Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rękopism mego kuzyna warjata. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rękopism mego kuzyna warjata. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 279 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP.

Mój ku­zyn umarł – szko­da bie­da­ka! – Umrzeć w dwu­dzie­stym szó­stym roku ży­cia, to przy­kro – prócz tego, mój ku­zyn był ład­nym chłop­cem – po­wia­da­ją na­wet że miał do­brą gło­wę i zna­ko­mi­te za­ro­dy ta­len­tu do ma­lar­stwa. – W dwu­dzie­stym pierw­szym roku już otrzy­mał pa­tent ma­gi­stra sztuk pięk­nych, póź­niej po­dró­żo­wał bar­dzo da­le­ko – po­dob­no był gdzieś aż w In­djach. – Co do mnie, wiem tyl­ko, że wró­ciw­szy do kra­ju pro­wa­dził sza­lo­ny, wer­te­row­ski ro­mans z ja­kąś pa­nien­ką – oże­nił się, był zdra­dzo­ny – że dłu­go cho­ro­wał, naj­przód, z rany od­nie­sio­nej póź­niej, do­stał man­ji dzi­wacz­nej aż wresz­cie zwar­jo­wał na do­bre i prze­żyw­szy lat dwa w klasz­to­rze Bo­ni­fra­trów, dnia wczo­raj­sze­go umarł. Żal mi szcze­rze ku­zy­na Wa­le­re­go! Ode­bra­łem we­zwa­nie od Xię­dza Prze­ora i wy­bie­ram się na po­grzeb; prze­klę­ty deszcz… jak­by z wia­dra leje…. lecz uczy­nię to dla ku­zy­na Wa­le­re­go i po­ja­dę.

– No do­brze, że się to już raz skoń­czy­ło, mój bied­ny ku­zyn już po­cho­wa­ny – ale rzecz dziw­na; że też pa­mię­tał o mnie przed sa­mym zgo­nem… – praw­da! Ja sam tyl­ko od­wie­dza­łem go wcią­gu smut­nej cho­ro­by jego umy­słu – znał ra­nie do­brze i dla tego za­pew­nie otrzy­ma­łem po nim suk­ce­sję!!!

Żeby mi nie żal było bied­ne­go chłop­ca to roz­śmiał­bym się ser­decz­nie; bo też to i za­baw­na rzecz spa­dek po war­ja­cie – jest to tyl­ko teka opie­czę­to­wa­na – wszak­że zo­ba­czy­my! Lę­kam się zna­leść cóś dziw­ne­go: na­przy­kład, z kil­ka­dzie­siąt kóp much su­szo­nych – bo to obłą­ka­ni mie­wa­ją roz­ma­ite fi­gle w my­śli.

– A to! – anim się spo­dzie­wał – wszak­że to rę­ko­pism – istot­nie rzecz cie­ka­wa!

– Czy­taj­my! –

Czl­wiek jest taki że jak za­czną w nie­go wma­wiać że głu­pi, to w koń­cu uwie­rzy.

Jean Paul Rich­ter.

Jak mi tu cia­sno, dusz­no! w tej brud­nej celi… czar­ne mni­chy, chcą ze mnie gwał­tem zro­bić po­kut­ni­ka – a Bóg? Wszy­scy mó­wią że wiel­ki i do­bry… a ja tak dłu­go cier­pia­łem!…. tak, bo za­wsze, wte­dy jak by­łem jesz­cze świec­kim czło­wie­kiem… kie­dy mnie ogrze­wa­ło słoń­ce…, oh! słoń­ca!…, jak­że go daw­no nie wi­dzia­łem! – pięk­ne słoń­ce!… a tu… tu nie ma słoń­ca!… mó­wi­łem, że wte­dy było mi zim­no w pier­siach, co­raz zim­niej… a gło­wa pa­ła­ła od ognia! tyl­ko, jak by­łem dziec­kiem, to mia­łem cie­pło w pier­siach i gło­wa nie pa­li­ła mnie tak bar­dzo… bo, Mat­ka, moja Mat­ka! ca­ło­wa­ła mnie w czo­ło. O moja Mat­ko! cze­muż po­je­cha­łaś ode­mnie? Okrut­ne mni­chy! i cie­bie po­wieź­li…. Na czar­nym okrę­cie pły­nę­łaś moja Mat­ko a po­łysk krwa­we­go świa­tła po­chod­ni ośle­pił moje oczy, czy też łzy je za­ćmi­ły i… nie mogę, nie mogę! doj­rzeć te­raz gdzie, do­kąd uwieź­li cie­bie Mat­ko moja! – Gło­wa moja spa­lo­na na wę­giel….. zim­no w pier­si a nie ma two­ich ust ko­cha­nych by ostu­dzi­ły mi czo­ło, a brak mi bi­cia ser­ca two­je­go, co ogrze­wa­ło me pier­si dzie­cin­ne!….

Daw­niej… lu­bi­łem pa­trzeć w Nie­bo – tam, szu­ka­łem cie­bie, Mat­ko moja, i tych bia­łych anio­łów co maja suk­nie tka­ne we gwiaz­dy – a tę­cza­mi prze­pa­su­ją pier­si… a lil­ja­mi wo­nie­ją ich czo­ła! a te­raz ode­bra­li mi nie­bo… spoj­rza­łem do góry….. i zczer­nia­łe de­ski su­fi­tu były mo­jem nie­bem! ja­kież to szy­der­stwo…..oh! co czy­nić? co czy­nić!

Daw­niej… pió­ro jak bia­ła cho­rą­giew chwa­ły wio­dło mnie do ja­kichś kra­in za­ziem­skich – stru­mie­nie bla­sków i mo­rza woni, ko­ły­sa­ły zmy­sły moje! – Cud­neż to były ro­je­nia!…. ileż to razy w świę­tych go­dzi­nach na­tchnie­nia śpie­wa­ła pierś moja hym­ny uro­czy­ste! Jak­że wy­so­ko wzno­si­ła się du­sza moja! tron jej krył się w nie­bio­sach a Cale ob­ło­ków bia­łych, utka­nych w pro­mie­nie słoń­ca niby we kwia­ty zło­ci­ste jak chmu­ry ka­dzi­deł srebr­nym pa­sem ota­cza­ły jego ma­je­stat ogrom­ny!… I gdzież znik­nę­ło to czy­ste na­tchnie­nie?…. O, wróć­cie rai… wróć­cie tyl­ko pieśń moją, na­tchnio­ną! a bę­dzie mi ona tym ra­jem stra­co­nym, po któ­re­go la­zu­ro­wych fa­lach, umar­łe bi­cia mo­je­go ser­ca i za­po­mnia­ne po­ca­łun­ki mat­ki, jak bia­łe ła­bę­dzie, po­wo­li, smut­nie pły­wa­ją.

* * *

Tak mi strasz­no! i zgro­za zim­ne kro­ple wy­ci­ska mi na czo­le….. drzwi mo­jej celi wiatr otwie­ra! – kto je­steś, co wcho­dzisz do celi po­kut­ni­ka? masz czar­ną sza­tę… a bla­de, okrop­nie bla­de są lica two­je….. precz czar­ny ode­mnie! boję się cie­bie… ktoś ty?

Gość . Je­stem… na­tchnie­nie!

Ja . Cha! cha! cha! na­tchnie­nie – i wcho­dzisz do mnie w szla­fro­ku!! ak­sa­mit­ny czar­ny szla­frok… usta sine… i taki bla­dy je­steś…..cha!

cha! cha!… nie do­ty­kaj mnie! zim­ne jak umar­ły masz ręce… boję się cie­bie! –

Gość. Sia­daj i pisz – ogrze­ję twe pier­si pa­ła­cem wspo­mnie­niem… pisz!…. i…..gło­wa moja… o Boże! moja gło­wa! nic nie ro­zu­miem…..

Tu mój ku­zyn Wa­le­ry mu­siał do­stać pa­ro­xy­zmu sza­leń­stwa – bo zo­sta­wił pół ar­ku­sza czy­ste­go pa­pie­ru i na­szki­co­wał wy­bor­nie sie­bie pi­szą­ce­go na krze­seł­ku i na­tchnie­nie w szla­fro­ku i pan­to­flach, z wiel­ką po­wa­gą, przy­sa­dza­ją­ce mu dużą pchłę do ser­ca.

(Tu fac­si­mi­le).

Od­tąd za­pew­nie po­czy­na się po­wieść dyk­to­wa­na przez na­tchnie­nie w ne­gli­żu.

IDEA TRANS­CEN­DEN­TAL­NA,

NA PO­CZĄT­KU BYŁO… NIC

* * *

NA KOŃ­CU BĘ­DZIE… NIC.

Ogni­ste słoń­ce In­dji sno­pem bry­lan­to­wych pro­mie­ni trzę­sło nad wy­bra­ną kra­iną, – ol­brzy­mia we­ge­ta­cja mil­cząc, uro­czy­ście prze­glą­da­ła się w nie­bie­skich wo­dach je­zio­ra, uśpio­ne w za­ro­ślach ty­gry­sy Ben­ga­lu ocze­ki­wa­ły by wspa­nia­łym chó­rem ry­ków ogło­sić wschód nocy na In­dyj­skiem Nie­bie, – wiatr lek­ki, wo­nie­ją­cy, po­ru­szał fał­da­mi pur­pu­ro­we­go je­dwa­biu, co okry­wał pysz­ny na­miot roz­pię­ty nad brze­giem je­zio­ra.

W na­mio­cie na bo­ga­tem, wschod­niem wez­gło­wiu le­żał nie­dba­le czło­wiek, któ­re­go cia­ło okry­wa­ła mu­śli­no­wa sza­ta a twarz ob­ję­ła za­sło­na z gazy.

Przy wez­gło­wiu na ak­sa­mit­nej, zło­tą fren­zlą oszy­tej po­dusz­ce – sie­dzia­ła na spo­sób tu­rec­ki cud­nej pięk­no­ści ko­bie­ta!….

Strój jej jak rów­nież i po­stać przy­wo­dzi­ły na myśl ide­ały wschod­nich oda­li­sek: – bo­ga­ty z zie­lo­ne­go je­dwa­biu ka­ftan spa­da­ją­cy do ko­lan prze­pa­sy­wa­ła srebr­na, bry­lan­ta­mi świe­cą­ca szar­fa, sze­ro­kie pan­tal­jo­ny z bia­łe­go in­dyj­skie­go mu­śli­nu ozdo­bio­ne srebr­nym lam­pa­sem spły­wa­ły na drob­ne ala­ba­stro­wej bia­ło­ści sto­py, okry­te w pur­pu­ro­we pan­to­fel­ki, prze­szy­wa­ne ha­ftem zło­tych li­ści – Z pod bia­łe­go jak śnieg tur­ba­nu oszy­te­go per­ła­mi, wo­nie­ją­ce stru­mie­nie czar­nych, po­ły­sku­ją­cych wło­sów pię­trzy­ły się w buj­nych kę­dzio­rach na ła­bę­dzio­wej szyi; – jed­ną ręką wspie­ra­ła się na po­dusz­ce, w dru­giej trzy­ma­ła wa­chlarz piór raj­skie­go pta­ka. Czar­ne jej oczy z nie­spo­koj­no­ścią śle­dzi­ły za naj­mniej­szym ru­chem uśpio­ne­go – lecz w tych cud­nych oczach nie było wy­ra­zu czu­ło­ści, coby je oży­wił – prze­ciw­nie, ja­kaś jak­by gwał­tem ta­jo­na wście­kłość po­ły­ski­wa­ła w jej spoj­rze­niu… i raz uśmiech nie­na­wi­ści wy­krzy­wiał ko­ra­lo­we usta, to zno­wu, gniew roz­dy­mał ró­żo­we jej noz­drza.

Śpią­cy po­ru­szył się i wy­rzekł chra­po­wa­tym gło­sem w ję­zy­ku po­wszech­nie uży­wa­nym na wscho­dzie,

"Ze­ljo! zdejm za­sło­nę z mej twa­rzy, i na – kryj ją pu­kla­mi two­ich wło­sów. spiesz się!… chce tak nie­otwie­ra­jąc po­wiek, do­koń­czyć za­czę­te­go we śnie ma­rze­nia… tak… a te­raz ogni­stym po­ca­łun­kiem sparz moje usta!…. Precz nie­wol­ni­co! two­ję usta zim­ne jak lody pół­no­cy… ku­pio­ne two­je po­ca­łun­ki, stu­dzą żar mych sen­nych uro­jeń… Precz, nie­wol­ni­co!

Pod­niósł się i na wpół prze­chy­lo­ny groź­nem i wzgar­dli­wem wej­rze­niem pa­trzył na zgię­tą w kor­nej po­sta­wie oda­li­skę.

Czło­wiek ten mógł mieć lat czter­dzie­ści – ry­sy­je­go twa­rzy no­si­ły na so­bie pięt­no brzy­do­ty i znik­czem­nie­nia – żół­te okrą­głe oczy jak u dra­pież­ne­go pta­ka, mia­ły sza­tań­ski wy­raz – nos orli moc­no za­gię­ty i w koń­cu przy­płasz­czo­ny na­tu­ral­nie, przy­po­mi­nał fi­zjo­nom­ję or­jen­tal­ną – usta wiel­kie, zgru­be­mi wy­wi­nię­te­mi war­ga­mi były prze­ra­ża­ją­co sine, a twarz żół­ta­wo bla­de­go ko­lo­ru no­si­ła pięt­no ja­kiejś mar­twej cho­ro­wi­to­ści; wierzch gło­wy spi­cza­sto za­koń­czo­ny, okry­wa­ły krót­kie, gę­ste i moc­no kę­dzie­rza­we wło­sy zu­peł­nie czar­ne­go ko­lo­ru. Ręce dłu­gie i nad­zwy­czaj chu­de jak rów­nie i cała bu­do­wa w po­ło­wie tyl­ko okry­ta mu­śli­no­wą sza­tą do­peł­nia­ły od­ra­ża­ją­cą po­wierz­chow­ność tego czło­wie­ka, co była, jak­by umyśl­nie utwo­rzo­nym kon­tra­stem pięk­nej nie­wol­nic}'.

Ten czło­wiek na­zy­wał się pan Fühl.

Chwi­lę jesz­cze po­zo­stał w tej po­sta­wie gniew­nej i gro­żą­cej na­gle, śmiech sar­ka­stycz­ny, chry­pli­wy wy­do­był się z ust jego – prze­tarł oczy – ziew­nął sze­ro­ko i rzekł:

Za­dzwoń Ze­ljo! – do­brze – a te­raz odejdź chcę mó­wić z Al­fon­sem – każę mu zdjąć gło­wę.

– Ze­lja z prze­stra­chem spoj­rza­ła na Füh­la.

– Strasz­li­wa fi­zjo­nom­ja tego czło­wie­ka na wi­dok trwo­gi oda­li­ski przy­bra­ła iro­nicz­ny wy­raz.

– No odejdź już – trwoż­li­wa – ser­ce twe­go ko­chan­ka żywe czy umar­łe za­wsze do cie­bie po­wró­ci – odejdź!

Ze­lja pod­nio­sła za­sło­nę za­kry­wa­ją­cą wej­ście do przy­le­głe­go na­mio­tu.

Za­le­d­wie za­sło­na za­pa­dła za po­sta­cią oda­li­ski – zbli­żył się do niej mło­dy czło­wiek przy­jem­nej po­wierz­chow­no­ści, ubra­ny wy­twor­nie po fran­cuz­ku.

– Ze­ljo! za­py­tał spiesz­nie, Ze­ljo, czy bę­dziesz go­to­wą dzi­siaj?

Ze­lja po­ło­ży­ła pa­lec na ustach – chcia­ła coś wy­rzec, lecz nie­cier­pli­wy dźwięk dzwon­ka prze­rwał chwi­lo­wą roz­mo­wę – Ze­lja od­da­li­ła się w głąb na­mio­tu a Al­fons de*sta­nął przed wez­gło­wiem Füh­la.

– Pan Hra­bia mnie po­trze­bu­je?

– Atak! ja hra­bia za pie­nią­dze, nu­dzę się okrop­nie i dla tego wzy­wam cie­bie po­tom­ka szla­chec­kiej ro­dzi­ny, nie­gdyś ozdo­bę sa­lo­nów w St. Ger­ma­ine abyś mnie ro­ze­rwał – pła­cę ci za to mój dro­gi – a ty… ty mnie ha­nieb­nie oszu­ku­jesz…

– Pa­nie!

– Milcz mój dro­gi – sta­raj się przedew­szyst­kiem zro­zu­mieć moje chę­ci… za­raz….. Tu pan

Fühl ziew­nął zno­wu na­my­ślił się przez chwi­lę i mó­wił da­lej: kie­dy przed ro­kiem przy­by­łem do Pa­ry­ża, by­łem okrop­nie znu­dzo­ny – prze­bie­głem pra­wie cała kulę ziem­ską i wszę­dzie zna­la­złem lu­dzi jed­na­kich; tyl­ko ze­wnętrz­ną ras­są kształ­tów róż­ni, zresz­tą rów­nie głu­pi, rów­nie nik­czem­ni wszę­dzie. – Otóż, po­nie­waż mie­wam roz­ma­ite gry­ma­sy za­chcia­ło mi się mieć w usłu­gach szlach­ci­ca – i ty mo­ści mar­gra­bio czy ba­ro­nie, po­tom­ku zna­ko­mi­te­go Bre­toń­skie­go domu, za sto ty­się­cy fran­ków rocz­nej pen­sji przy­ją­łeś u mnie obo­wiąz­ki – przy­znasz mój szla­chet­ny pa­nie że dro­go opła­cam po­ni­że­nie twej ro­do­wej god­no­ści – – ale wzią­łem cię ze wzglę­du że nu­dzę się okrop­nie, że zresz­tą, ty przy­rze­kłeś mi wy­naj­dy­wać cią­gle za­ję­cie się – na­pływ bez­prze­stan­nych wra­żeń. Otóż, po­wiem ci mój dro­gi, że mimo tego ja je­stem za­wsze znu­dzo­nym a ty… głup­cem…

– Pa­nie!

– Tyl­ko nie unoś się – lub po­stra­dasz two­ją pięk­ną po­sa­dę – cier­pli­wo­ści mój dro­gi! lat kil­ka pręd­ko upły­nie – i wró­cisz zno­wu na swo­je sa­lo­ny z ma­jąt­kiem – bo to wy na­zy­wa­cie ma­jąt­kiem. – Wi­dzisz mój pa­nie, na świe­cie trze­ba mieć ko­niecz­nie jed­no z dwoj­ga: wie­le pie­nię­dzy, lub wie­le cier­pli­wo­ści… kto ma jed­no i dru­gie to już zby­tek – tak ja my­ślę ko­cha­ny pa­nie – a te­raz po­wiedz mi dla cze­go za­pro­wa­dzi­łeś mnie do In­dji gdzie obie­cy­wa­łeś prze­sy­cić mnie ro­sko­szą i… co mam czy­nić wresz­cie aby nie umrzeć z nu­dów w tym pięk­nym kra­ju? Mo­żesz usiąść.

Mio­dy czło­wiek przy­gryzł usta do krwi – usiadł i za­my­ślił się głę­bo­ko.

– No! a mów­że na­ko­niec – "mów wie­le, myśl mało" tak wy­krzy­wio­na za­sa­da wa­szych ba­zgra­czy, lep­szą jest i praw­dziw­szą – kto my­śli wie­le ten lub nic nie my­śli lub cóś bar­dzo zna­ko­mi­te­go – w pierw­szym ra­zie na­zwą go wiel – kim głup­cem – w dru­gim – wiel­kim mę­dr­cem! a wiesz prze­cie, że osta­tecz­no­ści gra­ni­czą, ze sobą….. na­ko­niec, dla jed­ne­go i dru­gie­go jed­na­ka za­pla­ta: roz­głos, sła­wa! lub jak chcesz to na­zwij – no! ale słu­cham! – Pa­nie hra­bio, pan je­steś szcze­gól­nym czło­wie­kiem – ja­kie­go nie wi­dzia­łem nig­dy…..

– Eh! mój ko­cha­ny – któż się pyta cie­bie ja­kim czło­wie­kiem je­stem – być może, że nie wi­dzia­łeś po­dob­ne­go, to jest mó­wiąc pro­sto, nie wi­dzia­łeś ni­ko­go co by miał tak wie­le pie­nię­dzy – lecz nie o to idzie – po­wiedz ra­czej co ma czy­nić taki czło­wiek aby prze­cież mógł żyć na świe­cie?

– Prze­bacz pan – lecz ja wy­naj­du­ję mu przed­mio­ty ja­kie w mo­jem i w ogól­nem ro­zu­mie­niu po­win­ny uprzy­jem­nić ży­cie każ­de­mu.

– I ja­kież to przed­mio­ty?

– Wła­ści­we – ale… po­wiem to panu in­a­czej – przy­znasz że głów­nym, pa­nu­ją­cym pier­wiast­kiem w czło­wie­ku jest: chęć – żą­dza – na­dzie­ja, któ­re na­zwę cie­ka­wo­ścią, je­śli się panu po­do­ba…..

– Po­do­ba mi się mój dro­gi – cóż da­lej?

– Otóż cie­ka­wość ta jest dwo­ja­ką: umy­sło­wa i zmy­sło­wa:, je­że­li czło­wiek ma cie­ka­wą du­szę, szu­ka środ­ków do na­sy­ce­nia jej w dzie­dzi­nie nauk, sztuk… wresz­cie, sta­ra się z każ­dej rze­czy spo­tka­nej w ży­ciu wy­do­być jej stro­nę ide­al­ną, to jest…..

– Ro­zu­miem, to jak­by ziar­no z łu­pi­ny – lecz mój pa­nie, twój cie­ka­wy umysł znaj­dzie się w śmiesz­nem po­ło­że­niu, je­że­li z łu­pi­ny do­bę­dzie ze­psu­te ziar­no… a to zda­rza się… przy­znasz?

– No! w ta­kim ra­zie po­wi­nien rzu­cić owoc ze­psu­ty i szu­kać in­nych. – Wy­bor­nie! aje­że­li w dwu­dzie­stu łu­pi­nach z ko­lei znaj­dzie ze­psu­te ziar­na?

– To rzad­ki wy­pa­dek! – Ale prak­tycz­ny.

– Tak, lecz i w tym przy­pad­ku po­wi­nien cier­pli­wie szu­kać da­lej…..

– Ba, cier­pli­wie! Otoż wi­dzisz mój dro­gi całe two­je ro­zu­mo­wa­nie re­du­ku­je się do mego zda­nia że na świe­cie po­trze­ba mieć: lub wie­le pie­nię­dzy lub wie­le cier­pli­wo­ści… ja mam pie­nią­dze – idź do dia­bła z two­ją cier­pli­wo­ścią!

– Bar­dzo do­brze – więc pan je­steś cie­ka­wym zmy­sło­wo?

– Ba!

– Więc szu­kaj pan środ­ków za­spo­ko­je­nia zmy­słów.

– Ro­zu­miem – mam wy­rzu­cać ziar­na a jeść łu­pi­ny – dzię­ku­ję!

– Ależ, dla pana ta łu­pi­na bę­dzie ziar­nem jak zno­wu ziar­no ne­ga­cją anti-exy­sten­cją!

– Aha! je­steś dja­lek­ty­kiem – mój dro­gi, czy cho­dzi­łeś na Uni­wer­sy­tet?

– Tak pa­nie…

– I słu­cha­łeś za­pew­nie kur­sów fi­lo­zo­fji?

– Ale… tak… i

– No mój dro­gi, od­bie­ram ci two­ją, pen­sje i od­da­lam ze służ­by.

– Lecz po­wód?

– Wiesz prze­cie, że je­steś moim an­tre­pre­ne­rem ro­sko­szy a ty nie mo­żesz wie­dzieć na­wet co jest ro­skosz, gdyż aby coś ro­zu­mieć trze­ba znać – żeby do­znać trze­ba zu­żyć – do­znać zaś może tyl­ko ten kto nie ro­zu­mu­je lecz uży­wa – Ol niech prze­pad­nie ta prze­klę­ta re­flek­sja! Czy wiesz mój pa­nie jak wy­glą­da czło­wiek co każ­dą za­mie­rzo­ną czyn­ność od­da­je pod roz­wa­gę swej re­flek­sji? – oto zu­peł­nie jak stu­dent co ze­rwaw­szy smacz­ny lecz nie­zna­ny so­bie owoc od­da­je go na­uczy­cie­lo­wi któ­ry wy­tłu­ma­czyw­szy mu wszyst­kie wła­sno­ści owo­cu – opo­wie­dziaw­szy smak jego, sam go wresz­cie zja­da! – daj po­kój ko­cha­ny pa­nie! mnie po­trze­ba czło­wie­ka świe­że­go ser­ca, mło­dość two­ja uwio­dła mnie, oba­dwa je­ste­śmy na jed­nej sto­pie uspo­so­bie­nia – ja lu­bię kon­tra­sty! – Na­ko­niec, nie wiem na co mi zdać się mo­żesz – bo cze­go ja chce tego ani ty, ani nikt w świe­cie dać mi nie może – ja chcę… bę­dzie to śmiesz­ne… ja chcę… ja chcę być ko­cha­nym! ko­cha­nym od ko­bie­ty któ­ra­by była upo­sa­żo­na we wszyst­kie przy­mio­ty du­szy i cia­ła o ile te exy­stu­ją.

– Ależ to rzecz naj­ła­twiej­sza pa­nie hra­bio, pan – mój Boże! z two­im ro­zu­mem, z two­im ma­jąt­kiem ogrom­nym!

– Je­steś głup­cem! czy nie wi­dzisz że je­stem brzyd­ki i to okrop­nie, ra­żą­co! i ta szpet­ność moja jest przy­czy­ną nie­zwal­czo­ną, któ­ra od­py­cha ode­mnie na­dzie­ję upra­gnio­ną na za­wsze! na za­wsze, ro­zu­miesz! O, ja wiem że je­że­li za­pła­cę bar­dzo dro­go, to będę miał nie­wol­ni­cę któ­ra moje po­ca­łun­ki przyj­mie ze wstrę­tem i obrzy­dze­niem, lecz utai to w so­bie… bo chce zy­skać! ale ja nie chcę tych kła­ma­nych uczuć, to gor­sze jak brak zu­peł­ny – ja chcę, aby ko­cha­no mnie bez przy­mu­su, bez wi­do­ków ko­rzy­ści – po­wie­dzia­łem, że chcę być ko­cha­nym od ko­bie­ty, upo­sa­żo­nej we wszyst­kie przy­mio­ty du­szy i cia­ła – te­raz słu­chaj co po­wiem: niech to bę­dzie isto­ta za­le­d­wie przy­stoj­na – niech bę­dzie bez cno­ty i bez cha­rak­te­ru – łach­ma­na­mi okry­ta! lecz niech wiem, niech wiem że mnie ko­cha! bo to okrop­nie tak nie być nig­dy i od ni­ko­go ko­cha­ny­mi oh! daj mi ko­chan­kę któ­ra­by drża­ła z ro­sko­szy przy­ci­ska­jąc usta do mo­ich – któ­rej ser­ce bi­ło­by przy mo­jem! oh! daj mi ją, przez chwi­lę jed­ną, przez jed­ną chwi­lę! a rzu­cę ci pod nogi mil­jo­ny!

Pan Fühl mó­wiąc to drżał od wzru­sze­nia – oczy jego błysz­cza­ły jak roz­pa­lo­ne że­la­zo, żyły na­bie­ga­ły krwią a war­gi okry­ła pia­na – ten czło­wiek w tej chwi­li sta­no­wił tak ra­żą­cą sprzecz­ność z uczu­ciem ja­kie ma­lo­wał, że nie­po­dob­na było przy­pu­ścić na­wet żeby jego pra­gnie­nia zi­ścić się mo­gły.

– Pa­nie hra­bio! za­wo­łał na­gle Al­fons zry­wa­jąc się z krze­sła – je­dzie­my do Eu­ro­py!

– Po co?

– "Chwil­ka jesz­cze – jaką sum­mę ofia­ru­jesz mi pan je­że­li zdo­łam urze­czy­wist­nić chę­ci two­je? Tyle było pew­no­ści w po­sta­ci, spoj­rze­niu i gło­sie mło­dzień­ca, że pan Fühl mi­mo­wo­li za­drżał i po chwi­li wzru­szo­nym rzekł gło­sem:

Jaką sam na­zna­czysz.

– Do­brze! dasz mi pan trzy mil­jo­ny fran­ków, a ko­bie­ta któ­rą pan uznasz za naj­pięk­niej­szą w świe­cie – ta ko­bie­ta bę­dzie ko­chać cię praw­dzi­wie – ob­da­rzy cię naj­tkliw­szer­ni piesz­czo­ta­mi – odda ci się bez gra­nic! lecz tyl­ko przez jed­ną go­dzi­nę. Przy­się­gam że do­peł­nię mego przy­rze­cze­nia! – Ja­kim spo­so­bem? sza­lo­ny!

– To moja ta­jem­ni­ca – a te­raz po­wta­rzam, je­dzie­my do Eu­ro­py?

– Do­brze! lecz słu­chaj – ja chcę aże­by to nie była jed­na z tych ko­biet lwic wa­szych, bo ta­kie mie­wa­ją cza­sem ory­gi­nal­ne chę­ci na­ko­niec, przez zręcz­ność nad­zwy­czaj­ną mo­gła­by mnie złu­dzić – uwa­żaj­że! chcę aby ta ko­bie­ta była mło­dą, z mier­ne­go sta­nu lecz ukształ­co­na, na­de­wszyst­ko! żeby mia­ła uza­sad­nio­ną opi­nię po­boż­no­ści, mo­ral­no­ści i tych wszyst­kich jak je na­zy­wa­cie cnót do­mo­wych – taką dasz mi? cóż mój dro­gi… czy jesz­cze po­wiesz, jedź­my do Eu­ro­py?

I pan Fühl szy­der­sko się roz­śmiał.

– Taką ko­bie­tę od­dam panu – wię­cej na­wet! pan bę­dziesz prze­ko­na­ny – poj­mu­jesz mnie? bę­dziesz prze­ko­na­ny że jej mi­łość jest… praw­dzi­wą – jej piesz­czo­ty szcze­re.

– A więc! jedź­my do Eu­ro­py.

– Kie­dyż?

– Ju­tro! te­raz ja na­glić cię będę – a dziś za­koń­czę z Ze­lją, do­dał do sie­bie z po­nu­rą wście­kło­ścią Fühl – za­my­ślił się – wzdry­gnął i rzekł szyb­ko jak­by pra­gnąc ode­gnać na­tręt­ne wspo­mnie­nia:

Lecz do któ­re­goż kra­ju je­dzie­my?

– Za­raz, po­my­ślę!….

– Po­myśl do­brze – obierz kraj ob­fi­ty w ład­ne a na­de­wszyst­ko w cno­tli­we do­mo­wo ko­bie­ty.

– Bra­wo! już mam! czy pan hra­bia zna ję­zyk pol­ski?

– Do­syć do­brze.

– By­łeś pan w tym kra­ju?

– Kil­ka razy – nud­ny kraj!

– Cóż czy­nić?

– Więc do Pol­ski.

– Tak.

– Bra­wo!

Wtem miej­scu, ku­zyn Wa­le­ry od­ry­so­wał dwie fi­gur­ki ja­dą­ce na ki­jach jak to czy­nią, dzie­ci na­śla­du­jąc wierz­cho­wą jaz­dę – ma to być za­pew­nie po­dróż dwóch hra­biów do Eu­ro­py – Da­lej jest kil­ka wier­szy kro­pek.

Wiel­kie ser­ca są jak ule zbyt wiel­kie

miód ich za­peł­nić nie może,

sta­ją się gniaz­dem jasz­czu­rek.

…….Gdzież je­steś mój raju ziem­ski? gwiaz­do pa­mię­ci! po srebr­nych two­ich pro­mie­niach za­wiedź mnie do ser­ca mo­je­go Ar­ka­dji!… Wi­dzę ją! to nie pysz­ny gmach mar­mu­ro­wy oto­czo­ny cy­try­no­wym ga­jem – ani cy­pry­sów po­sta­cie jak smut­ne gro­bu straż­ni­ki, nie ocie­nia­ją, ala­ba­stro­wych jej ko­lumn – to do­mek mały, wy­bie­lo­ny, we­so­ły; – Na zło­ci­stem po­szy­ciu świe­żej sło­my, są­sied­nie wierz­by ry­su­ją szma­rag­do­we swe li­ście i ogród nie wiel­ki roz­cią­ga się po jed­nej stro­nie – w środ­ku nie­go, ol­brzy­mia jo­dła pod­no­si w nie­bo kol­cza­ste ra­mio­na – dzie­dzi­niec mały – a u wrót stoi to­pol – a na to­po­li gniaz­do bo­cia­nie… a na gniaź­dzie, bia­ły zwia­stun wio­sny za­sy­pia opar­ty na jed­nej no­dze. – Si­nej mgły tu­ma­ny opa­da­ją zwol­na na sze­ro­kie, kę­pia­ste ba­gno w któ­rem żaby, chru­ście­le i bąki śpie­wa­ją uro­czy­ście po­sęp­ny chór wie­czo­ru; a środ­kiem ba­gna idą­cą gro­ble… osła­nia­ją dwa rzę­dy brzóz pła­czą­cych – a śród tego szpa­le­ru, dziew­czy­na w czar­nej sza­cie jak anioł zmro­ku ci­cho prze­pły­wa i mil­czą­co koło ciem­ne­go boru, ża­łob­nym pa­sem, ocie­nia ramy ob­ra­zu Ar­ka­dji mo­je­go ser­ca!….

……Gdzież je­steś, smut­ny, ci­chy anie­le wie­czo­ru? – Wi­dzę cie­bie! Nie­bie­ska wstąż­ka prze­pa­su­je bia­łą, przej­rzy­stą sza­tę two­ję – rów­nian­ka z nie­za­po­mi­nek i le­śnych goź­dzi­ków wo­nie­je u twych pier­si!…. ona bled­nie przy błę­ki­cie twych oczu, przy pur­pu­rze ust two­ich!…..

Wi­tam cię! bia­ła lil­jo mo­jej Ar­ka­dji ogro­dów! Wi­tam cię! wo­nie­ją­ca różo Sa­ro­nu! Czo­ło two­je schy­li­łaś wpół smut­no, wpół rzew­nie – a oczy two­je top­nie­ją w ogni­stem mi­ło­ści spoj­rze­niu a dłoń twa mięk­ka, ro­skosz­nie drży w mło­dzień­czej dło­ni uję­ciu. – Pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca w zło­ci­ste bla­ski stro­ją ja­sno­wło­są gło­wę wy­bra­ne­go twej du­szy ko­chan­ka – a on, choć two­je oczy ślą mu do ser­ca, nie­okre­ślo­ne wy­ra­zy szcze­re­go czu­cia wy­so­kiej du­szy i choć dłoń two­ja uści­śnio­na w jego dło­ni spo­czy­wa – choć z dumą, szczę­ścia po­zie­ra na czy­sta po­stać two­ję! prze­cież, chmu­ra smut­ku ocie­nia mu wy­bla­dłe czo­ło – uśmiech go­ry­czy wy­krzy­wia usta a łza nie wsty­dzi się pły­nąć po męz­kiem jego ob­li­czu.

Wi­tam was! Jak dwa czy­ste anio­ły prze­pły­wa­cie w mej pa­mię­ci, owia­ni we mgły wie­czor­ne. – I wi­dzę was przy dom­ku wy­bie­lo­nym a bia­ło­wło­sy sta­rzec z sza­now­nem pa­try­ar­chy ob­li­czem, z uśmie­chem czu­łej do­bro­ci wita was na jego ni­skim pro­gu.

Tak się ma sku­tek do przy­czy­ny,

Jak przy­czy­na do skut­ku.

Bzdur­stwa gra­ma­tycz­ne.

– Co tam sły­chać?

– Nic no­we­go.

– Prze­cież, pan­no De­zy­der­jo!

– Chy­ba, że sta­re­go ma­jo­ra już po­cho­wa­li.

– Et!

– Jak mamę ko­cham, tak praw­da!

– Pa­nie Al­bi­nie do­bro­dzie­ju!

– A co ła­skaw­co?

– Pan­na De­zy­der­ja mówi, że Sta­re­go ma­jo­ra już po­cho­wa­li.

– Albo umarł?

– Jesz­cze oneg­daj!

– Tak­że….. no pro­szę! hm… sta­ru­szek…..

czas mu już było.

– A jak­że cór­ka?

– Mar­ja?

– No, ju­żeć prze­cie dru­giej nie miał.

– Hm! ślicz­ne to i mło­de… ale… nie po­kaź­ne pan­ni­sko.

– Pa­nie Al­bi­nie, ej pa­nie Al­bi­nie! Ba­ła­mut z pana – mó­wią, że umyśl­nie spra­wi­łeś so­bie zie­lo­ny ko­stium my­śliw­ski na jar­mar­ku w Mię­dzy­rze­czu aby prze­cha­dzać się po la­sku ota­cza­ją­cym dwo­rek nie­bosz­czy­ka ma­jo­ra, ej pa­nie Al­bi­nie!

– Na­de­wszyst­ko, że te ewo­lu­cje, mo­ści do­bro­dzie­ju! nie były bez po­świę­ce­nia, bo sły­sza­łem że gą­się­ta ma­jo­ra znę­co­ne zie­lo­no­ścią pań­skich pan­tal­jo­nów nie jed­no­krot­nie a sro­dze łyd­ki panu po­szczy­pa­ły… cha! cha! cha!

– Cha, cha! cha! jaki ten pan Kry­styn dow­cip­ny! już do­praw­dy tak się za­wsze uśmie­jem – pan­no De­zy­der­jo do­bro­dziej­ko! nie­chże nas pani nie opusz­cza; i mama i papa pani gra­ją w wi­sta ze sta­rym pod­sęd­kiem, to jak­by w czte­ry dziad­ki.

– Znów. dow­cip! cha! cha! cha! Ależ uwa­żaj pan… pan­na De­zy­der­ja ob­ra­zi­ła się, że pan Do­bro­dziej w jej obec­no­ści o łyd­kach nad­mie­ni­łeś a ona w do­brych za­sa­dach cho­wa­na!

– Ba!

(Pan­na De­zy­der­ja wra­ca­jąc):

– Ale, ale, za­po­mnia­łam po­wie­dzieć pań­stwu że cór­ka nie­bosz­czy­ka, Mar­ja, idzie za mąż.

– Jak­to, mimo ża­ło­by!

– Za ko­góż u li­cha?

– Za pana Wa­le­re­go.

– Ależ to ku­zyn!

– Bar­dzo da­le­ki – co to szko­dzi! ko­cha­li się od­daw­na.

– Czy on bo­ga­ty?

– Po­dob­no nie – ale ma­lu­je bar­dzo ład­nie i mó­wią, że mu za to w War­sza­wie do­brze pła­cą.

– Tak­że! nie­pew­ne to rze­czy – ale jak to mó­wią, lep­szy rydz jak nic, mo­ści do­bro­dzie­ju! – tyl­koż nie wiem jak to pan­na ma­jo­rów­na roz­sta­nie się ze swo­im bia­łym dom­kiem i gro­blą wy­sa­dzo­ną w pła­czą­ce brze­zi­ny, bo taka po­dob­no ro­man­so­wa!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: