Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pseudo: Plotki i prawdy spisane przez Pseudonima. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pseudo: Plotki i prawdy spisane przez Pseudonima. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PSEU­DO.

Gdzie­żeś, gdzie­żeś nie­za­po­mnia­ny pro­fe­so­rze, z któ­re­go ust usły­sza­łem po raz pierw­szy w mem ży­ciu wy­raz słu­żą­cy mi dziś za ty­tuł ni­niej­szej pra­cy! Pod zbu­twia­łe, siwą ka­po­ta z czar­ne­mi pę­tli­ca­mi, w któ­rej cię po­cho­wa­no na wiej­skim cmen­ta­rzy­sku, ko­ści two­je w proch się mu­sia­ły roz­sy­pać. Czasz­ka zgrzyt­nie może jesz­cze cza­sem pnia­ka­mi zę­bów, jeź­li w tej czasz­ce tłu­ka się po śmier­ci my­śli, któ­re się w niej tłu­kły za ży­cia. Gdy­by cię wy­nie­sio­no na świa­tło dzien­ne, gdy­byś się przyj­rzał dzi­siej­szym lu­dziom, ileż­byś to razy syk­nął twym wy­ra­zem: "Pseu­do!" – ty, któ­ry go po­wta­rza­łeś bez liku w onych cza­sach, w któ­rych prze­cież wię­cej było w lu­dziach praw­dy i szcze­ro­ści niź dziś.

"Jak mnie wi­dzisz, tak mnie bierz!" ma­wiał w onych cza­sach pan Bar­tło­miej her­bu Bo­ża­wo­la, są­siad mego ojca, i szczu­rzył rude wą­si­ska i bił się przy­tem pię­stu­ka­mi w wy­pu­kłe pier­si aż dud­nia­ło. "Jak mnie wi­dzisz, tak mnie bierz!" A dziś kto tak po­wie? Ko­goż dziś z bra­ci szlach­ty i bra­ci nie­szlach­ty brać moż­na na ser­jo tak jak się go wi­dzi?

Ilu dziś ta­kich, któ­rzy chcą być tem czem są? któ­rzy mają od­wa­gę wo­bec świa­ta i wo­bec sie­bie sa­mych oka­zy­wać się ta­kie­mi, ja­kie­mi są w głę­bi du­szy i ser­ca? "Ta­kie­mi ja­kie­mi są" – praw­da, że dla wie­lu nie­ma­ła to trud­ność: ja­kie­miż się bo­wiem oka­żą" gdy są nie­ja­kie mi?

Nie­raz za­sta­na­wia­łem się nad tem, w czem błą­dzą nasi po­wie­ścio­pi­sa­rze, au­to­ro­wie współ­cze­snych po­wie­ści, bo już to do twe­go od­wo­łu­ję, się sądu sza­now­ny czy­tel­ni­ku, że w nich wszyst­kich czuć: brak praw­dy. Ich bo­ha­te­ro­wie, ich ty­po­we fi­gu­ry, pod­rzęd­ne na­wet po­sta­cie ich utwo­rów, to sami ja­cyś lu­dzie wy­jąt­ko­wi, nie­zwy­kli. Na­wet gdy naj­zwy­klej­szą pod słoń­cem kre­atu­rę skre­ślić się silą, wy­cho­dzi im zpod pę­zla ory­gi­nał ja­kiś, a za­wsze z cha­rak­te­rem, czę­sto sła­bym, chwiej­nym jak trzci­na na wie­trze; mięk­kim, jak ma­sło na pa­tel­ni; cho­ro­bli­wym, zna­ro­wio­nym, ka­pry­śnym, ale za­wsze z cna­rak­te­rem.

Otóż w tem wła­śnie błąd cały, w tem brak praw­dy. Kre­ślą lu­dzi wy­jąt­ko­wych: do­brych, złych, har­tow­nych, sła­bych, a za­wsze ja­kichś, kie­dy tu wła­śnie, ogrom­na więk­szość dzi­siej­szych lu­dzi z tego mro­wi­ska w oko­ło nas, tem się tyl­ko da scha­rak­te­ry­zo­wać, że są nie­ja­cy. Nie­ja­kość to ich cha­rak­te­ry­sty­ka cała.

Nie wie­dzą sami ja­ki­mi są, ja­ki­mi chcą być, ja­ki­mi być win­ni; wie­dzą tyl­ko ja­ki­mi się chcą wy­da­wać. I czyż nie­słusz­nie zwał ich śp… mój pro­fe­sor "Pseu­do-ludź­mi?" – "Pol­ska zgi­nę­ła przez tych lu­dzi ge­ne­ris neu­trius" – ma­wiał mój nie­bosz­czyk. I praw­da.

Ale wspo­mnia­łem o pro­fe­so­rze moim. Trze­ba czy­tel­ni­ka z nim za­po­znać.

Mia­łem lat ośm. Po­wró­cił oj­ciec z mia­sta i za po­wie­dział przy­jazd pierw­sze­go mego na­uczy­cie­la, czy­li jak ma­wia­no "gu­wer­ne­ra", z któ­rym się w sto­li­cy ugo­dził. Był nim ex-pro­fe­sor gre­ki, przy któ­rymś z gim­na­zjów kra­jo­wych – któ­ry

"z wyż­szych wzglę­dów pań­stwo­wych" na sta­rość usu­nię­ty zo­stał z po­sa­dy a bez pen­sji.

Pa­mię­tam, wy­po­rzą­dzo­ne dlań bez­zwłocz­nie je­den z tak zwa­nych "go­ścin­nych" po­ko­ików w ofi­cyn­kach, wy­my­to pod­ło­gę, po­pra­wio­no piec, za­opa­trzo­no mchem okna na zimę, a drzwi kraj­ka su­kien­ną, wnie­sio­no sza­fę, ko­mo­dę, dwa sto­ły, łóż­ko, pół­ki na książ­ki, czer­wo­ne skó­rza­ne kar­ło i parę krze­seł wy­pla­ta­nych sło­mą. Wresz­cie mat­ka moja za­wie­si­ła nad łóż­kiem ob­raz Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej, a oj­ciec pod biur­kiem, przed któ­rem sta­ło kar­ło czer­wo­ne, za­ście­lić ka­zał wil­czu­rę "aby sta­re­mu w nogi nie wia­ło."

Ja na te wszyst­kie przy­go­to­wa­nia pa­trzy­łem z ja­kąś ta­jem­ną trwo­gą – a "sta­ry", o któ­rym wspo­mniał mój oj­ciec, śnił mi się co nocy jak stra­szy­dło, po­dob­ny do owej cza­row­ni­cy w zbó­jec­kiej ja­ski­ni, pod któ­rej opie­kę do­stał się Hen­ryś Eichen­fels, któ­re­go roz­rz­cwia­ją­cą hi­stor­ją dwa razy już prze­czy­ta­łem był – od de­ski do de­ski.

Jak­że nie­po­dob­nym był pro­fe­sor do tego od­stra­sza­ją­ce­go wi­dzia­dła! Pew­ne­go dnia zbu­dzo­no mnie ra­niej niż zwy­kle. Otwo­rzy­łem za­spa­ne oczy – nad łóż­kiem stał mój oj­ciec. "Wsta­waj chłop­cze, ubie­raj się a pręd­ko: przy­je­chał twój pro­fe­sor!" Wsta­łem tedy a dzwo­ni­łem zę­ba­mi, dy­go­ta­ła mi skó­ra na ca­łem cie­le z zim­na czy ze stra­chu. Po­szli­śmy z oj­cem do ofi­cyn.

Pro­fe­sor przy­je­chał był o świ­cie. Za­pro­wa­dzo­no go do jego stan­cji, wnie­sio­no duży tło­mo­ki pakę drew­nia­ną z rze­cza­mi. W tło­mo­ku tym i w paco mie­ści­ło się całe mie­nie pro­fe­sor­skie. Nie tra­cąc cza­su, za­nim się dom roz­bu­dził, pro­fe­sor tym­cza­sem wy­próż­nił pa­kun­ki swo­je – i wy­ję­te­mi z nich rze­cza­mi przy­stro­ił prze­zna­czo­ną mu iz­deb­kę. Pół­ki za­peł­ni­ły się książ­ka­mi róż­nej wiel­ko­ści, kształ­tu i opra­wy: na dole fo­lia­ły ja­kieś w per­ga­mi­no­wych okład­kach, wy­żej dyk­cjo­na­rze in qu­ar­to, da­lej dwie pół­ki in octa­vo, a na sa­mej gó­rze el­ze­wir­skie kie­szon­ko­we wy­da­nia kla­sy­ków. W ży­ciu mo­jem nie wi­dzia­łem jesz­cze tylu ksią­żek na raz i z otwar­tą, gębą sta­ną­łem przed tą alek­san­dryj­ską książ­ni­cą. Bar­dziej jed­nak jesz­cze od ksią­żek zwró­ci­ły moją uwa­gę i za­dzi­wi­ły mnie inne przed­mio­ty, któ­re­mi ubrał pro­fe­sor stan­cyj­kę swo­ją.

Ścia­ny po­za­wie­szał ob­raz­ka­mi w skrom­nych czar­nych ram­kach. Nad biur­kiem wi­sia­ła syl­wet­ka Ko­ściusz­ki skła­da­ją­ce­go przy­się­gę z sza­bli­cą obu­rącz w górę wznie­sio­ną. – Na­prze­ciw pięk­ny sztych przed­sta­wia­ją­cy w po­pier­siu bro­da­te­go męż­czy­znę w sile wie­ku z heł­mem na skro­ni i ob­na­żo­ną pier­sią – wy­raz twa­rzy pe­łen męz­kie­go har­tu, ro­zu­mu i prze­bie­gło­ści; był to ide­al­ny por­tret Ho­me­row­skie­go Odys­sa. Na dwóch dru­gich ścia­nach dwie sta­re an­giel­skie ry­ci­ny z lek­ka ilu­mi­no­wa­ne: na jed­nej mąż w peł­nej zbroi na ko­niu – ska­czą­cy w ot­chłań zie­ją­cą pło­mie­nia­mi; na dru­giej Rzy­mia­nin, trzy­ma­ją­cy w ogniu za­ci­śnię­tą pra­wi­cę wo­bec prze­ra­żo­ne­go kró­la, to Kur­cjusz i Sce­wo­la.

Za­ję­ło mnie to wszyst­ko tak bar­dzo i tak sil­nie ude­rzy­ło moją wy­obraź­nię, że wnet po przed­sta­wie­niu mnie pro­fe­so­ro­wi, gdy mnie ten­że po­gła­skał i w czo­ło uca­ło­wał, o moim stra­chu za­po­mnia­łem i prze­sta­łem dy­go­tać zę­ba­mi, a tył­kom pa­trzał i pa­trzał z otwar­te­mi z po­dzi­wu usty na ślicz­ne ko­lo­ro­we ob­raz­ki, to na ogrom­ną bi­bl­jo­te­kę na pół­kach, ja­kiej przed­tym nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łem. Nie do­strze­głem jed­nak zra­zu w tem za­ga­pie­niu naj­więk­szej oso­bli­wo­ści, któ­ra się znaj­do­wa­ła na sza­fie, a któ­ra mia­ła nie­tyl­ko naj­sil­niej po­dzia­łać na mój umysł, ale zjed­nać mi z cza­sem ła­skę pana pro­fe­so­ra, a na­wet po­nie­kąd wpły­nąć na cały kie­ru­nek mo­ich wy­obra­żeń. – Była to pstra fi­gur­ka z wy­pa­lo­nej gli­ny, przed­sta­wia­ją­ca oso­bę w zie­lo­nej sza­cie, z ogrom­nym brzu­chem, a no­ga­mi pod sie­bie na krzyż za­ło­żo­ne­mi, łysa gło­wa, wy­dę­te czer­wo­ne po­licz­ki, usta od ucha do ucha, wi­szą­ca dol­na war­ga, wy­ba­łu­szo­ne sze­ro­ko oczy, wy­raz głu­po­wa­to-po­waż­ny, a czo­ło jak­by od głę­bo­kich my­śli zmarszcz­ka­mi zo­ra­ne i brwi sro­gim ścią­gnię­te mar­sem. Naj­ko­micz­niej­sze na­ko­niec były ręce tej fi­gur­ki, któ­ra, nie wiem, czy przed­sta­wiać mia­ła Chiń­czy­ka, czy ja­kieś nie­zna­ne bo­żysz­cze: wy­cią­gnię­te na­przód przed po­tęż­nym brzu­chem, z pal­ca­mi zwie­szo­ne­mi ku zie­mi, jak­by po­da­ne do uca­ło­wa­nia – po­dob­niu­teń­kie do rąk opa­słe­go na­sze­go or­ga­ni­sty prze­ci­ska­ją­ce­go się po skoń­czo­nem na­bo­żeń­stwie przez tłum dziew­cząt i dzie­ci z ko­ścio­ła na pro­bo­stwo, albo do wy­cią­gnię­tych ła­pek słu­żą­ce­go przy obie­dzie Azor­ka.

Hon­ny soit qui mal y pen­se. Niech ni­ko­go to po­rów­na­nie, a ra­czej ze­sta­wie­nie tak róż­no­rod­nych rze­czy nie gor­szy. Rzecz naj­czci­god­niej­sza, jak np. tłu­ste ręce or­ga­ni­sty, może być zrzą­dze­niem nie­zba­da­nych wy­ro­ków opatrz­no­ści do naj­mniej czci­god­nych po­dob­ną; or­ga­ni­ście to nie ubli­ża.

Do­strze­gł­szy tę fi­gur­kę, o wszyst­kiem in­nem za­po­mnia­łem; do naj­wyż­sze­go stop­nia roz­cie­ka­wio­ny, oczu już od niej ode­rwać nie mo­głem. Wy­raz twa­rzy po­waż­ny i su­ro­wy, sze­ro­ko roz­war­te źre­ni­ce, mars na czo­le, dziw­nie kon­tra­stu­ją­cy z wy­pięt­no­wa­ną w ry­sach głu­po­tą i ko­micz­nie wy­dę­te­mi po­licz­ka­mi, sze­ro­kie­mi usta­mi a wy­cią­gnię­to przy­tem do po­ca­łun­ku ręce przed ol­brzy­mim brzu­chem, po­stać niby do­ma­ga­ją­ca się gwał­tem czci i usza­no­wa­nia, a jed­nak po­bu­dza­ją­ca do śmie­chu – dziw­nie to na mnie po­dzia­ła­ło. Niby strasz­ne, a niby śmiesz­ne. Nie wie­dzia­łem, czy prze­że­gnać się przed­tem dzi­wem na­le­ży, czy też to tyl­ko lal­ka do za­ba­wy. "Co to jest? co to jest?" za­da­wa­łem sam so­bie to py­ta­nie i był­bym za­py­tał gło­śno, lecz nie śmia­łem.

Oj­ciec mój na­ga­daw­szy się tym­cza­sem z pro­fe­so­rem, o ile pa­mię­tam, o mo­jej per­so­nie, wy­li­czyw­szy mu w głos róż­ne moje wady, co sły­sza­łem, i na ucho róż­ne a więk­sze od wad za­le­ty, (co mó­wiąc mię­dzy nami tak­że sły­sza­łem), zwró­cił na­ko­niec rów­nież uwa­gę na roz­licz­ne przed­mio­ty, któ­re­mi mój przy­szły men­tor przy­ozdo­bił swój apar­ta­ment. Przy­szła ko­lej na gli­nia­ną fi­gur­kę na sza­fie.

– Cóż to za bał­wan – za­py­tał oj­ciec – czy to sta­ro­żyt­ność jaka egip­ska czy in­dyj­ska?

– Eh, to tyl­ko pseu­do – od­rzekł pro­fe­sor od nie­chce­nia.

– Pseu­do, pseu­do! po­chwy­ci­łem chci­wie. Ta­kie dzi­wo na­zy­wa się Pseu­do! Oj­ciec to na­zwał bał­wa­nem, a pro­fe­sor mówi, że to jest Pseu­do… Niby strasz­ne, niby śmiesz­ne! To ta­kie pseu­da mu­szą źyć i cho­dzić po świe­cie, kie­dy je ro­bią z gli­ny? Nie chciał­bym ta­kie­go spo­tkać: śmiać się z nie­go nie moż­na, boby za­bił albo zjadł żyw­cem, a jak się tu z jego miny nie śmiać? Pseu­do!…

Wy­szedł oj­ciec z po­ko­ju i zo­sta­wił mnie sam na sam z pro­fe­so­rem. Zbli­żył się do mnie sta­ry, pod­niósł mnie w górę i po­sa­dził po­tem na ko­la­nach. Od­gar­nął mi wło­sy z czo­ła i pa­trzył w oczy, jak­by chciał z oczu i z czo­ła wy­czy­tać, czy trud i mo­zo­ła, któ­rych się po­dej­mo­wał, nie będą nada­rem­ne i stra­co­ne na­próż­no. "Więc ty masz być moim uczniem!" – wy­rzekł jak­by sam do sie­bie. "Wi­dzisz chłop­cze dro­gi, mia­łem ja uczniów nie­ma­ło; gdy­by się wszy­scy ze­szli, nie zmie­ści­li­by się na tym dzie­dziń­cu przed do­mem. Jed­ni w two – im wie­ku, dru­dzy star­si" od "cie­bie, a wszyst­kich ko­cha­łem jak wła­sne dzie­ci."

– I oni mnie ko­cha­li – do­dał po chwi­li smut­nie. – Ode­rwa­no mnie od nich, i te­raz maja Niem­ca… A ja te­raz mam cie­bie tyl­ko jed­ne­go. Po­cie­szy­szże ty mnie po stra­cie mo­ich dzie­ci? Wyj­dziesz ty na czło­wie­ka? Bę­dziesz mi się do­brze uczyć? Po­wiedz­że mi, masz ty ocho­tę do na­uki?

Jak mamę ko­cham, nic mia­łem jej wca­le – a nie chcia­łem Kła­mać przed sta­rym, choć czu­łem, że wy­pa­da. Prze­mo­wa jed­nak star­ca tra­fi­ła mi ja­koś do ser­ca i zjed­na­ła mnie dla nie­go… Spoj­rza­łem po roz­wie­szo­nych na ścia­nie ob­raz­kach i po­my­śla­łem: Może też ta na­uka nic taka nud­na i strasz­na, jak mi ma­wia­ła, wzdy­cha­jąc, moja bona eme­ryt­ka, sta­ra Ta­ra­pac­ka. Ot, do­wiem się cie­ka­wych hi­sto­ry­jek o tym ry­ce­rzu, co ska­cze na ko­niu w pło­mie­nie i o tym, co rękę w ogniu trzy­ma – i o tem Pseu­do na sza­fie.

– Mam ocho­tę! – za­wo­ła­łem śmia­ło.

– Czem­że ty bę­dziesz? – py­tał pro­fe­sor śmie­jąc się – gdy wy­ro­śniesz, czy żoł­nie­rzem, czy księ­dzem, go­spo­da­rzem, urzęd­ni­kiem, dok­to­rem, pro­fe­so­rem może, li­te­ra­tem?

– Ja nie wiem jesz­cze. Księ­dzem? nie; ani urzęd­ni­kiem, bo urzęd­nik to Nie­miec. Dok­to­rem tak­że nie, bo dok­tor to żyd. Żoł­nie­rzem pol­skim to pew­nie będę jak bę­dzie woj­na, tak jak tat­ko był żoł­nie­rzem. A po­tem to już chy­ba go­spo­da­rzem albo pro­fe­so­re­ni. Li­te­ra­tem? mama mówi, że ja już te­raz li­te­ra­tem.

Trze­ba wie­dzieć, że na­zwa­ła mnie tak mat­ka, gdym prze­czy­taw­szy Ro­bin­so­na i hi­stor­ję o śtej Ge­no­we­fie, po raz dru­gi za­brał się do czy­ta­nia Hen­ry­sia Eichen­fel­sa.

– Zo­stań chłop­cze czem ze­chcesz: go­spo­da­rzem, woj­sko­wym, li­te­ra­tem, byle nie pseu­do..,

– O pseu­do nie! nig­dy! pseu­dem nie będę! za­pro­te­sto­wa­łem na cały głos.

– A wie­szże ty co to pseu­do?

– Wiem. To ta­kie brzu­cha­te dzi­wo, co sie­dzi na sza­fie z za­ło­żo­ne­mi pod sie­bie no­ga­mi i ręce do ca­ło­wa­nia po­da­je.

I śmiel­szy już za­py­ta­łem: Czy ono zja­da lu­dzi żyw­cem gdy się z nie­go śmiać? Ta­ra­pac­ka opo­wia­da, że…

– Moje dziec­ko, żyw­cem Pseu­do lu­dzi nie zja­da, ale go­rzej, bo Pol­skę zja­dło…

– A tat­ko po­wia­da, że Pol­skę zje­dli Niem­cy Mo­ska­le…

– Pa­mię­taj so­bie chłop­cze, że Pseu­do gor­sze od Niem­ca i Mo­ska­la. A co to jest Pseu­do, to się do­wiesz z cza­sem – ucz się tyl­ko pil­nie.

Na­tem skoń­czy­ła się pierw­sza moja z pro­fe­so­rem roz­mo­wa, któ­ra żywo mi utkwi­ła w, pa­mię­ci i na wy­obraź­nię dzie­cię­ca po­dzia­ła­ła. Śni­ło mi się po no­cach tłu­ste, na­dę­te, na­pu­szo­ne Pseu­do, strasz­nym na mnie pa­trzą­ce mar­sem, bo­ry­ka­łem się z nim i mo­co­wa­łem, ale za­wsze Pseu­do jak pi­skorz wy­śli­znę­ło mi się z rąk i sta­ło tuż na­de­mną z otwar­tą pasz­czą i sze­ro­ko roz­war­te­mi źre­ni­ca­mi.

W kil­ka­na­ście dni po­tem spa­dły ogrom­ne śnie­gi. Ra­dość dla dzie­ci. I jaz­da san­ną z dzwon­ka­mi i co mil­sza jesz­cze, le­pie­nie bał­wa­nów ze śnie­gu. W ogród­ku na­szym przed okna­mi pro­fe­so­ra ule­pi­łem bał­wa­na wyż­sze­go ode­mnie. Sta­ra­łem mu się nadać po­sta­wę i kształ­ty owe­go Pseu­do sie­dzą­ce­go na sza­fie. I uda­ło mi się to nad­spo­dzie­wa­nie – ku wiel­kiej ad­mi­ra­cji sta­rej Ta­ra­pac­kiej i ca­łej służ­by. Zle­wa­łem go z po­mo­cą ku­cha­rza go­rą­cą wodą, aby się okrył lo­do­wą sko­ru­pą i nie stop­niał. Lecz za­le­d­wie dzie­ło kil­ko­go­dzin­nej pra­cy było skoń­czo­ne – na­stą­pi­ła re­ak­cja w moim uspo­so­bie­niu. Przy­po­mnia­łem so­bie sło­wa pro­fe­so­ra, że "Pseu­do gor­sze od Niem­ca i Mo­ska­la" i z dziw­ną za­cię­to­ścią za­czą­łem rzu­cać na wła­sne dzie­ło ku­la­mi ze śnie­gu, ka­mie­nia­mi, a wresz­cie okła­dać ki­jem bał­wa­na. Przy­pa­try­wał się tej sce­nie pro­fe­sor z swe­go okna. Wy­szedł wresz­cie z po­ko­ju i rzekł: "Do­pie­ro bu­do­wa­łeś i już bu­rzysz. Nie szko­daż tyle tru­du i pra­cy – jeź­li sam mia­łeś znisz­czyć twe dzie­ło?"

– Kie­dy to Pseu­do, pa­nie pro­fe­so­rze! to Pseu­do! za­wo­ła­łem prze­ko­ny­wu­ją­co i z nie­prze­jed­na­ną nie­na­wi­ścią rzu­ci­łem się na bał­wa­na, prze­bi­ja­jąc go drą­giem na wy­lot i sie­kąc co siły po grzbie­cie.

Za­świe­ci­ły się ra­do­ścią oczy mego men­to­ra, po­chwy­cił mnie na ręce i z dziw­nem uczu­ciem ja­kimś ści­skał i ca­ło­wał.

– Przy­się­gnij mi mój Ha­ni­bal­ku mały, że bę­dziesz tak całe ży­cie nie­na­wi­dzić wszel­kie Pseu­do – i zwal­czać je za­wsze i wszę­dzie i siec mie­czem i sło­wem!

– Mie­czem i sło­wem!…

Ilem w ży­ciu do­peł­nił przy­rze­cze­nia – niech mnie Bóg są­dzi. Tych kil­ka kar­tek bo­ju­ją­cych prze­ciw dzi­siej­szym na­szym pseu­dom, po­świę­cam pa­mię­ci nie­bosz­czy­ka pro­fe­so­ra. Po­kój jego cie­niom. Sit ei ter­ra le­vis.

Do­dać wi­nie­nem jesz­cze, że jed­ną z pierw­szych ofiar wsz­cze­pio­nej mi przez pro­fe­so­ra nie­na­wi­ści do pseu­do w, pa­dła jego gli­nia­na fi­gur­ka na sza­fie. Do­sta­ła w łeb ka­mie­niem i pę­kła przez śro­dek gło­wy i brzu­cha. Od­tąd Pseu­do prze­sta­ło być dla mnie do­ty­kal­ną isto­tą – sta­ło się ideą.II. NOWE AL­BUM NIE­FO­TO­GRA­FICZ­NE.

Nie je­stem fo­to­gra­fem. Nie zbie­ram al­bu­mu fo­to­gra­fji i nie będę je prze­su­wał przed oczy­ma czy­tel­ni­ka ku jego za­ba­wie, a smut­ko­wi lub po­cie­szę fo­to­gra­fo­wa­nych. Mój sza­now­ny ko­le­ga feu­ile­to­no­wy w Kra­ju za­stą­pił mnie już w tej mie­rze: kil­kom tro­chę do­ku­czył, a bar­dzo wie­lu po­cie­szył ser­decz­nie i ura­do­wał ich dość po­chleb­nym kon­ter­fek­tem – acz się do togo przy­znać im nie wy­pa­da, że się zna­leź­li pięk­niej­sze­mi, alias lep­sze­mi w fo­to­gra­fji niż w wła­snej o so­bie opin­ji. Ta­jo­ne za­do­wo­le­nie zdra­dzi się jed­nak cza­sem mi­mo­wo­li. Zda­rzy­ło nam się to spo­strzedz, lecz na kim? to na­sza ta­jem­ni­ca. Nie oba­wiaj­cie się po­cie­sze­ni, nie zdra­dzi­my jej, pój­dzie z nami do gro­bu.

Już to nie taj­no być musi sza­now­ne­mu fo­to­gra­fo­wi, iż nie­któ­rym z jego al­bu­mo­wych samo ich za­miesz­cze­nie w al­bu­mie, po­mię­dzy zna­ko­mi­to­ścia­mi (sic!) wy­da­ło się za­szczy­tem nie­la­da, praw­dzi­wem ter­nem wy­gra­nem na lo­ter­ji. Inni – a to ci wła­śnie, z któ­re­mi fo­to­graf naj­mniej grzecz­nie się ob­szedł – uwa­ża­li się za zre­ha­bi­li­to­wa­nych wo­bec kra­ju, przy­zwo­ito­ścią i ogła­dą ter­mi­nów, któ­rych użył fo­to­graf pi­sząc o ich prze­szło­ści… Ale bądź co bądź, każ­dy przy­zna, iż trud­ność nie­ma­ła w tem: pi­sać praw­dę a nie ob­ra­zić. Cóż bo­wiem bar­dziej od praw­dy ob­ra­zić jest w sta­nie? Otóż czu­ję, że tym trud­no­ściom nie umiał­bym po­do­łać; fo­to­gra­fem nie je­stem i oso­bi­sto­ści żad­nej ani ru­szę.

Wró­żę zresz­tą bliz­ki upa­dek sztu­ce fo­to­gra­ficz­nej. Od cza­su jak p. Wa­le­ry Rze­wu­ski w swo­im ate­lier na Pod­wa­lu nr. 27 lit. B. za­czął ro­bić fo­to­gra­fje oświe­co­ne t… z. Rem­brand­tow­skiem świa­tłem, por­tre­ty fo­to­gra­ficz­ne nie przy­da­ją się już na nic, bo, rzecz dziw­na, cho­ciaż po­dob­ne, jed­nak nie dają wy­obra­że­nia o oso­bie fo­to­gra­fo­wa­nej. Każ­da ko­bie­ta, na­wet naj­brzyd­sza, w tem fan­ta­stycz­nem oświe­tle­niu wy­da­je się pięk­ną, cza­ru­ją­cą, za­chwy­ca­ją­cą a już co naj­mniej wiel­ce in­te­re­su­ją­cą, a każ­dy męż­czy­zna wiel­kim my­śli­cie­lem, po­etą lub bo­ha­te­rem. I cóż mi to za por­tret, gdzie Ter­sy­tes do Achil­la, a pan­na X. do Sa­fo­ny po­dob­na, gdzie Stań­czyk wy­glą­da jak het­man jaki, a wy­sznu­ro­wa­na la­fi­ryn­da jak mę­czen­ni­ca chrze­ś­cjań­ska z Ary Sze­fe­row­skie­go ob­ra­zu.

Precz za­tem z fo­to­gra­fją! Prze­mi­nę­ła man­ja al­bu­mów z wier­sza­mi, z au­to­gra­fa­mi, z fo­to­gra­fja­mi, al­bu­mów z mar­ka­mi li­sto­we­mi i t… d… i t… d. Trze­ba cze­goś no­we­go, nie­wi­dzia­ne­go. No­wość sama jest za­le­tą, choć­by das Ding an sich nie wie­le było war­te.

Otóż jako taką hau­te no­uve­au­té w ro­dza­ju al­bu­mów po­wa­żam się po­dać ci sza­now­ny czy­tel­ni­ku do prze­glą­da­nia w cza­sie przy­go­to­wań do po­obied­nej drzem­ki – rzecz, na któ­rą wy­ra­biam so­bie wy­łącz­ny na czas ja­kiś przy­wi­lej, Al­bum Ma­sek.

Nie są to wzo­ry mód kar­na­wa­ło­wych, nowe kro­je szat dla do­mi­nów, pier­ro­tów, be­du­inek, ar­le­ki­nów i t… p., któ­re­by przy naj­bliż­szej re­du­cie zu­żyt­ko­wać się dały. By­najm­niej. Jest to zbiór ma­sek naj­pow­szech­niej w dzi­siej­szem na­szem kra­kow­sko-ga­li­cyj­skiem spół­e­czeń­stwie uży­wa­nych, za­rów­no w cza­sie kar­na­wa­łu jak w wiel­kim po­ście, w dzień ja­sny i w nocy, na wsi i w mie­ście, na uli­cy, w re­sur­sie, w ko­ście­le, w te­atrze, w klu­bie, na balu i w do­mo­wem za­ci­szu. Są to ma­ski nie nowe, uży­wa­ne, czę­sto zbru­ka­ne już i zu­ży­te, nie­mniej prze­to no­szo­ne pil­nie mimo dziur, przez któ­re prze­glą­da twarz wła­ści­cie­la.

Ileż to razy zda­rza się w ży­ciu jak na re­du­cie, że ma­secz­kę cała już po­zna­ła pu­bli­ka, a ma­secz­ka za­cie­trze­wi się i pisz­czy i głos zmie­nia i mówi to ba­sem to dys­kan­tem i in­try­gu­je wszyst­kich w tem prze­ko­na­niu, że ją nikt jesz­cze nie po­znał. Pu­bli­ka śmie­je się w ku­ła­ki drwi i uda­je za­cie­ka­wio­ną wiel­ce, a za­śle­pio­na ma­secz­ka (jak to nie­gdyś mó­wio­no) cią­gnie kota, ple­cie trzy po trzy; chcąc in­nym do­ciąć, zdra­dza, wła­sne sła­bost­ki i kom­pro­mi­tu­je się co­raz bar­dziej…

Otóż ta­kie wy­sza­rza­ne wle­pia­jąc do mego al­bu­mu ma­ski, zda­je mi się żad­nej nie do­tknę oso­bi­sto­ści i omi­nę. Scyl­lę – i Cha­ryb­dę; po­wiem szcze­rą praw­dę nie ob­wi­ja­jąc, ją w ba­weł­nę, nie sło­dząc mio­dem gorz­kiej pi­guł­ki. Nie ob­ra­żę ni­ko­go a jed­nak nie będę dla ni­ko­go grzecz­niej­szym lub wy­ro­zu­mial­szym niż­by na­le­ża­ło. Jeź­li zaś kto po­zna swo­ją ma­skę, któ­rą no­sił lub nosi, wszak to tyl­ko ma­skę po­zna, a nie sie­bie. Prze­cież pod jed­ną i tą samą ma­ską nie jed­na już mo­gła po­cić się fi­zjo­gnom­ja, nie­jed­ne ple­cy gar­ba­te lub bez­gar­be mo­gły się dra­po­wać w ten sam płaszcz hisz­pań­ski; nie jed­na gło­wa peł­na lub pu­sta mo­gła dzwo­nić dzwon­ka­mi tej sa­mej czap­ki bła­zeń­skiej, nie jed­na noga z na­gniot­ka­mi lub bez na­gniot­ków temi sa­me­mi mo­gła dźwię­kać ostro­ga­mi przy wy­so­kich bu­tach…. O ni­czy­ich w szcze­gól­no­ści na­gniot­kach, ostro­gach, czap­ce bła­zeń­skiej lub płasz­czu hisz­pań­skim mó­wić nie mam za­mia­ru.

Py­tasz mnie czy­tel­ni­ku ile kar­tek w tym moim al­bu­mie? Miał­bym wie­le tych ma­sek, ale czu­ję, że po­ło­wę wy­rzu­cę, aby twe­go uczu­cia es­te­tycz­ne­go nie ob­ra­zić, bo zbyt są brud­ne i to od stro­ny we­wnętrz­nej, któ­ra twa­rzy wła­ści­cie­la do­ty­ka…. zbyt są obrzy­dli­we.

Roz­bi­jam się te­raz tyl­ko w my­ślach, jak upo­rząd­ko­wać to al­bum, we­dle ja­kich ka­te­gor­ji ukla­sy­fi­ko­wać ten zbio­rek.

Wia­do­mo, że sta­ro­żyt­ni ak­to­ro­wie za­rów­no Eschy­low­skie tra­ge­dje jak ko­me­dje Ary­sto­fa­na od­gry­wa­li w ma­skach. Musz­ku­ły i ner­wy sta­ro­żyt­nych nie nada­wa­ły się wi­docz­nie do za­stę­po­wa­nia ma­sek kon­tor­sja­mi twa­rzy. Wi­dzia­łem w ja­kiemś mu­zeum kom­plet­ny zbiór tych sta­ro­żyt­nych ma­sek, od­wzo­ro­wa­nych we­dle rzeźb, fre­sków i mo­zaik pom­pe­jań­skie­go wy­ko­pa­li­ska. Licz­ba ich nie wiel­ka. Jed­ne słu­ży­ły wi­docz­nie do tra­gicz­nych ról, inne do ko­me­dji. Głów­ne ich róż­ni­ce po­le­ga­ły na od­mien­nym kształ­cie prze­two­rzo­nych ust, przez któ­ry to otwór wy­do­by­wał się jak grzmot po­tęż­ny głos Edy­pa lub Pro­me­te­ja. Są tam usta wąz­kie a roz­war­te po­dłuż­nym cwa­łem do wiel­kie­go krzy­ku prze­ra­że­nia – jak o mi­kron grec­kie, są inne z czwo­ro­gran­nym niby otwo­rem lub jak ome­ga sze­ro­ko roz­dar­te po bo­kach a zwę­żo­ne w środ­ku z ja­kimś dzi­kim wy­ra­zem wście­kło­ści czy roz­pa­czy; inne płak­si­we kształ­tu pół­księ­ży­ca z ro­ga­mi na dół zwró­co­ny­mi; inne wresz­cie jak pół­księ­życ z ro­ga­mi do góry, sa­ty­rycz­nie uśmiech­nię­te.

Dziś ten wy­bór ma­sek nie wy­star­czył­by na­wet naj­gor­sze­mu ar­ty­ście dra­ma­tycz­ne­mu na naj­lich­szej pro­win­cjo­nal­nej sce­nie, a cóż tu do­pie­ro mó­wić o mi­strzow­skich ar­ty­stach po­pi­su­ją­cych się nie na de­skach te­atral­nych ale na miej­skim bru­ku, na wo­sko­wa­nych po­sadz­kach sa­lo­nów lub na mar­mu­ro­wych pły­tach ko­ściel­nych…. Ma­sek dziś po­trze­ba bez po­rów­na­nia wię­cej i bez po­rów­na­nia roz­ma­it­szych niż ongi.

Wy­da­wać­by się jed­nak­że mo­gło, że i dziś po­dzie­lić je wy­pa­da na ma­ski tra­gicz­ne i ko­micz­ne. Cóż, kie­dy i tu jest ale. Po­wstał ów ro­dzaj po­śred­ni, ów "dra­mat" nie bę­dą­cy ani ko­me­dją ani tra­ge­dją, po­wsta­ła w now­szych cza­sach owa ulu­bio­na dziś Co­médie se­rieu­se, a chy­ba cze­kać jesz­cze, czy nie po­wsta­nie wresz­cie jaka tra­gédie co­mi­que z of­fen­ba­chow­ską mu­zy­ką.

Otóż nie­ste­ty więk­sza część ma­sek na­sze­go zbio­ru na­le­ży do tych dwóch ostat­nich ka­te­gor­ji: do ko­me­dji na ser­jo i do ko­micz­nej tra­ge­dji. Wi­dać, już taki duch cza­su. Pseu­do-ko­mi­ka i pseu­do­tra­ge­dja!

Daj­myż więc już chy­ba tym ostat­nim pierw­szeń­stwo, a jak nas zbie­rze ocho­ta, sta­su­je­my kar­ty al­bu­mu, – niech los roz­strzy­gnie w ja­kim mają na­stę­po­wać po­rząd­ku.III. OLO­JA­DE­ROS.

Na pół­wy­spie Py­re­nej­skim nie obo­wią­zu­je ga­li­cyj­ska usta­wa dro­go­wa z dnia 18 sierp­nia 1866 r. Jed­nak­że są i tam złe dro­gi. Nad­to są tam wsie za­miesz­ka­łe przez lu­dzi wiel­ce po­boż­nych i dba­łych o swe du­sze zba­wie­nie, lecz lu­dzi w spra­wach ziem­skich ta­kiej nie­sły­cha­nej nie­po­rad­no­ści, iż na­wet w Ga­li­cji we­szli w przy­sło­wie. Mó­wię o Ga­li­cji praw­dzi­wej, hisz­pań­skiej, a nie o Pseu­do-Ga­li­cji au­str­jac­kiej.

Gdy na złej dro­dze pęk­nie któ­re­mu swo­rzeń, spad­nie koło z osi, dy­szel się zła­mie lub na­wet tyl­ko urwie się po­stro­nek, za­miast za­ra­dzić złe­mu jak­kol­wiek tym­cza­so­wo, byle do naj­bliż­szej do­cią­gnąć osa­dy, za­miast na­ło­żyć koło i utwier­dzić je koł­kiem drew­nia­nym, zwią­zać dy­szel zła­ma­ny, po­stro­nek do­sztu­ko­wać, bied­ne chło­pi­sko bie­ga na oko­ło wozu, Za­ła­mu­jąc ręce, rwie wło­sy jak de­spe­rat i za­wo­dzi na cały głos: "Olo­ja! Olo­ja!"

Czło­wiek ro­sły, przy­stoj­ny, sil­ny, bar­czy­sty, la­men­tu­je tak nad swo­im wo­zom do wie­czo­ra – do­pó­ki ktoś prze­jeż­dża­ją­cy lub idą­ca dro­gą ko­bie­ta nic po­mo­że lub nie za­krzyk­nie przy­najm­niej: "Ośle – a zwiąż­że po­stron­ki – a na­łóż­że koło – a jedź!"

Bied­ny Olo­ja­de­ros!…. Dzi­wić się jed­nak nie­moż­na. Lud to ciem­ny, opusz­czo­ny, za­nie­dba­ny, prze­sąd­ny. Je­że­li­by jed­nak ktoś z lu­dzi ja­ko­ta­ko wy­kształ­co­nych – i to nie w py­re­nej­skiej alo w pod­kar­pac­kiej Ga­li­cji – la­men­to­wał tak przy każ­dem nie­po­wo­dze­niu i nad każ­dą rze­czą, a rąk dla za­ra­dze­nia złe­mu nie przy­ło­żył: to już chy­ba cho­ro­ba, któ­rą przez wzgląd przy­zwo­ito­ści na­zwać się nie ośmie­lę, albo coś gor­sze­go od cho­ro­by – bo uda­nie.

– I któż­by uda­wał Olo­ja­de­ra, gdy­by nim nie był? i w ja­kim celu?

Nikt, za­pew­ne, w spra­wach oso­bi­stych i czy­sto pry­wat­nej na­tu­ry, nie­na­ra­żał­by się przy nie­po­wo­dze­niu na dal­szą stra­tę fin­go­wa­niem nie­po­rad­no­ści. Inna rzecz w spra­wach pu­blicz­nych.

Tam nie­po­rad­ność de­spe­rac­ka nic nie kosz­tu­je, owszem uwal­nia od pra­cy i ochra­nia przed po­są­dze­niem, że Olo­ja­de­ros z bra­ku po­czu­cia i mi­ło­ści kra­ju od spraw pu­blicz­nych się usu­wa. Jak­że­by go zaś o to po­są­dzać! wszak on ko­cha tę spra­wę, bo la­men­tu­je nad nią tak ser­decz­nie! Nie wi­dzi moż­no­ści słu­że­nia jej na dro­gach, któ­re sto­ją otwo­rem i sro­dze bo­le­je nad tem. Może się myli, może jest za­nad­to pe­sy­mi­stą; ale to zło­te, bursz­ty­no­we ser­ce, to go­rą­cy pa­try­jo­ta! – Wstą­pi kie­dyś na­dzie­ja w tę zwąt­pia­łą zroz­pa­czo­ną du­szę. Daj nam tyl­ko Boże wię­cej ta­kich lu­dzi!

A ja po­wia­dam: nie daj Boże ta­kich! Nie­ma cza­sów tak nie­uży­tych, sto­sun­ków tak fa­tal­nych w któ­rych­by jeź­li nie na tej to na owej dro­dze słu­żyć nie moż­na kra­jo­wi i po­czci­wej spra­wie. – Olo­ja­de­ros nig­dy jej nie słu­ży – wiecz­nie nad nią la­men­tu­je. Po­słu­chaj­cie:

Po­zna­łem pana Te­les­fo­ra w roku 1863. – Wy­pa­dek zrzą­dził żem wkrót­ce po­tem za­je­chał do nie­go na wieś. Było to koło po­łu­dnia. Le­d­wo wsze­dłem wnie­sio­no na srebr­nej tacy gdań­ską, zło­tów­kę i suto za­sta­wio­ny prze­ką­skę, ka­wior, sar­dyn­ki, sal­ce­so­ny, pasz­tet sztras­bur­ski, kon­fi­tu­ry, sor­be­ty, na­ko­niec wy­bor­ne Sher­ry i praw­dzi­we Re­ga­lia. P. Te­les­for jadł i pił za trzech, a nie dziw, bo i tu­sza po temu i twarz jak rydz, a żo­łą­dek non plus ul­tra.

Gdy słu­żą­cy od­szedł i zo­sta­li­śmy sami – spoj­rzę na mego go­spo­da­rza i… osłu­pia­łem. – Nie­mo­głem po­jąć w pierw­szej chwi­li czy to na­gły atak new­ral­gji lub tic do­ulo­ureux czy też dla fa­ce­cji ru­cho­ma ja­kaś ma­ska na twarz wło­żo­na. Za­łza­wio­ne wy­pu­kłe źre­ni­ce, ża­ło­śnie prze­krzy­wio­ne tłu­ste po­licz­ki, czo­ło po­fał­do­wa­ne jak za­wój tu­rec­ki.

– Okrop­ność! okrop­ność! za­chry­piał roz­pacz­nie za­ła­mu­jąc ręce, tyle krwi! tyle ofiar! tyle po­świę­ce­nia…. a wszyst­ko da­rem­ne! Da­rem­ne! po­wtó­rzył tra­gicz­nie. Ci bia­li, to wi­docz­nie zdra­dza­ją spra­wę! Uchwy­ci­li ster, aby spro­wa­dzić rzecz do roz­mia­rów li­chej a kosz­tow­nej de­mon­stra­cji! Ci czer­wo­ni – to sza­leń­cy bez su­mie­nia, dla do­go­dze­nia wła­snej fan­ta­zji cały byt nasz, całą przy­szłość chcą sta­wić na kar­tę!…. Okrop­ność! Od­dał­bym całe moje mie­nie, od­dał­bym ży­cie, sto i ty­siąc razy, byle za­ta­mo­wać tę szla­chet­ną krew co pły­nie, albo prze­wa­żyć na sza­li, na któ­rej nie ma dla nas do­tąd naj­mniej­szej szan­sy. Kie­run­ku nie ma, ładu nie ma, kłót­nie ha­nieb­ne, brak po­świę­ce­nia, brak po­czu­cia obo­wiąz­ku….

– Ot, daj pan z ty­siąc gul­de­nów na ka­ra­bi­ny, prze­rwa­łem panu Te­les­fo­ro­wi. No, choć ze sto! zni­ży­łem moje żą­da­nie.

– Nie, nig­dy! za­wo­łał p. Te­les­for po­wsta­jąc i pod­no­sząc ręce ku nie­bu. Bóg świad­kiem, nie chcę aby ani kro­pla tej lek­ko­myśl­nie zmar­no­wa­nej krwi na­szych sy­nów na su­mie­niu moim cią­ży­ła! Prę­dzej­bym wy­rzu­cił przez okno ma­ją­tek mo­ich dzie­ci – za­nim­bym choć je­den ku­pił ka­ra­bin po­wstań­czy. Każ­dy ka­ra­bin ku­pio­ny, to jed­no dziec­ko pol­skie peł­ne za­pa­łu i mi­ło­ści oj­czy­zny od­da­ne na łup Mo­ska­lom i na nie­chyb­ną zgu­bę!

Od­po­wie­dzia­łem na gór­no­lot­ne fra­ze­sa panu Te­les­fo­ro­wi…. mil­cze­niem.

Snadź nie zro­zu­miał p. Te­les­for mego mil­cze­nia bo nie prze­rwał dy­ty­ram­bu swe­go.

– Tak, rzekł, nie wol­no się łu­dzić! Trze­ba praw­dzie śmia­ło spoj­rzeć w oczy! Trze­ba mieć od­wa­gę cy­wil­ną, aby ją wy­po­wie­dzieć ja­sno i otwar­cie!… Nie poj­mu­ję ta­kich tchó­rzów po­li­tycz­nych jak np. mój są­siad p. Hie­ro­nim, któ­ry nie wie­rzy w zwy­cięz­two, a ule­ga opin­ji pu­blicz­nej i czy­ni ofia­ry nad moż­ność: tchó­rzo­stwo albo próż­ność! Ale sto­kroć bar­dziej obu­rza­ją mnie ci, któ­rzy prze­ko­na­ni o moż­li­wo­ści po­wo­dze­nia, nie wy­zu­ją się z ostat­nie­go gro­sza, nie ogo­ło­cą do ostat­niej nit­ki dla świę­tej spra­wy! Ta­kiż to pa­tr­jo­tyzm? ta­każ to mi­łość oj­czy­zny? ta­każ to go­to­wość do po­świę­ceń? To nie Po­la­cy – to pseu­do-Po­la­cy. O Boże, ja­każ to ma­ło­dusz­ność! jaki upa­dek du­cha na­ro­do­we­go!…. To strasz­ne za­iste! Ja gdy­bym wie­rzył, od­dał­bym wszyst­ko z roz­ko­szą, od­dał­bym ostat­nią parę bu­tów i bez bu­tów strzel­ba na ple­cy i w las!…

– Ale nie­ste­ty nie wie­rzysz pan!…. za­uwa­ży­łem.

– Nie­ste­ty! po­wtó­rzył tra­gicz­nie p. Te­les­for.

Dano do sto­łu. Obiad był wy­bor­ny. P. Te­les­for skoń­czo­ny ga­stro­nom, pani Te­les­fo­ro­wa go­spo­dy­ni ja­kich mało.

Po obie­dzie, przy czar­nej ka­wie mój go­spo­darz dal­sze po­czął wy­wo­dzić je­re­mia­dy nad lo­sem oj­czy­zny. Ckli­wo mi już było. Na szczę­ście wy­wo­ła­no p. Te­les­fo­ra w ja­kimś in­te­re­sie z po – koju. Pani Te­les­fo­ro­wa ko­rzy­sta­jąc z chwi­li, w któ­rej by­li­śmy sami, przy­su­nę­ła się do mnie co­prę­dzej i wci­snę­ła mi w rękę ja­kiś pa­kie­cik.

– Bierz pan, rze­kła i scho­waj pręd­ko, żeby mąż nie wi­dział.

– Cóż to jest?

– Dwa sznur­ki pe­reł i bran­so­le­ta zło­ta, to na proch czy na kule, na co tam po­trze­ba.

– Bóg za­płać! skła­dam pani dzię­ki w imie­niu…

– Za co pa­nie? Ja to czy­nię dla mo­ich dzie­ci, bo ja wiem, że jeź­li te­raz sza­la się nie prze­wa­ży, to na nich kie­dyś przyj­dzie ko­lej gi­nąć po la­sach albo w wię­zie­niu…. Po­wiedz­że pan szcze­rze czy jest na­dzie­ja?

– Nie wie­le pani.

– I cze­mu­że­ście za­czę­li jeź­li nie był czas jesz­cze?

– Nie my za­czę­li. Wul­kan, jeź­li nie za­stygł w swem wnę­trzu na wie­ki, musi od cza­su do cza­su bu­chać pło­mie­nia­mi. To ko­niecz­ność. Tak samo i na­ród, któ­ry nie za­marł na za­wsze w nie­wo­li…. a temu nie prze­szko­dził­by i sam Ko­ściusz­ko gdy­by wstał z gro­bu….

– A go­dziż się po­pie­rać ruch, jeź­li bez­na­dziej­ny?

– Cały kraj w pło­mie­niu – nie szczę­dzi krwi i gro­sza; go­dziż się przy­pa­try­wać z za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma?…

– Nie, nie, ale nie sądź pan, aby mój mąż był złym pa­tr­jo­tą. On ko­cha Pol­skę całą du­szą. Ja żona, ja wiem naj­le­piej. Ale on wie­rzy tyl­ko w sku­tecz­ność pra­cy or­ga­nicz­nej. Pan pew­nie je­steś uprze­dzo­ny prze­ciw nie­mu. Ja to wi­dzę, bo pan nic nie mó­wisz. Ale pan się prze­ko­nasz, jak przyj­dą inne cza­sy….

…..Otóż przy­szły te inne cza­sy, cza­sy tak zwa­nych prac or­ga­nicz­nych. I aż do tych cza­sów nie wi­dzia­łem pana Te­les­fo­ra. W pięć lat póź­niej do­pie­ro, bo w r. 1868, ja­dąc do krew­nych wstą­pi­łem do nie­go. Po dro­dze mi było.

– A no! – rzekł, jak ongi przed pię­cią laty ob­cie­ra­jąc usta po smacz­nem śnia­dan­ku – cóż mó­wisz ko­cha­ny pa­nie? Co za cza­sy! w łeb so­bie chy­ba pal­nąć! Mamy au­to­nom­ję… Boże zli­tuj się! Toż to ma być sa­mo­rząd? Wszak to bez­rząd naj­kom­plet­niej­szy!… Te rady gmin­ne, te rady po­wia­to­we, ten du­alizm władz: wszak to naj­czyst­sza pa­ro­dja… sel­fgo­ver­ne­men­tu! Okrop­ność!

– Za­pew­ne – od­rze­kłem – źle jest, ale go­rzej by­wa­ło. Przy­znaj pan na­wet, że od­kąd Ga­li­cja zwie się Ga­li­cją, nie mie­li­śmy nig­dy sto­sun­ków tak sprzy­ja­ją­cych pra­cy na każ­dem polu na­ro­do­we­go i spo­łecz­ne­go ży­cia, jak je mamy obec­nie. Cia­sny ten nasz fra­czek au­to­no­micz­ny, to praw­da. Ale na­wet i w nim swo­bod­niej ru­szać się moż­na niż w daw­niej­szych dy­bach z za­kne­blo­wa­ne­mi usty.

W tym cia­snym fracz­ku ile­by się to zro­bić dało, gdy­by tyl­ko wię­cej chę­ci, wię­cej wy­trwa­ło­ści, wię­cej, po­czu­cia oby­wa­tel­skich obo­wiąz­ków!

– Świę­ta praw­da! świę­ta praw­da! – za­wo­łał pan Te­les­for z za­pa­łem obej­mu­jąc mnie w ra­mio­na i ca­łu­jąc w oba po­licz­ki, snać zda­wa­ło mu się, żem pu­ścił wodę na jego młyn lub na jego ka­za­nie za­dzwo­nił – Jak­byś mi z ust wy­jął! Okrop­ność! Ten brak? po­świę­ce­nia! ten brak du­cha oby­wa­tel­skie­go! ta apa­tja po­wszech­na! ta obo­jęt­ność dla naj­waż­niej­szych spraw kra­jo­wych, dla ży­wot­nych kwe­stji! Roz­pra­wia szlach­ta gdy się zje­dzie, roz­pra­wia dłu­go i sze­ro­ko o mi­ło­ści oj­czy­zny, a gdy przyj­dzie stwier­dzić te de­kla­ma­cje czy­nem, każ­dy się usu­wa, sią­dzie na swo­jej grzę­dzie, ko­pie kar­to­fle i nie chce wie­dzieć o ni – czem! To są Pseu­do-Po­la­cy! Tu ser­ce pęka! Ot np. te wy­dzia­ły po­wia­to­we: ileż­by się tu dało zro­bić przy ja­kiej ta­kiej wy­trwa­ło­ści! Ale cóż? Drą, się przy wy­bo­rach o te li­che dy­gni­tar­stwa po­wia­to­we, a po­tem na po­sie­dze­niach wy­dzia­łu rzad­ko kie­dy kom­plet się zbie­rze. Ru­mie­nić się trze­ba!

– Prze­cież tak nie wszę­dzie – za­uwa­ży­łem.

– Może są szczę­śliw­sze po­wia­ty w kra­ju, ale tu u nas wstyd i hań­ba! a przy­tem ja­kie nie­do­łęz­two! jaki brak ele­men­tar­nych wia­do­mo­ści! jaka nie­zna­jo­mość ustaw! ja­kie dzi­kie wy­obra­że­nia!….

– Pan je­steś człon­kiem wy­dzia­łu po­wia­to­we­go? – za­py­ta­łem.

– Ja? broń Boże! Chcia­no mnie wy­brać pre­ze­sem. Nie­przy­ja­łem. Nie­po­dob­na z ta­kie­mi współ­pra­cow­ni­ka­mi! To na nic, sło­wo ci daję na nic! To czas stra­co­ny, zmar­no­wa­ny bez­owoc­nie, dro­gi czas, któ­ry prze­cież nie do nas na­le­ży, ale do kra­ju…

– Ale pan, któ­ry skoń­czy­łeś pra­wo, któ­ry tak wy­bor­nie znasz usta­wy i sto­sun­ki na­sze, prze­cież…

– Ależ mój dro­gi! po­wia­dam ci: na nic! sło­wo ho­no­ru ci daję, na nic­by się to nie­przy­da­ło! Z roz­ko­szą pra­co­wał­bym jak wół (nie­este­tycz­ne to wy­ra­że­nie pada wy­łącz­nie na karb pana Te­les­fo­ra), nie­spał­bym i nie­jadł, ode­rwał­bym się od ro­dzin­nych obo­wiąz­ków, za­nie­dbał wła­sne in­te­re­sa i go­spo­dar­stwo, po­no­sił znacz­ne kosz­ta ja­kie to urzę­do­wa­nie za sobą po­cią­ga – ale to na nic! to wszyst­ko na nic!…. Wie­rzaj mi, trzeź­wo przy­gląd­nąw­szy się sto­sun­kom na­szym, to roz­pacz bie­rze… to zwar­jo­wać moż­na! Rób co chcesz, za trzech, za dzie­się­ciu, a wszyst­ko na nic! na nic!….

I roz­pacz­nym ru­chem scho­wał p. Te­les­for ru­mia­ną twarz w obie dło­nie. Na nic!… na nic!…

po­wta­rzał ci­chym gło­sem w tej ma­low­ni­czej po­zy­tu­rze.

Głu­che na­sta­ło mil­cze­nie, uro­czy­ste.

Chcąc zwró­cić roz­mo­wę na inne przed­mio­ty, za­czą­łem mó­wić o na­szych to­wa­rzy­stwach go­spo­dar­czych i o za­mie­rzo­nym za­kła­da­niu fil­ji. Do­wo­dził mi p. Te­les­for, że to­wa­rzy­stwa cen­tral­ne bez fil­ji są na nic, a fil­ja (do któ­rej za­wią­za­nia w swo­im po­wie­cie był za­pro­szo­ny) rów­nież na nic z po­wo­du obo­jęt­no­ści współ­o­by­wa­te­li, obar­czo­nych zresz­tą in­ne­mi za­ję­cia­mi. Da­lej za­wią­za­ła się roz­mo­wa o in­nych na­szych sto­wa­rzy­sze­niach. Wszyst­kie, któ­re­by w naj­dal­szych kon­se­kwen­cjach wy­ma­ga­ły ja­kiejś znacz­niej­szej ofia­ry cza­su lub gro­sza ze stro­ny pana Te­les­fo­ra, były na nic. Po­wód za­wsze się zna­lazł. Jed­ne­mu to­wa­rzy­stwu wza­jem­nych ubez­pie­czeń nie od­mó­wił mój go­spo­darz swe­go uzna­nia, jed­nak i tu in­sty­tu­cja de­le­ga­tów była na nic. Na­ko­niec zga­da­ło się o to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół oświa­ty ludu, któ­re od człon­ków nie­wiel­kich wy­ma­ga ofiar, bo obo­wiąz­ko­wo tyl­ko jed­ne­go gul­de­na rocz­nie, nie kła­dąc tamy ofiar­no­ści oby­wa­te­li. Pan Te­les­for wpadł w praw­dzi­we za­chwy­ce­nie:

– Pięk­ny to, ślicz­ny, cu­dow­ny po­mysł! Z tego gro­sza wdo­wie­go, z tych drob­nych dat­ków zbie­rać fun­dusz, któ­rym­by roz­bić się dał ten mur chiń­ski, nie­do­zwa­la­ją­cy nam iść na­przód, ciem­no­ta ludu wiej­skie­go. Ale to po­etycz­ne mrzon­ki! Nie czas nam dru­ko­wać i roz­po­wszech­niać lu­do­we dzieł­ka, za­kła­dać bi­bl­jo­tecz­ki; nam trze­ba przedew­szyst­kiem szkó­łek. Póki szkó­łek nie mamy…

– Ale tu w miej­scu jest szkół­ka? – za­gad­ną­łem.

– Nie­ste­ty nie ma! Nie uwie­rzysz, jak bo­le­ję nad tem. Gmi­na nie uzna­je po­trze­by oświa­ty. Da­rem­nie pro­boszcz tu­tej­szy sta­ra się ją na­kło­nić do udo­to­wa­nia szko­ły, wszyst­kie jego usi­ło­wa­nia roz­bi­ja­ją się o nie­zwal­czo­ny upór. Moja żona na­ma­wia mnie, aby udo­to­wać szko­łę; chcia­łem sam, ale za­sta­no­wiw­szy się na zim­no, przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że toby było bez­owoc­ną ofiar: }, bo do­pó­ki gmi­na nie uzna po­trze­by oświa­ty, do­pó­ty nic bę­dzie po­se­łać dzie­ci do szko­ły, choć­by ją mia­ła za dar­mo. Owszem, za­czę­ła­by po­dej­rzy­wał mnie, że w tej fun­da­cji mia­łem oso­bi­sty ja­kiś in­te­res. Aa! nie, by­ło­by to zbyt­nią gor­li­wo­ścią zgu­bić spra­wę…

– A zresz­tą – do­da­łem – cza­sy tak cięż­kie, a oby­wa­tel­skie obo­wiąz­ki wy­ma­ga­ją tylu ofiar, a ta au­to­nom­ja, a te zjaz­dy, te sej­mi­ki, a te dzien­ni­ki i ta li­te­ra­tu­ra, a te skład­ki nie­ustan­ne, a emi­gra­cja, a Sy­bi­ra­cy, a in­wa­li­dzi z r. 1863, a te to­wa­rzy­stwa bez liku.

– Praw­da, praw­da! – wtó­rzył mi pan Te­les­for i prze­chy­la­jąc się ku mnie, do­dał na ucho:

– A prze­cież trze­ba uciu­łać tro­chę gro­sza, aby kie­dyś star­czy­ło… na ka­ra­bi­ny!…

Dano do sto­łu. Obia­dek był wy­bor­ny.

* * *

Nie zła­ma­łem da­ne­go przy­rze­cze­nia. Nie do­tkną­łem żad­nej oso­bi­sto­ści, któ­ra­by się ob­ra­zić mo­gła. Sce­na z p. Te­les­fo­rem jest praw­dzi­wą co do sło­wa – ale p. Te­les­for nie ob­ra­zi się – bo już nie żyje.

– Kie­dy umarł?

– Ot kie­dyś.

Ale na­to­miast żyje w Ga­li­cji siedm­dzie­się­ciu czte­rech ro­dzo­nych bra­ci pana Te­les­fo­ra. – W każ­dym po­wie­cie jest je­den w prze­cię­ciu, a je­śli są po­wia­ty, w któ­rych ża­den Olo­ja­de­ros nie za­miesz­kał, to są za to inne, w któ­rych by – wa ich pię­ciu. Róż­ni­ca mię­dzy nimi, a nie­bosz­czy­kiem Te­les­fo­rem na­tem po­le­ga, iż de­spe­rac­kie ma­ski tych O 1 oj ad er o s ów nie są tak ka­ry­ka­tu­ral­ne, jak nią była skut­kiem zu­ży­cia ma­ska nie­bosz­czy­ka, któ­rą do mego al­bu­mu wle­pi­łem po śmier­ci wła­ści­cie­la. Skut­kiem tej róż­ni­cy ma­ski owe zwo­dzą jesz­cze na­iw­nych lu­dzi – a ma­ska nie­bosz­czy­ka ni­ko­go już w koń­cu zwieść nie mo­gła.

Znam w kra­ju Olo­ja­de­ro­sy in­ne­go jesz­cze ga­tun­ku. Nie­bosz­czyk pan Te­les­for ma­ski swej olo­ja­der­skiej nig­dy nie zrzu­cał. Inni wdzie­wa­ją ją tyl­ko przy nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach – gdy wy­pa­da szu­kać po­wo­du usu­nię­cia się od obo­wiąz­ku, któ­ry im bądź to głos pu­blicz­ny, bądź wła­sne na­kła­da su­mie­nie. Z nie­chę­cią przy­wdzie­wa­ją oni swo­ją ma­skę, uni­ka­ją spo­sob­no­ści, któ­ra­by ich do tego zmu­sza­ła. In­a­czej pan Te­les­for. Czy głos głu­szo­ne­go su­mie­nia, czy Ne­me­zis ja­kaś nie­po­ko­na­ną ku­si­ła go żą­dzą roz­po­czy­na­nia roz­mo­wy o spra­wach, w któ­rych przy­wdzia­nie ma­ski było dla nie­go ko­niecz­no­ścią.

Po­cił się on w niej w dzień po­wsze­dni i w świę­to, w mie­ście i na wsi, na zjeź­dzie są­siedz­kim i w wła­snym domu, wo­bec wła­snej żony i dzie­ci. Jadł przy tej de­spe­ra­cji jed­nak z ape­ty­tem, pił, pa­lił ty­toń, spał i tra­wił, w ogó­le wszel­kie funk­cje zdro­we­go czło­wie­ka od­by­wał zdro­wo i jak Bóg przy­ka­zał. Przy śnia­dan­kach i obiad­kach był zwy­kle naj­na­tu­ral­niej­szym. Ma­ska zni­ka­ła w tych chwi­lach. Pod­no­sił ją może jak przy­łbi­cę do góry. Dość, że miał ją za­wsze gdzieś na po­do­rę­dziu, bo gdy po­trze­ba tego wy­ma­ga­ła, ja­wi­ła się ona na­gle na jego ru­mia­nej twa­rzy na­wet mię­dzy dwo­ma ka­wał­ka­mi bo­euf-a-la-mode, z któ­rych je­den był już w ustach, a dru­gi na wi­del­cu, lub mię­dzy dwo­ma ły­ka­mi ma­de­ry bez od­su­nię­cia od ust kie­lisz­ka.

Mi­strzów ta­kich, jak on, nie­wie­le­by się zna­la­zło. Toż dla­te­go wy­bra­łem jego ma­skę, a nie czy­ją inną do mego al­bu­mu. Nie uczy­ni­łem tego by­najm­niej z po­wo­du, iż to ma­ska ja­śnie wiel­moż­na. Znam bo­wiem sła­wet­ne ma­secz­ki bez ko­ron, któ­rych wła­ści­cie­le mo­gli­by śmia­ło iść o lep­szą z ma­ska­mi Olo­ja­de­rów o pię­ciu, sied­miu i dzie­wię­ciu pa­łecz­kach… Ot, że nie będę szu­kać da­lej, jak… ależ praw­da, przy­rze­kłem, że oso­bi­sto­ści żad­nej nie do­tknę.

Od tej przy­ję­tej za­sa­dy weł­no mi jed­nak, jak są­dzę, od­stą­pić w ta­kim wy­pad­ku, w któ­rym wy­mie­nio­ną, je­że­li nie po na­zwi­sku, to choć po dru­giem lub trze­ciem imie­niu chrzest­nem oso­bę, wzmian­ką moją nie ob­ra­żę.

Otoż po dłu­go­let­niej przy­jaź­ni, któ­ra nas wią­że, rosz­czę so­bie pra­wo wspo­mnieć o to­bie ko­cha­ny pa­nie Sa­le­zy, a co wię­cej, za­li­czyć cię mię­dzy Olo­ja­de­rów.

Któż­by nie uznał licz­nych two­ich za­sług, któż­by nie uchy­lił czo­ła przed ty­lo­ma do­wo­da­mi praw­dzi­wie oby­wa­tel­skie­go du­cha, któ­ry ci w oko­li­cy two­jej po­wszech­ny zjed­na­ły sza­ci­mek. A jed­nak, któż na tym pa­do­le jest bez ale. Masz i ty swo­je "ale" sza­now­ny pa­nie Sa­le­zy.

Zwo­len­nik pro­stych dróg, ci­chej pra­cy, masz wstręt nie­prze­zwy­cię­żo­ny do są­siedz­kich zjaz­dów, do wy­bor­czych agi­ta­cji, do przed­wy­bor­czych na­rad, a szcze­gól­nie do mó­wek przed­wy­bor­czych. Mów, co chcesz, a ja ci po­wiem, że wiesz o tem do­brze, ile przy tych zjaz­dach, na­ra­dach, agi­ta­cjach wpły­wem two­im mógł­byś nie­raz za­wa­żyć na sza­li. Do po­kąt­nej agi­ta­cji i za­bie­gów za tym lub owym kan­dy­da­tem nikt cię nie na­kło­ni; trud­no cię na­mó­wić, abyś po­je­chał na zgro­ma­dze­nie, a jesz­cze trud­niej, abyś prze­mó­wił, choć ci nie brak wy­mo­wy. Tłó­ma­czysz się i wy­krę­casz, jak mo­żesz, a wszyst­ko koń­czy się za­wsze na­tem: że "to się na nic nie zda… jak ma się stać, tak się sta­nie… tak ze mną, jak bez­em­nie." A to się tłó­ma­czy na hisz­pań­skie: Olo­ja! olo­ja!

Prze­ko­na­łeś się już nie­raz w ży­ciu, że tak nie jest, że in­a­czej idą rze­czy z tobą jak bez cie­bie, że twój współ­udział i two­je prze­mó­wie­nie roz­strzy­ga; czę­sto­kroć w sta­now­czej chwi­li – a jed­nak trwasz upo­rnie przy swo­jem i nie wy­wie­rasz ta­kie­go wpły­wu – ja­ki­byś mógł i po­wi­nien wy­wie­rać.

Po­praw się pa­nie Sa­le­zy, po­praw. Patrz, już czer­nią po dzien­ni­kach i to nie mię­dzy in­se­ra­ta­mi ale w feu­ile­to­nie!

Mógł­bym tu wspo­mnieć jesz­cze o pew­nym wiel­ce sza­now­nym po­śle kra­jo­wym, któ­ry przy pew­nych na­der waż­nych spra­wach, z któ­re­mi naj­le­piej może w sej­mie obzna­jo­mio­ny, po­pra­wia się cią­gle w sie­dze­niu – i za­bie­ra do pro­sze­nia o głos, a nie­mo­gąc się zde­cy­do­wać na ten krok tak śmia­ły, w koń­cu po­wia­da so­bie: E, toby się na nic nie zda­ło! Muru gło­wą nie prze­bi­ję. I mil­czy. A, po­źniej od­ża­ło­wać nie może, że mil­czał, a póź­niej jesz­cze przy na­stęp­nej spo­sob­no­ści zro­bi tak samo i zno­wu ża­łu­je. Gdy mu jed­nak wy­rzu­ty czy­nią przy­ja­cie­le, cze­mu mil­czał, od­po­wia­da: Na nic­by się nie było przy­da­ło! przy tym skła­dzie sej­mu. – Olo­ja! olo­ja!

Mógł­bym po­dob­ną opo­wie­dzieć hi­sto­ryj­kę o pew­nym wiel­ce sza­now­nym rad­nym pew­ne­go sta­ro­żyt­ne­go mia­sta… ale boję się aby go nic po zna­no. Ze się sam już po­znał czy­ta­jąc to sło­wa, to wię­cej jak pew­na.

Sie­dem­dzie­się­ciu i czte­rech znam mło­dych, świa­tłych i po­stę­po­wych lu­dzi, oży­wio­nych naj – lep­sze­mi chę­cia­mi dla kra­ju, żywo in­te­re­su­ją­cych się roz­wo­jem na­szych au­to­no­micz­nych in­sty­tu­cji, do­kład­nie obzna­jo­mio­nych z sto­sun­ka­mi i bie­giem spraw gmin­nych, szkol­nych, go­spo­dar­czych, po­wia­to­wych w po­wia­tach, w któ­rych za­miesz­ku­ją – trze­ba wie­dzieć, że każ­dy z nich miesz­ka w in­nym po­wie­cie na­szej pro­win­cji. Znam ich 74 a nie­wąt­pię, że jest ich przy­najm­niej pięć razy tyle. Otóż ci wszy­scy mło­dzi lu­dzie uzna­ją zna­ko­mi­tą ko­rzyść – ja­ką­by przy­nio­sło re­gu­lar­ne prze­se­ła­nie ko­re­spon­den­cji i spra­woz­dań o na­szem sa­mo­rzą­dzie wszyst­kich oko­lic kra­ju, do któ­re­go z na­szych dzien­ni­ków. A jed­nak ża­den z nich nie da przy­kła­du, nie za­bie­rze się do pi­sa­nia tych ko­re­spon­den­cji. – Z sze­ściu na­szych dzien­ni­ków po­li­tycz­nych ża­den ich nie po­sia­da. "Gdy­by ze wszyst­kich stron kra­ju wy­se­ła­no ta­kie spra­woz­da­nia – to co in­ne­go, ale pi­sać o tym moim bied­nym ką­cie? Na co się to przy­da"? – Szko­da cza­su. Da­rem­ny trud i mo­zo­ły! Przy tej apa­tji wszyst­ko na nie. Nie roz­ru­szam kra­ju mo­jem pi­sa­niem!"

– Da­rem­ny trud i mo­zo­ły! – tak wo­łał ów szpak hi­sto­rycz­ny da­ro­wa­ny przez ja­kie­goś szew­ca kró­lo­wi Sta­ni­sła­wo­wi Au­gu­sto­wi.

Moi Pa­no­wie – nie po­wta­rzaj­cie pa­cie­rza za szpa­kiem. A nie wo­łaj­cie: "Olo­ja! Olo­ja!" ale bierz­cie się do pra­cy.IV. CHU­DZI, CHO­RZY I SKROM­NI.

Pa­mię­tam, było to w roku gło­du…, w zi­mie, w cza­sie kar­na­wa­łu. W, mie­ście ba­wio­no się do­brze. Nie za­po­mnia­no przy­tem i o głod­nych: tań­czo­no na ich ko­rzyść. Zysk czy­sty z balu – po od­trą­ce­niu kosz­tów wy­no­sił wpraw­dzie le­d­wie pięć­dzie­sią­tą część tego, ile wy­da­no na stro­je tego wie­czo­ra, ale wszak­że na tam­tym świe­cie nie we­dle re­zul­ta­tu usi­ło­wań na­szych, lecz we­dle in­ten­cji są­dzić nas będą. Głod­ni nie zo­sta­li na­sy­ce­ni, ale tań­czą­cy wy­ro­bi­li so­bie, w wła­sne m przy­najm­niej wy­obra­że­niu, prze­pust­kę czy kar­tę le­gi­ty­ma­cyj­ną do przy­byt­ku wie­czy­stej na­gro­dy.

Re­du­ty, jak zwy­kle, pierw­sza i dru­ga były pu­ste, lecz za to póź­niej­sze wię­cej oży­wio­ne niż w in­nych la­tach. Przy­szło ko­muś na myśl…. wiem na­wet komu, lecz po­wie­dzieć nie mogę, dość że ko­muś przy­szedł na myśl kon­cept wca­le nie­zły, a sza­now­ny czy­tel­nik do­my­śli się ła­two, gdy opo­wiem o kon­cep­cie, że twór­cą jego mu­siał być czło­wiek mło­dy – bo ta­kie kon­cep­ta zwy­kle mło­dym tyl­ko lu­dziom na myśl przy­cho­dzą.

I otóż ka­zał ów ktoś zro­bić ma­skę przede sta­wia­ją­cą twarz okrop­nie wy­chu­dłą, wy­nędz­nia­łą, wy­cień­czo­ną bie­dą i gło­dem. Ma­ska zro­bio­na była wy­bor­nie. Za­pa­dłe głę­bo­ko i pod­si­nia­łe oczy, po­żół­kła cera, skó­ra w strasz­nych fał­dach, jak ob­szer­ny wo­rek wi­szą­ca na ster­czą­cych ko­ściach twa­rzy. W tej tedy ma­sce i udra­po­wa­ny w płó­cien­ny, ob­ci­sły łach­man, pe­łen dziur i łat, za­mie­rzył ów mło­dzian udać się na re­du­tę i wy­cią­ga­jąc że­bra­czą rękę przed wy­stro­jo­ne­mi ma­ska­mi, przej­mo­wać je mi­mo­wol­nym dresz­czem i zgro­zą, psu­jąc im za­ba­wę, a na­pra­wia­jąc ser­dusz­ka, nie­dość może pa­mię­ta­ją­ce o głod­nej bra­ci umie­ra­ją­cej w strasz­li­wej nę­dzy pod – wiej­skim pło­tem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: