re to spe­cjal­no­ści na­da­ją star­kom wiej­skim pra­wa do ro­zu­mie­nia się na cu­dach.

Po­nie­waż we­dług jed­no­zgod­nej opi­nii ko­biet do­świad­czo­nych Staś "wdał się" w mat­kę, ośmie­li­my się więc jej przede wszyst­kim po­świę­cić kil­ka wy­ra­zów. Jest to tym nie­zbęd­niej­sze, że ko­wa­lo­wa ode­gra rolę bo­ha­ter­ki w zda­rze­niu, któ­re (ze smut­kiem wy­zna­je­my) nie bę­dzie ani kry­mi­nal­nym wy­stęp­kiem, ani ro­man­sem wo­ła­ją­cym o po­mstę do nie­ba.

Przy gro­bli, któ­rą tyl­ko w pią­tej po­rze roku moż­na prze je­chać, obok wiel­kie­go sta­wu, w któ­rym ob­fi­cie ro­sły ba­dy­le wod­ne i prze­glą­dał się ol­szo­wy gaj, stał młyn. Był to czar­ny i sta­ry bu­dy­nek, z okna­mi o drob­nych szyb­kach, i po­sia­dał przy pra­wym boku dwa ogrom­ne koła, dzię­ki któ­rym trząsł się i kle­ko­tał od lat trzy­dzie­stu, spo­ro gro­sza na­pę­dza­jąc wła­ści­cie­lo­wi – Sta­wiń­skie­mu.

Mły­narz miał syna i cór­kę, wła­śnie Mał­go­się. Syna po­słał w świat, aby zba­dał spo­so­by otrzy­my­wa­nia naj­de­li­kat­niej­szej mąki, a cór­kę cho­wał przy so­bie. Nie bra­kło jej ni­cze­go, bo oj­ciec ani na szmat­ki dziew­czy­nie, ani na do­mo­we po­rząd­ki nie ża­ło­wał pie­nię­dzy. Bra­kło jej tyl­ko piesz­czot.

Sta­ry nie był złym człe­czy­ną; obej­ście jed­nak miał chłod­ne, od­zy­wał się rzad­ko a ostro i to­nął w in­te­re­sach. To mły­nar­czy­ków pil­no­wał, aby zbo­ża lu­dziom nie kra­dli, to fra­so­wać się mu­siał, aby chrzą­ka­ją­cym pod pod­ło­gą mły­na wie­prz­kom dzie­się­ci­nę z otrąb re­gu­lar­nie od­sy­py­wa­no, to zno­wu li­czył pro­cen­ta od sum wy­po­ży­czo­nych, od­bie­rał jed­ne kwo­ty, a inne w ruch pusz­czał…

W ta­kich po­sta­wio­na wa­run­kach Mał­go­sia żyła tyl­ko z na­tu­rą a ko­cha­ła swój młyn… Kie­dy w dzień pra­co­wa­ła w sa­dzie albo kar­mi­ła kury i kacz­ki wiel­kie i tłu­ste, albo pie­ści­ła się z kro­wa­mi, któ­re na głos jej bie­gły jak psy – młyn szu­miał i traj­ko­tał po­waż­ne, nie­sły­cha­ne me­lo­die.

W jego war­ko­cie od­zy­wa­ły się wszyst­kie in­stru­men­ta: skrzyp­ce, bęb­ny, or­ga­ny, ale gra­ły coś ta­kie­go, cze­go żad­na ka­pe­la, ża­den by or­ga­ni­sta nie po­wtó­rzył.

Na­tu­rą wy­da­wa­ła się Mał­go­si bar­dzo wiel­kim je­zio­rem, któ­re­go zwier­cia­dło się­ga­ło aż do nie­ba, a kro­pla­mi były: wsie roz­rzu­co­ne po polu, gaj ol­szy­no­wy, łąka, młyn, gru­sze po mie­dzach, kwia­ty jej sadu, pta­ki i ona sama… Nie­kie­dy, przy­pa­tru­jąc się ob­ło­kom, co wy­cho­dzi­ły spo­za czar­ne­go pło­tu ia­sów, prze­glą­da­ły się w sta­wie i bie­gły za zę­ba­te wzgó­rza – słu­cha­jąc szu­mu wia­try co marsz­czył wodę i zbo­że na po­lach, albo jęku trzci­ny chwie­ją­cej się na ba­gnie, za­py­ty­wa­ła: czy wła­sny jej byt nie jest tyl­ko od­bi­ciem się wszyst­kie­go, co wi­dzi i sły­szy do­ko­ła, jak te ob­ra­zy drzew i nie­ba, któ­re od­bi­ja­ją się na fa­lach sta­wu?… Wów­czas, bez żad­ne­go po­wo­du, łzy na­bie­ga­ły jej do oczu. Prze­cią­ga­ła się, jak­by z ra­mion mia­ły jej wy­ro­snąć skrzy­dła i po­rwać nad ob­ło­ki, i śpie­wa­ła na nie­zna­ną nutę rze­czy, ja­kich nie było w żad­nej pie­śni lu­do­wej. Aż oj­ciec wy­cho­dził z mły­na i mó­wił mar­kot­ny:

– Co ty wy­śpie­wu­jesz, dzie­wu­cho?… Da­ła­byś le­piej spo­kój, bo się lu­dzie śmie­ją!…

Za­wsty­dzo­na Mał­go­sia mil­kła, ale za to przy­ja­ciel młyn każ­dy wy­raz jej i każ­dą nutę po­wta­rzał, tyl­ko że jesz­cze skład­niej i… pięk­niej. I czy po­dob­na było nie ko­chać go, choć wy­glą­dał jak strasz­na gło­wa nie­by­wa­łe­go zwie­rzę­cia na kil­ku­na­stu no­gach osa­dzo­na, choć ział z pasz­czy go­rą­cem i py­łem, a wył i trząsł się, jak­by ja­dą­cych gro­blą chciał po­gru­cho­tać ogrom­ny­mi kła­mi.

We świę­ta młyn cich­nął. Tyl­ko za­rdze­wia­łe cho­rą­giew­ki na da­chu skwier­cza­ły ża­ło­śnie, a przy sta­wi­dłach szem­ra­ły cien­kie stru­mie­nie wody, z pła­czem upa­da­jąc na śli­skie koła. Wów­czas, je­że­li la­tem wie­czór był cie­pły, sia­da­ła Mał­go­sia w czół­no i piy­nę­ła het! na ogrom­ny staw, skąd tyl­ko było wi­dać wierz­chy mły­na.

Tu, za­du­ma­na nad głę­bią, gdzie jak cie­nie mknę­ły ryby okrą­gło­okie, przy­słu­chi­wa­ła się sze­le­stom ta­ta­ra­ku na kę­pach, krzy­kom zwo­łu­ją­cych się pta­ków wod­nych albo, zwie­siw­szy gło­wę na kra­wędź czół­na, pa­trzy­ła, jako z dna sta­wu wy­pły­wa­ją gwiaz­dy jed­na za dru­gą, a na po­wierzch­ni fali drży dłu­gi snop księ­ży­co­we­go świa­tła. Nie­kie­dy wi­dy­wa­ła cień­sze od pa­ję­czy­ny sza­ty, któ­re dzie­wi­ce wod­ne wie­sza­ły na kro­plach noc­nej rosy… To we­lon… to płaszcz, a to… suk­nia po­włó­czy­sta… Pły­nę­ła ku nim, lecz wiatr od­rzu­cał je na łąkę, nad któ­rą wnet two­rzy­ło się je­zio­ro mgły srebr­no-bia­łej, peł­ne plą­sa­ją­cych bla­sków i cie­niów. Kto się tam ba­wił i dla­cze­go jej nie do­pusz­cza­no?…

Tym­cza­sem nad­cho­dzi­ła pół­noc. Łód­ka po­czy­na­ła drżeć, mię­dzy kę­pa­mi roz­le­ga­ły się ci­che plu­ska­nia,. poza trzci­ną za­pa­la­ły się świa­tła ta­jem­ni­cze i bla­de. Zdra­dziec­ka mgła za­snu­wa­ła dro­gę Mał­go­si i sły­chać było, jak­by ktoś szep­tał po kę­pach: „Hej! hej!… nie wyj­dzie stąd dziew­czy­na!…”

Ale nad sa­mot­ną czu­wał młyn, wier­ny przy­ja­ciel. Na­gle drob­no­szyb­ne oczy jego w opo­nę mgły rzu­ci­ły pło­mie­nie, czar­ne wie­lo­noż­ne ciel­sko po­czę­ło dy­go­tać i w tej sa­mej chwi­li do­le­ciał uszu otu­ma­nio­nej dziew­czy­ny zna­ny jej, hu­kli­wy głos, któ­ry wo­łał z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem: „Mał­goś!… Mał­goś!… Mał­goś!… Mał­goś!…”

Te­raz dzie­wu­cha spo­koj­nie od­kła­da­ła wio­sło, bo po­rwa­ny, w ogrom­ną pasz­czę mły­na prąd wody sam ku sta-widłbm niósł czół­no. Kła­dła się na dnie łód­ki jak sen­ne dzie­cię w ła­god­nie bu­ja­nej ko­ły­sce, z uśmie­chem pa­trzy­ła na bla­de pło­my­ki, ska­czą­ce z gnie­wu nad ba­gnem, i na chłod­ne, wil­got­ne sie­ci dzie­wic wod­nych, któ­re ją omo­tać chcia­ły. A sta­ry młyn co­raz moc­niej gnie­wał się i krzy­czał: „Mał­goś!… Mał­goś!… Mał­goś!… Mał­goś!…”, nie­spo­koj­ny o swą dziew­czy­nę. Wresz­cie dziób łód­ki ude­rzał o bel­ko­wa­nie mo­stu.

Jed­nej nocy, wy­sko­czyw­szy po ta­kiej wę­drów­ce na brzeg, zo­ba­czy­ła na mo­ście ojca. Stał opar­ty o po­ręcz i z uwa­gą pa­trzył na sie­ją­cą się wodę. W Mał­go­si ser­ce za­drża­ło na myśl, że i on czu­wa nad nią, choć taki z po­zo­ru obo­jęt­ny. Wbie­gła na most i przy­tu­liw­szy się do ra­mie­nia ojca roz­ma­rzo­na spy­ta­ła:

– Ta­tu­niu! a ko­go­ście tu wy­glą­da­li?…

– My­śla­łem, że chło­pi ryby krad­ną! – od­parł sta­ry i ziew­nął. Po­tem, po­dra­paw­szy się, zwol­na po­cią­gnął do cha­ty.

Nig­dy jesz­cze Mał­go­sia nie czu­ła się tak sa­mot­ną i opusz­czo­ną jak w tej chwi­li i nig­dy moc­niej nie pra­gnę­ła, aby prze­cie i ją ktoś ko­chał. Te­raz zda­wa­ło się jej, że sto­larz z mia­stecz­ka, ską­py i brzyd­ki wdo­wiec, któ­ry jadł za trzech, miał pła­skie pier­si i nogi roz­bie­gnię­te jak wi­dły, że sto­larz ten jest czło­wie­kiem bar­dzo do­rzecz­nym. A już o miel­ni­ku, któ­ry dzier­ża­wił wia­trak o dwie mile stąd, czę­sto się śmiał i w ogó­le za głup­ko­wa­te­go ucho­dził, nie mo­gła my­śleć bez wzru­sze­nia!… Na­wet po­dob­ne do po­dłu­go­wa­tych wor­ków z mąką chło­pa­ki jej ojca, lu­dzie or­dy­nar­ni i kłó­tli­wi, w obec­nym na­stro­ju du­szy wy­da­wa­li się jej oso­ba­mi po­sia­da­ją­cy­mi dużo za­let,. choć kil­ka mie­się­cy temu pa­trzeć na nich nie mo­gła bez ckli­wo­ści.

W tym cięż­kim po­ło­że­niu zno­wu młyn po­sta­no­wił przyjść jej z po­mo­cą i pew­ne­go dnia – pękł we środ­ku z wiel­kim ha­ła­sem… Aż omą­czo­ne mły­nar­czy­ki po­bla­dły ze stra­chu, a Sta­wiń­ski rzu­cił czap­kę o zie­mię. Czym prę­dzej wstrzy­ma­no wodę i po­czę­to ra­dzić, a na­wet za­cze­piać wszyst­kich, któ­rzy prze­jeż­dża­li po gro­bli. W ca­łym domu za­pa­no­wał bez­rząd. Chłop­cy sej­mi­ko­wa­li na mo­ście ku zgor­sze­niu po­dróż­nych. Sta­ry nie chciał jeść obia­du i po­czął kląć się na wszyst­kich świę­tych, że pew­no nie­dłu­go umrze, a wie­prz­ki, któ­re miesz­ka­ły pode mły­nem, wi­dząc, że nikt im nie sy­pie otrę­bów, kwi­cza­ły, jak gdy­by nad­cho­dził ko­niec świa­ta.

Wśród za­mę­tu ze sto razy wy­mie­nio­no na­zwi­sko ko­wa­la Sza­ra­ka, a wresz­cie je­den z chłop­ców za­przągł ko­ni­ka do wozu i po­je­chał w stro­nę mia­sta. Mał­go­się ogar­nął taki strach jak one­go dnia, kie­dy to za­zię­biw­szy się wy­glą­da­ła fel­cze­ra, któ­ry miał jej sta­wiać bań­ki. Prze­cze­sa­ła wło­sy, wcią­gnę­ła nowe trze­wi­ki i wy­bie­gła przez młyn, któ­ry na­ro­biw­szy ta­kie­go kwa­su wszyst­kim, roz­wa­lał się te­raz nad gro­blą i wy­szcze­rzał zęby – bar­dzo kon­tent.

Za­czer­nia­ła noc, po­wiał wiatr chłod­ny, i dziew­czy­na mu­sia­ła iść do swej ko­mo­ry. Le­d­wie ukła­dła się, gdy za­traj­ko­ta­ło na dwo­rze i ja­kiś głos obcy do­le­ciał ją od stro­ny mły­na. "O Jezu!…" – po­my­śla­ła Mał­go­sia i pę­dem odziaw­szy się da­lej­że ła­do­wać wód­kę, roz­dmu­chi­wać ogień i grzać kieł­ba­sę z so­sem. W kwa­drans wszyst­ko było go­to­we, cze­go by ro­ze­spa­na słu­żą­ca i przez go­dzi­nę nie zro­bi­ła.

Tym­cza­sem ko­wal, obej­rzaw­szy młyn jak baba cho­re­go, przy­szedł ze Sta­wiń­skim do cha­ty. Już w sie­ni za­le­cia­ła go woń we­resz­cza­ki i aż uśmiech­nął się, tak mu było przy­jem­nie, że go mły­narz sza­nu­je i do pół­no­cy z ko­la­cją cze­ka. Zdzi­wił się jed­nak zo­ba­czyw­szy w izbie stół ślicz­nie na­kry­ty, na nim dy­mią­cy pół­mi­sek i dwa krze­sła na­prze­ciw sie­bie, ale go­spo­dy­ni – ani okru­cha!

Za­fra­so­wa­ny mły­narz prze­pił do nie­go wód­ką, za­pro­sił do je­dze­nia i sam jadł mil­cząc, jak to było w jego zwy­cza­ju. Do­pie­ro po ko­la­cji ode­zwał się:

– Mał­goś!… a trze­ba by do mły­na po­słać po­dusz­kę i der­kę, bo pan ko­wal będą no­co­wa­li u nas.

Wy­szła Mał­go­sia, czer­wo­na, że aż jej wstyd było. Ze zło­ści na sie­bie mię­to­si­ła far­tuch w ręku i pa­trzy­ła w zie­mię. Ale kie­dy pod­nio­sła źre­ni­ce i uj­rza­ła mło­dą, we­so­łą twarz ko­wa­la i jego oczy spod czar­nych brwi błysz­czą­ce, par­sk­nę­ła śmie­chem i wy­bie­gła do sie­ni wy­dać roz­ka­zy słu­żą­cej. Ko­wal tak­że się śmiał, sam nie wie­dząc z cze­go, a cią­gle zmar­twio­ny Sta­wiń­ski mru­czał pod no­sem:

– At! czy­sta koza!… Lu­dzi rzad­ko wi­du­je i dla­te­go taka chi­cho­tli­wa… Głu­pie to jesz­cze, ma do­pie­ro osiem­na­ście lat…

Na dru­gi dzień Sza­rak o świ­cie wziął się do ro­bo­ty, lecz nim wy­rych­to­wał ko­wa­dło i przy ogni­sku miech urzą­dził, już mu po­da­no śnia­da­nie. Pierw­szy raz w ży­ciu Sta­wiń­ski przy­znał, że jego cór­ka jest do­bra go­spo­dy­ni i dba o go­ści. Ale mły­nar­skie ser­ce jego nie mo­gło się oprzeć wzru­sze­niu, gdy zo­ba­czył, jak Mał­go­sia fra­su­je się o młyn, jak tam czę­sto za­glą­da i o wszyst­ko za­py­tu­je Sza­ra­ka. Mniej mu się już po­do­ba­ło to, że ko­wal dużo gada w cią­gu ro­bo­ty albo po­ka­zu­je ta­kie na przy­kład sztu­ki, jak chwy­ta­nie go­ły­mi pal­ca­mi że­la­za do bia­ło­ści roz­grza­ne­go. Mil­czał jed­nak sta­ry wi­dząc, że maj­stro­wi pali się ro­bo­ta w ręku i że, choć po­ba­rasz­ku­je chwil­kę, to jak za­cznie kuć – aż zie­mia stę­ka!… Na­pra­wia­nie trwa­ło parę dni. W cią­gu tego cza­su ko­wal i mły­na­rzów­na za­przy­jaź­ni­li się bar­dzo, a wie­czo­ry prze­pę­dza­li sta­now­czo ra­zem i tyl­ko we dwój­kę, bo uspo­ko­jo­ny Sta­wiń­ski po­czął zno­wu zaj­mo­wać się in­te­re­sa­mi i na cór­kę mniej zwa­żał. Otóż ostat­nie­go wie­czo­ra, sie­dząc pod cha­tą na ław­ce, taką mło­dzi pro­wa­dzi­li roz­mo­wę, pół­gło­sem co praw­da, bo im tak szło naj­skład­niej.

– To pan Jó­zef miesz­ka o pół mili za mia­stem, na gór­ce? – spy­ta­ła dziew­czy­na.

– Ale! ale!… na onej, co do łąki idzie, co to jest płot chru­ścia­ny i tro­chę drze­win – od­parł ko­wal.

– Jaki by tam sad był! Za­raz bym na­sa­dzi­ła bu­ra­ków, kar­to­fli, fa­so­li i kwia­tów, żeby to było moje!

Ko­wal spu­ścił gło­wę i mil­czał.

– I cha­tę pan Jó­zef ma ład­ną. To ta, co przy niej stud­nia z żu­ra­wiem?

– Już­ci że ta, ale co nie­ład­na, to nie­ład­na!… Nie ma komu dbać o nią…

– Żeby tak na mnie – mó­wi­ła Mał­go­sia – obie­li­ła­bym ją jak się pa­trzy, w okna bym dała fi­ran­ki i do­nicz­ki, w izbie za­wie­si­ła­bym wszyst­kie te ob­ra­zy, co mam… Cze­mu pan Jó­zef tak nie zro­bi, za­raz by mu prze­cie było we­se­lej?…

Ko­wal wes­tchnął.

– Ech! – rzekł – że­by­śmy tak bli­żej miesz­ka­li, to by mi Mał­go­sia za­raz ocho­ty do­da­ła i po­ra­dzi­ła, gdzie co ro­bić!…

– Oj, oj!… sama bym na­wet zro­bi­ła, jak­by pan Jó­zef po­szedł do kuź­ni…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: