Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rekin z parku Yoyogi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Rekin z parku Yoyogi - ebook

Joanna Bator wraca w swoim pisarstwie do Japonii, której poświęciła swój debiutancki zbiór esejów „Japoński wachlarz”. Choć jest teraz znacznie bogatsza w doświadczenia i wiedzę o kraju oraz jego mieszkańcach, nie utraciła wrażliwości na głęboką odmienność kulturową.

Autorka zabiera czytelnika do miejsc, o jakich nie można przeczytać w folderach biur podróży i przewodnikach turystycznych. Wraz z nią wkraczamy do lasu samobójców w Aokigaharze, wyprawiamy się do opuszczonego miasteczka Nichitsu będącego ulubionym celem eksploratorów ruin i wdzieramy się do Akihabary, twierdzy otaku, zamkniętych w sobie fanów japońskiej popkultury. Również parki, kaplice, herbaciarnie, małe bary w peryferyjnych dzielnicach i wielkie sklepy w ekskluzywnej Shibuyi stają się fascynującym tematem antropologicznych i filozoficznych dociekań.

Prawdziwym tematem Rekina z parku Yoyogi zawsze są jednak ludzie – mieszkańcy Japonii z ich umiejętnością kontemplacji świata, wyjątkowo chłonną i twórczą kulturą oraz siłą, która pozwala im się podnieść nawet po tak dramatycznych wydarzeniach, jak trzęsienie ziemi u wybrzeży Honsiu w marcu 2011 roku.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-340-8
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ma­po­wa­nie. Trzy ścieżki

Je­sień 2010 roku była jesz­cze bar­dziej świe­tli­sta i ja­sna, niż bywa na ogół w To­kio. Liście miłorzębów długo po­zo­sta­wały zie­lo­ne i w końcu nie­po­strzeżenie, nie­mal z dnia na dzień, potężne drze­wo koło mo­je­go domu stanęło w ja­skra­wożółtych płomie­niach, a najlżej­szy po­dmuch wia­tru spra­wiał, że sypało iskra­mi. Star­sze pa­nie w białych płócien­nych ka­pe­lu­szach i far­tu­chach, przy­gar­bio­ne, pałąko­no­gie i nie­wiel­kie jak skrza­ty, co ran­ka z wielką zaciętością za­mia­tały chod­nik, ale za­raz po ich odejściu po­kry­wała go war­stwa liści o ser­co­wa­tym kształcie. Za­in­spi­ro­wał on nie­gdyś Go­ethe­go do na­pi­sa­nia miłosne­go wier­sza dla Ma­rian­ne, ko­lej­nej miłości jego życia. Pod tek­stem dwa własnoręcznie przy­kle­jo­ne przez wiesz­cza list­ki spla­tają się w miłosnym uści­sku i jed­no­cześnie od­chy­lają od sie­bie.

W Ja­po­nii miłorząb bu­dzi nie tyl­ko sko­ja­rze­nia miłosne. Liście od wieków używa­ne są jako śro­dek wspo­ma­gający pamięć, a star­si lu­dzie z upodo­ba­niem zbie­rają je­sie­nią orzesz­ki gin­ko, brodząc wśród liści, nad którymi uno­si się prze­ni­kli­wy za­pach fer­men­ta­cji. Do­cie­rał on do mo­je­go okna, które przez całe dnie po­zo­sta­wało sze­ro­ko otwar­te, bym przy pra­cy mogła się cie­szyć po­wie­trzem, w którego je­sien­nej czy­stości czułam też nie­kie­dy po­wiew nie­da­le­kie­go oce­anu. Kie­dy obróciłam wzrok lek­ko w pra­wo, mogłam do woli przyglądać się górze Fudżi, do­brze wi­docz­nej tyl­ko o tej po­rze roku, kie­dy wszyst­ko jest przej­rzy­ste, oczysz­czo­ne z let­niej wil­go­ci i zmęcze­nia. Zima mijała równie spo­koj­nie, ka­me­lie kwitły ja­skra­wo i wyglądały jak cu­kro­we róże, by sta­rzeć się po­wo­li i po­dob­nie jak człowiek, który więdnie, wiot­cze­je i po­kry­wa się brązo­wy­mi plam­ka­mi. Ich ago­nię wśród zeschłych traw fo­to­gra­fo­wałyśmy z moją japońską przy­ja­ciółką, którą prze­ko­nałam, że ta wer­sja prze­mi­ja­nia piękna ma co naj­mniej tyle samo god­ności co śmierć ka­mi­ka­dze. Kie­dy pew­nej lu­to­wej nocy spadł pierw­szy i je­dy­ny tej zimy śnieg, miesz­kańcy dziel­ni­cy przyglądali się z za­chwy­tem, jak osia­da na kwia­tach śliw, o po­nad mie­siąc wy­prze­dzających w kwit­nie­niu wiśnie, a dzie­ci lepiły małe po­kracz­ne bałwan­ki, które wkrótce rozpływały się w nicość.

Wszyst­ko wy­da­wało mi się już zna­jo­me i oswo­jo­ne, a ka­ta­stro­fa przyszła znie­nac­ka, mimo iż od daw­na prze­po­wia­da­no, że prędzej czy później musi się zda­rzyć. To­kij­skie wieżowce na Shin­ju­ku na­gle stały się giętkie, jak­by zbu­do­wa­no je z or­ga­nicz­nej sub­stan­cji, a nie z be­to­nu, szkła i sta­li, po­dob­ne roz­kołysa­nym ukwiałom, a lu­dzie roz­pierz­chli się między nimi jak ławi­ce ryb w zmąco­nej wo­dzie.

Je­de­na­ste­go mar­ca wiel­kie trzęsie­nie zie­mi, które do­tknęło północ­no-wschod­nią część wy­spy Hon­siu, pociągnęło za sobą tsu­na­mi o potędze, ja­kiej nikt nie prze­wi­dział. Wiel­ka czar­na fala zmiotła mia­sta i wio­ski, uniosła stat­ki, pociągi, sa­mo­cho­dy i domy, na których da­chach sie­dzie­li prze­rażeni lu­dzie. Wkrótce po­tem nastąpiły wy­bu­chy w elek­trow­ni ato­mo­wej w Fu­ku­shi­mie i doszło do skażenia nu­kle­ar­ne­go. Ta naj­większa w po­wo­jen­nej japońskiej hi­sto­rii ka­ta­stro­fa pochłonęła po­nad dwa­dzieścia trzy tysiące ludz­kich ist­nień. Nie tyl­ko wy­spa Hon­siu zo­stała prze­su­nięta, lecz także zmie­niło się na­chy­le­nie ziem­skiej osi. Pod­czas mar­co­we­go trzęsie­nia zie­mi cały świat zo­stał potrącony, jak­by bo­gi­ni Ama­te­ra­su spoj­rzała na nie­go z uko­sa i nie­za­do­wo­lo­na z tego, co wi­dzi, kopnęła go swą nie­biańską stopą, by przy­po­mnieć, że lu­dzie są tyl­ko pion­ka­mi w roz­gryw­ce znacz­nie potężniej­szych sił. Ja­po­nia, w której od po­nad de­ka­dy mościłam swoją niszę i od­naj­do­wałam co­raz więcej po­wodów, by wra­cać, zmie­niła się bez­pow­rot­nie. Czar­ny cień owej ka­ta­stro­fy po­ja­wia się w pew­nym mo­men­cie w tej książce i prze­wi­ja przez nią jak dym z Fu­ku­shi­my.

W prze­ci­wieństwie do wie­lu cu­dzo­ziemców nie opuściłam jed­nak Ja­po­nii. Wy­je­chałam tyl­ko na parę ty­go­dni. Kie­dy wylądowałam w Lip­sku na mo­ich pierw­szych nie­miec­kich tar­gach książki, w prze­szklo­nym gma­szy­sku Mes­se, pełnym światła i po­wie­trza tak su­che­go, że włosy ko­biet strze­lały iskra­mi, oto­czył mnie tłum ko­sple­je­rek. Dziew­czy­ny, które znikły z to­kij­skie­go most­ku Jin­gu, od­ro­dziły się w po­sta­ci rosłych Nie­mek, ale to nie je­dy­na prze­mia­na, bo wśród barw­ne­go tłumu były mówiące po nie­miec­ku smagłe i smukłe piękności o mig­dałowych oczach, bli­skow­schod­nie oda­li­ski z rozłożysty­mi bio­dra­mi, Słowian­ki o wy­so­kich kościach po­licz­ko­wych i przy­najm­niej dwie pol­skie stu­dent­ki, które mnie roz­po­znały. Eu­ro­pej­ki mul­ti­kul­ti w ko­stiu­mach po­sta­ci japońskiej man­gi, ani­me, kom­pu­te­ro­wych gier uwiel­bia­nych przez chłopaków z to­kij­skiej Aki­ha­ba­ry wydały mi się, zmęczo­nej między­kon­ty­nen­talną podróżą i wciąż wstrząśniętej, nie tyl­ko do­sko­nałą me­ta­forą współcze­sności, lecz także pew­ne­go ro­dza­ju zna­kiem, ja­kie­go szu­ka­my w tych mo­men­tach życia, kie­dy pociąga nas ra­czej jed­no­znacz­ność prze­zna­cze­nia niż nie­znośna przy­god­ność przy­pad­ku.

Cza­ro­dziej­ki, ko­smit­ki, an­dro­id­ki, wo­jow­nicz­ki, lo­li­ty i lo­lit­ki, gim­na­zja­list­ki z bro­nią la­se­rową, błękit­nowłose, z ko­ci­mi uszka­mi, króli­czy­mi ogon­ka­mi, w spódnicz­kach le­d­wo przy­kry­wających pupę i bu­tach na plat­for­mach, w różowych fal­ba­nach, ko­ron­ko­wych pa­ste­lach, otu­lo­ne w go­tycką czerń, z węglo­wy­mi ocza­mi, twa­rza­mi bla­dy­mi ni­czym du­chy ze sta­rych japońskich opo­wieści, usta­mi jak wyciętymi nożem pa­trzyły na mnie przez szkła kon­tak­to­we w prze­rażających ko­lo­rach.

Po tar­gach spędziłam kil­ka ty­go­dni w południo­wo-wschod­niej Azji, gdzie spo­ty­kałam wy­ka­ta­pul­to­wa­nych z Ja­po­nii eks­patów, a na­szym głównym te­ma­tem rozmów był po­ziom skażenia, wia­ry­god­ność licz­ników Ge­ige­ra i stron in­ter­ne­to­wych po­dających najświeższe dane o „gorących punk­tach”. Wyspę Koh Sa­mui, którą pamiętałam jako miły mały raj, ide­al­ny na chwilę re­flek­sji i wy­tchnie­nia, aku­rat na­wie­dził taj­fun. Łamał drze­wa i zdzie­rał da­chy, a z przej­rzy­ste­go zwy­kle mo­rza uczy­nił skłębio­ne piekło. Za­mknięto port i lot­ni­sko. Uwięzio­na całe dnie na za­fo­lio­wa­nym ta­ra­sie z małżeństwem bry­tyj­skich pro­fe­sorów fi­zy­ki jadłam naj­ostrzej­sze cur­ry świa­ta, które go­to­wała nam bab­cia, właści­cie­la ośrod­ka, i pa­trzyłam na wzbu­rzo­ne mo­rze w ko­lo­rze po­myj. Fale wy­rzu­cały na zde­wa­sto­waną plażę zdechłe psy, ko­ko­sy i opa­ko­wa­nia z na­pi­sem „Hel­lo Kit­ty”. Czułam, że moja przy­go­da z Ja­po­nią jesz­cze się nie skończyła, i pomyślałam z buńczucz­nym słowiańskim fa­ta­li­zmem, że ktoś, kto przeżył Czar­no­byl, nie ugnie się przed Fu­ku­shimą. Kie­dy taj­fun zo­sta­wił nas w spo­ko­ju, ru­szyłam w drogę.

Wróciłam do To­kio, kie­dy prze­kwi­tały wiśnie. Sa­ku­ra fu­bu­ki, śnieg wiśnio­wych płatków, wyglądał tak samo jak za­wsze i na­wet na zglisz­czach północ­no-wschod­nich miast lu­dzie ob­cho­dzi­li ha­na­mi. Oca­lałe drze­wa za­kwitły. Wiśnio­wy śnieg wi­ro­wał nad łodzia­mi, które fala po­rzu­ciła w głębi lądu, nad pro­wi­zo­rycz­ny­mi ba­ra­ka­mi, nad do­ma­mi spiętrzo­ny­mi w prze­dziw­ne in­sta­la­cje zagłady, w par­kach i ogro­dach po­rzu­co­nych mia­ste­czek w za­mkniętej zo­nie wokół dymiącej elek­trow­ni.

Tek­sty zgro­ma­dzo­ne w tej książce od­dają moje doświad­cze­nie za­miesz­ki­wa­nia w Ja­po­nii, two­rze­nia w niej własnej prze­strze­ni rze­czy­wi­stej i sym­bo­licz­nej. Tę prak­tykę su­biek­tyw­ne­go ma­po­wa­nia pro­wadzę od chwi­li, kie­dy je­sie­nią 2001 roku wy­siadłam na lot­ni­sku Na­ri­ta, by spędzić dwa lata w kra­ju mi nie­zna­nym. Pierwszą mapą był Japoński wa­chlarz. Opi­suję w nim to, cze­go doświad­czyć można tyl­ko raz – pierw­sze spo­tka­nie z Ja­po­nią, która wkrótce stała się częścią mo­je­go życia w taki sposób, w jaki zaj­mu­je je miłość. A ta jest za­wsze wy­ni­kiem prze­zna­cze­nia, a nie przy­pad­ku. Gdy­by da­lej pójść śla­dem tej me­ta­fo­ry, pro­stej i poręcznej jak bam­bu­so­we pałecz­ki, to moja pierw­sza książka o Ja­po­nii jest za­pi­sem ocza­ro­wa­nia i namiętności, pod­czas gdy ta, którą Czy­tel­nik do­sta­je do rąk, to efekt zagęszcze­nia opi­su.

Moja dro­ga roz­gałęzia się na trzy ścieżki, po których po­ru­szam się nie­li­ne­ar­nie i które krzyżują się w wie­lu miej­scach. Gdy­by je na­kreślić, po­wstały ob­raz przy­po­mi­nałby plan jed­nej z to­kij­skich dziel­nic, gdzie uli­ce rzad­ko są równo­ległe, jesz­cze rza­dziej pro­sto­padłe, a przejścia pro­wadzą pod zie­mią i nad nią, gdzie po piętro­wych es­ta­ka­dach da­le­ko­bieżne pociągi, białe, połyskli­we węże, prze­my­kają tak szyb­ko, że nie da się spoj­rzeć w oczy podróżnym. W tym la­bi­ryn­cie uda­je się jed­nak spo­tkać przy­pad­kiem sta­rych zna­jo­mych, a niektóre po­sta­ci, jak Ha­ru­ki Mu­ra­ka­mi, na­wet częściej niż raz.

Idę tro­pem nie­sa­mo­wi­tości, ale­go­rii, he­te­ro­to­pii. Ścieżka nie­sa­mo­wi­tości jest naj­star­sza i przy­po­mi­na mi o uro­ku pierw­sze­go spo­tka­nia z Ja­po­nią, która mnie za­dzi­wiła i nie prze­sta­je za­dzi­wiać. Nie­sa­mo­wi­te! Za­pew­ne po­wta­rzałabym to słowo do końca życia, gdy­bym zo­stała w Ja­po­nii, ale zdaję so­bie sprawę, że jest ono częścią mo­je­go pry­wat­ne­go słowni­ka, gdzie­kol­wiek je­stem. „Dzięki bo­wiem dzi­wie­niu się lu­dzie obec­ni, jak i pierw­si myśli­cie­le, zaczęli fi­lo­zo­fo­wać; dzi­wiły ich początko­wo nie­zwykłe zja­wi­ska spo­ty­ka­ne co­dzien­nie, później z wol­na sta­wa­li wo­bec zja­wisk związa­nych z Księżycem, Słońcem, gwiaz­da­mi i wo­bec po­wsta­nia wszechświa­ta”, mówi Ary­sto­te­les w Me­ta­fiz­ce. Bez dzi­wie­nia się nie ma nie tyl­ko fi­lo­zo­fii, lecz również an­tro­po­lo­gii, li­te­ra­tu­ry i re­por­tażu. Nie ma twórcze­go życia. Ścieżka nie­sa­mo­wi­tości wie­dzie za­tem przez to, co za­dzi­wiające, nie­zro­zu­miałe, olśnie­wające, zbi­jające z tro­pu, tam, gdzie swoją go­dzil­lo­watą gębę po­ka­zu­je nie­sa­mo­wi­tość freu­dow­ska. A ta wciąga nas pod spód co­dzien­ności w jakże pociągającą grozę i ta­na­tycz­ny mrok.

Dru­ga ścieżka, ale­go­rycz­na, skłania mnie do porównań, bo z Ja­po­nii i in­nych miejsc jak dotąd za­wsze wra­całam do Pol­ski, by w końcu po­go­dzić się z fak­tem, że jest to w pe­wien sposób nie­unik­nio­ne, wy­ni­ka bo­wiem ra­czej z wewnętrzne­go przy­mu­su niż z bier­ności czy przy­pad­ku. Tyl­ko tu moja oso­bi­sta mi­kro­hi­sto­ria spla­ta się z mi­kro­hi­sto­riami in­nych lu­dzi w ten szczególny sposób, który daje wspólno­ta języka i doświad­cze­nia. Ktoś cy­tu­je mi na przykład parę wersów z Białej bluz­ki i odsyłają mnie one do Wrocławia mo­jej stu­denc­kiej młodości, do dzie­lo­ne­go z przy­ja­ciółką miesz­kan­ka nie­opo­dal domu Ta­de­usza Różewi­cza, którego usiłowałyśmy po­dej­rzeć przez okno, i raz, albo tak nam się wy­da­wało po wi­nie Lieb­frau­milch, wy­pi­tym pod kwitnącymi for­sy­cja­mi, zo­ba­czyłyśmy głowę po­ety w au­re­oli złote­go światła. Mi­kro­ko­smos zmysłowej pamięci! Mój pępek, który pol­ska ar­tyst­ka na­zwała „blizną po mat­ce”, jest również blizną po ma­cie­rzy.

Trze­cia ścieżka wie­dzie śla­dem he­te­ro­to­pii. Ter­min użyty przez Mi­che­la Fo­ucault w słyn­nym wykładzie O in­nych prze­strze­niach jest na ogół źle ro­zu­mia­ny i uprasz­cza­ny. He­te­ro­to­pia to dziw­ne miej­sce, inne i nie­sa­mo­wi­te, w którym to, co zwykłe, od­bi­ja się jak w krzy­wym zwier­cia­dle, uka­zując nową, za­ska­kującą twarz. Stąd pa­trzy się na świat z uko­sa w zna­cze­niu, ja­kie tej per­spek­ty­wie nadał Sla­voj Žižek. Wra­cam do he­te­ro­to­pii jak do sta­rej zna­jo­mej. Przez lata oswoiłam to słowo i przy­kroiłam na swój użytek. Stało się częścią mo­jej oso­bi­stej hi­sto­rii wy­ob­co­wa­nia i bez­dom­ności, a od kie­dy zaczęłam pisać po­wieści, sama czuję się jak he­te­ro­to­pia, za każdym ra­zem na nowo za­sko­czo­na, że w moje „inne miej­sce” życia i tek­stu przy­by­wają wciąż lu­dzie i mówią, że czują się tu u sie­bie. Ścieżka he­te­ro­to­pii pro­wa­dzi tam, gdzie nie­sa­mo­wi­tość daje o so­bie znać jak trzęsie­nie zie­mi i wi­dzi­my na­gle re­ki­na w par­ku Yoy­ogi.

Trze­ba coś zro­bić z re­ki­nem, który po­ja­wił się w tak nie­spo­dzie­wa­nym dla ryby miej­scu, zmie­niając je nie do po­zna­nia. Nie można zo­sta­wić re­ki­na na traw­ni­ku! Re­kin z par­ku Yoy­ogi pra­gnie opo­wieści.Re­kin z par­ku Yoy­ogi

W lu­tym to­kij­scy po­li­cjan­ci zna­leźli re­ki­na w par­ku Yoy­ogi. Do­wie­działam się o tym nad miską z ryżem i su­ro­wym tuńczy­kiem, który stanął mi w gar­dle oko­niem. Re­kin łoso­sio­wy miał półtora me­tra długości, był świeży, lecz wy­pa­tro­szo­ny. Leżał so­bie na traw­ni­ku, jak­by przypłynął tam nocą i padł ofiarą Kuby Roz­pru­wa­cza. Albo jak­by spadł z nie­ba, jak w Kaf­ce nad mo­rzem, pięknej książce Mu­ra­ka­mie­go, gdzie deszcz drob­nych ry­bek jest za­po­wie­dzią in­nych nie­pojętych wy­da­rzeń. A może ktoś po pro­stu re­ki­na przy­niósł? Po­li­cja przy­chy­la się do tej dru­giej hi­po­te­zy i mówi o bez­praw­nym po­rzu­ce­niu re­ki­na, pod­le­gającym ka­rze prze­wi­dzia­nej w po­dob­nych sy­tu­acjach. To zna­czy w sy­tu­acji bez­praw­ne­go pod­rzu­ce­nia, nie­ko­niecz­nie re­ki­na, bo na­wet w kra­ju cza­sem tak nie­wia­ry­god­nym jak Ja­po­nia re­ki­ny łoso­sio­we w par­ku to rzad­kość. Re­kin po­ja­wił się w japońskich me­diach. Był gwiazdą wie­czor­nych wia­do­mości z To­kio. Dzien­ni­karz o spiętej twa­rzy i nie­co re­ki­nim uśmie­chu z przejęciem re­la­cjo­no­wał wy­da­rzenie. Od­niosłam wrażenie, że się boi, jak­by wie­dział coś więcej.

Park Yoy­ogi znaj­du­je się w dziel­ni­cy Ha­ra­ju­ku i gra­ni­czy z za­le­sio­nym, dzi­kim nie­mal te­re­nem świątyni Me­iji. Aby do­stać się tu głównym wejściem, trze­ba przejść przez sławny mo­stek Jin­gu nad to­ra­mi ko­lej­ki Yama­no­te. Kie­dyś zbie­rały się na nim ko­sple­jer­ki, dziew­czy­ny w ko­stiu­mach po­sta­ci z man­gi i ani­me. Sława tych piękności daw­no prze­kro­czyła gra­ni­ce Ja­po­nii, a ich stro­je ko­pio­wały ame­ry­kańskie gwiaz­dy pop. Gwiezd­ne księżnicz­ki, lo­lit­ki, an­dro­id­ki, isto­ty nie z tej zie­mi za­sty­gały w wy­stu­dio­wa­nych po­zach, aby inni mo­gli po­dzi­wiać ich kunszt i urodę, a turyści ciągnęli co­raz tłumniej. Przy wejściu do par­ku co nie­dzie­la tańczy gru­pa japońskich Elvisów. Głębiej, wśród drzew, można spo­tkać mu­zyków śpie­wających i grających zasłucha­nym drze­wom, tan­ce­rzy bu­toh, dziw­ne po­sta­ci wy­ma­chujące sa­mu­raj­ski­mi mie­cza­mi, za­ko­cha­ne pary i bez­dom­nych ukry­tych z dala od cie­kaw­skich spoj­rzeń, ze swo­im schlud­nie spa­ko­wa­nym do­byt­kiem, który rozłożą nocą, gdy park znów będzie należał do nich. I do spa­dających z nie­ba re­kinów.

Ta­jem­ni­cza spra­wa. Jed­na z po­szlak wie­dzie od mar­twe­go re­ki­na z par­ku Yoy­ogi do po­bli­skiej re­stau­ra­cji su­shi. Po­dob­ny re­kin był tam wy­eks­po­no­wa­ny na wy­sta­wie jako zachęta dla klientów. Wiel­bi­cie­le japońskiej kuch­ni wiedzą, że wiel­ka su­ro­wa ryba to świet­ny sposób, by po­bu­dzić ape­tyt prze­chod­niów. Po­dob­no re­kin za­in­te­re­so­wał ja­kie­goś ar­tystę i pod ko­niec dnia, gdy według japońskich wyśru­bo­wa­nych stan­dardów re­kin nie był już wy­star­czająco świeży, by go zjeść na su­ro­wo, właści­ciel po­da­ro­wał go rze­czo­ne­mu twórcy. Dal­szy los re­ki­na z re­stau­ra­cji su­shi po­zo­sta­je nie­zna­ny. Może w par­ku Yoy­ogi zna­lazł się właśnie ten po­rzu­co­ny przez ar­tystę. Może całkiem inny. Wiel­ka sza­ra ryba w de­li­kat­ne cętki leżała na świeżej tra­wie w par­ku Yoy­ogi, sta­no­wiąc wy­zwa­nie dla co­dzien­ności i zdro­we­go rozsądku.

Li­te­ra­tu­ra jest ob­sza­rem, na którym, jak w par­ku Yoy­ogi, co­dzien­ność łączy się z tym, co nie­by­wałe i nie­pojęte. Pi­sarz sta­je twarzą w twarz z ta­jem­nicą, bo świat, w którym re­ki­ny spa­dają z nie­ba, nie jest mniej praw­dzi­wy od tego, w którym po­ru­sza­my się na co dzień. Pierw­szy raz po­czułam to jako czy­tel­nicz­ka, kie­dy w moje na­sto­let­nie dłonie tra­fiło Sto lat sa­mot­ności Márqu­eza. Piękna Re­me­dios od­le­ciała na przeście­ra­dle, a ja chwy­ciłam jego skraj i po­szy­bo­wałam z nią; wie­działam już, że wio­ska Ma­con­do jest nie tyle wymyślona, ile sta­no­wi wy­nik in­ne­go spoj­rze­nia na to, co zna­ne i swoj­skie. Spoj­rze­nia da­ne­go pi­sa­rzom ta­kim jak Márqu­ez. Ten sposób li­te­rac­kie­go przed­sta­wia­nia na­zy­wa się zwy­kle re­ali­zmem ma­gicz­nym. Dziw­ne rze­czy, isto­ty i zda­rze­nia, ta­kie jak od­la­tująca Re­me­dios czy deszcz ryb u Mu­ra­ka­mie­go po­zwa­lają do­strzec ta­jem­ni­czość życia, nie do końca pojętą na­turę przed­miotów, uczuć i związków między ludźmi. W ten sposób uzewnętrznia się też isto­ta li­te­rac­kie­go doświad­cze­nia i jego „sza­leństwo”, o którym pisał Fo­ucault. W zwykłym świe­cie nie jest możliwe, by ko­bie­ta po­frunęła do nie­ba na fur­koczącym przeście­ra­dle, a ryby nig­dy nie spa­dają z chmur, ale w lo­gi­ce opo­wieści oba te wy­da­rze­nia są uza­sad­nio­ne. Jak we śnie w wy­niku prze­su­nięcia i zagęszcze­nia zna­czeń wska­zują na od­mien­ność Re­me­dios, ko­bie­ty wy­my­kającej się sche­ma­tom, obojętnej na wszyst­ko, co uważa się za ważne dla ko­biet, nie­za­in­te­re­so­wa­nej zwy­czaj­nym życiem z in­ny­mi ludźmi. Nie­ziem­skiej. Ryby spa­dające z nie­ba w Kaf­ce nad mo­rzem za­po­wia­dają odwrócony świat, do którego zna drogę ga­dający z ko­ta­mi sta­ru­szek Na­ka­ta. Główny bo­ha­ter wspo­mnia­nej po­wieści Mu­ra­ka­mie­go, młody Kaf­ka, od­kry­je ten świat dzięki temu, kim jest i kim może być.

Re­alizm ma­gicz­ny różni się od fan­ta­sty­ki, która jest rze­czy­wi­stością wy­kre­owaną, całko­wi­cie inną niż ta re­al­na. W prze­ci­wieństwie do fan­ta­sty­ki re­alizm ma­gicz­ny to tyl­ko szcze­li­na, pęknięcie w co­dzien­ności, które po­ja­wia się jak re­kin z par­ku Yoy­ogi i zmu­sza nas do in­ne­go spoj­rze­nia na świat. W co­dzien­ność tek­stu wrzu­co­ne zo­sta­je obce ciało, po­ja­wia się coś dziw­ne­go, nie­sa­mo­wi­te­go, co kwe­stio­nu­je na­sze przy­zwy­cza­je­nia i każe pod­dać na­mysłowi spo­so­by i sku­tecz­ność po­zna­nia. Dru­ga ce­cha re­alizmu ma­gicz­ne­go to pod­ważanie opo­zy­cji, na których zbu­do­wa­ny jest nasz sposób myśle­nia i przeżywa­nia. Hy­bry­dy po­wstałe z połącze­nia prze­ci­wieństw to pra­wo­wi­ci miesz­kańcy li­te­rac­kie­go świa­ta, gdzie dół nie musi być na dole, a noc następować po dniu. Ele­men­ty ma­gicz­ne mają własną lo­gikę, która wpa­so­wu­je się w bieg nar­ra­cji, ale ich obec­ność w tekście nie jest wy­ni­kiem ra­cjo­nal­ne­go prze­myśle­nia. Deszcz ryb, ko­bie­ty za­mie­niające się w sy­re­ny albo prze­woźnicz­ka przez rzekę o młodym cie­le i sta­rej twa­rzy, jak ta z The Fa­mi­shed Road Bena Okri, do­stają się do tek­stu w inny sposób. Ta­kie po­sta­ci spa­dają w opo­wieść jak re­kin w śro­dek par­ku Yoy­ogi. Nie wia­do­mo jak i dla­cze­go. Za­wsze na­gle. Tyl­ko wte­dy są praw­dzi­we, bo nie tyle zo­stały wymyślone, ile przyszły stamtąd, gdzie ro­dzi się samo wymyśla­nie.

Należą do „tek­stu noc­ne­go”. Według po­działu Er­ne­sta Sábato każda opo­wieść dzie­li się na tekst dzien­ny, czy­li to, co sta­no­wi przed­miot świa­do­me­go na­mysłu pi­sa­rza, i na „tekst noc­ny”, czy­li to, co z nieświa­do­mości kie­ru­je naszą myślą i bez cze­go nie byłoby twórczości. „Tekst noc­ny” pełen jest za­sko­czeń, nie­kie­dy gro­zy, ale to również kra­ina, która łączy nas z mi­tyczną pamięcią kul­tu­ry: ar­che­ty­pa­mi i sym­bo­la­mi przez wie­ki po­wta­rza­ny­mi w opo­wieściach ta­kich jak ko­lej­ne, co­raz dzi­wacz­niej­sze, co­raz bar­dziej nie­by­wałe desz­cze spa­dających z nie­ba zwierząt: żab, węży, pająków!

Jeśli w wa­szym ogródku wyląduje któregoś po­ran­ka zie­lo­no­pióra ko­smit­ka z sy­re­nim ogo­nem i skrzydłami anioła, mo­kra od rosy, lećcie w ślad za nią. Zo­staw­cie sta­re kap­cie i ta­lerz po­mi­dorówki. Gdy któregoś dnia w wa­szym par­ku na­gle spad­nie re­kin łoso­sio­wy, przyj­rzyj­cie mu się dokład­nie, do­tknij­cie jego skóry, możecie na­wet spoj­rzeć mu w lek­ko za­mglo­ne oczy i wsa­dzić pa­lec do py­ska. Cza­sem od ta­kich przygód za­czy­na się pi­sa­nie.Bied­na sta­ra ciot­ka

Po­ku­sa wędro­wa­nia po Ja­po­nii śla­dem ulu­bio­nych książek jest sil­na i cza­sem jej ule­gam. Miesz­kam dwa kro­ki od Jiy­uga­oki, gdzie Mu­ra­ka­mi ulo­ko­wał swoją Aoma­me z try­lo­gii 1Q84, wrażliwą zabójczy­nię o małych pier­siach, szorst­kich włosach łono­wych i cel­nym oku. Są chwi­le, kie­dy w tej nie­sa­mo­wi­tej prze­strze­ni między li­te­ra­turą a życiem jej miesz­ka­nie ma­te­ria­li­zu­je się jed­no­cześnie praw­dzi­we i złudne jak po­wi­dok. Na szóstym piętrze zwykłego domu obok sta­cji, tam, gdzie okna są ślepe jak śpiące oczy i nig­dy nie su­szy się pra­nie, miesz­kała kie­dyś Aoma­me. Je­stem pew­na, że właśnie tam. Z ko­lei w Ka­ma­ku­rze koło To­kio, gdzie żył i zabił się Yasu­na­ri Ka­wa­ba­ta, w domu nie­opo­dal ro­do­wej sie­dzi­by Sabu, mo­je­go japońskie­go przy­ja­cie­la, sama niekie­dy słyszę „głos góry” z po­wieści pod tym tytułem. Mówi o nie­uchron­ności prze­mi­ja­nia i ulot­ności rze­czy, bez których nie ist­niałoby pra­gnie­nie utrwa­la­nia i two­rze­nia. Kie­dy spa­ce­ruję po ci­chych ulicz­kach i zaglądam w głąb ogrodów, kie­dy patrzę na słonecz­ni­ki, ta­kie same, ja­kie po­dzi­wiał u kre­su życia bo­ha­ter Ka­wa­ba­ty, Shin­go Oga­ta, wy­chy­lające się ku nie­mu jak twa­rze, na­prawdę go słyszę. Głos góry.

Szu­ka­nie świa­ta poza tek­stem wie­dzie jed­nak na ma­now­ce, bo praw­da opo­wieści rządzi się swo­imi pra­wa­mi. Li­te­ra­tu­ra to nie opi­sy­wa­nie świa­ta, ale stwa­rza­nie no­wej rze­czy­wi­stości. Nie ma więc sen­su wy­po­mi­nać au­to­ro­wi, że dom nie był biały, tyl­ko po­ma­lo­wa­ny na zie­lo­no, czy pro­te­sto­wać, że opi­sy­wa­na pani jest wpraw­dzie właśnie tą panią, ale ab­so­lut­nie nie upra­wiała sek­su ze wspo­mnia­ny­mi pa­na­mi. Między li­te­ra­turą a tym, co na­zy­wa­my re­al­nym świa­tem, za­cho­dzi jed­nak szczególny związek. Słowa, z których pi­sarz utkał dobrą opo­wieść, za­pa­dają w nas, drażnią, jak­by były ha­czy­kiem, który połknęliśmy ni­czym ryba zwa­bio­na przynętą. Nie dają się od­cze­pić. Są co­raz sil­niej­sze i bar­dziej wy­ra­zi­ste. Często bo­le­sne. W końcu za­cho­dzi nie­sa­mo­wi­ta prze­mia­na: słowa stają się ciałem.

Przy­da­rzyło mi się to ostat­nio, kie­dy bie­gałam nad Ta­ma­gawą. To jed­na z to­kij­skich rzek, piękna i chyża. Tra­sa wzdłuż niej cie­szy się po­pu­lar­nością wśród to­kij­skich bie­gaczy, spra­gnio­nych otwar­tej prze­strze­ni i za­pa­chu po­bli­skich gór, skąd Ta­ma­gawa wypływa. Na le­wym brze­gu Ta­ma­gawy piętrzy się ta­ra­so­wo dziel­ni­ca Dene’n Cho­fu, zwa­na to­kij­skim Be­ver­ly Hills, na pra­wym ko­czują bez­dom­ni i gdy­by nie to, że pro­wi­zo­rycz­ne dom­ki tych dru­gich nie mają okien, można by po­wie­dzieć, że żyją z naj­bo­gat­szy­mi to­kij­czy­ka­mi okna w okna.

Naj­pierw po­czułam jej za­pach, tak rzad­ki w kra­ju hi­gie­nistów odór nie­my­te­go od wie­lu dni ciała. Po­tem zo­ba­czyłam zgar­bioną po­stać ko­bie­ty jak­by wy­ta­rza­nej w po­pie­le, przy­cup­niętą na be­to­no­wym na­brzeżu. Miała długie włosy zbi­te w sfil­co­waną masę, która na końcach za­cho­wała czar­ny ko­lor daw­no mi­nio­nej młodości. Tan­det­ne pla­sti­ko­we spin­ki przy­wiodły mi na myśl, i samą mnie to porówna­nie zdzi­wiło, wspo­mnie­nie cmen­tar­nych lam­pek. Ko­bie­ta pa­trzyła w stronę rze­ki, jej ciało spra­wiało wrażenie ule­pio­ne­go z in­nej sub­stan­cji niż my wszy­scy. Jej ciało. To w nie właśnie za­mie­niły się słowa od paru mie­sięcy dźwięczące mi w uszach. Brzmią one: bied­na sta­ra ciot­ka.

Hi­sto­ria bied­nej ciot­ki to wcze­sne opo­wia­da­nie Ha­ru­kie­go Mu­ra­ka­mie­go, które na­pi­sał, gdy jesz­cze nie wie­dział, że wkrótce zo­sta­nie jed­nym z najsław­niej­szych współcze­snych pi­sa­rzy. Opo­wia­da w nim o przy­go­dzie Boku, bo­ha­te­ra, który w różnych wer­sjach będzie al­ter ego Mu­ra­ka­mie­go w ko­lej­nych książkach. Boku jest jed­nym z tych nieszczęśników, którzy próbują pisać. Hi­sto­ria bied­nej ciot­ki to więc także opo­wieść o sa­mym pro­ce­sie twórczym i jego nie­zwykłości. W piękny let­ni dzień Boku ogar­nia nagłe pra­gnie­nie, by na­pi­sać coś o bied­nej ciot­ce. Tak w ogóle żad­nej kon­kret­nej nie ma na myśli. Sce­ne­ria, w której ro­dzi się ta za­ska­kująca dla nie­go chęć, nie jest przy­pad­ko­wa. Boku sie­dzi w par­ku z przy­ja­ciółką i pa­trzy na dwa spiżowe jed­no­rożce: byty, które nie ist­nieją w tak zwa­nej rze­czy­wi­stości. Są przed­sta­wie­niem wy­obrażonych istot, ale jed­no­cześnie – są praw­dzi­we. Słowa „sta­ra ciot­ka” po­ja­wiają się wte­dy w umyśle Boku i rosną jak japoński bisz­kopt. Bied­na sta­ra ciot­ka! Pociągają za sobą ob­ra­zy: krew­na za­pra­sza­na na we­se­la i po­grze­by z obo­wiązku i budząca zakłopo­ta­nie. Tkwiąca przy sto­le „jak pu­sta bu­tel­ka po mle­ku”. Nieładna, za­nie­dba­na, dzi­wacz­na. Ona jed­na nie ma łyżecz­ki, gdy po­da­ne zo­stają lody. Nikt z nią nie roz­ma­wia, nikt jej ni­ko­mu nie przed­sta­wia ani nie pro­si, by bied­na sta­ra ciot­ka wzniosła to­ast i wygłosiła mowę. Nie­przy­jem­ny za­pach jej ciała bu­dzi zażeno­wa­nie i niechęć. Gdy lu­dzie po­tem oglądają ślub­ne fo­to­gra­fie, nikt nie może so­bie przy­po­mnieć, jak na­zy­wa się ta smętna po­stać. Kto ją w ogóle zapro­sił?

Przez całe lato Boku męczy się z biedną ciotką, która nie chce go opuścić. Jest co­raz go­rzej. Któregoś dnia nasz bo­ha­ter spo­strze­ga, że ma ciotkę na ple­cach. Ze słów ozna­czających ciotkę zma­te­ria­li­zo­wało się jej ciało. Tak, przej­rzy­sty, ale wyraźny cień ucze­pio­ny pleców Boku to ona: bied­na sta­ra ciot­ka. Nie ma rady, początkujący pi­sarz nosi ją wszędzie ze sobą. Inni też ją widzą. Każdemu bied­na ciot­ka kogoś przy­po­mi­na, wszyst­kich iry­tu­je. Dla jed­ne­go z ko­legów Boku sta­ra ciot­ka to mat­ka, która pa­trzy pełnym wy­rzu­tu i smut­ku wzro­kiem. Dla in­ne­go – pies, nie­zbyt uda­ny eg­zem­plarz rasy aki­ta. Stra­chli­wa suka, dla której byłoby „le­piej, by uro­dziła się jako cy­ka­da”, bo wte­dy nie zdy­chałaby przez dwa mie­siące w bólach na raka przełyku. Leżała z sondą w żołądku, śmier­działa i cier­piała, bo ktoś nie podjął na czas właści­wej de­cy­zji. Dla ko­lej­ne­go zna­jo­me­go ten mgławi­co­wy byt wcze­pio­ny w ple­cy Boku to na­uczy­ciel­ka z pod­stawówki, na­gle od­grze­ba­na z nie­pa­mięci ko­bie­ta, która pod­czas woj­ny zo­stała strasz­li­wie oszpe­co­na. Też nic przy­jem­ne­go. Przy­ja­cie­le Boku po­pa­dają w przygnębie­nie i za­czy­nają go uni­kać, bo upar­ty byt na­ro­dzo­ny ze słów przy­po­mi­na im o rze­czach, które chcie­li­by pozo­stawić w za­po­mnie­niu: o mat­ce mającej za złe coś, co być może złe było, o suce ska­za­nej przez ludzką bez­myślność na długie ko­na­nie, o na­uczy­ciel­ce z po­pa­rzoną twarzą, której kie­dyś wy­pa­dało oka­zać więcej ser­ca albo przy­najm­niej za­pa­miętać jej imię.

Może niektórym zna­jo­mym Boku przy­chodzą wte­dy na myśl okrut­ne japońskie le­gen­dy o sta­rusz­kach wy­no­szo­nych przez krew­nych na ple­cach na górę śmier­ci, by tam po­rzu­ce­ni ci­cho umar­li i prze­sta­li w końcu za­wa­dzać. Do diabła z biedną starą ciotką!

Boku zo­sta­je sam. Taki jest los pi­sa­rzy, którzy za­miast opi­sać jakiś swój ro­mans, za­war­tość noc­ni­ka czy tak jak Bry­tyj­ka Ka­tie Pri­ce przy­cho­dzić na spo­tka­nia au­tor­skie w sa­mej bie­liźnie i szpil­kach, w pełnej glo­rii sztucz­nych pier­si, włosów i rzęs, wyciągają ja­kieś bied­ne sta­re ciot­ki. Sami so­bie win­ni. Jed­nak opusz­czo­nym przez przy­ja­ciół Boku za­czy­nają się in­te­re­so­wać me­dia. Taka ciot­ka na ple­cach pi­sa­rza to sen­sa­cja, która w od­po­wied­ni sposób naświe­tlo­na może zająć aku­rat dzie­sięć mi­nut po­ran­ne­go pro­gra­mu. Boku z biedną starą ciotką na ple­cach zo­sta­je za­pro­szo­ny do japońskiej te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej, gdzie dziw­ni lu­dzie bie­gają w kółko jak sza­le­ni, robiąc nie­zro­zu­miałe dla nie­go rze­czy. Chce uciec, ale jest już za późno, zo­sta­je wy­pchnięty na wizję.

Co za szok, proszę państwa, tu obec­ny pi­sarz Boku jest na­wie­dza­ny przez du­cha ciot­ki, za­ga­ja dzien­ni­karz. Iście nad­zwy­czaj­na, strasz­na hi­sto­ria, duch bied­nej sta­rej ciot­ki za­czaił się, za­ata­ko­wał i za­miesz­kał w pi­sarzu! Pi­sarz za­prze­cza. Żad­ne­go cza­je­nia się i duchów. To nie tak. Nie? A jak? Dzien­ni­karz zupełnie tra­ci zapał, gdy Boku upar­cie po­wta­rza, że bied­na sta­ra ciot­ka to tyl­ko słowa. Nie ro­zu­mie. Jak to słowa, sko­ro wi­dzi­my na własne oczy biedną starą ciotkę? Na tym po­le­ga pi­sa­nie – uściśla bo­ha­ter Mu­ra­ka­mie­go – że two­rzy się coś z ni­cze­go. Ze słów po­wsta­je obec­ność, która kole w oczy. Znak, który dla każdego zna­czy coś in­ne­go. Za każdym ra­zem na nowo się ucie­leśnia. Co więcej, pi­sarz nie może so­bie wy­brać tego, co się po­ja­wi na jego ple­cach. To po pro­stu samo przy­cho­dzi. I trze­ba dźwigać swój ciężar.

W końcu ciot­ka zni­ka z pleców Boku, którego ogar­nia me­lan­cho­lia ciem­na i słona jak sos so­jo­wy. Widząc w pociągu małą dziew­czynkę upo­ko­rzoną przez głupią albo tyl­ko zmęczoną matkę, uświa­da­mia so­bie, że los bied­nej sta­rej ciot­ki to praw­do­po­do­bieństwo, którego nikt nie może wy­klu­czyć. Boku wy­obraża so­bie mia­sto za­miesz­ka­ne i rządzo­ne przez bied­ne sta­re ciot­ki. Cie­ka­we, jak by nas trak­to­wały. Przy­cho­dzi zima i bo­ha­ter Mu­ra­ka­mie­go wcho­dzi w nią o wie­le mądrzej­szy, niż był la­tem. Tak to działa. Bo bied­na sta­ra ciot­ka jest tu­taj. Ist­nie­je na­prawdę.

Piszę ten tekst, bo na mo­ich ple­cach też za­do­mo­wiła się bied­na sta­ra ciot­ka i ani myśli się gdzieś ru­szyć, dmu­cha mi przez ramię nieświeżym od­de­chem. Pod ob­ra­zem tej znad rze­ki jest inny, bar­dziej in­tym­ny. Opo­wie­działabym Boku o po­ko­ju w domu opie­ki i unie­ru­cho­mio­nym cie­le, którego nogi po­wo­li rozkładały się za życia. Wszyst­ko ją swędziało, bo w szpi­ta­lu zarażono ją świerz­bem, ale przede wszyst­kim była już zarażona śmier­cią. Miała ochotę na wiśnie, a je­dy­ne, ja­kie udało mi się kupić tam­te­go dnia, były kwaśne i nie­zbyt świeże. Moja bied­na sta­ra ciot­ka.

A te­raz obej­rzyj­cie się przez ramię. Kto sie­dzi na wa­szych ple­cach?Las sa­mobójców

Aoki­ga­ha­ra, czy­li Mo­rze Drzew u stóp góry Fudżi, tym różni się od in­nych miejsc, które wy­bra­li so­bie sa­mobójcy, że nie robi się tu nic in­ne­go. To nie miej­sce na pik­nik czy randkę, choć tego dru­gie­go może nie po­win­nam być tak pew­na w cza­sach, gdy dziew­czy­ny ko­chają się w umięśnio­nym wil­kołaku o ni­skim czo­le i wam­pi­rze, który ma minę, jak­by cier­piał na ostrą nie­straw­ność. Byłam tam dwa razy i nig­dy nie zapuściłam się głęboko; wiem, że po raz trze­ci można wrócić do Aoki­ga­ha­ry tyl­ko z jed­ne­go po­wo­du. Na ra­zie wy­star­cza mi me­lan­cho­lia, jaką czułam, kie­dy pociąg, czy­sty i ja­sny, pełen lu­dzi, wiózł mnie z po­wro­tem do To­kio. Sie­działam jak Boku z Bied­nej sta­rej ciot­ki i pa­trzyłam na milczących Japończyków.

Aoki­ga­ha­ra to pod względem po­pu­lar­ności dru­gie po Gol­den Gate miej­sce do za­bi­ja­nia się. Jed­ni się wie­szają, inni zażywają tru­ciznę, pod­ci­nają so­bie żyły i zwi­jają się w kłębek, by powrócić w nicość. Wie­lu dla pew­ności sto­su­je kil­ka me­tod. Niektórzy bu­dują przed­tem pro­wi­zo­rycz­ne schro­nie­nia i w nich cze­kają na sen, z którego się nie obudzą. Zo­stają po nich oso­bi­ste rze­czy: zbu­twiałe skórza­ne to­reb­ki z logo dro­gich firm, buty, no­te­sy, grze­bie­nie, spin­ki i inne pla­sti­ko­we dro­bia­zgi, które długo po tym, jak rozłoży się ciało, wciąż tam będą. Co roku służby leśne od­naj­dują kil­kadziesiąt ciał. Nie wia­do­mo, ile po­zo­sta­je w le­sie na za­wsze.

Pod wrażeniem rosnącej po­pu­lar­ności sa­mobójstw w Aoki­ga­ha­rze sto­wa­rzy­sze­nie den­tystów z pre­fek­tu­ry Yama­na­shi wpro­wa­dziło w życie no­wa­tor­ski plan zna­ko­wa­nia sztucz­nych zębów. Na­zwi­sko i nu­mer pre­fek­tu­ry na zębie to ogrom­na po­moc w iden­ty­fi­ka­cji zwłok, które długo prze­leżały w le­sie. Go­rzej, gdy de­li­kwent miał jesz­cze własne uzębie­nie. „Aoki­ga­ha­ra to ide­al­ne miej­sce, by umrzeć”, na­pi­sał Wa­ta­ru Tsu­ru­mi w słyn­nym Podręczni­ku dla sa­mobójców (1993). U wrót lasu, oprócz ta­bli­czek in­for­mujących o po­bli­skich ja­ski­niach, są inne. Mówią o tym, jak cen­ne jest życie, i radzą, by się za­sta­no­wić. Po­da­ny jest nu­mer, pod który można za­dzwo­nić. Ścieżki za­gro­dzo­no sznu­ra­mi z in­for­macją o za­ka­zie wcho­dze­nia w głąb lasu. W niektórych miej­scach nie­daw­no za­mon­to­wa­no ka­me­ry. Ale gdy ktoś przy­jeżdża do Aoki­ga­ha­ry, by się zabić, nic go nie po­wstrzy­ma. A już na pew­no nie za­pew­nie­nie, że życie jest piękne.

Ja­po­nia ma je­den z naj­wyższych na świe­cie współczyn­ników sa­mobójstw. Ode­bra­nie so­bie życia nadal po­strze­ga­ne jest tu jako wyjście ho­no­ro­we i w pew­nych oko­licz­nościach wręcz ocze­ku­je się ta­kie­go za­cho­wa­nia. Nic lep­sze­go nie może zro­bić na przykład oj­ciec mor­der­cy-pe­do­fi­la, którego syn, jak ma­ka­brycz­ny Tsu­to­mu Miy­aza­ki, okrył wsty­dem na za­wsze. Licz­ba sa­mobójstw wzrosła w cza­sach re­ce­sji. W sy­tu­acji utra­ty pra­cy albo nie­możli­wych do spłace­nia długów sa­mobójstwo po­zwa­la nie tyl­ko wy­mknąć się tyl­ny­mi drzwia­mi, lecz także za­cho­wać twarz. Dla­te­go naj­więcej sa­mobójstw ma miej­sce pod ko­niec mar­ca, gdy kończy się japoński rok fi­skal­ny. Kie­dy na ja­kiejś to­kij­skiej sta­cji za­trzy­mują ruch, a na ta­bli­cach po­ja­wia się wyjaśnie­nie w enig­ma­tycz­nej an­gielsz­czyźnie pe­ople en­try, wiem, że jakiś człowiek wszedł na tory i już stamtąd nie zej­dzie na własnych no­gach. Kosz­ta­mi obciążona zo­sta­nie jego ro­dzi­na.

Najczęściej sa­mobójstwo popełniają mężczyźni w śred­nim wie­ku, na śre­dnio­ważnych sta­no­wi­skach. Taki jest Taro-san, który przy­znał, że stra­ciw­szy pracę, utra­cił tożsamość i dla­te­go przy­je­chał do Aoki­ga­ha­ry, by się zabić. Pod­ciął so­bie żyły, ale nie­sku­tecz­nie, wca­le nie tak łatwo wbić żyletkę na od­po­wied­nią głębokość, i zo­stał zna­le­zio­ny w sta­nie skraj­ne­go wy­czer­pa­nia. Na ra­zie, mówi Taro-san, wola życia jest sil­niej­sza, jed­nak nie wy­klu­cza, że wróci do tego lasu. Ale nie tyl­ko tak kon­kret­ne po­wo­dy spra­wiają, że lu­dzie od­bie­rają so­bie życie. Sa­mobójstwo ko­chanków ma w Ja­po­nii własną nazwę: shinjū, i opie­wa­ne jest w tra­dy­cyj­nym te­atrze, man­dze i li­te­ra­tu­rze. Czyż można umrzeć piękniej niż z miłości nie­możli­wej do spełnie­nia? Umrzeć, za­nim miłość spo­wsze­dnie­je i stra­ci blask? Tu­taj, jak i na całym świe­cie, są także ci, którzy od­chodzą „bez po­wo­du”. Mie­li pracę, ro­dzinę, ich ciał nie dręczyła żadna strasz­na cho­ro­ba, ale uro­dzi­li się pod Czar­nym Słońcem. A na to cza­sem nic nie da się po­ra­dzić.

W le­sie Aoki­ga­ha­ra jest ci­cho. Na wiel­kich pajęczy­nach lśnią kro­ple wody. Nie widać nie­ba. Mo­rze Drzew jest gęste i ciem­ne, pełne gro­zy, którą potęguje fakt, że nie można tu ufać kom­pa­so­wi. Po­dob­no z po­wo­du złóż żela­za albo ma­gne­tycz­nych własności lawy. Inni mówią jed­nak, że to du­chy nie­po­grze­ba­nych zmarłych, nie­spo­koj­ne i gniew­ne, ni­ko­mu, kto wszedł w las, nie po­zwa­lają go już opuścić. Plot­ki, półpraw­dy, strasz­ne opo­wieści o sa­mobójcach z Aoki­ga­ha­ry! Moja japońska koleżanka prze­ko­nu­je mnie, że gdy bry­ga­da ochot­ników znaj­dzie ciało, składa­ne ono jest w prze­zna­czo­nym do tego bu­dyn­ku na skra­ju mia­stecz­ka. Są tam dwa łóżka. Na jed­nym śpią zwłoki, na dru­gim ochot­nik, bo noc­ne to­wa­rzy­stwo nie­sie uko­je­nie du­szy sa­mobójcy.

Idę ścieżką, którą przede mną szli japońscy sa­mobójcy, i myślę o tych pol­skich, których znałam. Tych, których nie zdążyłam po­znać, bo ode­bra­li so­bie życie, za­nim się uro­dziłam, ale łączą mnie z nimi więzy krwi. O przy­ja­cie­lu, który parę lat temu załatwił wszyst­kie spra­wy, oddał książki do bi­blio­te­ki, zapłacił ra­chun­ki, wysłał do mnie mej­la, którego nie zro­zu­miałam, i sko­czył. Uro­dzo­ny pod Czar­nym Słońcem, od­szedł „bez po­wo­du”. O tym, że ro­dzi­na dołożyła wszel­kich sta­rań, by ukryć przed świa­tem, jaki ro­dzaj śmier­ci mój przy­ja­ciel świa­do­mie wy­brał. Bo co lu­dzie po­wiedzą, co po­wie ksiądz, a właści­wie cze­go nie po­wiedzą, bo na tę śmierć, tak częstą i starą jak ludz­kość, bra­ku­je słów. Sama śmierć jest w na­szej kul­tu­rze tabu, a co do­pie­ro ta z własnej ręki. Ro­dzi­ny wstydzą się sa­mobójców, nie wiedzą, jak o nich mówić, jak opłaki­wać tych, którzy sami ode­bra­li so­bie życie. Sami sie­bie ode­bra­li bli­skim. Żałob­ni­cy nie wiedzą, jak składać kon­do­len­cje, jak po­cie­szać. Re­li­gia nie ma ry­tuałów, a bru­tal­ne wy­klu­cze­nie sa­mobójcy za mur cmen­ta­rza, potępiające, ale uznające sa­mobójczy gest, zastąpio­ne zo­stało przez prze­mil­cze­nie, przy­kle­pa­nie (łopatą). Sa­mobójcza śmierć wy­rzu­ca­na jest poza na­wias, a wszyst­ko, co z nią związane, wy­da­je nam się tak nie­sa­mo­wi­te jak las Aoki­ga­ha­ra.

Wy­ciecz­ka do japońskie­go lasu sa­mobójców to jed­na z wie­lu mo­ich pe­re­gry­na­cji oswa­jających śmierć. Zaczęło się w li­ceum od po­nie­miec­kie­go cmen­ta­rza w pod­wałbrzy­skiej wio­sce Dziećmo­ro­wi­ce, gdzie spędzałam wa­ga­ry z przy­ja­ciółką o po­dob­nie ma­ka­brycz­nych skłonnościach i książkami, które wy­da­wały nam się znacz­nie cie­kaw­sze niż to, co ofe­ro­wała szkoła. Wśród zde­wa­sto­wa­nych grobów można było tra­fić na ludzką kość, a nie­pielęgno­wa­ne od lat rośliny były dzi­kie i buj­ne. Liście łopia­nu służyły nam za pa­ra­so­le, zja­dałyśmy słod­kie kwia­ty aka­cji. Tam­te cza­sy zakończył syl­we­ster na zaśnieżonym pia­sko­wogórskim cmen­ta­rzu z ra­dziec­kim szam­pa­nem i budzi­kiem, który za­dzwo­nił o północy pod nie­bem se­le­dy­no­wym od za­nie­czysz­czeń i za­mar­z­niętym na kość. Byłam wy­cho­wy­wa­na tak, jak­by śmierć nie ist­niała w ogóle. Nie za­bie­ra­no mnie na po­grze­by i nie wi­działam ciał zmarłych. Pra­bab­cia, dzia­dek, bab­cie po pro­stu zni­kli, a ja nie miałam oka­zji się pożegnać. Jak­by śmierć była czymś nie­przy­zwo­itym, a mar­twe ludz­kie ciało nie­poręcznym i kłopo­tli­wym sprzętem, ni­czym ze­psu­ta lodówka.

Dziś mar­twe ciało od­da­je się od razu w ręce spe­cja­listów. Do hi­sto­rii od­szedł oby­czaj czu­wa­nia przy zwłokach, nie ma już płaczek. Chce­my, by mar­twi zniknęli nam z oczu, bo może wte­dy znik­nie sama śmierć. Ciało sa­mobójcy to hor­ror do potęgi. Naj­le­piej więc wmówić in­nym i so­bie, że bli­ska oso­ba zażyła trzy opa­ko­wa­nia ta­ble­tek na­sen­nych przez pomyłkę i przez roz­tar­gnie­nie pod­cięła so­bie żyły w wan­nie z gorącą wodą. Naj­le­piej nie mówić o wuj­ku, który pew­ne­go ran­ka wstał, ogo­lił się i po­wie­sił w łazien­ce. O ojcu i mężu, który oddał książki do bi­blio­te­ki, zapłacił ra­chun­ki, wysłał pożegnal­ne mej­le i sko­czył. Nie mamy słów, nie mamy ry­tuałów. Może tyl­ko sa­mobójstwo ar­tystów mieści się jakoś w po­wszech­nym poj­mo­wa­niu śmier­ci, ale prze­cież ani ich życie, ani umie­ra­nie nie jest ważniej­sze i bar­dziej he­ro­icz­ne.

Na ogół wy­da­je mi się, że to jed­no życie jest za krótkie i w naj­gor­szym ra­zie znośne, ale mam świa­do­mość, że ist­nie­je las Aoki­ga­ha­ra, osta­tecz­na, kojąca ciem­ność. Nie wy­da­je mi się to wzniosłe, odważne czy piękne, tyl­ko po ludz­ku smut­ne. Jak pisał Emil Cio­ran, „w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku nie popełnia­my sa­mobójstwa dla­te­go, że jest do nie­go zbyt wie­le po­wodów”. Chciałabym, żebyśmy umie­li żegnać i pamiętać, i żywić sza­cu­nek dla wy­bo­ru do­ko­na­ne­go przez tych zwykłych, sza­rych, w śred­nim wie­ku i na śred­nim sta­no­wi­sku, którzy jed­nak zde­cy­do­wa­li się wejść w Mo­rze Drzew.Ha­ikyo, czy­li czar ruin

Ha­ikyo, słowo ozna­czające po japońsku ru­iny, od­no­si się także do pew­ne­go hob­by, które cenią nie tyl­ko Japończy­cy, choć ponoć naj­więcej ha­iky­owców miesz­ka właśnie tu. Nie bez po­wo­du, ale o tym da­lej. An­giel­skie urban explo­ra­tion albo w skrócie urbex, sens tego, o czym opo­wiem, za­wie­ra w so­bie. Po­rzu­co­ne bu­dyn­ki miesz­kal­ne, szkoły, ho­te­le, zakłady prze­mysłowe, re­stau­ra­cje, szpi­ta­le, cmen­ta­rzy­ska pociągów i ma­szyn, po­smut­niałe i pu­ste wesołe mia­stecz­ka to miej­sca po­szu­ki­wa­ne przez ha­iky­owców. Jak pisał nie­miec­ki fi­lo­zof kul­tu­ry Georg Sim­mel, „ru­ina to sie­dzi­ba życia, którą życie opuściło”. Ha­ikyo jest dla tych, którzy mają skłonność do me­lan­cho­lii, jaką bu­dzi wi­dok tego, co prze­minęło. Fa­scy­nu­je ich roz­pad, gni­cie, za­ra­sta­nie, łuszcze­nie się, za­pa­da­nie w so­bie, pęka­nie świa­ta opusz­czo­ne­go przez lu­dzi.

Kul­to­wym miej­scem dla japońskich ha­iky­owców jest mia­stecz­ko Ni­chit­su w za­chod­niej części górzy­stej pre­fek­tu­ry Sa­ita­ma. Były tu ko­pal­nie, które za­mknięto w la­tach sie­dem­dzie­siątych ubiegłego wie­ku, i wte­dy wszy­scy wy­je­cha­li. Życie wy­ciekło z Ni­chit­su jak woda z wan­ny. Le­ka­rze zo­sta­wi­li narzędzia i eks­po­na­ty w słoikach (mózg z Ni­chit­su to obiekt, który pra­gnie sfo­to­gra­fo­wać każdy ha­iky­owiec). Na­uczy­cie­le po­rzu­ci­li kla­sy w drew­nia­nej szko­le na górskim zbo­czu, ucznio­wie – ze­szy­ty, książki i czap­ki. W do­mach zo­stały fu­to­ny, pościel, za­baw­ki, pral­ki, ma­szy­ny do szy­cia, garn­ki, buty i pa­ra­so­le po­wo­li ob­ra­cające się w nicość. Ni­chit­su leży na zupełnym od­lu­dziu, dro­ga jest często nie­prze­jezd­na i nie pro­wa­dzi już da­lej. Przy­jeżdżają tu tyl­ko ha­iky­owcy, którzy do­brze strzegą swo­ich ta­jem­nic.

Nie ma więc co pro­sić o mapę do­jaz­du i wskazówki. Główna za­sa­da ha­ikyo to nie­zo­sta­wia­nie śladów. Wziąć ze sobą można tyl­ko fo­to­gra­ficz­ne wi­ze­run­ki miej­sca i wspo­mnie­nia ruin. Ni­cze­go nie wol­no ru­szać, ni­cze­go nisz­czyć. Trze­ba cho­dzić sa­mot­nie, w ci­szy i sku­pie­niu, by po­czuć związek z miej­scem. Doświad­czyć przeszłości zaklętej w przed­mio­tach opusz­czo­nych przez lu­dzi, prze­mi­jających sa­mot­nie sta­rych te­le­wi­zo­rach, pral­kach, płytach ana­lo­go­wych, które już nig­dy nie za­grają, łyżecz­kach, spin­kach i od­ku­rza­czach. W Ja­po­nii wan­da­lizm nie ma wie­lu zwo­len­ników, a kra­dzieże są rzad­kością i to oko­licz­ność sprzy­jająca ha­ikyo. W Ni­chit­su, skąd lu­dzie zniknęli, rze­czy zo­stały tak, jak je po­rzu­co­no pra­wie czter­dzieści lat temu.

Po je­de­na­stym mar­ca 2011 Ja­po­nii przy­było nowe ha­ikyo: te­re­ny, z których przy­mu­so­wo ewa­ku­owa­no lud­ność po ka­ta­stro­fie nu­kle­ar­nej w Fu­ku­shi­mie. Tu nie było mowy o pa­ko­wa­niu całego do­byt­ku, nikt nie miał cza­su na za­sta­no­wie­nie się, co za­brać, a co zo­sta­wić. Ha­iky­ow­cy to lu­dzie, którzy nie mogą sztyw­no trzy­mać się za­sad spo­za świa­ta ha­ikyo. Igno­rują zna­ki, prze­ska­kują płoty, wchodzą tam, gdzie nie wol­no. Tak, są i tacy Japończy­cy! Do­tar­li już więc do wio­sek i mia­ste­czek wokół elek­trow­ni i wi­działam kil­ka zdjęć. To nie­wia­ry­god­ne, jak szyb­ko na­tu­ra bie­rze we włada­nie ludz­ki świat, gdzie jesz­cze nie­daw­no, jak to w Ja­po­nii, każdy krza­czek był pod kon­trolą ogrod­ni­ka. Przez uchy­lo­ne okno bluszcz włazi do łazien­ki i przy­cze­pia się do pla­sti­ko­wych ścian, my­szy wiją gniaz­da z po­gry­zio­nych ga­zet, na­puch­nięte od wil­go­ci ko­mik­sy wta­piają się po­wo­li w pleśniejące podłogi. Jak w Czar­no­by­lu, który zresztą jest już tu­ry­styczną atrakcją i jako taki nie bu­dzi fa­scy­na­cji praw­dzi­wych ha­iky­owców, pust­ka po życiu jest doj­mująca, ale buj­na we­ge­ta­cja spra­wia, że ma się również wrażenie, iż to nie ko­niec. Po pro­stu lu­dzie są te­raz zastępo­wa­ni przez inne stwo­rze­nia: gry­zo­nie, zdzi­czałe koty, lisy, pająki. W za­cy­to­wa­nym już ese­ju Sim­mel pisał: „Coś musi się roz­paść, aby pod­dać się no­wym prądom”. Dla­te­go ha­ikyo to nie fa­scy­na­cja śmier­cią i umie­ra­niem, ale sa­mym pro­ce­sem prze­mi­ja­nia, który jest istotą japońskiej es­te­ty­ki. „I to mi­nie” – noszę me­da­lik z ta­kim na­pi­sem.

Prze­mi­ja­nie w mieście ta­kim jak To­kio od­by­wa się dziś z tur­bo­przyśpie­sze­niem. Od lat ob­ser­wuję zmia­ny w sąsiedz­twie i nie­kie­dy prze­rażają mnie one swoją szyb­kością. Przy­je­chałam tu je­sie­nią ubiegłego roku po kil­ku­let­niej prze­rwie i nie od­na­lazłam wie­lu miejsc. Zniknęła sta­ra łaźnia, a na jej miej­scu stoją dwa dom­ki w brzo­skwi­nio­wym ko­lo­rze. Nie ma skle­pu z ki­mo­na­mi, jest dzi­wacz­ny bu­dy­nek z in­dyjską re­stau­racją, która na spo­tka­nie podróżnym aż do sta­cji wysyła za­pach cur­ry. W ciągu dwu­na­stu mie­sięcy w naj­bliższej oko­li­cy wy­bu­do­wa­no osiem domów jed­no­ro­dzin­nych (w tym trzy sze­re­go­we), dwa bu­dyn­ki wie­lo­ro­dzin­ne i czte­ry nowe skle­py. Nie­ustan­nie gdzieś coś owi­ja się nie­bieską folią i pod jej osłoną spraw­nie bu­rzy. Po­tem na czar­nym kwa­dra­cie zie­mi po­ja­wia się biały na­mio­cik. Kapłan shin­to od­pra­wia nabożeństwo dla siedzącej rzędem ro­dzi­ny i wkrótce za­czy­na się sta­wia­nie fun­da­mentów, po­tem, raz-dwa, drew­nia­ny szkie­let, po paru mie­siącach stoi nowy dom, pali się światło i pani Yabe albo Ta­na­ka sta­wiają przy mu­rze pierw­sze do­nicz­ki z kwia­ta­mi.

W niektórych dziel­ni­cach zda­rzają się domy wid­ma: zarośnięte, ciem­ne i od lat pu­ste. W tej części mia­sta, gdzie ceny grun­tu należą do naj­wyższych na świe­cie, zapędy de­we­lo­perów mogą po­ha­mo­wać tyl­ko nie­ure­gu­lo­wa­ne spra­wy spad­ko­we albo jakaś wyjątko­wo krwa­wa hi­sto­ria związana z miej­scem. Ta­kie bu­dyn­ki umie­rają śmier­cią na­tu­ralną. Prze­mi­jają po­wo­li, kruszą się, gniją, za­pa­dają w zie­mię. Za­kra­dają się do nich ha­iky­ow­cy, spryt­niej­si od kotów. Patrzą na po­krytą pajęczyną czarkę do her­ba­ty, na zwój z ka­li­gra­fią, która wy­blakła tak, że widać tyl­ko mgli­ste za­ry­sy znaków, na kołyszącą się lampę. Początkujący ha­iky­ow­cy po­szu­kują dresz­czy­ku emo­cji, at­mos­fe­ry jak z fil­mu gro­zy. Doświad­cze­ni duchów się nie boją, du­chy ich w ogóle nie in­te­re­sują. Mówią za to o dziw­nym, pod­szy­tym me­lan­cho­lią ro­dza­ju uko­je­nia, ja­kie daje ha­ikyo.

Ha­iky­ow­cy to lu­dzie, którzy czują nie tyl­ko in­dy­wi­du­alną, lecz również ga­tun­kową kru­chość człowie­cze­go losu. Po obej­rze­niu paru ha­ikyo rze­czy­wiście można na­brać pew­ności, że je­steśmy tyl­ko tym­cza­so­wy­mi miesz­kańcami Zie­mi. Nie ma żad­nych pod­staw, by sądzić, że nie prze­mi­nie­my jak tyle in­nych stwo­rzeń przed nami. Be­to­no­we ru­iny, przed­mio­ty z me­ta­lu i pla­sti­ku, elek­tro­nicz­ne nośniki z tek­sta­mi, których nie będzie już miał kto prze­czy­tać, trochę na­pro­mie­nio­wa­nych śmie­ci. To właśnie po nas zo­sta­nie. A więc bierz­cie apa­ra­ty i fo­to­gra­fuj­cie ru­iny w War­sza­wie, Wałbrzy­chu, Gru­dziądzu, Ra­dom­sku. Może kie­dyś jakaś nowa miesz­kanka zie­mi, zie­lo­noskóra i dzi­ko­oka, wy­grze­bie ta­kie zdjęcie z ha­ikyo, ja­kim sta­nie się cała na­sza cy­wi­li­za­cja.Jo­an­na Ba­tor – kul­tu­ro­znaw­czy­ni i fi­lo­zof­ka, która po­rzu­ciła ka­rierę na­ukową dla li­te­ra­tu­ry. Lau­re­at­ka Na­gro­dy Li­te­rac­kiej NIKE za po­wieść Ciem­no, pra­wie noc (W.A.B. 2012). Jest wiel­bi­cielką i znaw­czy­nią kul­tu­ry japońskiej. W 2009 roku nakładem W.A.B. uka­zała się po­wieść Pia­sko­wa Góra, no­mi­no­wa­na do nagród NIKE i GDY­NIA, a rok później jej kon­ty­nu­acja, Chmur­da­lia, która zna­lazła się w fi­na­le ko­lej­nej edy­cji na­gro­dy NIKE. Pia­sko­wa Góra uka­zała się w przekładzie na język nie­miec­ki, węgier­ski i he­braj­ski; nie­miec­ka wer­sja po­wieści tra­fiła do finału Między­na­ro­do­wej Na­gro­dy Li­te­rac­kiej. W przy­go­to­wa­niu wy­da­nie fran­cu­skie, chor­wac­kie, ma­ce­dońskie i ukraińskie. Chmur­da­lia uka­zała się do­tych­czas w Niem­czech i na Węgrzech. Za książkę Japoński wa­chlarz (2004, wyd. po­sze­rzo­ne W.A.B. 2011) au­tor­ka otrzy­mała Na­grodę im. Be­aty Paw­lak.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: