Rekin z parku Yoyogi - ebook
Rekin z parku Yoyogi - ebook
Joanna Bator wraca w swoim pisarstwie do Japonii, której poświęciła swój debiutancki zbiór esejów „Japoński wachlarz”. Choć jest teraz znacznie bogatsza w doświadczenia i wiedzę o kraju oraz jego mieszkańcach, nie utraciła wrażliwości na głęboką odmienność kulturową.
Autorka zabiera czytelnika do miejsc, o jakich nie można przeczytać w folderach biur podróży i przewodnikach turystycznych. Wraz z nią wkraczamy do lasu samobójców w Aokigaharze, wyprawiamy się do opuszczonego miasteczka Nichitsu będącego ulubionym celem eksploratorów ruin i wdzieramy się do Akihabary, twierdzy otaku, zamkniętych w sobie fanów japońskiej popkultury. Również parki, kaplice, herbaciarnie, małe bary w peryferyjnych dzielnicach i wielkie sklepy w ekskluzywnej Shibuyi stają się fascynującym tematem antropologicznych i filozoficznych dociekań.
Prawdziwym tematem Rekina z parku Yoyogi zawsze są jednak ludzie – mieszkańcy Japonii z ich umiejętnością kontemplacji świata, wyjątkowo chłonną i twórczą kulturą oraz siłą, która pozwala im się podnieść nawet po tak dramatycznych wydarzeniach, jak trzęsienie ziemi u wybrzeży Honsiu w marcu 2011 roku.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-340-8 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesień 2010 roku była jeszcze bardziej świetlista i jasna, niż bywa na ogół w Tokio. Liście miłorzębów długo pozostawały zielone i w końcu niepostrzeżenie, niemal z dnia na dzień, potężne drzewo koło mojego domu stanęło w jaskrawożółtych płomieniach, a najlżejszy podmuch wiatru sprawiał, że sypało iskrami. Starsze panie w białych płóciennych kapeluszach i fartuchach, przygarbione, pałąkonogie i niewielkie jak skrzaty, co ranka z wielką zaciętością zamiatały chodnik, ale zaraz po ich odejściu pokrywała go warstwa liści o sercowatym kształcie. Zainspirował on niegdyś Goethego do napisania miłosnego wiersza dla Marianne, kolejnej miłości jego życia. Pod tekstem dwa własnoręcznie przyklejone przez wieszcza listki splatają się w miłosnym uścisku i jednocześnie odchylają od siebie.
W Japonii miłorząb budzi nie tylko skojarzenia miłosne. Liście od wieków używane są jako środek wspomagający pamięć, a starsi ludzie z upodobaniem zbierają jesienią orzeszki ginko, brodząc wśród liści, nad którymi unosi się przenikliwy zapach fermentacji. Docierał on do mojego okna, które przez całe dnie pozostawało szeroko otwarte, bym przy pracy mogła się cieszyć powietrzem, w którego jesiennej czystości czułam też niekiedy powiew niedalekiego oceanu. Kiedy obróciłam wzrok lekko w prawo, mogłam do woli przyglądać się górze Fudżi, dobrze widocznej tylko o tej porze roku, kiedy wszystko jest przejrzyste, oczyszczone z letniej wilgoci i zmęczenia. Zima mijała równie spokojnie, kamelie kwitły jaskrawo i wyglądały jak cukrowe róże, by starzeć się powoli i podobnie jak człowiek, który więdnie, wiotczeje i pokrywa się brązowymi plamkami. Ich agonię wśród zeschłych traw fotografowałyśmy z moją japońską przyjaciółką, którą przekonałam, że ta wersja przemijania piękna ma co najmniej tyle samo godności co śmierć kamikadze. Kiedy pewnej lutowej nocy spadł pierwszy i jedyny tej zimy śnieg, mieszkańcy dzielnicy przyglądali się z zachwytem, jak osiada na kwiatach śliw, o ponad miesiąc wyprzedzających w kwitnieniu wiśnie, a dzieci lepiły małe pokraczne bałwanki, które wkrótce rozpływały się w nicość.
Wszystko wydawało mi się już znajome i oswojone, a katastrofa przyszła znienacka, mimo iż od dawna przepowiadano, że prędzej czy później musi się zdarzyć. Tokijskie wieżowce na Shinjuku nagle stały się giętkie, jakby zbudowano je z organicznej substancji, a nie z betonu, szkła i stali, podobne rozkołysanym ukwiałom, a ludzie rozpierzchli się między nimi jak ławice ryb w zmąconej wodzie.
Jedenastego marca wielkie trzęsienie ziemi, które dotknęło północno-wschodnią część wyspy Honsiu, pociągnęło za sobą tsunami o potędze, jakiej nikt nie przewidział. Wielka czarna fala zmiotła miasta i wioski, uniosła statki, pociągi, samochody i domy, na których dachach siedzieli przerażeni ludzie. Wkrótce potem nastąpiły wybuchy w elektrowni atomowej w Fukushimie i doszło do skażenia nuklearnego. Ta największa w powojennej japońskiej historii katastrofa pochłonęła ponad dwadzieścia trzy tysiące ludzkich istnień. Nie tylko wyspa Honsiu została przesunięta, lecz także zmieniło się nachylenie ziemskiej osi. Podczas marcowego trzęsienia ziemi cały świat został potrącony, jakby bogini Amaterasu spojrzała na niego z ukosa i niezadowolona z tego, co widzi, kopnęła go swą niebiańską stopą, by przypomnieć, że ludzie są tylko pionkami w rozgrywce znacznie potężniejszych sił. Japonia, w której od ponad dekady mościłam swoją niszę i odnajdowałam coraz więcej powodów, by wracać, zmieniła się bezpowrotnie. Czarny cień owej katastrofy pojawia się w pewnym momencie w tej książce i przewija przez nią jak dym z Fukushimy.
W przeciwieństwie do wielu cudzoziemców nie opuściłam jednak Japonii. Wyjechałam tylko na parę tygodni. Kiedy wylądowałam w Lipsku na moich pierwszych niemieckich targach książki, w przeszklonym gmaszysku Messe, pełnym światła i powietrza tak suchego, że włosy kobiet strzelały iskrami, otoczył mnie tłum kosplejerek. Dziewczyny, które znikły z tokijskiego mostku Jingu, odrodziły się w postaci rosłych Niemek, ale to nie jedyna przemiana, bo wśród barwnego tłumu były mówiące po niemiecku smagłe i smukłe piękności o migdałowych oczach, bliskowschodnie odaliski z rozłożystymi biodrami, Słowianki o wysokich kościach policzkowych i przynajmniej dwie polskie studentki, które mnie rozpoznały. Europejki multikulti w kostiumach postaci japońskiej mangi, anime, komputerowych gier uwielbianych przez chłopaków z tokijskiej Akihabary wydały mi się, zmęczonej międzykontynentalną podróżą i wciąż wstrząśniętej, nie tylko doskonałą metaforą współczesności, lecz także pewnego rodzaju znakiem, jakiego szukamy w tych momentach życia, kiedy pociąga nas raczej jednoznaczność przeznaczenia niż nieznośna przygodność przypadku.
Czarodziejki, kosmitki, androidki, wojowniczki, lolity i lolitki, gimnazjalistki z bronią laserową, błękitnowłose, z kocimi uszkami, króliczymi ogonkami, w spódniczkach ledwo przykrywających pupę i butach na platformach, w różowych falbanach, koronkowych pastelach, otulone w gotycką czerń, z węglowymi oczami, twarzami bladymi niczym duchy ze starych japońskich opowieści, ustami jak wyciętymi nożem patrzyły na mnie przez szkła kontaktowe w przerażających kolorach.
Po targach spędziłam kilka tygodni w południowo-wschodniej Azji, gdzie spotykałam wykatapultowanych z Japonii ekspatów, a naszym głównym tematem rozmów był poziom skażenia, wiarygodność liczników Geigera i stron internetowych podających najświeższe dane o „gorących punktach”. Wyspę Koh Samui, którą pamiętałam jako miły mały raj, idealny na chwilę refleksji i wytchnienia, akurat nawiedził tajfun. Łamał drzewa i zdzierał dachy, a z przejrzystego zwykle morza uczynił skłębione piekło. Zamknięto port i lotnisko. Uwięziona całe dnie na zafoliowanym tarasie z małżeństwem brytyjskich profesorów fizyki jadłam najostrzejsze curry świata, które gotowała nam babcia, właściciela ośrodka, i patrzyłam na wzburzone morze w kolorze pomyj. Fale wyrzucały na zdewastowaną plażę zdechłe psy, kokosy i opakowania z napisem „Hello Kitty”. Czułam, że moja przygoda z Japonią jeszcze się nie skończyła, i pomyślałam z buńczucznym słowiańskim fatalizmem, że ktoś, kto przeżył Czarnobyl, nie ugnie się przed Fukushimą. Kiedy tajfun zostawił nas w spokoju, ruszyłam w drogę.
Wróciłam do Tokio, kiedy przekwitały wiśnie. Sakura fubuki, śnieg wiśniowych płatków, wyglądał tak samo jak zawsze i nawet na zgliszczach północno-wschodnich miast ludzie obchodzili hanami. Ocalałe drzewa zakwitły. Wiśniowy śnieg wirował nad łodziami, które fala porzuciła w głębi lądu, nad prowizorycznymi barakami, nad domami spiętrzonymi w przedziwne instalacje zagłady, w parkach i ogrodach porzuconych miasteczek w zamkniętej zonie wokół dymiącej elektrowni.
Teksty zgromadzone w tej książce oddają moje doświadczenie zamieszkiwania w Japonii, tworzenia w niej własnej przestrzeni rzeczywistej i symbolicznej. Tę praktykę subiektywnego mapowania prowadzę od chwili, kiedy jesienią 2001 roku wysiadłam na lotnisku Narita, by spędzić dwa lata w kraju mi nieznanym. Pierwszą mapą był Japoński wachlarz. Opisuję w nim to, czego doświadczyć można tylko raz – pierwsze spotkanie z Japonią, która wkrótce stała się częścią mojego życia w taki sposób, w jaki zajmuje je miłość. A ta jest zawsze wynikiem przeznaczenia, a nie przypadku. Gdyby dalej pójść śladem tej metafory, prostej i poręcznej jak bambusowe pałeczki, to moja pierwsza książka o Japonii jest zapisem oczarowania i namiętności, podczas gdy ta, którą Czytelnik dostaje do rąk, to efekt zagęszczenia opisu.
Moja droga rozgałęzia się na trzy ścieżki, po których poruszam się nielinearnie i które krzyżują się w wielu miejscach. Gdyby je nakreślić, powstały obraz przypominałby plan jednej z tokijskich dzielnic, gdzie ulice rzadko są równoległe, jeszcze rzadziej prostopadłe, a przejścia prowadzą pod ziemią i nad nią, gdzie po piętrowych estakadach dalekobieżne pociągi, białe, połyskliwe węże, przemykają tak szybko, że nie da się spojrzeć w oczy podróżnym. W tym labiryncie udaje się jednak spotkać przypadkiem starych znajomych, a niektóre postaci, jak Haruki Murakami, nawet częściej niż raz.
Idę tropem niesamowitości, alegorii, heterotopii. Ścieżka niesamowitości jest najstarsza i przypomina mi o uroku pierwszego spotkania z Japonią, która mnie zadziwiła i nie przestaje zadziwiać. Niesamowite! Zapewne powtarzałabym to słowo do końca życia, gdybym została w Japonii, ale zdaję sobie sprawę, że jest ono częścią mojego prywatnego słownika, gdziekolwiek jestem. „Dzięki bowiem dziwieniu się ludzie obecni, jak i pierwsi myśliciele, zaczęli filozofować; dziwiły ich początkowo niezwykłe zjawiska spotykane codziennie, później z wolna stawali wobec zjawisk związanych z Księżycem, Słońcem, gwiazdami i wobec powstania wszechświata”, mówi Arystoteles w Metafizce. Bez dziwienia się nie ma nie tylko filozofii, lecz również antropologii, literatury i reportażu. Nie ma twórczego życia. Ścieżka niesamowitości wiedzie zatem przez to, co zadziwiające, niezrozumiałe, olśniewające, zbijające z tropu, tam, gdzie swoją godzillowatą gębę pokazuje niesamowitość freudowska. A ta wciąga nas pod spód codzienności w jakże pociągającą grozę i tanatyczny mrok.
Druga ścieżka, alegoryczna, skłania mnie do porównań, bo z Japonii i innych miejsc jak dotąd zawsze wracałam do Polski, by w końcu pogodzić się z faktem, że jest to w pewien sposób nieuniknione, wynika bowiem raczej z wewnętrznego przymusu niż z bierności czy przypadku. Tylko tu moja osobista mikrohistoria splata się z mikrohistoriami innych ludzi w ten szczególny sposób, który daje wspólnota języka i doświadczenia. Ktoś cytuje mi na przykład parę wersów z Białej bluzki i odsyłają mnie one do Wrocławia mojej studenckiej młodości, do dzielonego z przyjaciółką mieszkanka nieopodal domu Tadeusza Różewicza, którego usiłowałyśmy podejrzeć przez okno, i raz, albo tak nam się wydawało po winie Liebfraumilch, wypitym pod kwitnącymi forsycjami, zobaczyłyśmy głowę poety w aureoli złotego światła. Mikrokosmos zmysłowej pamięci! Mój pępek, który polska artystka nazwała „blizną po matce”, jest również blizną po macierzy.
Trzecia ścieżka wiedzie śladem heterotopii. Termin użyty przez Michela Foucault w słynnym wykładzie O innych przestrzeniach jest na ogół źle rozumiany i upraszczany. Heterotopia to dziwne miejsce, inne i niesamowite, w którym to, co zwykłe, odbija się jak w krzywym zwierciadle, ukazując nową, zaskakującą twarz. Stąd patrzy się na świat z ukosa w znaczeniu, jakie tej perspektywie nadał Slavoj Žižek. Wracam do heterotopii jak do starej znajomej. Przez lata oswoiłam to słowo i przykroiłam na swój użytek. Stało się częścią mojej osobistej historii wyobcowania i bezdomności, a od kiedy zaczęłam pisać powieści, sama czuję się jak heterotopia, za każdym razem na nowo zaskoczona, że w moje „inne miejsce” życia i tekstu przybywają wciąż ludzie i mówią, że czują się tu u siebie. Ścieżka heterotopii prowadzi tam, gdzie niesamowitość daje o sobie znać jak trzęsienie ziemi i widzimy nagle rekina w parku Yoyogi.
Trzeba coś zrobić z rekinem, który pojawił się w tak niespodziewanym dla ryby miejscu, zmieniając je nie do poznania. Nie można zostawić rekina na trawniku! Rekin z parku Yoyogi pragnie opowieści.Rekin z parku Yoyogi
W lutym tokijscy policjanci znaleźli rekina w parku Yoyogi. Dowiedziałam się o tym nad miską z ryżem i surowym tuńczykiem, który stanął mi w gardle okoniem. Rekin łososiowy miał półtora metra długości, był świeży, lecz wypatroszony. Leżał sobie na trawniku, jakby przypłynął tam nocą i padł ofiarą Kuby Rozpruwacza. Albo jakby spadł z nieba, jak w Kafce nad morzem, pięknej książce Murakamiego, gdzie deszcz drobnych rybek jest zapowiedzią innych niepojętych wydarzeń. A może ktoś po prostu rekina przyniósł? Policja przychyla się do tej drugiej hipotezy i mówi o bezprawnym porzuceniu rekina, podlegającym karze przewidzianej w podobnych sytuacjach. To znaczy w sytuacji bezprawnego podrzucenia, niekoniecznie rekina, bo nawet w kraju czasem tak niewiarygodnym jak Japonia rekiny łososiowe w parku to rzadkość. Rekin pojawił się w japońskich mediach. Był gwiazdą wieczornych wiadomości z Tokio. Dziennikarz o spiętej twarzy i nieco rekinim uśmiechu z przejęciem relacjonował wydarzenie. Odniosłam wrażenie, że się boi, jakby wiedział coś więcej.
Park Yoyogi znajduje się w dzielnicy Harajuku i graniczy z zalesionym, dzikim niemal terenem świątyni Meiji. Aby dostać się tu głównym wejściem, trzeba przejść przez sławny mostek Jingu nad torami kolejki Yamanote. Kiedyś zbierały się na nim kosplejerki, dziewczyny w kostiumach postaci z mangi i anime. Sława tych piękności dawno przekroczyła granice Japonii, a ich stroje kopiowały amerykańskie gwiazdy pop. Gwiezdne księżniczki, lolitki, androidki, istoty nie z tej ziemi zastygały w wystudiowanych pozach, aby inni mogli podziwiać ich kunszt i urodę, a turyści ciągnęli coraz tłumniej. Przy wejściu do parku co niedziela tańczy grupa japońskich Elvisów. Głębiej, wśród drzew, można spotkać muzyków śpiewających i grających zasłuchanym drzewom, tancerzy butoh, dziwne postaci wymachujące samurajskimi mieczami, zakochane pary i bezdomnych ukrytych z dala od ciekawskich spojrzeń, ze swoim schludnie spakowanym dobytkiem, który rozłożą nocą, gdy park znów będzie należał do nich. I do spadających z nieba rekinów.
Tajemnicza sprawa. Jedna z poszlak wiedzie od martwego rekina z parku Yoyogi do pobliskiej restauracji sushi. Podobny rekin był tam wyeksponowany na wystawie jako zachęta dla klientów. Wielbiciele japońskiej kuchni wiedzą, że wielka surowa ryba to świetny sposób, by pobudzić apetyt przechodniów. Podobno rekin zainteresował jakiegoś artystę i pod koniec dnia, gdy według japońskich wyśrubowanych standardów rekin nie był już wystarczająco świeży, by go zjeść na surowo, właściciel podarował go rzeczonemu twórcy. Dalszy los rekina z restauracji sushi pozostaje nieznany. Może w parku Yoyogi znalazł się właśnie ten porzucony przez artystę. Może całkiem inny. Wielka szara ryba w delikatne cętki leżała na świeżej trawie w parku Yoyogi, stanowiąc wyzwanie dla codzienności i zdrowego rozsądku.
Literatura jest obszarem, na którym, jak w parku Yoyogi, codzienność łączy się z tym, co niebywałe i niepojęte. Pisarz staje twarzą w twarz z tajemnicą, bo świat, w którym rekiny spadają z nieba, nie jest mniej prawdziwy od tego, w którym poruszamy się na co dzień. Pierwszy raz poczułam to jako czytelniczka, kiedy w moje nastoletnie dłonie trafiło Sto lat samotności Márqueza. Piękna Remedios odleciała na prześcieradle, a ja chwyciłam jego skraj i poszybowałam z nią; wiedziałam już, że wioska Macondo jest nie tyle wymyślona, ile stanowi wynik innego spojrzenia na to, co znane i swojskie. Spojrzenia danego pisarzom takim jak Márquez. Ten sposób literackiego przedstawiania nazywa się zwykle realizmem magicznym. Dziwne rzeczy, istoty i zdarzenia, takie jak odlatująca Remedios czy deszcz ryb u Murakamiego pozwalają dostrzec tajemniczość życia, nie do końca pojętą naturę przedmiotów, uczuć i związków między ludźmi. W ten sposób uzewnętrznia się też istota literackiego doświadczenia i jego „szaleństwo”, o którym pisał Foucault. W zwykłym świecie nie jest możliwe, by kobieta pofrunęła do nieba na furkoczącym prześcieradle, a ryby nigdy nie spadają z chmur, ale w logice opowieści oba te wydarzenia są uzasadnione. Jak we śnie w wyniku przesunięcia i zagęszczenia znaczeń wskazują na odmienność Remedios, kobiety wymykającej się schematom, obojętnej na wszystko, co uważa się za ważne dla kobiet, niezainteresowanej zwyczajnym życiem z innymi ludźmi. Nieziemskiej. Ryby spadające z nieba w Kafce nad morzem zapowiadają odwrócony świat, do którego zna drogę gadający z kotami staruszek Nakata. Główny bohater wspomnianej powieści Murakamiego, młody Kafka, odkryje ten świat dzięki temu, kim jest i kim może być.
Realizm magiczny różni się od fantastyki, która jest rzeczywistością wykreowaną, całkowicie inną niż ta realna. W przeciwieństwie do fantastyki realizm magiczny to tylko szczelina, pęknięcie w codzienności, które pojawia się jak rekin z parku Yoyogi i zmusza nas do innego spojrzenia na świat. W codzienność tekstu wrzucone zostaje obce ciało, pojawia się coś dziwnego, niesamowitego, co kwestionuje nasze przyzwyczajenia i każe poddać namysłowi sposoby i skuteczność poznania. Druga cecha realizmu magicznego to podważanie opozycji, na których zbudowany jest nasz sposób myślenia i przeżywania. Hybrydy powstałe z połączenia przeciwieństw to prawowici mieszkańcy literackiego świata, gdzie dół nie musi być na dole, a noc następować po dniu. Elementy magiczne mają własną logikę, która wpasowuje się w bieg narracji, ale ich obecność w tekście nie jest wynikiem racjonalnego przemyślenia. Deszcz ryb, kobiety zamieniające się w syreny albo przewoźniczka przez rzekę o młodym ciele i starej twarzy, jak ta z The Famished Road Bena Okri, dostają się do tekstu w inny sposób. Takie postaci spadają w opowieść jak rekin w środek parku Yoyogi. Nie wiadomo jak i dlaczego. Zawsze nagle. Tylko wtedy są prawdziwe, bo nie tyle zostały wymyślone, ile przyszły stamtąd, gdzie rodzi się samo wymyślanie.
Należą do „tekstu nocnego”. Według podziału Ernesta Sábato każda opowieść dzieli się na tekst dzienny, czyli to, co stanowi przedmiot świadomego namysłu pisarza, i na „tekst nocny”, czyli to, co z nieświadomości kieruje naszą myślą i bez czego nie byłoby twórczości. „Tekst nocny” pełen jest zaskoczeń, niekiedy grozy, ale to również kraina, która łączy nas z mityczną pamięcią kultury: archetypami i symbolami przez wieki powtarzanymi w opowieściach takich jak kolejne, coraz dziwaczniejsze, coraz bardziej niebywałe deszcze spadających z nieba zwierząt: żab, węży, pająków!
Jeśli w waszym ogródku wyląduje któregoś poranka zielonopióra kosmitka z syrenim ogonem i skrzydłami anioła, mokra od rosy, lećcie w ślad za nią. Zostawcie stare kapcie i talerz pomidorówki. Gdy któregoś dnia w waszym parku nagle spadnie rekin łososiowy, przyjrzyjcie mu się dokładnie, dotknijcie jego skóry, możecie nawet spojrzeć mu w lekko zamglone oczy i wsadzić palec do pyska. Czasem od takich przygód zaczyna się pisanie.Biedna stara ciotka
Pokusa wędrowania po Japonii śladem ulubionych książek jest silna i czasem jej ulegam. Mieszkam dwa kroki od Jiyugaoki, gdzie Murakami ulokował swoją Aomame z trylogii 1Q84, wrażliwą zabójczynię o małych piersiach, szorstkich włosach łonowych i celnym oku. Są chwile, kiedy w tej niesamowitej przestrzeni między literaturą a życiem jej mieszkanie materializuje się jednocześnie prawdziwe i złudne jak powidok. Na szóstym piętrze zwykłego domu obok stacji, tam, gdzie okna są ślepe jak śpiące oczy i nigdy nie suszy się pranie, mieszkała kiedyś Aomame. Jestem pewna, że właśnie tam. Z kolei w Kamakurze koło Tokio, gdzie żył i zabił się Yasunari Kawabata, w domu nieopodal rodowej siedziby Sabu, mojego japońskiego przyjaciela, sama niekiedy słyszę „głos góry” z powieści pod tym tytułem. Mówi o nieuchronności przemijania i ulotności rzeczy, bez których nie istniałoby pragnienie utrwalania i tworzenia. Kiedy spaceruję po cichych uliczkach i zaglądam w głąb ogrodów, kiedy patrzę na słoneczniki, takie same, jakie podziwiał u kresu życia bohater Kawabaty, Shingo Ogata, wychylające się ku niemu jak twarze, naprawdę go słyszę. Głos góry.
Szukanie świata poza tekstem wiedzie jednak na manowce, bo prawda opowieści rządzi się swoimi prawami. Literatura to nie opisywanie świata, ale stwarzanie nowej rzeczywistości. Nie ma więc sensu wypominać autorowi, że dom nie był biały, tylko pomalowany na zielono, czy protestować, że opisywana pani jest wprawdzie właśnie tą panią, ale absolutnie nie uprawiała seksu ze wspomnianymi panami. Między literaturą a tym, co nazywamy realnym światem, zachodzi jednak szczególny związek. Słowa, z których pisarz utkał dobrą opowieść, zapadają w nas, drażnią, jakby były haczykiem, który połknęliśmy niczym ryba zwabiona przynętą. Nie dają się odczepić. Są coraz silniejsze i bardziej wyraziste. Często bolesne. W końcu zachodzi niesamowita przemiana: słowa stają się ciałem.
Przydarzyło mi się to ostatnio, kiedy biegałam nad Tamagawą. To jedna z tokijskich rzek, piękna i chyża. Trasa wzdłuż niej cieszy się popularnością wśród tokijskich biegaczy, spragnionych otwartej przestrzeni i zapachu pobliskich gór, skąd Tamagawa wypływa. Na lewym brzegu Tamagawy piętrzy się tarasowo dzielnica Dene’n Chofu, zwana tokijskim Beverly Hills, na prawym koczują bezdomni i gdyby nie to, że prowizoryczne domki tych drugich nie mają okien, można by powiedzieć, że żyją z najbogatszymi tokijczykami okna w okna.
Najpierw poczułam jej zapach, tak rzadki w kraju higienistów odór niemytego od wielu dni ciała. Potem zobaczyłam zgarbioną postać kobiety jakby wytarzanej w popiele, przycupniętą na betonowym nabrzeżu. Miała długie włosy zbite w sfilcowaną masę, która na końcach zachowała czarny kolor dawno minionej młodości. Tandetne plastikowe spinki przywiodły mi na myśl, i samą mnie to porównanie zdziwiło, wspomnienie cmentarnych lampek. Kobieta patrzyła w stronę rzeki, jej ciało sprawiało wrażenie ulepionego z innej substancji niż my wszyscy. Jej ciało. To w nie właśnie zamieniły się słowa od paru miesięcy dźwięczące mi w uszach. Brzmią one: biedna stara ciotka.
Historia biednej ciotki to wczesne opowiadanie Harukiego Murakamiego, które napisał, gdy jeszcze nie wiedział, że wkrótce zostanie jednym z najsławniejszych współczesnych pisarzy. Opowiada w nim o przygodzie Boku, bohatera, który w różnych wersjach będzie alter ego Murakamiego w kolejnych książkach. Boku jest jednym z tych nieszczęśników, którzy próbują pisać. Historia biednej ciotki to więc także opowieść o samym procesie twórczym i jego niezwykłości. W piękny letni dzień Boku ogarnia nagłe pragnienie, by napisać coś o biednej ciotce. Tak w ogóle żadnej konkretnej nie ma na myśli. Sceneria, w której rodzi się ta zaskakująca dla niego chęć, nie jest przypadkowa. Boku siedzi w parku z przyjaciółką i patrzy na dwa spiżowe jednorożce: byty, które nie istnieją w tak zwanej rzeczywistości. Są przedstawieniem wyobrażonych istot, ale jednocześnie – są prawdziwe. Słowa „stara ciotka” pojawiają się wtedy w umyśle Boku i rosną jak japoński biszkopt. Biedna stara ciotka! Pociągają za sobą obrazy: krewna zapraszana na wesela i pogrzeby z obowiązku i budząca zakłopotanie. Tkwiąca przy stole „jak pusta butelka po mleku”. Nieładna, zaniedbana, dziwaczna. Ona jedna nie ma łyżeczki, gdy podane zostają lody. Nikt z nią nie rozmawia, nikt jej nikomu nie przedstawia ani nie prosi, by biedna stara ciotka wzniosła toast i wygłosiła mowę. Nieprzyjemny zapach jej ciała budzi zażenowanie i niechęć. Gdy ludzie potem oglądają ślubne fotografie, nikt nie może sobie przypomnieć, jak nazywa się ta smętna postać. Kto ją w ogóle zaprosił?
Przez całe lato Boku męczy się z biedną ciotką, która nie chce go opuścić. Jest coraz gorzej. Któregoś dnia nasz bohater spostrzega, że ma ciotkę na plecach. Ze słów oznaczających ciotkę zmaterializowało się jej ciało. Tak, przejrzysty, ale wyraźny cień uczepiony pleców Boku to ona: biedna stara ciotka. Nie ma rady, początkujący pisarz nosi ją wszędzie ze sobą. Inni też ją widzą. Każdemu biedna ciotka kogoś przypomina, wszystkich irytuje. Dla jednego z kolegów Boku stara ciotka to matka, która patrzy pełnym wyrzutu i smutku wzrokiem. Dla innego – pies, niezbyt udany egzemplarz rasy akita. Strachliwa suka, dla której byłoby „lepiej, by urodziła się jako cykada”, bo wtedy nie zdychałaby przez dwa miesiące w bólach na raka przełyku. Leżała z sondą w żołądku, śmierdziała i cierpiała, bo ktoś nie podjął na czas właściwej decyzji. Dla kolejnego znajomego ten mgławicowy byt wczepiony w plecy Boku to nauczycielka z podstawówki, nagle odgrzebana z niepamięci kobieta, która podczas wojny została straszliwie oszpecona. Też nic przyjemnego. Przyjaciele Boku popadają w przygnębienie i zaczynają go unikać, bo uparty byt narodzony ze słów przypomina im o rzeczach, które chcieliby pozostawić w zapomnieniu: o matce mającej za złe coś, co być może złe było, o suce skazanej przez ludzką bezmyślność na długie konanie, o nauczycielce z poparzoną twarzą, której kiedyś wypadało okazać więcej serca albo przynajmniej zapamiętać jej imię.
Może niektórym znajomym Boku przychodzą wtedy na myśl okrutne japońskie legendy o staruszkach wynoszonych przez krewnych na plecach na górę śmierci, by tam porzuceni cicho umarli i przestali w końcu zawadzać. Do diabła z biedną starą ciotką!
Boku zostaje sam. Taki jest los pisarzy, którzy zamiast opisać jakiś swój romans, zawartość nocnika czy tak jak Brytyjka Katie Price przychodzić na spotkania autorskie w samej bieliźnie i szpilkach, w pełnej glorii sztucznych piersi, włosów i rzęs, wyciągają jakieś biedne stare ciotki. Sami sobie winni. Jednak opuszczonym przez przyjaciół Boku zaczynają się interesować media. Taka ciotka na plecach pisarza to sensacja, która w odpowiedni sposób naświetlona może zająć akurat dziesięć minut porannego programu. Boku z biedną starą ciotką na plecach zostaje zaproszony do japońskiej telewizji śniadaniowej, gdzie dziwni ludzie biegają w kółko jak szaleni, robiąc niezrozumiałe dla niego rzeczy. Chce uciec, ale jest już za późno, zostaje wypchnięty na wizję.
Co za szok, proszę państwa, tu obecny pisarz Boku jest nawiedzany przez ducha ciotki, zagaja dziennikarz. Iście nadzwyczajna, straszna historia, duch biednej starej ciotki zaczaił się, zaatakował i zamieszkał w pisarzu! Pisarz zaprzecza. Żadnego czajenia się i duchów. To nie tak. Nie? A jak? Dziennikarz zupełnie traci zapał, gdy Boku uparcie powtarza, że biedna stara ciotka to tylko słowa. Nie rozumie. Jak to słowa, skoro widzimy na własne oczy biedną starą ciotkę? Na tym polega pisanie – uściśla bohater Murakamiego – że tworzy się coś z niczego. Ze słów powstaje obecność, która kole w oczy. Znak, który dla każdego znaczy coś innego. Za każdym razem na nowo się ucieleśnia. Co więcej, pisarz nie może sobie wybrać tego, co się pojawi na jego plecach. To po prostu samo przychodzi. I trzeba dźwigać swój ciężar.
W końcu ciotka znika z pleców Boku, którego ogarnia melancholia ciemna i słona jak sos sojowy. Widząc w pociągu małą dziewczynkę upokorzoną przez głupią albo tylko zmęczoną matkę, uświadamia sobie, że los biednej starej ciotki to prawdopodobieństwo, którego nikt nie może wykluczyć. Boku wyobraża sobie miasto zamieszkane i rządzone przez biedne stare ciotki. Ciekawe, jak by nas traktowały. Przychodzi zima i bohater Murakamiego wchodzi w nią o wiele mądrzejszy, niż był latem. Tak to działa. Bo biedna stara ciotka jest tutaj. Istnieje naprawdę.
Piszę ten tekst, bo na moich plecach też zadomowiła się biedna stara ciotka i ani myśli się gdzieś ruszyć, dmucha mi przez ramię nieświeżym oddechem. Pod obrazem tej znad rzeki jest inny, bardziej intymny. Opowiedziałabym Boku o pokoju w domu opieki i unieruchomionym ciele, którego nogi powoli rozkładały się za życia. Wszystko ją swędziało, bo w szpitalu zarażono ją świerzbem, ale przede wszystkim była już zarażona śmiercią. Miała ochotę na wiśnie, a jedyne, jakie udało mi się kupić tamtego dnia, były kwaśne i niezbyt świeże. Moja biedna stara ciotka.
A teraz obejrzyjcie się przez ramię. Kto siedzi na waszych plecach?Las samobójców
Aokigahara, czyli Morze Drzew u stóp góry Fudżi, tym różni się od innych miejsc, które wybrali sobie samobójcy, że nie robi się tu nic innego. To nie miejsce na piknik czy randkę, choć tego drugiego może nie powinnam być tak pewna w czasach, gdy dziewczyny kochają się w umięśnionym wilkołaku o niskim czole i wampirze, który ma minę, jakby cierpiał na ostrą niestrawność. Byłam tam dwa razy i nigdy nie zapuściłam się głęboko; wiem, że po raz trzeci można wrócić do Aokigahary tylko z jednego powodu. Na razie wystarcza mi melancholia, jaką czułam, kiedy pociąg, czysty i jasny, pełen ludzi, wiózł mnie z powrotem do Tokio. Siedziałam jak Boku z Biednej starej ciotki i patrzyłam na milczących Japończyków.
Aokigahara to pod względem popularności drugie po Golden Gate miejsce do zabijania się. Jedni się wieszają, inni zażywają truciznę, podcinają sobie żyły i zwijają się w kłębek, by powrócić w nicość. Wielu dla pewności stosuje kilka metod. Niektórzy budują przedtem prowizoryczne schronienia i w nich czekają na sen, z którego się nie obudzą. Zostają po nich osobiste rzeczy: zbutwiałe skórzane torebki z logo drogich firm, buty, notesy, grzebienie, spinki i inne plastikowe drobiazgi, które długo po tym, jak rozłoży się ciało, wciąż tam będą. Co roku służby leśne odnajdują kilkadziesiąt ciał. Nie wiadomo, ile pozostaje w lesie na zawsze.
Pod wrażeniem rosnącej popularności samobójstw w Aokigaharze stowarzyszenie dentystów z prefektury Yamanashi wprowadziło w życie nowatorski plan znakowania sztucznych zębów. Nazwisko i numer prefektury na zębie to ogromna pomoc w identyfikacji zwłok, które długo przeleżały w lesie. Gorzej, gdy delikwent miał jeszcze własne uzębienie. „Aokigahara to idealne miejsce, by umrzeć”, napisał Wataru Tsurumi w słynnym Podręczniku dla samobójców (1993). U wrót lasu, oprócz tabliczek informujących o pobliskich jaskiniach, są inne. Mówią o tym, jak cenne jest życie, i radzą, by się zastanowić. Podany jest numer, pod który można zadzwonić. Ścieżki zagrodzono sznurami z informacją o zakazie wchodzenia w głąb lasu. W niektórych miejscach niedawno zamontowano kamery. Ale gdy ktoś przyjeżdża do Aokigahary, by się zabić, nic go nie powstrzyma. A już na pewno nie zapewnienie, że życie jest piękne.
Japonia ma jeden z najwyższych na świecie współczynników samobójstw. Odebranie sobie życia nadal postrzegane jest tu jako wyjście honorowe i w pewnych okolicznościach wręcz oczekuje się takiego zachowania. Nic lepszego nie może zrobić na przykład ojciec mordercy-pedofila, którego syn, jak makabryczny Tsutomu Miyazaki, okrył wstydem na zawsze. Liczba samobójstw wzrosła w czasach recesji. W sytuacji utraty pracy albo niemożliwych do spłacenia długów samobójstwo pozwala nie tylko wymknąć się tylnymi drzwiami, lecz także zachować twarz. Dlatego najwięcej samobójstw ma miejsce pod koniec marca, gdy kończy się japoński rok fiskalny. Kiedy na jakiejś tokijskiej stacji zatrzymują ruch, a na tablicach pojawia się wyjaśnienie w enigmatycznej angielszczyźnie people entry, wiem, że jakiś człowiek wszedł na tory i już stamtąd nie zejdzie na własnych nogach. Kosztami obciążona zostanie jego rodzina.
Najczęściej samobójstwo popełniają mężczyźni w średnim wieku, na średnioważnych stanowiskach. Taki jest Taro-san, który przyznał, że straciwszy pracę, utracił tożsamość i dlatego przyjechał do Aokigahary, by się zabić. Podciął sobie żyły, ale nieskutecznie, wcale nie tak łatwo wbić żyletkę na odpowiednią głębokość, i został znaleziony w stanie skrajnego wyczerpania. Na razie, mówi Taro-san, wola życia jest silniejsza, jednak nie wyklucza, że wróci do tego lasu. Ale nie tylko tak konkretne powody sprawiają, że ludzie odbierają sobie życie. Samobójstwo kochanków ma w Japonii własną nazwę: shinjū, i opiewane jest w tradycyjnym teatrze, mandze i literaturze. Czyż można umrzeć piękniej niż z miłości niemożliwej do spełnienia? Umrzeć, zanim miłość spowszednieje i straci blask? Tutaj, jak i na całym świecie, są także ci, którzy odchodzą „bez powodu”. Mieli pracę, rodzinę, ich ciał nie dręczyła żadna straszna choroba, ale urodzili się pod Czarnym Słońcem. A na to czasem nic nie da się poradzić.
W lesie Aokigahara jest cicho. Na wielkich pajęczynach lśnią krople wody. Nie widać nieba. Morze Drzew jest gęste i ciemne, pełne grozy, którą potęguje fakt, że nie można tu ufać kompasowi. Podobno z powodu złóż żelaza albo magnetycznych własności lawy. Inni mówią jednak, że to duchy niepogrzebanych zmarłych, niespokojne i gniewne, nikomu, kto wszedł w las, nie pozwalają go już opuścić. Plotki, półprawdy, straszne opowieści o samobójcach z Aokigahary! Moja japońska koleżanka przekonuje mnie, że gdy brygada ochotników znajdzie ciało, składane ono jest w przeznaczonym do tego budynku na skraju miasteczka. Są tam dwa łóżka. Na jednym śpią zwłoki, na drugim ochotnik, bo nocne towarzystwo niesie ukojenie duszy samobójcy.
Idę ścieżką, którą przede mną szli japońscy samobójcy, i myślę o tych polskich, których znałam. Tych, których nie zdążyłam poznać, bo odebrali sobie życie, zanim się urodziłam, ale łączą mnie z nimi więzy krwi. O przyjacielu, który parę lat temu załatwił wszystkie sprawy, oddał książki do biblioteki, zapłacił rachunki, wysłał do mnie mejla, którego nie zrozumiałam, i skoczył. Urodzony pod Czarnym Słońcem, odszedł „bez powodu”. O tym, że rodzina dołożyła wszelkich starań, by ukryć przed światem, jaki rodzaj śmierci mój przyjaciel świadomie wybrał. Bo co ludzie powiedzą, co powie ksiądz, a właściwie czego nie powiedzą, bo na tę śmierć, tak częstą i starą jak ludzkość, brakuje słów. Sama śmierć jest w naszej kulturze tabu, a co dopiero ta z własnej ręki. Rodziny wstydzą się samobójców, nie wiedzą, jak o nich mówić, jak opłakiwać tych, którzy sami odebrali sobie życie. Sami siebie odebrali bliskim. Żałobnicy nie wiedzą, jak składać kondolencje, jak pocieszać. Religia nie ma rytuałów, a brutalne wykluczenie samobójcy za mur cmentarza, potępiające, ale uznające samobójczy gest, zastąpione zostało przez przemilczenie, przyklepanie (łopatą). Samobójcza śmierć wyrzucana jest poza nawias, a wszystko, co z nią związane, wydaje nam się tak niesamowite jak las Aokigahara.
Wycieczka do japońskiego lasu samobójców to jedna z wielu moich peregrynacji oswajających śmierć. Zaczęło się w liceum od poniemieckiego cmentarza w podwałbrzyskiej wiosce Dziećmorowice, gdzie spędzałam wagary z przyjaciółką o podobnie makabrycznych skłonnościach i książkami, które wydawały nam się znacznie ciekawsze niż to, co oferowała szkoła. Wśród zdewastowanych grobów można było trafić na ludzką kość, a niepielęgnowane od lat rośliny były dzikie i bujne. Liście łopianu służyły nam za parasole, zjadałyśmy słodkie kwiaty akacji. Tamte czasy zakończył sylwester na zaśnieżonym piaskowogórskim cmentarzu z radzieckim szampanem i budzikiem, który zadzwonił o północy pod niebem seledynowym od zanieczyszczeń i zamarzniętym na kość. Byłam wychowywana tak, jakby śmierć nie istniała w ogóle. Nie zabierano mnie na pogrzeby i nie widziałam ciał zmarłych. Prababcia, dziadek, babcie po prostu znikli, a ja nie miałam okazji się pożegnać. Jakby śmierć była czymś nieprzyzwoitym, a martwe ludzkie ciało nieporęcznym i kłopotliwym sprzętem, niczym zepsuta lodówka.
Dziś martwe ciało oddaje się od razu w ręce specjalistów. Do historii odszedł obyczaj czuwania przy zwłokach, nie ma już płaczek. Chcemy, by martwi zniknęli nam z oczu, bo może wtedy zniknie sama śmierć. Ciało samobójcy to horror do potęgi. Najlepiej więc wmówić innym i sobie, że bliska osoba zażyła trzy opakowania tabletek nasennych przez pomyłkę i przez roztargnienie podcięła sobie żyły w wannie z gorącą wodą. Najlepiej nie mówić o wujku, który pewnego ranka wstał, ogolił się i powiesił w łazience. O ojcu i mężu, który oddał książki do biblioteki, zapłacił rachunki, wysłał pożegnalne mejle i skoczył. Nie mamy słów, nie mamy rytuałów. Może tylko samobójstwo artystów mieści się jakoś w powszechnym pojmowaniu śmierci, ale przecież ani ich życie, ani umieranie nie jest ważniejsze i bardziej heroiczne.
Na ogół wydaje mi się, że to jedno życie jest za krótkie i w najgorszym razie znośne, ale mam świadomość, że istnieje las Aokigahara, ostateczna, kojąca ciemność. Nie wydaje mi się to wzniosłe, odważne czy piękne, tylko po ludzku smutne. Jak pisał Emil Cioran, „w ostatecznym rozrachunku nie popełniamy samobójstwa dlatego, że jest do niego zbyt wiele powodów”. Chciałabym, żebyśmy umieli żegnać i pamiętać, i żywić szacunek dla wyboru dokonanego przez tych zwykłych, szarych, w średnim wieku i na średnim stanowisku, którzy jednak zdecydowali się wejść w Morze Drzew.Haikyo, czyli czar ruin
Haikyo, słowo oznaczające po japońsku ruiny, odnosi się także do pewnego hobby, które cenią nie tylko Japończycy, choć ponoć najwięcej haikyowców mieszka właśnie tu. Nie bez powodu, ale o tym dalej. Angielskie urban exploration albo w skrócie urbex, sens tego, o czym opowiem, zawiera w sobie. Porzucone budynki mieszkalne, szkoły, hotele, zakłady przemysłowe, restauracje, szpitale, cmentarzyska pociągów i maszyn, posmutniałe i puste wesołe miasteczka to miejsca poszukiwane przez haikyowców. Jak pisał niemiecki filozof kultury Georg Simmel, „ruina to siedziba życia, którą życie opuściło”. Haikyo jest dla tych, którzy mają skłonność do melancholii, jaką budzi widok tego, co przeminęło. Fascynuje ich rozpad, gnicie, zarastanie, łuszczenie się, zapadanie w sobie, pękanie świata opuszczonego przez ludzi.
Kultowym miejscem dla japońskich haikyowców jest miasteczko Nichitsu w zachodniej części górzystej prefektury Saitama. Były tu kopalnie, które zamknięto w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, i wtedy wszyscy wyjechali. Życie wyciekło z Nichitsu jak woda z wanny. Lekarze zostawili narzędzia i eksponaty w słoikach (mózg z Nichitsu to obiekt, który pragnie sfotografować każdy haikyowiec). Nauczyciele porzucili klasy w drewnianej szkole na górskim zboczu, uczniowie – zeszyty, książki i czapki. W domach zostały futony, pościel, zabawki, pralki, maszyny do szycia, garnki, buty i parasole powoli obracające się w nicość. Nichitsu leży na zupełnym odludziu, droga jest często nieprzejezdna i nie prowadzi już dalej. Przyjeżdżają tu tylko haikyowcy, którzy dobrze strzegą swoich tajemnic.
Nie ma więc co prosić o mapę dojazdu i wskazówki. Główna zasada haikyo to niezostawianie śladów. Wziąć ze sobą można tylko fotograficzne wizerunki miejsca i wspomnienia ruin. Niczego nie wolno ruszać, niczego niszczyć. Trzeba chodzić samotnie, w ciszy i skupieniu, by poczuć związek z miejscem. Doświadczyć przeszłości zaklętej w przedmiotach opuszczonych przez ludzi, przemijających samotnie starych telewizorach, pralkach, płytach analogowych, które już nigdy nie zagrają, łyżeczkach, spinkach i odkurzaczach. W Japonii wandalizm nie ma wielu zwolenników, a kradzieże są rzadkością i to okoliczność sprzyjająca haikyo. W Nichitsu, skąd ludzie zniknęli, rzeczy zostały tak, jak je porzucono prawie czterdzieści lat temu.
Po jedenastym marca 2011 Japonii przybyło nowe haikyo: tereny, z których przymusowo ewakuowano ludność po katastrofie nuklearnej w Fukushimie. Tu nie było mowy o pakowaniu całego dobytku, nikt nie miał czasu na zastanowienie się, co zabrać, a co zostawić. Haikyowcy to ludzie, którzy nie mogą sztywno trzymać się zasad spoza świata haikyo. Ignorują znaki, przeskakują płoty, wchodzą tam, gdzie nie wolno. Tak, są i tacy Japończycy! Dotarli już więc do wiosek i miasteczek wokół elektrowni i widziałam kilka zdjęć. To niewiarygodne, jak szybko natura bierze we władanie ludzki świat, gdzie jeszcze niedawno, jak to w Japonii, każdy krzaczek był pod kontrolą ogrodnika. Przez uchylone okno bluszcz włazi do łazienki i przyczepia się do plastikowych ścian, myszy wiją gniazda z pogryzionych gazet, napuchnięte od wilgoci komiksy wtapiają się powoli w pleśniejące podłogi. Jak w Czarnobylu, który zresztą jest już turystyczną atrakcją i jako taki nie budzi fascynacji prawdziwych haikyowców, pustka po życiu jest dojmująca, ale bujna wegetacja sprawia, że ma się również wrażenie, iż to nie koniec. Po prostu ludzie są teraz zastępowani przez inne stworzenia: gryzonie, zdziczałe koty, lisy, pająki. W zacytowanym już eseju Simmel pisał: „Coś musi się rozpaść, aby poddać się nowym prądom”. Dlatego haikyo to nie fascynacja śmiercią i umieraniem, ale samym procesem przemijania, który jest istotą japońskiej estetyki. „I to minie” – noszę medalik z takim napisem.
Przemijanie w mieście takim jak Tokio odbywa się dziś z turboprzyśpieszeniem. Od lat obserwuję zmiany w sąsiedztwie i niekiedy przerażają mnie one swoją szybkością. Przyjechałam tu jesienią ubiegłego roku po kilkuletniej przerwie i nie odnalazłam wielu miejsc. Zniknęła stara łaźnia, a na jej miejscu stoją dwa domki w brzoskwiniowym kolorze. Nie ma sklepu z kimonami, jest dziwaczny budynek z indyjską restauracją, która na spotkanie podróżnym aż do stacji wysyła zapach curry. W ciągu dwunastu miesięcy w najbliższej okolicy wybudowano osiem domów jednorodzinnych (w tym trzy szeregowe), dwa budynki wielorodzinne i cztery nowe sklepy. Nieustannie gdzieś coś owija się niebieską folią i pod jej osłoną sprawnie burzy. Potem na czarnym kwadracie ziemi pojawia się biały namiocik. Kapłan shinto odprawia nabożeństwo dla siedzącej rzędem rodziny i wkrótce zaczyna się stawianie fundamentów, potem, raz-dwa, drewniany szkielet, po paru miesiącach stoi nowy dom, pali się światło i pani Yabe albo Tanaka stawiają przy murze pierwsze doniczki z kwiatami.
W niektórych dzielnicach zdarzają się domy widma: zarośnięte, ciemne i od lat puste. W tej części miasta, gdzie ceny gruntu należą do najwyższych na świecie, zapędy deweloperów mogą pohamować tylko nieuregulowane sprawy spadkowe albo jakaś wyjątkowo krwawa historia związana z miejscem. Takie budynki umierają śmiercią naturalną. Przemijają powoli, kruszą się, gniją, zapadają w ziemię. Zakradają się do nich haikyowcy, sprytniejsi od kotów. Patrzą na pokrytą pajęczyną czarkę do herbaty, na zwój z kaligrafią, która wyblakła tak, że widać tylko mgliste zarysy znaków, na kołyszącą się lampę. Początkujący haikyowcy poszukują dreszczyku emocji, atmosfery jak z filmu grozy. Doświadczeni duchów się nie boją, duchy ich w ogóle nie interesują. Mówią za to o dziwnym, podszytym melancholią rodzaju ukojenia, jakie daje haikyo.
Haikyowcy to ludzie, którzy czują nie tylko indywidualną, lecz również gatunkową kruchość człowieczego losu. Po obejrzeniu paru haikyo rzeczywiście można nabrać pewności, że jesteśmy tylko tymczasowymi mieszkańcami Ziemi. Nie ma żadnych podstaw, by sądzić, że nie przeminiemy jak tyle innych stworzeń przed nami. Betonowe ruiny, przedmioty z metalu i plastiku, elektroniczne nośniki z tekstami, których nie będzie już miał kto przeczytać, trochę napromieniowanych śmieci. To właśnie po nas zostanie. A więc bierzcie aparaty i fotografujcie ruiny w Warszawie, Wałbrzychu, Grudziądzu, Radomsku. Może kiedyś jakaś nowa mieszkanka ziemi, zielonoskóra i dzikooka, wygrzebie takie zdjęcie z haikyo, jakim stanie się cała nasza cywilizacja.Joanna Bator – kulturoznawczyni i filozofka, która porzuciła karierę naukową dla literatury. Laureatka Nagrody Literackiej NIKE za powieść Ciemno, prawie noc (W.A.B. 2012). Jest wielbicielką i znawczynią kultury japońskiej. W 2009 roku nakładem W.A.B. ukazała się powieść Piaskowa Góra, nominowana do nagród NIKE i GDYNIA, a rok później jej kontynuacja, Chmurdalia, która znalazła się w finale kolejnej edycji nagrody NIKE. Piaskowa Góra ukazała się w przekładzie na język niemiecki, węgierski i hebrajski; niemiecka wersja powieści trafiła do finału Międzynarodowej Nagrody Literackiej. W przygotowaniu wydanie francuskie, chorwackie, macedońskie i ukraińskie. Chmurdalia ukazała się dotychczas w Niemczech i na Węgrzech. Za książkę Japoński wachlarz (2004, wyd. poszerzone W.A.B. 2011) autorka otrzymała Nagrodę im. Beaty Pawlak.