Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rebelia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
2 listopada 2007
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rebelia - ebook

Trzydziestotrzyletni Błażej Pindel boleśnie odczuwa terror aroganckiej kultury młodości, wpełzającej w najintymniejsze sfery życia. Świat starych ludzi jest wyszydzany i schodzi do podziemia. Pewnego dnia konspiracyjna grupa emerytów, uznawszy Pindela za „wybrańca”, wykonuje nad nim mistyczny zamach siekierą. Bohater przeobraża się w zdziadziałego Kolumba i wyrusza na tajemniczą wyspę, gdzieś w zaświatach. Wyspą rządzi dyktator, Wielki Bobas, a poddani niewolniczej pracy, wyklęci staruszkowie mumifikują młodzieńcze ciała najcudowniejszych okazów zachodniej cywilizacji, od Jamesa Deana, przez Brigitte Bardot, Jima Morrisona, po dzisiejsze gwiazdy popkultury. Misją Kolumba jest wywołanie geriatrycznej rewolucji i przywrócenie „starego świata”.

Rebelia jest fantazmatyczną, na poły liryczną, na poły groteskową podróżą człowieka przez własne przemijanie i śmierć. Sieniewicz tworzy mitologię starości, zrodzoną z buntu wobec spychania jej w sferę tabu. W dogasającej egzystencji widzi lustro najpełniejszego człowieczeństwa, przesłaniane fałszywymi mirażami hedonistycznej estetyki. To opowieść o rebelii starców, którzy odważyli się sprzeciwić rzeczywistości permanentnego liftingu, by powiedzieć stanowcze: „Nie! Uważajcie, nadchodzimy!” To rok ‘68 à rebours.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-169-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cytat

Były to czasy, gdy młode twarze uchodziły za święte obrazy.

Moja Żyrardynko… Nareszcie!

Jeszcze wczoraj byliśmy umęczonymi juwenar-bajterami Wielkiego Bobasa. Dzisiaj z jego martwych rączek wyszarpujemy naszą wolność. Będą na pewno kpić i szydzić, że przypominamy jedynie zmarzlinę starego mięsa, którego od dawna nikt nie nazywa ludźmi. Ale to bez znaczenia. W moim sercu pozostaniesz najpiękniejszym człowieczym ogrodem. Chciałbym całować twoje piersi i szyję, chciałbym wtulić się w twój brzuch i uda, lecz moje ciało zapada się w obezwładniającą ciszę. Usta i język zaczynają śnić biały, niekończący się sen, oczy uciekają do wewnątrz, jakby odkryły piątą stronę świata. Obiecuję – całować cię będę w niebie lub w piekle, tylko nie wypuść mojej dłoni.

Proszę cię, przytul mnie mocniej…

Niebawem świt. Zielona śliwka wyskoczy z oceanu, jaśminowe światło obleje opustoszałe domki, zdewastowane młodnie i plastinaria. My nie doczekamy słonecznika. Spojrzenie zastygnie w pociemniałym obrazie i zapachnę ludzkim trupem… Pamiętasz? Tak bardzo marzyliśmy o tym zapachu przez ostatni ogród, wdychając chininę nad bezwonnymi jak plastik zwłokami.

Obejmij mnie, obejmij mnie mocniej…

Pod skórą zbiegają się lipcowe śliwkowiśnie dzieciństwa. Chcą ruszyć w podróż ze spakowanymi walizkami obrazów. Widzę plecy ojca – napięty trójkąt mięśni, po którym spływa pot. Błysk kosy podpala pszeniczne łany i podrywa skowronka do lotu. Cienie drzew przypominają archipelagi podmywane przez słonecznikową falę. Piegowaty dzieciak przykłada hubę do spieczonych warg. Aż trudno uwierzyć, że istniał tamten świat i my w nim, osobno, bez siebie. Kiedyż to było?…

Jeszcze mocniej, jeszcze. Przytul mnie…

Zimno wpełza przez głowę i stopy, kąsa wnętrzności jak żmije. Gdy dojdą do serca, ciało zmieni się w popielaty wór. Wtedy wyjdzie na jaw, że wszystko, co zdołaliśmy zmieścić pod zmęczonymi powiekami, było prawdziwym życiem, a nie złudzeniem oszalałych młokosów, którym zbyt długo nie potrafiliśmy powiedzieć: dość! Jakże łatwo mylą śmierć z nieśmiertelnością, jakże bezmyślnie odwracają porządek cudów. Ich niemowlęcy Jezus przemienia chleb w ciało, wino w krew i nigdy nie dorośnie do Golgoty.

Teraz to mało ważne. Teraz trzeba patrzeć Wiosence-Śmierci prosto w twarz. I śmiać się, śmiać! Za kilka kropel staniemy się starym jak świat skandalem. Dwa osiemdziesięcioletnie trupy na przekór cywilizacji Wielkiego Bobasa… Nie bój się, proszę… Nasza śmierć będzie nieodwołalnym faktem. Żal mi tylko, że nie zobaczę rozdziawionych ust dziewłopców, oburzenia chłopczynek, ich bezradnej furii. Jeśli odkryją nasze ciała za sto i więcej ogrodów, będą zmuszeni inaczej opowiedzieć minioną epokę. Pod skamieniałym worobiowem odkryją nieusuwalną starość – nasze ostateczne zwycięstwo zza grobu. Stanę się Tutenchamonem w złotej masce bezczasu, ty – ukochaną Anchesenton, a w naszych ciałach przetrwa dawny porządek, wypędzeni bogowie… Obu-obu, uchy-uchy – laur zdobyły dwa staruchy! Uchy-uchy, obu-obu – przechytrzyli gołowąsów, będą solą w młodym oku!… Uśmiechnij się, proszę… Twój uśmiech sprawia, że śmierć zakwita niczym kwiat.

Moja kochana Żyrardynko, wycięliśmy im niezły numer. Nasz numer życia… Przemijalność została ocalona…

Umieramy, przepiękna staruszko! Wyciągamy nogi, szorując zimnymi piętami po niewidzialnym niebie.

Żyrardynko… Jestem szczęśliwy…

***

Późną jesienią nadszedł czas wypadających z okien Batmanów.

Późna jesień była zawsze niebezpiecznym okresem – w wątpliwym świetle stawiała porządek świata. Bulimiczna ciemność pochłaniała popołudnia i poranki. Dni uginały się pod naporem mroku, wiodły szczątkowy żywot. Zegary ścienne i te na rękę traciły znaczenie, pod rozjaśnionymi kloszami lamp, niczym ćmy późnojesienne, migotały odblaski, refleksy, półcienie, wsączając do głów domowników niepokój. Wieczorami dłoń podobna do psiej łapy rysowała na szybie zapotniałe słońca, ale noc zostawiała po sobie odciski zmrożonych kwiatów, zasłaniające widok podwórka, bezlistnej wierzby i białej syrenki, której śniła się korona królowej szos.

A za oknami ciała małych Batmanów uderzały o zeszklone mrozem przydomowe rabaty…

Kiedy jednak patrzyło się na ziemię z niedostępnego zwykłym śmiertelnikom oddalenia, wszystko wyglądało inaczej – Batmani spadali pod postacią czarnych jabłek. Świat był ogromną jabłonią. Jej korzenie sięgały piekła, a pąki na najwyższych gałązkach dotykały raju. Żeby określić wiek tego drzewa, należałoby zliczyć słoje wszystkich sekwoi na świecie i pomnożyć przez wiek madame Jeanne Calment. Pory roku zmieniały się szybko – chwila za chwilą.

Pod jabłoń przychodziła Wiosenka-Śmierć. Przypominała znane w wielu miastach stare wariatki, które na przekór chłodnej aurze noszą fantazyjne tiule, letnie sukienki i tanecznym krokiem mijają zdziwionych przechodniów. Nierzadko śpiewają pod nosem piosenkę, czasami nie dają dojść do głosu niewidzialnemu rozmówcy. We włosy mają wpięte zawsze świeże kwiaty.

Wiosenka dokładnie przeszukiwała trawę, zbierając opadłe przedwcześnie jabłka do rozłożonej chusty. Robiła z nich młode wino. Zamykała dziecięce zwłoki w beczkach i dodawała korzenne przyprawy. Po fermentacji, gdy kości spadły już na dno, przelewała płyn do pękatych flasz i przenosiła do księżycowej piwniczki. Ludzie znali wina gronowe, ziołowe, kochali porto, madery, tokaje. Wiosenka-Śmierć lubiła inne gatunki. Na górnych półkach leżakowały cierpkie w smaku, czarne jak smoła guerniki oraz pełne ognistego blasku i piekącej słodyczy inkwizytaje. Na środkowych dotykały się szklanymi brzuchami zawiesiste birkenały, błękitnawe w odcieniu samobóje, różowe i kwaskowate epidematy. W dolnych rzędach nabierały mocy ateismuty o piołunowym smaku i lekkie nonpanemy na przystawkę. W oddzielnych koszyczkach znalazło się miejsce dla win najmłodszych. Wiosenka nazwała je batmankami. Zgniłozielony kolor świadczył o krótkim czasie fermentacji, po wypiciu zaś kilku kieliszków myśli zaczynały rechotać niczym żaby w porosłym grubą rzęsą stawie.

Wiosenka-Śmierć co wieczór siadała na księżycowej werandzie z kilkoma flaszami batmanek i patrzyła zamglonym okiem na połyskującą miliardami światełek jabłoń. Samotność to fluorescencyjny robak, więc zalewała go rytualnie, aż pojawiała się żaba, potem następna i następna. Robak nie był już sam.

– Spotworniałam z przepicia, do diaska… Jabol, nieszlachetny trunek! Ale co robić, pić trzeba, taka karma – oblizywała ciemny meszek pod nosem.

Ot, czasy – starej zapijaczonej Śmierci. Nieszczęsnej menelki, wyzbytej grozy ostatecznych spraw. Jej danse macabre wywołałby dzisiaj poruszenie równie wielkie jak podanie nóżek w galarecie w lokalu klasy C.

Nazajutrz znów rozłożoną chustę zapełniały czarne jabłka. O zmierzchu znów – jedna, druga flaszka. Gdy wydawało się, że Wiosenki nie czeka nic poza alkoholową wiecznością, wystąpił nowy objaw pijaństwa: wieczorna czkawka-batmanka. Czknęła Wiosenka raz – z ust wyleciała jasna gwiazdka, czknęła drugi – kolejna, jeszcze jaśniejsza gwiazdka.

Tu ż przed czknięciem Wiosenki pewien mężczyzna ogarnął mętnym spojrzeniem niebo i usiadł na ławce. Popołudnie było bezwietrzne. Park spowijał łagodny szkarłat, choć podpływały już pierwsze fale wieczornej czerni. Raptem wydeptaną ścieżyną nadeszły dwie małe dziewczynki w prześwitujących sukienkach. Mężczyzna dojrzał niewykształcone cycuszki i owal cip. Wielkich, rozrośniętych ponad wiek! Jedna z dziewczynek wycedziła znienacka:

– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Więc popatrz sobie. Popatrz!

Druga pulchną rączką zaczęła sypać piach na głowę mężczyzny. Ziarenka ściekały niczym woda zaczerpnięta ze strumyka, a ironiczny uśmieszek pełgał na twarzach szkarłatnych od zmierzchu. Usta lśniły kropelkami krwi podobnymi do świeżo zerwanych wiśni. Mężczyzna patrzył jak zahipnotyzowany na dziecięce intymności. Pod czaszką dźwięczał mu głos:

– Z prochu w proch. Gap się! Gap! Piękne są nasze cipy!

Dziewczynki, chwyciwszy się za rączki, zniknęły między drzewami. Na niebie zapłonęła pierwsza gwiaździsta iskra i zaraz zgasła nad pobliskim blokiem. Meteoryt w listopadzie? Pomieszanie z poplątaniem jak te dziewczynki! Prorocza anomalia niebieska potwierdza rozprężenie ziemskich sfer – przemknęła mężczyźnie gorzka myśl. Skrzywił się, jakby rozgryzł ziarnko pieprzu.

Tym mężczyzną był Błażej Pindel, trzydziestotrzy-letni posiadacz mocno znoszonego kostiumu jamniczka Tupty w garderobie nazywanej miastem wojewódzkim. Od pewnego czasu Pindlowi zaczęły przydarzać się przygnębiające historie. Pod swoim oknem znajdował coraz więcej Batmanów, w bramie domu dopadała go banda ośmiolatków z pepeszami, szantażując, że jeśli nie przyłączy się do nich, wpakują mu serię w brzuch. Co kilka dni otrzymywał list polecony, w którym rada pedagogiczna uprzejmie informowała o przyznaniu mu miejsca w osiedlowym przedszkolu. Chodził tam, tłumaczył, wyjaśniał – na próżno. Doprowadzony uporem dyrektorki do granic wytrzymałości, postanowił przy paniach przedszkolankach pokazać siusiaka, by ostatecznie się przekonały, czy z niego Błażejek, czy Błażej. Dyrektorka żachnęła się, urażona:

– To po co mi pan głowę zawracał i miesiącami przysyłał podania? Oj, ludzie, zgubi was to odejmowanie sobie lat. – Poprawiła muszelkowe loki nad czołem, by wreszcie jedną ręką manifestacyjnie wykreślić go z listy, a drugą – pokazać drzwi.

Pindel oczywiście żadnych podań nie pisał… Lecz to nie wszystko! Gdy wychodził z domu, nieważne, o jakiej porze – rankiem, po południu, wieczorem, zmotany browcami czy trzeźwy jak szpadel, w tym samym momencie otwierały się drzwi kamienicy z naprzeciwka i mała, garbata staruszka o lasce, przebiegłszy nadzwyczaj chyżo ulicę, przecinała mu drogę. Tuż przed nosem! Jej zdecydowanie przypominało kawaleryjską szarżę starszych ludzi na otwierające się na przystankach drzwi autobusów. Pindel natychmiast przystawał, by nie przewrócić staruszki, a ona dreptała gdzieś dalej, zostawiając po sobie zapach walerianowych kropli.

– Halo, proszę pani!… Przepraszam! – próbował zatrzymać ją któregoś razu.

Cwana bestyjka! Ubrana w zimowe buty zapomnianej już marki Podhale, przyciasny kubraczek, grubą chuścinę – szybko znikała za rogiem ulicy. Niby nic ważnego, jednak powtarzalność sytuacji sprawiała, że nie mogło być mowy o przypadku! Staruszka stanowiła niepokojącą zagadkę.

Przed dwoma dniami znowu otrzymał przesyłkę. Został „szczęśliwym” posiadaczem złotej karty do małpiego gaju. Znowu zdurniał. W dołączonej ulotce „pani Misia” zachwalała długie zjeżdżalnie, dmuchane skocznie i trampoliny, zapewniała stokrotnie, że Pindel będzie mógł zjeżdżać na pupie i że wyszaleje się za wszystkie czasy. Oczywiście pod czujnym i wykwalifikowanym okiem „pani Misi, pani Kici i pani Cici”.

Teraz te dziewczynki… Złudzenie i prawda, realność i fantom. Na co mi ta cała przebieranka? Po kilkuminutowej szamotaninie zdołał zdjąć pluszowy pysk.

Rozkołysany przed chwilą dzwon usnął w kościelnej wieży. W parku nie było żywej duszy. Kapuśniaczek światła sączył się z pordzewiałych lamp, zdezelowane ławki przypominały czterokopytne zwierzęta, a ustawione między nimi małe śmietniki – patologiczne krasnale z przekrzywionymi czapkami. Patrząc na księżyc, Pindel nie dostrzegł Wiosenki. Znak, że dysponował jeszcze czasem, mimo iż zbliżał się do wieku, w którym nekrolog z jego nazwiskiem nie wywołałby większego skandalu.

A miało być tak cudownie. Jeśli dla Wiosenki świat był wielkim drzewem jabłoni, to dla Błażeja Pin-dla stał się obitą lustrami garderobą, w której trwał nieprzerwany bal. Rzeczywistość, jeszcze do niedawna osądzana krytycznie jako za duża, to znów za ciasna, teraz wydawała się idealnie dopasowana. Ludzie zakładali najwymyślniejsze stroje i maski, wyszukane ciuszki i fatałaszki. Przebrać się, zmienić, ucharakteryzować ciało i język – tym żyła garderoba nocą i dniem. Trwał bałwochwalczy karnawał formy i sezonowych mód. Przez garderobę kroczył paradny pochód. Słowa: normalny, zwyczajny, uchodziły za karygodną obelgę, więc każdy musiał być egzotyczny, wyszukany i kuriozalny. A lustra mnożyły fantastyczne warianty. I człowiek stawał się niepowtarzalny w imię zasady: de gustibus non est disputandum. Egzystencję zaczęto nazywać przymierzaniem, prawdę – migotliwą grą między tym, czym jest człowiek, a tym, czym może zostać.

Ze wszystkich kątów garderoby dochodził jeden krzyk: ekstazo, trwaj! W imię Id i Ego, i Superego! O tożsamości mówiono, że jest efektem wciąż nowych kreacji. Wszystko, co jeszcze wczoraj szlachetne i dobre, dzisiaj wyglądało na staroświeckie. Co złe i brzydkie kilka dni temu, raptem uzyskiwało powszechne uznanie i aprobatę. Czasami tylko, przy pospiesznym zmienianiu strojów, pojawiał się lęk: jak wyglądałoby ciało pozbawione kostiumu? Bez duszy – tiulu, flauszu, tafty, atłasu?… Wyglądałoby koszmarnie i – co najgorsze

– staro! A starość to rodzaj bezbronnej nagości, której niczym nie da się okryć. Obowiązywała także niepisana umowa, że nikt nie ośmieli się tknąć garderobianych ścian. Z dwojga złego lepiej zawierzyć dotykalnej iluzji niż ryzykować doznanie pustki, gdyby w ścianie zrobiła się dziura.

Pierwszym kostiumem Pindla była Wojownicza Marchewka – efekt jego ekologicznych fascynacji. Później był Hipisowskim Kartoflem i Chrupkiem „Absolut”

– to wynik zainteresowania teoriami anarchistycznymi i metafizyką codzienności. Miłe złego początki… Beztroska maskarada pchnęła go ku zgubie. Pindel nie przewidział brzemiennych skutków – strój zaczął dominować, nie bacząc na starzejące się ciało swego twórcy. Może stąd te infantylne sygnały – przedszkole, złota karta do małpiego gaju? Kostiumy zawładnęły Pindlem. I to jakie – karykaturalne płody fantazji! Czy może domagać się powagi istnienia, jeśli zostaje kartoflem, chrupkiem, jamniczkiem? Chrup mu w dupę! Tupta jego kartoflana mać!

Z początku niczego nie żałował. Całkowicie poddał się władaniu garderobianych miraży, ich przymierzalni i luster. Mógł być wszystkim, a świadomość, że owo wszystko jest płynną formą, pozwalała nie przywiązywać zbytniej wagi ani do własnego losu, ani – tym bardziej – do losu innych. Szczególnie uwielbiał zachodzić do miejsca utrzymanego w klimacie mlecznego baru. Siedzieli w nim przebierańcy, których garderobiani musieli dawno temu zwinąć interes, zostawiając jakieś niedokończone, liche stroje. Uwielbiał stanąć w drzwiach i ogarnąwszy spojrzeniem pijaczków pochylonych nad cienkim barszczem, kurewki dziobiące marchewkę, żebraków z kaszą gryczaną na zębach i wielu innych bywalców baru, huknąć na tłustą kucharę:

– Po dwa de volaille'e na głowę! Kartą płacę!

Najgorsze jednak, że niegroźne szaleństwo zmieniło się w koszmar. Od kilku miesięcy pysk Tupty schodził coraz trudniej. Dopasowywał się. Wrastał. Każdego dnia około południa jakaś siła tajemna nakazywała Pindlowi zmieniać się w psa.

Dzisiaj rano kolejny malec roztrzaskał się na chodniku, leżał okryty całunem czarnego płaszczyka. Nikt, ale to nikt nie zauważył groteskowego nieszczęścia, gorszącego kłamstwa i hucpy, pod którymi tkwiła naga prawda. Garderoba przekroczyła granice własnego złudzenia. Co takiego wisi w powietrzu, że szlachetność Batmanów roztrzaskuje się wraz z mózgiem na jezdniach, chodnikach, przydomowych rabatach?… Twarz Błażeja wykrzywił grymas. Język wyswobodził się z kagańca. A język bez kagańca to dzika, sensożerna bestia. Zagryza znaczenia i żyje z garderobą w horrendalnej symbiozie. Choćby takie stare słówko „Bóg” – uwolniony język dogryzł się do jego szpiku i z pogruchotanej kości wypłynęły „Demiurgi”, „Absoluty”, „Praprzyczyny”, „Transcendencje”, „Pierwsze Energie”. Słownik stał się śmietnikiem.

Gdzieś z głębi wieczornego nieba Pindel usłyszał pomruk. Czknęło się, czknęło Wiosence. Czkawka-batmanka: gwiazdka trzecia, gwiazdka czwarta. Echo pomruku przemknęło nad drzewami. Przez sierpowaty księżyc przemknął cień. Wiosenka rzuciła pustą flaszą w najbliższą chmurę. Sypnęło pierwszym śniegiem.

Media nazywały Batmanów gwiazdami nowej ery, telewizja organizowała cotygodniowe konkursy Extra-Batmana na najbardziej spektakularny skok. Matki, osuszywszy łzy, udzielały wyczerpujących wywiadów między reklamami aerodynamicznych kostiumów a wypowiedziami wirtualnych filozofów o tym, że tylko język jest twórcą garderoby.

– Co było pierwsze: język-kura czy garderoba-jajko? Co począć, jeśli kura zmienia się w rozgdakaną bestię? – zapytał sam siebie Pindel i ruszył przez park do domu, z pyskiem Tupty pod pachą, podobnym teraz do głowy błazna.

Drzewa przypominały zgrabiałe dłonie. Wznosiły ku niebu proszący lament, rzucały na ziemię rękawiczki cieni. Był blisko wyjścia, gdy wtem stanął jak wryty… Zza pnia wychynęła starcza głowa z kępami włosów na potylicy. Oczy zamrugały, jakby niedowierzając, że widzą Pindla. Po chwili niezwykle ostrożnie wysunął się grubiutki korpus i patykowate nogi. Tajemniczy ktoś, ni to człowiek, ni to mara, zaczął bić pokłony, przywołując kogoś ręką. Zza drzewa obok wyjrzał ktoś następny. I dalejże kłaniać się, wołać kolejnych.

Stareńkie ktosie wyłaziły spomiędzy drzew. Trochę ludzie, trochę zjawy. Okrąglutcy, pulchni, chudzi, wiórowaci. Deski, szczapy, pączki, bączki. A wszystkie – niedołężne, stetryczałe. Przypominały drewniane świątki, ustawione na skrzyżowaniach zapomnianych dróg.

Słaby refleks ślizgał się po pomarszczonych twarzach, skóra miała kolor okorowanego drewna spalonego słońcem, wysmaganego deszczem… Zmierzwione brody zwisały prawie do kolan, oczy słały pożądliwe spojrzenia, jakby był listonoszem z emeryturą w torbie.

Pindel zrobił krok do przodu, ktosie – krok w tył. Pindel – trzy kroki rakiem, ktosie – w przód kroki trzy. Odrzucił pysk Tupty, ktosie wyrzuciły ręce na boki niczym grupka chińskich staruszków na ćwiczeniach tai-chi. Zaczął coś podejrzewać… Gdyby wygładzić zmarszczki… ogolić brody… gdyby cofnąć czas ciał i starość potraktować na wspak… tak, tak!… Przed Pindlem stanęły zjawy przyjaciół z garderoby. Fatalne qui pro quo! Viola jest przecież wciąż niezłą laską, a przed sobą widział ktosia z piersiami do pępka. Pudlik, zawołany latin lover, a tutaj – ktoś-piernik, zdziadziały ktoś-zgred. Mewa, blondyna, której powab zapierał dech, tutaj – ktoś-prukwa, stary miech. Słyszał, jak rzęzi i kaszle „kchy, kchy”, „kche, kche”. Inni też! Za lat pięćdziesiąt takie spotkanie – trudno. Ale dzisiaj?

– Cześć, rex, cześć, rex! – wychrypiał uroczyście staruszek o twarzy Wafla. Tego, co miał wszystkie kapele z Seattle. Wafel i Pindel byli kiedyś jak bracia.

– Cześć, rex, cześć, rex! – zewsząd padły powitania.

Pudlik zarzucił Pindlowi na ramiona brązowy kostium niczym gronostajowy płaszcz. Wafel podniósł pysk Tupty i wcisnął mu na głowę. Mocno, aż zapiekło, Pindel poczuł krew. Ktosie byli wniebowzięci.

– Cześć, rex! Cześć, rex! – krzyknęli w zachwycie.

Łzy kapały po brodach. Pindel zrozumiał, że przed jego oczami ujawnił się porządek spoza zwykłego poczucia miesięcy i lat. Oto czas odsłonił swój sekretny mechanizm – pokazał, jaką miarę stosuje drugi, poza-garderobiany świat. Nie koniec na tym – naraz, pośród nocy śnieżnej, listopadowej, usłyszał pieśń:

My ze spalonych snów,

My z głodujących jaw.

Za strach i lęk, za lata łez,

Już zemsty nadszedł czas.

– I raz, i dwa, i trzy, i razem! – Wafel wybił rytm nogą.
Więc zarepetuj broń

I w gołowąsa mierz!

Słychać już stuk lasek o bruk,

Brzmi geriatryczny śpiew.

– I raz, i dwa, i trzy, lecimy dalej! – znów Wafel, noga, rytm, trzecia zwrotka:

Więc naprzód, starcy, marsz.

Świat ignoruje nas.

Lecz zadrży młódź i zginie młódź

Z ręki wiekowych mas.

Pindel kompletnie się rozkleił. Ach, wyszła do niego starcza przyszłość przyjaciół. Zza sekretnej tarczy czasu! Jednak Wafel coraz uważniej rozglądał się wkoło. Pindel błyskawicznie pojął, w czym rzecz – ktosie nie mogły sobie pozwolić na dekonspirację.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: