Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Raptularz pana Mateusza Jasienieckiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Raptularz pana Mateusza Jasienieckiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z ORY­GI­NA­ŁU PRZE­PI­SA­NY

mu­ta­tis mu­tan­dis,

przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

War­sza­wa.

Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1881.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 15 Октября 1880 года.

Druk J. Ber­ge­ra, Elek­to­ral­na N. 14.

Speł­nia­jąc roz­kaz naj­ła­skaw­sze­go stry­ja do­bro­dzie­ja mo­je­go oso­bli­we­go, po­nie­waż wolą jego było, aże­bym moje ewen­ta cza­su po­dró­ży do War­sza­wy opi­sał: sub­mit­tu­ję się i, jak­kol­wiek do pió­ra nie czu­jąc się zdol­nym, bo to nig­dy pro­fe­syą moją nie było, rap­tu­larz ten, w imię Boże roz­po­czy­nam.

Ato­li, księ­że ka­no­ni­ku do­bro­dzie­ju, wprzó­dy nim do tego cięż­kie­go dzie­ła się za­przę­gnę, nad któ­re wo­lał­bym bo­daj pług cią­gnąć – (Bóg mi świa­dek), za­ma­wiam so­bie, abym zbyt su­ro­wo są­dzo­nym nie był. Pi­szę to je­dy­nie dla je­go­mo­ści do­bro­dzie­ja, któ­re­go o ile wy­so­ce po­wa­żam i sza­nu­ję, prze­cie wzglę­dem nie­go fa­mi­lij­nym się czu­ję; więc na swa­dę ani na sty­li­zo­wa­nie sa­dzić się nie będę, a pi­szę co mi samo na pió­ro przyj­dzie.

Nie­chże będę są­dzo­nym we­dle sta­nu mo­je­go, jako pro­sty hrecz­ko­siej, któ­ry tyl­ko sum­ma ne­ces­si­ta­te vic­tus do pió­ra się po­rwał: prze­bacz­cie mi winy moje. Pi­sać tak tyl­ko umiem, ja­ko­bym mó­wił!

A żem księ­dza ka­no­ni­ka do­bro­dzie­ja, stry­ja mo­je­go naj­ła­skaw­sze­go, daw­no nie oglą­dał z po­wo­du, iż mu do mo­je­go li­che­go Ja­sień­ca ta nie­mi­ło­sier­na pe­do­gra do­je­chać nie daje, mnie zaś do Łuc­ka, res au­gu­sta wy­brać się nie do­zwa­la­ła: mu­szę więc ab ovo nie­mal po­czy­nać jak do tego przy­szło, że ja do­ma­tor, do tej nie­szczę­snej War­sza­wy tłuc się mu­sia­łem.

Z do­brej woli mej nig­dy tego nie uczy­nił­bym, tak mi Boże do­po­móż: am­bi­cyi nie mam, świa­ta wi­dzieć nie by­łem żąd­ny, pie­nię­dzy też zbyt­ku do roz­rzu­ca­nia nie czu­łem.

IMć pani sta­ro­ści­na mo­tuń­ska wszyst­kie­mu win­na.

Wia­do­mo księ­dzu ka­no­ni­ko­wi, iż od śmier­ci naj­uko­chań­szej mat­ki mej, po­zo­staw­szy sie­ro­tą, w tym Ja­sień­cu, choć z cię­ża­ra­mi jesz­cze po nie­bosz­czy­ku ojcu wzię­te­mi, da­wa­łem so­bie radę ja­kem mógł. Sto­do­łę nową w słu­py po­sta­wi­łem, któ­ra nas pew­nie prze­ży­je, dwór wy­re­pa­ro­wa­łem i gon­ta­mi po­bi­łem, rowy re­stau­ro­wa­łem, in­wen­ta­rza przy­mno­ży­łem, a panu Mi­lew­skie­mu dłu­gu na­pa­stli­we­go dwa ty­sią­ce spła­ci­łem.

Le­ga­ta jej­mo­ści pani mat­ki tak Re­wa­ko­wi­czo­wej jak Żyr­skie­mu i sta­rej Ju­lian­nie po­wy­pła­ca­łem też. Na msze świę­te i an­ni­wer­sa­rze, we­dle woli oboj­ga ro­dzi­ców da­wa­łem re­gu­lar­nie. W kas­sie też choć nie było wie­le, za­wsze ta­la­rów kil­ka­dzie­siąt bi­tych się zna­la­zło na czar­ną, go­dzi­nę.

Na same Zie­lo­ne Świę­ta, nic nie oznaj­mu­jąc mi się wca­le, bo­bym się był na przy­ję­cie przy­stoj­niej­sze przy­go­to­wał, cio­cia sta­ro­ści­na zje­cha­ła na­gle do Ja­sień­ca.

Bóg wi­dzi, o ilem jej był rad i szczę­śli­wy, że rącz­ki sza­now­ne uca­ło­wać mo­głem, o tyle stra­chu do­zna­łem nie bez ra­cji. Wia­do­mo je­go­mo­ści do­bro­dzie­jo­wi, jak sta­ro­ści­na do wy­gód jest na­wy­kłą, w do­stat­kach opły­wa­jąc; a tu u mnie, chu­da fara: ani mię­sa, praw­dę rzec, ani żad­nych wy­kwin­tów na po­do­rę­dziu; przy­tem sześć koni w ka­ro­cy, a u mnie owsa młó­co­ne­go nie wiem czy ko­rzec.

Więc ra­dość ra­do­ścią, strach też był nie­ma­ły, aby się nie gnie­wa­ła, bo za­wsze żywą jest i draż­li­wą wiel­ce. Pro­wa­dząc do po­ko­jów, ser­ce rai biło, jak ja tu z tego wy­brnę.

Wi­dać że sta­ro­ści­na to po­strze­gła po mnie, a jako by­strą jest, do­my­śli­ła się za­raz o co idzie. Po­wia­da tedy sia­da­jąc i oglą­da­jąc się:

– Słu­chaj pa­nie Ma­cie­ju! Ja już wiem, że ty fra­su­jesz się jak mnie przyj­miesz, bo u cie­bie za­pa­su żad­ne­go nie­ma, a może i owsa młó­co­ne­go dla koni; więc uprze­dzam, że na ten raz fol­gu­ję. Za winę nie po­czy­tam: po­win­nam mu była dać znać.

Uca­ło­wa­łem jej ręce, a ona za­raz do­da­ła:

– Pięć kor­cy owsa jest na wo­zie co szedł za mną, bo­bym przy­się­gła, że u cie­bie po siej­bie w spi­chrzu chy­ba po­śla­dy; mię­sa wo­ło­we­go ka­za­łam w mia­stecz­ku wziąć ka­wa­łek…

Uśmiech­nę­ła się, a ja w ko­la­nom ja, po­ca­ło­wał.

Ta­kiej prze­ni­kli­wo­ści na świe­cie przy­kła­du nie było!

Przy­zna­łem się, że świę­tą praw­dą jest, co wy­pro­ro­ko­wa­ła i to ją w do­bry hu­mor wpra­wi­ło.

Wie­czo­ra tego ja­koś desz­czyk pru­szył, więc tyl­ko po dwo­rze się roz­glą­da­ła, nie wy­cho­dząc na próg; ale mi za­raz za­po­wie­dzia­ła, że ju­tro mu­strę zro­bić musi ca­łe­go go­spo­dar­stwa mo­je­go.

Nie mogę też za złe po­czy­tać sta­ro­ści­nie, iż z mi­ło­ści ku mat­ce mej i dla mnie, tro­skli­wą jest o to jak mi się po­wo­dzi. Za­po­wie­dzia­ła za­raz po wie­cze­rzy:

– Ju­tro będę po wszyst­kich ką­tach i dla­te­go in­spe­ra­te tu spa­dłam, abym re­wi­zyą uczy­ni­ła i praw­dy się do­wie­dzia­ła.

W roz­mo­wie te­goż wie­czo­ra po­czę­ła mnie ba­dać: od­po­wia­da­łem bez blich­tru żad­ne­go, praw­dę szcze­rą, bo się wszel­kiem kłam­stwem brzy­dzę.

Rze­kła mi w koń­cu:

– Wi­dzę, że acan, pa­nie Ma­cie­ju, nie opusz­czasz się, ale też śmia­ło­ści nie masz, i praw­dzi­wy Ma­ciek z wa­sze­ci: co zro­bił to zjadł. Cóż ty my­ślisz na tym chu­dym Ja­sień­cu sie­dzieć i bie­dę kle­pać? a co to z tego bę­dzie?

Tłó­ma­czy­łem się tedy, iż obo­wią­za­nym się czu­ję utrzy­mać co z ła­ski ro­dzi­ców mia­łem, ale do kre­scy­ty­wy spo­so­bów i dróg nie wi­dzę: z go­łe­mi rę­ko­ma nic po­cząć nie mogę, z pal­ca nic nie wy­ła­mię.

Ona na to:

– Wła­śnie, mój Ma­cie­ju, z pal­ców kto nie umie wy­ła­my­wać, a z ni­cze­go coś zro­bić, ten nig­dy nic mieć nie bę­dzie. Trze­ba iść do gło­wy po ro­zum.

Po­wtó­rzy­ła razy kil­ka: – mnie bo wa­ści żal…

Rano po ka­wie, że dzień był eks­tra­or­dy­na­ryj­nie pięk­ny, a jesz­cze nie­zbyt do­pie­ka­ło, sta­ro­ści­na jak sta­ła na rano ubra­na, w pu­der­man­tlu i czep­cu bia­łym, wy­bra­ła się ze mną po go­spo­dar­stwie.

Tum ją, mu­siał ad­mi­ro­wać, choć po­ci­łem się do­brze, bo naj­mniej­sze­go ką­ci­ka nie po­mi­nę­ła, a choć wszyst­ko było w po­rząd­ku, zna­la­zła wie­le do mo­ni­to­wa­nia. Sto­do­łę nową kry­ty­ko­wa­ła, żem małą po­sta­wił, a i bel­ki za­cien­kie dali; kro­wy się jej wy­da­ły chu­de, nie­ro­ga­ci­zna złe­go ga­tun­ku, w spi­żar­ni za­pa­su mało… Po­chwa­li­ła do­syć pil­ność moję, a i za­sie­wy, o ile mo­gła wi­dzieć z za sadu, zna­la­zła po­rząd­nie zro­bio­ne, wsze­la­ko wszyst­kie­go tego jej było za­ma­ło.

Mnie już do­brze nogi i gło­wa bo­la­ła od tego cho­dze­nia, nie li­cząc żem w chlew­ku guza na­bił z pręd­ko­ści wcho­dząc, za co jesz­cze burę do­sta­łem, a sta­ro­ści­na co­raz nowe za­ka­mar­ki wy­naj­do­wa­ła.

Nie było kąta gdzie­by­śmy nie zaj­rze­li, a że gno­ju nad­to się zo­sta­ło nie wy­wie­zio­ne­go, i za to obe­rwa­łem.

Gdy­śmy po­wró­ci­li, za co Panu Bogu dzię­ko­wa­łem, szła się ubie­rać, a jam co­kol­wiek spo­czął; ona zaś, jak za­wsze, tem­pe­ra­men­tu ży­we­go, tyle tyl­ko, że suk­nię wdzia­ła i do go­ścin­nej izby, gdzie mi na sie­bie cze­kać ka­za­ła, sta­wi­ła się.

Mu­sia­łem siąść przy niej, go­tu­jąc się na ka­za­nie (sit ve­nia ver­bo). Po­czę­ła tedy:

– Mów­my, pa­nie Ma­cie­ju, otwar­cie. Człek je­steś sta­tecz­ny, go­spo­dar­stwo u wa­sze­ci nie­zgor­sze, ale to nie do­syć. Ru­szaj­że się a myśl o przy­szło­ści.

– Cóż ja tu wy­my­ślę? – rze­kłem.

Po­czą­łem się spo­wia­dać, jako wy­żej, że prze­cie z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi nie sie­dzę; żem Mi­lew­skie­mu dwa ty­sią­ce, le­ga­ta Re­wa­ko­wi­czo­wej, Żyrz­kie­mu i Ju­lian­nie po­spła­cał…

– To mi­zer­ne są rze­czy – rze­kła na to.

– We­dle sta­wu gro­bla.

– Staw trze­ba wa­sze­ci roz­ko­pać – po­wie­dzia­ła – póki mło­dy je­steś a siły po­te­mu, krzą­tać się trze­ba; gdy brzu­cha do­sta­niesz i ły­si­ny, to już tyl­ko pod pie­cem ci sie­dzieć i piwo z grzan­ka­mi cie­płe po­pi­jać… Wi­dzisz – do­da­ła – nie wiesz nic; nie my­ślisz o ni­czem: ja mu­szę za cie­bie. Pod bo­kiem o gra­ni­cę, sta­ro­stwo sie­dli­skie za­wa­ko­wa­ło; małe ono jest, nie bar­dzo kto się na nie po­ła­ko­mi, ale za­wsze coś…

– Sta­ro­ści­no do­bro­dziej­ko – ode­zwa­łem się – gdzież i jak, któ­rę­dy mnie chu­de­mu pa­choł­ko­wi do tego sta­ro­stwa?

Po­czę­ła się śmiać, kle­piąc mnie po gło­wie.

– Nie świę­ci garn­ki le­pią. Nie je­steś gor­szy od dru­gich, oj­ciec się prze­cie rze­czy­po­spo­li­tej wy­słu­gi­wał, a nig­dy nic nie do­stał: pa­mięć jego re­win­dy­ko­wać mo­żesz i po­wi­nie­neś.

Jam już tyl­ko słu­chał, a ona cią­gnę­ła da­lej:

– Ojca nie­bosz­czy­ka po ką­dzie­li krew­ny Mło­dzie­jow­ski bi­skup, Mo­kro­no­ski też ge­ne­rał go lu­bił i siła mu obie­cy­wał. Toż ze dwo­ma ta­ki­mi pro­tek­to­ra­mi o li­che sta­ro­stwo sie­dli­skie sta­rać się moż­na. Mło­dzie­jow­ski człek kuty, ge­ne­rał kró­lo­wi je­go­mo­ści tak jak szwa­gier. Za­stu­kać, po­kło­nić się, po­cho­dzić, choć­by gdzie w kan­ce­la­ryi i za­pła­cić… Sta­ro­stwo mo­żesz wziąć.

Za do­bre chę­ci i rady dzię­ku­jąc sta­ro­ści­nie, praw­dę po­wie­dzieć mu­sia­łem.

– Nie li­cząc tego – rze­kłem – że ja się do tych wy­so­kich pro­gów nie czu­ję kwa­li­fi­ko­wa­nym, do któ­rych ani od­wa­gi, ani ma­nie­ry dwor­skiej nie mam, z czem­że je­chać?! Po­dróż przy naj­więk­szej eko­no­mi­ce kosz­tu­je, War­sza­wa chło­nie pie­nią­dze jako prze­paść, tuż kan­ce­la­rye, pie­czę­ci i pre­zen­ta… Lek­ko li­cząc, bez ja­kich dwóch­set czer­wo­nych zło­tych ani ru­szyć, bo­bym się na śmiech po­dał i po­gar­dę, a choć­bym kre­dyt zna­lazł, war­toż pew­ny dług za­cią­gnąć dla nie­pew­ne­go zy­sku?…

Pa­trza­ła na mnie usta ścią­ga­jąc.

– By­łeś od­wa­gę i ocho­tę miał – rze­kła.

A tum ja ani jed­nej ani dru­giej w so­bie nie czuł. Wes­tchną­łem tedy. Ude­rzy­ła mnie po ra­mie­niu.

– Na ba­bęś się uro­dził, a kto wie czy­byś i na­sze­mu lo­so­wi po­do­łał z tą, ma­ło­dusz­no­ścią. Wstydź się!!

Mil­cza­łem.

– Więc cóż?

– Z ust pani sta­ro­ści­nej przyj­mu­ję wszyst­ko – od­po­wie­dzia­łem – jak­by od mat­ki ro­dzo­nej, ale ad im­pos­si­bi­lia nemo.

Nie dała mi do­koń­czyć.

– Co za im­pos­si­bi­lia! Dla tchó­rzów wszyst­ko nie­moż­li­we.

Z tem szli­śmy do sto­łu, a mnie to tak opry­mo­wa­ło, żem o mało krup­ni­ku nie po­roz­le­wał. Sta­ro­ści­na przy obie­dzie była wca­le do­brej my­śli, tyl­ko moją ku­char­kę ga­ni­ła, ale na to ja by­łem przy­go­to­wa­ny. Grzy­bek się nie udał, a kurę dali twar­dą.

Po obie­dzie, gdy­śmy wró­ci­li do izby go­ścin­nej, nie sia­da­jąc jesz­cze, po­wia­da mi:

– Po­je­dziesz asin­dziej do War­sza­wy, li­sty mam do Mło­dzie­jow­skie­go i do ge­ne­ra­ła go­to­we; a dwie­ście pięć­dzie­siąt czer­wo­nych zło­tych przy – wio­złam z sobą, bom wie­dzia­ła, że za­pa­su nie masz. O sta­ro­stwo sie­dli­skie sta­rać się trze­ba.

I tu pod­nio­sła głos pro­stu­jąc się.

– Nie da­dzą ci go, ja o dług nie będę na­gli­ła; przy­najm­niej świa­ta po­wą­chasz, lu­dzi zo­ba­czysz. Kto wie, może gdzie żonę upa­trzysz, bo ci jej tu nikt do Ja­sień­ca nie przy­wie­zie.

Na wspo­mnie­nie to, przy­zna­ję się księ­dzu ka­no­ni­ko­wi do­bro­dzie­jo­wi, ciar­ki po mnie prze­szły, gdyż ni­cze­go tak jak oże­nie­nia się nie oba­wia­łem.

Ra­cyi na to po­dać nie umiem, może z wro­dzo­nej nie­śmia­ło­ści to po­cho­dzi; lecz ile razy o mał­żeń­stwie my­śla­łem, pro­si­łem Boga aby pro­lon­ga­tę zy­skać i żeby los mnie nie przy­na­glał.

O ile raj dać może oże­nie­nie, tak samo i pie­kło w dom wpro­wa­dzić…

Eks­ku­zo­wa­łem się sta­ro­ści­nie, że o tem wca­le nie my­ślę.

– A to źle bar­dzo ro­bisz, że nie my­ślisz o tem co cię cze­ka. Oże­nić się mu­sisz, ja miej­sce mat­ki za­stę­pu­jąc, do­pil­nu­ję. Ka­wa­le­rem ci sta­rym nie dani być, bo to wsty­dli­wa i grzesz­na rzecz.

Skra­ca­jąc tedy po­wiem, iż te­goż dnia mu­sia­łem sło­wo dać sta­ro­ści­nie, że nie póź­niej jak za ty­dzień do War­sza­wy po­ja­dę i we­dle in­struk­cyi jej o sta­ro­stwo sie­dli­skie sta­rać się będę. Przy­czem mi wy­li­czy­ła z ła­ski swej co przy­wio­zła, nie chcąc przy­jąć re­wer­su ani na pi­śmie nic.

Na­za­jutrz po­tem ka­zaw­szy, aby ko­nie rano za chło­du go­to­we były, jesz­cze mi ad­mo­ni­cyą daw­szy jed­ną i dru­gą, bo na­wet siadł­szy do po­wo­zu, z nie­go jesz­cze gdy już ko­nie ru­sza­ły po­wta­rza­ła swo­je: wy­jeż­dża­ła z Ja­sień­ca, sło­wem mnie uro­czy­stem zo­bo­wią­zaw­szy, że do ty­go­dnia mnie tu nie bę­dzie.

Przy­rze­kł­szy tedy jej­mo­ści a mej naj­oso­bliw­szej do­bro­dziej­ce, gdym po­tem sam zo­stał z my­śla­mi, do­pie­rom się na­stra­szył, com za obo­wią­zek na się wziął.

Spo­wia­da­ni się przed ka­no­ni­kiem jak przed oj­cem, abym na po­bła­ża­nie i sąd ła­god­ny za­słu­żył.

Gdy się przy­szło roz­pa­trzeć naj­przód w szka­pach, po­tem żeby wó­zek lu­dzi nie śmie­szył, da­lej żeby woź­ni­ca był przy­stoj­nie odzia­ny, a tu uprząż, a tłu­mok, a wsze­la­ki przy­bór po­dróż­ny: Jezu mi­ło­sier­ny! za gło­węm się chwy­cił, pro­sząc opie­ki Mat­ki Bo­skiej, aby mnie z tych trud­no­ści nie­zmier­nych (zwa­żyw­szy krót­kość cza­su) dźwi­gnąć ra­czy­ła.

A było bo się czem kło­po­tać.

Na ko­niach u mnie, chwa­lić Boga nie zby­wa, ano inna rzecz koło domu się nie­mi po­słu­gi­wać, a co in­ne­go w dłu­gą po­dróż się wy­bie­rać. Z tej czwór­ki któ­rą jeź­dzi­wa­łem, klacz kasz­ta­no­wa­ta ze źre­bię­ciem, i to ma­łem jesz­cze, więc w taką dro­gę za­bie­rać by­ło­by ło­szę na stra­ce­nie ska­zać… O nie­szczę­ście ła­two, a ja na to źre­bię ra­cho­wa­łem, bo po pod­skar­bie­go stad­ni­ku, i w ojca się wda­ło.

Da­lej dy­sz­lo­wy wa­łach po za­gwoż­dże­niu ku­lał, choć mu nic nie bę­dzie, ale na gno­ju musi stać póki wy­do­brze­je. Na jego miej­sce z przy­prząż­ki wziąć gnia­de­go, to z dy­sz­lo­wą nie pój­dzie rów­no i ta się bę­dzie za­cią­gać. Sło­wem, już z temi koń­mi sa­me­mi bie­dy do­syć. Cho­mą­ta wszyst­kie re­pa­ra­cyi po­trze­bo­wa­ły. W domu albo do ko­ścio­ła to się lada sznu­rem za­mo­ta, przy­wią­że, za­ła­ta sia­ko tako, a w dal­szą dro­gę nie spo­sób. I wstyd lu­dzi i nie­wy­go­da: cią­gle stój, a wiąż.

Brycz­ka po nie­bosz­ce, nie moż­na po­wie­dzieć, bar­dzo po­rząd­na, ano i tej przy­pa­trzyw­szy się, de­fek­ta się zna­la­zły. Far­tuch eks­tra sfa­ty­go­wa­ny i od desz­czów się po­ścią­gał a po­łu­pał, na bu­dzie dziur kil­ka, przed­nia oś nie­pew­na, jed­no koło z ob­rę­czą ob­lu­zo­wa­ną, lusz­nie wy­cheł­ta­ne.

Za­ra­zem po­strzegł, że o niej mowy być nie może. Dro­gi wę­gier­ski wó­zek choć trzę­są­cy, trze­ba było brać.

Tom już po­sta­no­wił tego dnia, do masz­tar­ni i wo­zow­ni po­szedł­szy.

Chłop­cu sier­mięż­kę nową, ku­pić, był mus. Tłu­mo­ko­wi mo­je­mu, oprócz dwóch sprzą­żek, nie bra­kło nic tak da­le­ce.

Ale tu do­pie­ro ver­bum per­so­na­le, gar­de­ro­ba moja.

Ja tu oko­ło Ja­sień­ca nie wie­le po­trze­bu­ję: do kogo się będę ubie­rał?! Na po­wsze­dni dzień w le­cie, ki­tel bia­ły, zimą ko­żu­szek albo li­siur­ka krót­ka, i po wszyst­kiem; do War­sza­wy zaś, mię­dzy ob­cych, gdzie jak cię wi­dzą tak cię pi­szą, psim swę­dem się nie obej­dzie.

Mogę po­wie­dzieć, żem mało co do suk­ni pa­rad­niej­szych za­glą­da­jąc, krom świąt i imie­nin, nie do­brze sam wie­dział co tam jest. Sta­ry Waw­rzy­niec, na wio­snę prze­wie­trzył do­byw­szy z ku­frów suk­nie i fu­tra, po­tem po­za­my­kał i na­tem się skoń­czy­ło. Pa­mię­ta­łem, że po nie­bosz­czy­ku dzia­dzie i ojcu do­sta­tek i za­pas jest wszyst­kie­go, a ry­sie jesz­cze z-pra­dziad­ka: nie fra­so­wa­łem się do tej pory. Aż gdy przy­szło my­śleć o wo­ja­żu, trze­ba było i wy­bór zro­bić i przy­mie­rzać.

Ka­za­łem z Wło­da­wy żyd­ka Ma­jor­ka przy­wieźć, wie­dząc że ro­bił, by­wa­ło, i dla Sa­pie­hów i u Fle­min­ga na dwo­rze: wie­dzia­łem że obe­drze, ale na to rada jaka?!

Gdy­śmy ku­fry i sza­fy wy­ła­do­wy­wać za­czę­li, ażem się zdu­miał wła­sne­mu bo­gac­twu, bo de­lij, kon­tu­szów, żu­pa­nów, pół­żu­pa­ni­ków, ubra­nia z wę­gier­ska i hu­sar­ska i pa­sów i okryć wszel­kich zna­la­zła się mno­gość strasz­na. I nie mogę po­wie­dzieć, tyl­ko że Waw­rzy­niec do­glą­dał po­czci­wie, bo żeby gdzie mól nad­we­rę­żył; ale dużo się zle­ża­ło i spło­wia­ło, a gdy mie­rzyć przy­szło, wszyst­ko z nie­bosz­czy­ka dzia­da i ojca na mnie było za­wiel­kie: wi­sia­ło jak wór.

Ma­jo­rek zaś, ma­jąc w tem swo­ją kal­ku­la­cyę, na wszyst­ko gło­wą ki­wał, mó­wiąc, że tak się już lu­dzie nie no­szą, i że jak ja się przy­stro­ję po sta­re­mu, w War­sza­wie na uli­cach pal­ca­mi mnie będą wy­ty­ka­li.

Nie było rady, więc wes­tchnąw­szy do Boga, ja­kom to zwykł czy­nić przy każ­dej oko­licz­no­ści, mu­sia­łem oj­cow­skie trzy gar­ni­tu­ry dać na ręce ży­dow­skie do prze­rób­ki, wa­ru­jąc so­bie, aby mi skraw­ki co do naj­mniej­sze­go ka­wał­ka wszyst­kie od­dał, aby się… nie pro­fa­no­wa­ły po ob­cych rę­kach.

Sza­bel do tego dwie Waw­rzy­niec do­brał ze sto­sow­ne­mi rap­cia­mi, a buty sa­fia­no­we bar­dzo do­bre, po ojcu, przy­szły na mnie jak ulał.

Pi­szę to tyl­ko, abym księ­dzu ka­no­ni­ko­wi, do­bro­dzie­jo­wi mo­je­mu oso­bli­we­mu oka­zał, ja­kie­gom fra­sun­ku na­py­tał, żem przez ty­dzień ten cho­dził z gło­wą, jak­by w niej kto mełł.

Trze­ba było wszyst­ko ko­nu­oto­wać, aby o ni­czem nie za­po­mnieć, tan­dem ob­my­śleć tak, aby po dro­dze i w mie­ście nie ku­po­wać raz wraz.

Zda­wa­ło się ot już, dzię­kuj Panu, wszyst­ko, a tu Waw­rzy­niec przy­cho­dzi: za­po­mniał pan o tem; albo w nocy mi we śnie się na­su­wa z tej apre­hen­syj to i owo: koń­ca temu nie było. Do­pie­roż gdy przy­szło pró­bo­wać pa­kun­ku. Ka­za­łem wó­zek wę­gier­ski pod ga­nek za­to­czyć, a to się w nim nie mo­gło po­mie­ścić!

Już ten nie­szczę­śli­wy wy­bór mój w dro­gę po­wi­nien był być prze­stro­gą, abym nie je­chał, ale sło­wo się dało!

Sta­ro­ści­na nie do­syć że mnie opry­mo­wa­ła oso­bi­ście, jesz­cze przy­sła­ła umyśl­ne­go, do­wia­du­jąc się kie­dy jadę i na kar­te­lu­szu do­pi­sa­ła no­ta­be­ne: "nie ga­daj­że przed ni­kim, że za sta­ro­stwem je­dziesz, i że się o nie sta­rasz. "

Za to wdzię­czen jej być mu­sia­łem, bo po­li­ty­kiem nie bę­dąc, ta­jem­ni­cy tak z tego jak z ni­cze­go w świe­cie nie my­śla­łem czy­nić.

TV ty­dzień tedy aku­rat, uni­ka­jąc fe­ral­ne­go po­nie­dział­ku, we wto­rek na­de­dniem by­łem go­tów do wy­jaz­du. Aż ze staj­ni daje znać Chwe­dor, że bu­ła­ny co miał w dy­sz­lu iść, jeść nie chce i cze­goś drży. Ze­rwa­łem się do staj­ni; w isto­cie koń był cho­ry: w dro­gę go nie za­prządz. Mu­sia­łem dla da­ne­go sło­wa, u eko­no­ma wziąć wil­cza­te­go pod wa­run­kiem, choć wie­dzia­łem że i ogo­nem mer­da i ty­łem bije. Ale to tyl­ko póki się nie uj­dzie.

Do wiel­kie­go go­ściń­ca, jak je­go­mo­ści do­bro­dzie­jo­wi wia­do­mo, od nas, po gro­blach i pia­skach opę­ta­nych pięć mil. Za­raz na dru­giej mili, koło jed­no oka­za­ło się, że urwa­nia po­trze­bu­je.

Sta­łem u kuź­ni do­bre go­dzin dwie.

I com w Wy­go­dzie miał po­pa­sać, trze­ba było za­no­co­wać, bo i bu­rza na­cią­ga­ła wiel­ka.

Au­ste­ryą je­go­mość do­bro­dziej pew­nie pa­mię­tasz, bo ona z daw­nych cza­sów jesz­cze stoi, mie­ścić się jest gdzie; wprost tedy za­jeż­dżać ka­za­łem. Bud­ka jed­na sta­ła w niej sa­ską modą, po­rząd­na i ko­nie od niej u żło­bu już naj­rza­łem do­bre, ro­słe. Lu­dzi się dwóch koło nich krę­ci­ło. Mało na to zwa­ża­jąc, izbę so­bie ka­za­łem dać, tłu­mok dla bez­pie­czeń­stwa do niej znieść, a sam dla po­wie­trza, bo przed bu­rzą w izbach dusz­no było, sze­dłem pod słu­py.

Tu… pa­trzę, stoi ktoś zda­la i mnie się też przy­glą­da bacz­nie. Człek był z cu­dzo­ziem­ska ubra­ny bar­dzo chę­do­go, z pań­ska wy­glą­da­ją­cy, mina gę­sta, twarz przy­jem­na. Są­dzić o nim było trud­no zda­la, bo że te­raz dla kró­la wszy­scy się po­prze­bie­ra­li fran­cuz­ką modą, mógł być swój, mógł i cu­dzo­zie­miec.

Z fi­zy­ogno­mii wno­sząc, zdał mi się lub niem­cem albo frau­cu­zem, w czem się nie omy­li­łem.

Cho­ciaż sta­li­śmy zda­la od sie­bie, pierw­szy mnie sa­lu­to­wał i po­czął się przy­bli­żać zwol­na; cze­mu nie bar­dzom był rad z ra­cyi ję­zy­ka, in­ne­go krom swo­je­go i ła­ciń­skie­go nie zna­jąc.

" Im się zbli­żał bar­dziej, tem mi się przy­jem­niej­szym wy­da­wał; ja­koż po dziś dzień nie mogę po­wie­dzieć in­a­czej, tyl­ko że był eks­tra-mi­łym a za ser­ce chwy­ta­ją­cym jak rzad­ko.

Dzi­ko­ści a nie­uf­no­ści w cha­rak­te­rze mym nie ma­jąc, nie co­fa­łem się wi­dząc, że roz­mo­wę chce za­wią­zać.

Rzekł tedy naj­przód nie­złą pol­sz­czy­zną, tyl­ko z cu­dzo­ziem­ska za­ry­wa­jąc wy­mo­wą, że wie­czór był dusz­ny i bu­rzy się spo­dzie­wać na­le­ża­ło.

Po­twier­dzi­łem tę ob­ser­wa­cyą, rad że mu nasz ję­zyk nie obcy. Wnet się za­wią­za­ła mię­dzy nami roz­mo­wa z ła­two­ścią wiel­ką, bom nie znał czło­wie­ka jako ten, coby się prę­dzej umiał przy­swo­ić.

Nie ba­wiąc za­pre­zen­to­wał mi się jako ka­wa­ler La Por­te, po­rucz­nik nie­gdy puł­ku ksią­żąt Mas­sal­skich, od­daw­na w Pol­sce już ba­wią­cy i na wiel­kich dwo­rach zna­jo­my.

Przy­znał się, iż zdy­zgu­sto­wa­ny od Ra­dzi­wił­łów i San­gusz­ków, u któ­rych re­zy­do­wał, do War­sza­wy cią­gnął, ma­jąc tam pew­ne wi­do­ki.

Jam też na­zwi­sko swo­je mu wy­ja­wił, nie ta­jąc, że do sto­li­cy w pry­wat­nych dążę in­te­re­sach.

Roz­mów­ny bar­dzo i przy­le­ga­ją­cy jak rzad­ko, przy­stał do mnie, w roz­mo­wie sy­piąc ksią­żę­ty a pa­na­mi, z któ­ry­mi, jak po­wia­dał, w wiel­kiej był za­ży­ło­ści. Zda­ło mi się tedy, że taką ma­jąc kon­fi­den­cyą z ma­gna­ta­mi i mnie­by mógł być po­mo­cą. Dla­te­gom był ze szcze­gól­ną dlań aten­cyą. A że dla mnie na wie­cze­rzę coś z do­mo­wych za­pa­sów przy­go­to­wa­no, choć z nie­śmia­ło­ścią wiel­ką od­wa­ży­łem się go in­wi­to­wać na mój chleb po­dróż­ny.

Przy­jął to bar­dzo wdzięcz­nie, wy­zna­jąc otwar­cie, iż za­pa­sów z sobą nie wiózł żad­nych, a gdy­by nie ja, mu­siał­by się ży­dow­ską rybą i kwa­śnem pi­wem su­sten­to­wać: to mi wiel­ką uczy­ni­ło przy­jem­ność. Wie­cze­rza była pro­sta, ale choć fran­cuz do pań­skich pul­pe­tów był na­wy­kły, wca­le nią nie po­gar­dził. Raz i dru­gi na­pi­li­śmy się wód­ki sta­rej, któ­rąm miał z sobą, a i ta mu wy­bor­nie sma­ko­wa­ła.

Przy sto­le zaś roz­mo­wa się na do­bre wsz­czę­ła, któ­rą chęt­nie prze­dłu­żał, upro­siw­szy so­bie wód­ki do cie­płej wody i tak ją po­pi­ja­jąc. Przy­czem ja od­mien­ny gust oświad­czy­łem, wy­zna­jąc, że wód­kę osob­no, a wodę osob­no lu­bię, ale mię­sza­nych nie zno­szę.

Anim się po­strzegł, jak mi cią­gle bzdu­rząc do póź­na za­ba­wił, miał bo­wiem dyk­te­ry­jek o róż­nych pa­nach na­szych mno­gość taką, że gdy­by kury pierw­sze nie za­pia­ły, do bia­łe­go dnia­by mu ich star­czy­ło.

Jam słu­chał i śmiał się, moc Bożą ad­mi­ru­jąc w tym czło­wie­ku, ja­kie­gom do­tąd nie wi­dział. Sło­wo mu pły­nę­ło tak, że się ani za­jąk­nął, a toby frasz­ką było, gdy­by la­da­ja­kie; lecz u nie­go do­bo­ro­we jak zbo­że z pod młyn­ka wy­ska­ki­wa­ło, że cią­gle się tyl­ko za boki trze­ba było trzy­mać a w ręce kla­skać: tom też ob­ser­wo­wał, że o ko­bie­tach dużo albo i nad­to mó­wił a nie­szcze­gól­nie, choć twier­dził, że mało u któ­rej nie by­wał w ła­skach. W tem go zaś re­flek­to­wać nie moja rzecz była.

Tak z tym La­por­tem prze­ba­rasz­ko­waw­szy do pierw­szych ku­rów, szli­śmy na sia­no spać.

Na­za­jutrz zaś, po­nie­waż dro­ga w jed­ną, wio­dła stro­nę, co­śmy mie­li każ­dy z osob­na do brycz­ki leźć i drze­mać wlo­kąc się po pia­skach, usa­do­wi­li­śmy się ra­zem na brycz­ce La­por­ta, da­lej zdą­ża­jąc ku War­sza­wie.

Jemu się i tego dnia gęba nie za­my­ka­ła. Do­je­cha­li­śmy do po­pa­su w naj­lep­szej ko­mi­ty­wie, tak żem so­bie z nie­go przy­ja­cie­la obie­cy­wał, któ­re­go mi sam Bóg ze­słał ku po­mo­cy.

Z mowy jego wno­sząc, wiel­kie­go su­kur­su mo­głem się spo­dzie­wać, po­wia­dał bo­wiem, że dlań drzwi były wszyst­kie otwo­rem, że znał wszyst­kich, ko­cha­li go moż­ni, a ucho miał ła­ska­we i na po­ko­jach kró­lew­skich.

Tem wię­ce­jem go me­na­żo­wał i le­piej kar­mił.

Już tego dnia pró­bo­wał ze mnie wy­cią­gnąć nie­któ­re oko­licz­no­ści ty­czą­ce się for­tun­ki mej, sto­sun­ków, mia­no­wi­cie z czem je­cha­łem, ja­kie mia­łem środ­ki w sto­li­cy, i był­bym mu na­ra­zie wy­spie­wał wszyst­ko, gdy­by nie in­struk­cya pani sta­ro­ści­nej; wstrzy­ma­łem się tedy, aż­bym ka­wa­le­ra le­piej po­znał, nie dla su­spi­cyi żad­nej, bom tej nie miał, ale przez po­słu­szeń­stwo dla pani Mo­tuń­skiej ciot­ki i do­bro­dziej­ki.

Zdą­ży­li­śmy na noc­leg, we­dle pla­nu mo­je­go, do wio­ski na trak­cie, któ­rej na­zwi­ska nie po­mnę dziś, alem ją miał za­no­to­wa­ną, że au­ste­ryą do­brą w niej zna­leźć moż­na i po­ży­wić się w po­trze­bie.

Jaby sam ja­dąc cu­dze­go nie łak­nął, bom z do mu ru­szył upro­wi­do­wa­ny na jed­ną oso­bę, ale fran­cu­za kar­mić po­cząw­szy, już mi nie wy­pa­da­ło się go po­zby­wać, zwłasz­cza że co­raz mi się po­trzeb­niej­szym wy­da­wał.

Na noc­leg za­jeż­dża­jąc, pa­trzę ja, że sie­ni były otwar­te na­prze­strzał, stoi w po­środ­ku po­wóz pań­ski, tyl­ko co wy­przę­żo­ny, a lu­dzie się oko­ło nie­go zwi­ja­ją. Fran­cuz już zda­le­ka cze­goś wy­pa­tru­ją­cy, gdy to zo­ba­czył, pręd­ko bar­dzo z brycz­ki sko­czył i po­biegł tak, że mnie to wpra­wi­ło w zdu­mie­nie.

Kie­dy spoj­rzę, pod­jeż­dża­jąc aż przed au­ste­ryą, stoi oso­ba uro­dzi­wa, lat śred­nich, twa­rzy pięk­nej i wiel­ce uj­mu­ją­cej, ko­bie­ta; o ilem miar­ko­wał, lat może trzy­dzie­stu, oczu czar­nych, dziw­nie eks­pre­syj­nych, a fran­cuz do niej przy­padł­szy, w rękę ją ca­łu­je i coś już pa­ple po­uf­nie a pręd­ko. Wtem obo­je jak sta­li, po­braw­szy się, za­raz we­szli do au­ste­ryi i zni­kli mi z oczów.

Jam się tedy in­sta­lo­wał w iz­deb­ce jed­nej, jaka była, jak się oka­za­ło obok tej pani, z któ­rą już mój La­por­te pro­wa­dził roz­mo­wę, jak­by kto suk­nie trze­pał. Ni­cem ja z niej zro­zu­mieć nie mógł, oprócz że z sobą w wiel­kiej byli kon­fi­den­cyi.

Fran­cu­za ani było sły­chać, tak ugrzązł u owej… pani, a jam się roz­gasz­czał o wie­cze­rzy my­śląc, któ­rej mi się po­ło­wa za­osz­czę­dzić mia­ła, bom su­po­no­wał że La­por­te do jej­mo­ści za­pro­szo­ny zo­sta­nie.

W tem się nie omy­li­łem, lecz nad­spo­dzie­wa­nie wszel­kie się sta­ło, iż gdym ja do bi­go­su mo­je­go miał sia­dać, fran­cuz wszedł na­pa­stli­wie pro­sząc i za­kli­na­jąc mnie, abym do pani straż­ni­ko­wej, któ­ra mnie chce po­znać, szedł na po­dróż­ną prze­ką­skę.

Na­próż­no go re­flek­to­wa­łem żem był po po­dróż­ne­mu odzia­ny, w bu­tach ko­zło­wych, w ki­tlu lek­kim, a tak się nie go­dzi­ło pre­zen­to­wać da­mie, któ­rą z na­zwi­ska zna­łem. Wie­dzia­łem że wdo­wą była od lat kil­ku, a chwa­lo­no ją po­wszech­nie z we­so­łe­go hu­mo­ru i pań­skiej fan­ta­zyi.

Nie po­mo­gło to i pra­wie gwał­tem po­cią­gnął mnie do izby, gdzie pani straż­ni­ko­wa już na nas u sto­łu za­sta­wio­ne­go cze­ka­ła. Nig­dym się tak przy­ję­tym być nie spo­dzie­wał, co mnie pra­wie skon­fun­do­wa­ło, nie­tyl­ko bo­wiem wy­szedł­szy prze­ciw mnie, rękę po­da­ła do po­ca­ło­wa­nia, lecz wspo­mniaw­szy fa­mi­lią i ciot­kę sta­ro­ści­nę, w spo­sób tak przy­ja­ciel­ski ani­mo­wać się ra­nie sta­ra­ła, iż mnie to wprost za ser­ce chwy­ci­ło.

Nie będę księ­dzu ka­no­ni­ko­wi taił, iż zdaw­na dam nie wi­du­jąc, a do ob­co­wa­nia z płcią bia­łą nie bę­dąc na­wy­kły, zo­sta­łem, mogę po­wie­dzieć, ocza­ro­wa­ny przez straż­ni­ko­we.

A ja­kem nie miał nim być, kie­dy tak wdzięcz­nej po­sta­ci, ja­kem żyw nie spo­tka­łem, ani żeby mi się tak uprzej­mie uśmie­cha­ła, a tak pa­trza­ła na mnie. Wpraw­dzie rów­nie albo i mi­lej jesz­cze wdzię­czy­ła się do fran­cu­za, lecz co na moją sche­dę przy­pa­dło, star­czy­ło, by upo­ić.

Sie­dli­śmy tedy do sto­łu, do któ­re­go jej­mość parę bu­te­lek wina z po­wo­zu przy­nieść ka­za­ła, a fran­cuz pod­cza­szo­wał przy niem, i sam su­sząc kie­lisz­ki i mnie zmu­sza­jąc do tego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: