Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rotmistrz bez roty. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rotmistrz bez roty. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

Alek­san­dra Nie­wia­row­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Na­kła­dem G. L. Glück­ber­ga Księ­ga­rza, przy uli­cy Mio­do­wej N. 497 pod fi­la­ra­mi.

1855.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 6/18 Maja 1854 r.

Cen­zor, Se­kre­tarz Kol­le­gial­ny, A. Bro­niew­ski.

Tę­czo szczę­ścia! cze­muż – cze­mu?

Dla jed­ne­go świet­niąc ja­sno,

Wszyst­kie bar­wy two­je ga­sną,

I zo­sta­wiasz cień dru­gie­mu?

Wło­dzi­mierz Wol­ski.

z po­ema­tu: Wiel­ki Pan .I.

Wieś szla­chec­ka, czer­wo­na, roz­rzu­co­na była na pia­sku; mimo to jed­nak, wy­bie­lo­ne dwor­ki cząst­ko­wych wła­ści­cie­li, oto­czo­ne z jed­ne­go boku ogród­ka­mi gę­sto ro­sną­cych grusz, ja­bło­ni, wi­sien i śli­wek zwa­nych lu­basz­ka­mi, z fron­tu, ży­wo­pło­tem, w koło któ­re­go ogrom­ne wierz­by sze­le­ścia­ły zie­lo­nym li­ściem, – we­so­ły spra­wia­ły wi­dok.

Prócz drob­niej­szej, ubo­giej szlach­ty, wieś ta mia­ła dwóch głów­nych wła­ści­cie­li: jed­nym był pan Łu­kasz Drza­zga, dru­gim Sta­ni­sław Na­czel­ski. Dwór rot­mi­strza stał na jed­nym brze­gu wio­ski, pan Drza­zga miesz­kał na dru­gim, tak, że rot­mistrz wjeż­dża­jąc lub wy­jeż­dża­jąc, mu­siał pod, okna­mi pana Łu­ka­sza i pod ocza­mi cór­ki jego Ewy prze­pra­wiać się. Cała rze­sza za­go­no­wych pa­nów bra­ci roz­dzie­la­ła dwie exce­len­cje osa­dy. Lubo for­tu­na pana Łu­ka­sza, skut­kiem sku­po­wa­nych co­rocz­nie ma­łych czą­stek ban­kru­tu­ją­cej bra­ci szlach­ty, była znacz­nie roz­cią­glej­szą od for­tu­ny rot­mi­strza, dwór prze­cież i za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie Sta­ni­sła­wa nie rów­nie oka­za­lej wy­glą­da­ły. Po­dob­no nie­gdyś cała wieś była wła­sno­ścią ro­dzi­ców mat­ki Sta­ni­sła­wa, i do­pie­ro po­stę­po­wo kru­szyć się za­czę­ła; pan Drza­zga na­wet już od mat­ki rot­mi­strza na­był więk­szą część grun­tów, któ­re dziś jego for­tu­nę skła­da­ły. Dla tej snać przy­czy­ny, mimo że część Drza­zgi była więk­szą, a szka­tu­ła jego za­moż­niej­szą w pie­nią­dze, prze­cież szlach­ta ty­tu­ło­wa­ła go tyl­ko je­go­mo­ścia, pa­nem Łu­ka­szem, gdy rot­mi­strza po­wszech­nie wiel­moż­nym na­zy­wa­no. Dwór Sta­ni­sła­wa stał na wzgór­ku. Z jed­nej stro­ny miał ob­szer­ny dzie­dzi­niec w kształ­cie pro­sto­ką­ta, za­mknię­ty sto­do­ła­mi, staj­nią i tak zwa­nym okól­ni­kiem, a przed gan­kiem dwie ogrom­ne to­po­le, pod któ­re­mi umiesz­czo­no bia­łe brzo­zo­we ła­wecz­ki. Z dru­giej, na po­chy­ło­ści scho­dzą­cej ku łące, był ogród sta­ro­świec­ki, opa­sa­ny cie­ni­stym li­po­wym szpa­le­rem. W ogro­dzie sa­dzaw­ka, nad sa­dzaw­ką to­po­la, a na to­po­li gniaz­do bo­cia­na. Dwa gan­ki na­prze­ciw sie­bie le­żą­ce, je­den na ogród dru­gi na po­dwó­rze wy­cho­dzą­cy, łą­czy­ła sień, na prze­strzał domu idą­ca, po­kry­ta ka­mien­ną w kwa­dra­ty ukła­da­ną pod­ło­gą. Z sie­ni od po­dwó­rza na lewo było miesz­ka­nie Sta­ni­sła­wa: skła­da­ło się z dwóch wiel­kich izb i ma­łe­go po­ko­iku. Na pra­wo była izba cze­lad­nia, al­kierz i spi­żar­nia. Mimo sta­ro­daw­nej pro­sto­ty w struk­tu­rze i we­wnętrz­nym roz­kła­dzie, pa­no­wał prze­cież nie­ja­ki zby­tek w tym domu. I tak: pod­ło­ga pierw­szej izby po­kry­ta była ogrom­nym tu­rec­kim ko­bier­cem, na ścia­nach wi­sia­ły dwie wy­bor­ne ko­pje: jed­na, Zwia­sto­wa­nia Naj­święt­szej Pan­ny Mar­ji z Le­onar­da da Vin­ci, dru­ga, z Ma­don­ny Mu­ril­la, i por­tret męż­czy­zny w mun­du­rze ma­jo­ra uła­nów w du­żych zło­co­nych ra­mach. Me­ble były sta­re, drew­nia­ne, twar­de, lecz la­kie­ro­wa­ne bia­ło i ob­wie­dzio­ne po brze­gach w pół już prze­tar­tą po­zło­tą. Wiel­ki pa­li­san­dro­wy pą­so­wym ak­sa­mi­tem wy­bi­ty fo­tel, i ma­ho­nio­we sto­ją­ce lu­stro, wpro­wa­dził tu już mło­dy wła­ści­ciel, a dwa te sprzę­ty, jak rów­nież pięk­ny pa­li­san­dro­wy for­te­pian z fa­bry­ki Ho­fe­ra, dziw­ną two­rzy­ły sprzecz­ność z daw­ne­mi po­waż­nej po­sta­ci me­bla­mi. Dru­ga izba usprzę­to­wa­na była z więk­szą pro­sto­tą: na środ­ku wiel­ki dę­bo­wy stół, ob­sta­wio­ny do koła ma­łe­mi bez po­rę­czy stoł­ka­mi; na ścia­nach wi­sia­ło kil­ka pięk­nych pa­ry­skich szty­chów, zdję­tych z ar­cy­dzieł wa­ty­kań­skiej ga­le­ryi. Przy drzwiach do sie­ni i ogro­du wio­dą­cych, stał ko­lo­sal­nej wiel­ko­ści kre­dens orze­cho­wy, for­ni­ro­wa­ny w zgię­ciach je­sio­no­we­mi, w pier­nicz­ki wy­rzy­na­ne­mi fi­gla­mi; nad kre­den­sem uno­si­ła się nie­kształt­na a jour wy­ro­bio­na ga­le­ryj­ka, na niej gip­so­wy po­są­żek Na­po­le­ona; nad drzwia­mi ksią­żę Jó­zef Po­nia­tow­ski, jak na roz­pę­dzo­nym ko­niu wska­ki­wał w El­ste­rę. W głę­bi tej sali były drzwi wio­dą­ce do nie­wiel­kie­go po­ko­iku. Tu już wszyst­ko tchnę­ło no­wo­ścią, me­ble były wi­docz­nie świe­że – za­miast krze­seł, ni­skie zie­lo­nym sa­fia­nem wy­bi­te fo­te­li­ki, biur­ko i sza­fa z ko­lo­ro­we­mi szy­ba­mi peł­na ksią­żek i pa­pie­rów, mia­ły kształt dzi­siej­szy. Nad ko­min­kiem stał pięk­ny ala­bo­stro­wy ze­gar; tyl­ko łóż­ko że­la­zne z brą­zo­we­mi ozdo­ba­mi nad któ­rem, na za­wie­szo­nej dy­wa­nem ścia­nie, wi­sia­ła sta­ra au­gu­stów­ka i dwa tu­rec­kie pi­sto­le­ty, niedź­wie­dzia pięk­na skó­ra roz­po­star­ta przed łóż­kiem, i drew­nia­ny kunsz­tow­nie wy­ro­bio­ny Chry­stus na krzy­żu, w gło­wach przy­bi­ty, co­kol­wiek cha­rak­te­ry­zo­wa­ły ten po­ko­ik. Naj­cel­niej­szą jed­nak­że ozdo­bą jego był prze­ślicz­ny pej­zaż nad biur­kiem. Na głów­nym pla­nie była sa­dzaw­ka lub staw oto­czo­ny do koła pła­czą­ce­mi brzo­za­mi, któ­re koń­ce ga­łę­zi za­ta­pia­ły w spo­koj­nej wo­dzie. Nad sta­wem roz­rzu­co­na cha­ta, a u wrót jej mło­de ogo­rza­łe lecz pięk­ne dziew­czę w czer­wo­nej spód­nicz­ce. Wie­śniacz­ka mia­ła za­ła­ma­ne ręce, wiatr roz­wie­wał ja­sne jej wło­sy, a nie­bie­skie oczy z wy­ra­zem nie­opi­sa­nej bo­le­ści wle­pi­ła w ry­su­ją­cy się na wy­so­kiem wzgó­rzu pa­łac. W pa­ła­cu wszyst­kie okna go­rza­ły we­wnętrz­nem świa­tłem, róż­ne cie­nie mi­ga­ły w oknach, rzekł­byś, że sły­chać mu­zy­kę ba­lo­wą!…. A na bal­ko­nie, ocie­nio­nym li­ścia­mi aka­cji, sta­ły dwie po­sta­cie: mło­dzie­niec i dzie­wi­ca; ona trzy­ma­ła w jed­nej ręce bu­kiet kwia­tów, dru­gą po­da­wa­ła mło­dzień­co­wi, któ­ry pa­trzył w oczy dzie­wi­cy na­mięt­nym mi­ło­ści wzro­kiem. Na te dwie po­sta­cie skie­ro­wa­ny był tę­sk­ny roz­pa­cza­ją­cy wzrok wie­śniacz­ki; a nad ca­łym ob­ra­zem…. noc! i ła­god­ne, srebr­ne księ­ży­ca świa­tło, drżą­cym w wo­dzie od­bi­te słu­pem… Cały po­emat był w tym pej­za­żu.

Do osten­tan­cji domu rot­mi­strza przy­czy­ni­ło się i to nie­zmier­nie, i szcze­gól­nym w oczach szlach­ty ota­cza­ło go splen­do­rem, że miał sta­re­go wą­sa­te­go lo­ka­ja, ex-sier­żan­ta, któ­ry był za­wsze nad­zwy­czaj sta­ran­nie ubra­ny i no­sił na czar­nej wstą­żecz­ce gru­by srebr­ny ze­ga­rek. An­to­ni za­cho­wał z woj­sko­we­go na­ło­gu ostrą minę i obej­ście się, któ­re w oczach za­go­no­wej szlach­ty jed­na­ły mu wy­so­kie po­wa­ża­nie. An­giel­ski koń wierz­cho­wy, czwór­ka żmudz­kich ma­łych ko­ni­ków, dłu­ga brycz­ka bez re­so­rów, z ro­dza­ju po­wszech­nie ka­mie­niar­ka­mi zwa­nych, sta­no­wi­ły ekwi­paż rot­mi­strza. Za­po­mnia­łem do­dać, że Sta­ni­sław miał dwa bia­łe char­ty, nie­zmier­nie ści­głe, pięk­ne i wznie­ca­ją­ce po­wszech­ną za­wiść są­sia­dów char­cia­rzy. Sta­ry już pod­sta­ro­ści pan Pta­siń­ski, żona jego, kar­bo­wy i ku­char­ka, skła­da­li prócz An­to­nie­go etat do­mo­wej służ­by.

W domu pana Łu­ka­sza Drza­zgi wszyst­ko wy­glą­da­ło in­a­czej. Sam dwo­rek był le­pian­ką, sztu­ko­wa­ną w mia­rę wzro­stu for­tu­ny; ota­czał go wpraw­dzie mały ogród do po­ło­wy, ale tak spe­ku­la­cyj­nie cały wa­rzy­wem za­sa­dzo­ny, że nie po­dob­na było przejść tam­tę­dy. Do­pie­ro pod okna­mi domu, okrą­żo­ne­go do koła przy­zbą, były grząd­ki roz­ma­itych kwiat­ków, ale śród sto­kro­ci i tu­li­pa­nów tyle było pi­won­ji, na­stur­cji, sło­necz­ni­ków i cy­kor­ji, że cho­ciaż to wszyst­kim kwia­tom Bóg dał pięk­ne su­kien­ki, prze­cież trze­ba było na­der zdro­wych oczu, by wy­trzy­ma­ły ra­żą­cy blask ko­lo­rów. Po­dwór­ko, za­bu­do­wa­ne w kwa­drat, owczar­nia, sto­do­ły i obo­ra za­my­ka­ły tak szczel­nie, że w ża­den spo­sób oko na świat Boży prze­drzeć się nie mo­gło. W środ­ku tej jak­by for­te­cy stał la­mus, na wy­so­kiem pod­mu­ro­wa­niu, pom­pa­tycz­nie skarb­cem zwa­ny; był to zresz­tą skar­biec tak ubo­gi, jak Ar­cy­dzieł pi­śmien­ni­czych: bo prócz zbyt­ko­wej po­ście­li, na­przę­dzo­nych ta­lek lnu, kil­ku­na­stu ar­cy­sta­rych gra­tów i sta­rych ko­persz­ty­chów, któ­re za na­dej­ściem świet­niej­szych cza­sów na wy­gna­nie do la­mu­sa ska­za­no, nic tam wię­cej nie było. Po­dwór­ko za­ra­sta­ły wiel­kie wierz­bi­ny, któ­rym, pe­łen gu­stu go­spo­darz, po­ob­ci­naw­szy roz­ło­ży­ste ko­na­ry, ustro­ił po­ka­le­czo­ne słu­py w zie­lo­ne czu­by ga­łą­zek. Dwo­rek sam dzi­wacz­ne­go był kształ­tu. Pier­wot­nie pro­sto­kąt­ny, jak zwy­kle wiej­ska cha­łu­pa, z po­stę­pem cza­su za­mie­nił się w trój­ząb two­rzą­cy li­te­rę T., któ­rej trzo­nek jak ko­rzeń grzy­ba za­głę­biał się mię­dzy śliw­ko­we drze­wa, zkąd mnó­stwo ro­ba­ków i li­szek przez okna do po­ko­jów la­zło. Przed do­mem, na nie­rów­nym, sko­pa­nym przez trzo­dę chlew­ną i wio­rzy­ska­mi okry­tym dzie­dziń­cu, ja­kaś prze­myśl­na i ła­ko­ma po­drzeź­nic pa­ła­com głów­ka, utwo­rzy­ła niby kłąb; kłąb to był bez drzew, tra­wy i kwia­tów, lecz ogro­dzo­ny do koła na krzyż po­uty­ka­ne­mi koł­ka­mi brze­zi­ny. Na środ­ku tej ma­łej rejt­szu­li wzno­sił się z dar­ni­ny zbu­do­wa­ny okrą­gły mo­nu­ment, z czu­ba­tym wierz­chem, w któ­ry za­ko­pa­no do­nicz­kę roz­kwi­tłe­go laku: po­sia­no po­dob­no w klą­bie ja­kieś kwia­ty i ziół­ka ale je roz­grze­ba­ły i wy­dzio­ba­ły zu­peł­nie kury, kacz­ki i in­dy­ki, nie szczę­dząc na­wet mo­nu­men­tu, na któ­rym nie­grzecz­nie po­dzi­wie­nia swe­go zo­sta­wi­ły śla­dy. Tuż przy klą­bie była cem­bro­wa­na stud­nia z wy­so­kim i nie­zmier­nie gło­śno skrzy­pią­cym żu­ra­wiem. Roz­kład miesz­ka­nia był jesz­cze śmiesz­niej­szy.

Z ciem­nej, ma­łej i błot­ni­stej sion­ki, przez któ­rą wodę do kuch­ni no­szo­no, po­myj­ki wy­le­wa­no, a w je­sie­ni i zimą tu tak­że nie­ste­ty kar­mio­no drób i pro­siąt­ka, wcho­dzi­ło się na lewo do spo­rej stan­cji w któ­rej pod­ło­ga była za­bru­dzo­na ubi­tem jak kle­pi­sko bło­tem. Za­raz przy drzwiach, na koł­ku, wi­sia­ły aż trzy roz­ma­itej gru­bo­ści i dłu­go­ści bi­zu­ny; po tym zna­ku cy­wi­li­za­cji da­wał się wi­dzieć stół z po­sta­wio­ną na wierz­chu szaf­ką o kil­ku pół­kach; peł­no pa­pie­rów roz­rzu­co­nych bez­ład­nie, ka­ła­marz ogrom­ny pe­łen much za­to­pio­nych, skó­ra na­czer­nio­na sa­dza­mi i smo­łą, a obok niej pie­częć urzę­do­wa, świad­czy­ły, że miej­sce to jest kan­cel­lar­ją wój­ta gmi­ny Czer­wo­nej. Pan Drza­zga istot­nie miał gmi­nę przy so­bie i nie­mi­ło­sier­nie ob­dzie­rał oko­licz­nych pa­nów bra­ci i chłop­stwo, oszczę­dza­jąc je­dy­nie na­le­żą­cych do po­sia­dło­ści rot­mi­strza, któ­re­go, jak­by daw­nym na­ło­giem, sza­no­wał i bał się po tro­chu. W izbie tej sta­ło sta­re so­sno­we łóż­ko po­kry­te ob­dar­tą koł­drą i za­tłusz­czo­ną po­dusz­ką; sy­piał tu syn pana Łu­ka­sza, mło­dy Mi­ko­łaj Drza­zga, na­dzie­ja ojca, po­strach chło­pów, za­stęp­ca wój­ta gmi­ny. Z tej izby drzwi na pra­wo pro­wa­dzi­ły do wą­skie­go al­kie­rza; po­ko­ik ten tak był za­sta­wio­ny łóż­ka­mi i sza­fa­mi, że za­le­d­wie wą­ziut­ką ścież­ką prze­ci­snąć się było moż­na; ztąd do­pie­ro po trzy­stop­nio­wych schod­kach zstę­po­wa­ło się do przy­bu­do­wa­nych izb. Dwie ich było: pierw­sza ob­szer­na, za­sta­wio­na roz­ma­ite­mi z róż­nych miejsc sku­po­wa­ne­mi me­bla­mi, mia­ła sta­no­wić niby sa­lon; kil­ka­na­ście za­kop­co­nych, nędz­nie ko­lo­ro­wa­nych ko­persz­ty­chów, ota­cza­ło przy­bru­dzo­ne ścia­ny; sta­ry for­te­pian z za­pa­dłe­mi pół na pół kla­wi­sza­mi o sze­ściu okta­wach, trzy je­sio­no­we wy­pla­ta­ne trzci­ną fo­te­le, ka­na­pa po­kry­ta wło­sie­ni­cą z ostro wy­sta­ją­ce­mi sprę­ży­na­mi, aż dwie ko­mo­dy, jed­na wiel­ka orze­cho­wa sza­fa, pa­ra­wan, trzy lu­stra, i mnó­stwo roz­ma­ite­go kształ­tu i ko­lo­ru krze­seł, wszyst­ko to zmię­sza­ne ra­zem da­wa­ło temu po­ko­jo­wi po­zór skła­du sta­rych me­bli na Grzy­bo­wie. Drzwi w głę­bi pro­wa­dzi­ły do mniej­szej stan­cji, w niej sy­pia­ła i miesz­ka­ła cór­ka pań­stwa Drza­zgów.

Pan­na Ewa, czer­wo­na i tłu­sta pan­ni­ca, mia­ła nie­bie­skie oczy i ja­sne aż żół­te wło­sy; w wy­ra­zie twa­rzy tej dziew­czy­ny było cóś zło­śli­we­go i upo­rne­go ra­zem, i w sa­mej rze­czy, po­zór zgod­ny był z isto­tą; słu­gi a ra­czej dziew­ki fol­warcz­ne cho­dzi­ły z gu­za­mi i siń­ca­mi, któ­re im sil­na ręka pan­ny roz­dzie­la­ła hoj­nie. Ewa drę­czy­ła na­wet by­dło i pta­stwo do­mo­we; sło­wem była to już na­tu­ra zła i szko­dli­wa, w któ­rą Bóg nie tchnął pro­mie­nia nie­wie­ściej li­to­ści. Pan­na Ewa, mimo to była ro­sko­szą i dumą serc ro­dzi­ciel­skich. Drzaz­dży­na po­wta­rza­ła cią­gle, że w ca­łej oko­li­cy nie było pięk­niej­szej pan­ny. Ku­pio­no jej na li­cy­ta­cji sta­ry for­te­pian i spro­wa­dzo­no me­tra, lecz elew­ka nie mia­ła cza­su od­nieść wiel­kich ko­rzy­ści, bo pan Łu­kasz, do­strze­gł­szy pew­ne­go razu że pan gu­wer­ner i Ewa szczy­pa­li się wza­jem po ra­mio­nach, dał cór­ce parę po­rząd­nych po­licz­ków, a me­tra wy­pę­dził z domu. Znie­chę­ci­ła się Ewa do na­uki. Mat­ka chcia­ła jed­nak ko­niecz­nie aby cór­ka umia­ła grac na for­te­pia­nie i mó­wić po­fran­cuz­ku; oj­ciec ża­ło­wał pie­nię­dzy na spro­wa­dze­nie gu­wer­nant­ki; edu­ka­cja pa­nien­ki była za­gro­żo­na sta­gna­cją. Przy­pa­dek jed­nak­że za­do­wol­nił ży­cze­nia ma­cie­rzyń­skie, a ojcu oszczę­dził kosz­tów. Sio­stra pani Łu­ka­szo­wej, bę­dą­ca za pod­sęd­kiem w gu­ber­ni­jal­nem mie­ście, przy­je­cha­ła od­wi­dzić bra­ter­stwo. Wcią­gu kil­ko­dnio­wej wi­zy­ty tak ja koś z wza­jem­nych po­wie­rzań się mię­dzy sio­stra­mi wy­pa­dło, że pani pod­sęd­ko­wa za­bra­ła z sobą sio­strze­ni­cę, przy­rze­ka­jąc naj­so­len­niej, że w jej domu nie tyl­ko do­bre­go tonu i ta­len­tów, ale i wszyst­kich nauk li­znąć bę­dzie mo­gła, z po­wo­du nad­zwy­czaj­ne­go ukształ­ce­nia jed­nej z przy­ja­ció­łek, któ­ra wła­śnie edu­ka­cją có­recz­ki pań­stwa pod­sęd­ko­stwa za­jąc się mia­ła. Pani Łu­ka­szo­wa ze swo­jej stro­ny na­ła­do­wa­ła wóz sło­ni­ną, ka­szą i mąką, i ta­ko­wy po­sła­ła za sio­strą, do­da­jąc w ta­jem­nym wa­run­ku, że co kwar­tał sto zło­tych ze swo­ich fun­du­szów na edu­ka­cję cór­ki doda. Po­je­cha­ła tedy Ewa z ciot­ką, i po dwu­let­nim u niej po­by­cie po­wró­ci­ła do Czer­wo­nej, nie bar­dzo uczo­na wpraw­dzie, ale śmia­ła, de­ter­mi­no­wa­na i z wiel­kie­mi pre­ten­sja­mi do losu.

Pan Łu­kasz miał star­sze­go bra­ta Grze­go­rza, lecz ten, nie lu­bio­ny od ro­dzi­ców, w mło­dziuch­nym jesz­cze wie­ku po­szedł gdzieś w świat; sły­sza­no póź­niej, że za­cią­gnął się do woj­ska i gdzieś aż do Hisz­pa­nii po­cią­gnął. Do­pie­ro w 1815. roku Grze­gorz na­pi­sał do ro­dzi­ców, i uwia­da­mia­jąc o po­wro­cie do kra­ju, obie­cy­wał wkrót­ce od­wi­dzić ro­dzin­ne gniaz­do. Ro­dzi­ce wów­czas już nie żyli, a pan Łu­kasz, miar­ku­jąc z li­stu bra­ta i za­sią­gnię­tych wie­ści, że bied­ny ry­cerz, bez łu­pów do oj­czy­zny po­wró­cił, bo­jąc się aby nie przy­szedł do­po­mi­nać się na­leż­nej mu czę­ści ma­jąt­ku, od­pi­sał Grze­go­rzo­wi, że klę­ski spa­dłe na go­spo­dar­stwo przy­wio­dły go do nę­dzy, że ro­dzi­ce po­mar­li, i ra­dził w kon­klu­zji, aby bra­ci­szek po­szu­kał so­bie mię­dzy ludź­mi chle­ba, a do domu nie przy­by­wał, bo nie było po co. Od­tąd ze­rwa­ły się wszyst­kie mię­dzy brać­mi sto­sun­ki. Grze­gorz wstą­pił do woj­ska, do­słu­żył się stop­nia po­rucz­ni­ka: lecz stra­ciw­szy nogę, wziął dy­mis­sję, oże­nił się i gdzieś w za­kąt­ku War­sza­wy nie­zna­ne pę­dził ży­cie. Pan Łu­kasz, piesz­czo­ne od ma­tu­si dziec­ko, z na­tu­ry już zły i chy­try, po­psu­ty wy­cho­wa­niem a ra­czej po­bła­ża­niem, bo wy­cho­wa­nia żad­ne­go nie było, miał tę po­wszech­ną głup­ców i złych wadę, że są­dził się w pra­wie wszyst­kie­go wy­ma­gać od lu­dzi, nic wza­mian nie da­jąc: głu­pi i ego­ista, po­sia­dał jed­nak w wy­so­kim stop­niu wy­kształ­co­ny spryt do pro­wa­dze­nia swo­ich in­te­re­sów. Póki miał mało, oszu­ki­wał jak mógł pa­nów są­sia­dów, oszczę­dzo­nym sta­row­nie gro­si­kiem ro­bił na­tych­miast ja­kąś spe­ku­la­cyj­kę, na – by­wał, ko­rzy­sta­jąc z na­głej po­trze­by zby­wa­ją­ce­go, i tak po­stę­pu­jąc, cier­pli­wie i wy­trwa­le znacz­ne­go już do­ro­bił się ma­jąt­ku. Prócz for­tu­ny na Czer­wo­nej, któ­ra przy­no­si­ła mu prze­szło ty­siąc ta­la­rów rocz­ne­go do­cho­du, miał już w za­pa­sie parę ty­się­cy du­ka­tów, któ­re w cią­głych spe­ku­la­cjach wkrót­ce po­dwo­ić za­my­ślał. Od cza­su gdy za­okrą­glił swo­ją for­tu­nę i for­te­pian dla cór­ki ku­pił, Drza­zga za­mbit­niał nie­sły­cha­nie; urząd wój­ta gmi­ny przy­czy­nił się leż nie­ma­ło do wzmoc­nie­nia kon­sy­de­ra­cji, któ­rą sam dla sie­bie ży­wił. Od­tąd trak­to­wał już z góry są­sied­nią szlach­tę, do­po­mi­nał się o po­kło­ny i wszel­kie­mi środ­ka­mi sta­rał się wleźć na za­go­ny swo­im do­brym są­sia­dom, by z cza­sem po­sia­dło­ści ich przy­łą­czyć do swo­ich. Nie­kie­dy w ma­rze­niach, bo i pan Łu­kasz mie­wał ma­rze­nia, wi­dział się już pa­nem ca­łej wio­ski, i tyl­ko dwór Sta­ni­sła­wa sto­jąc na wzgór­ku, ocie­nio­ny ogrom­ne­mi to­po­la­mi, wy­ry­wał go z bło­gie­go sta­nu i ja­dem za­zdro­ści poił chci­we szlach­ci­ca ser­ce. Cza­sem też przy­cho­dzi­ła mu myśl na­kło­nić rot­mi­strza, aby oże­nił się z Ewą; ale ta myśl zni­ka­ła na­tych­miast, sko­ro za­sta­no­wił się, że Sta­ni­sław, któ­ry, jak pa­nicz, z góry całą ro­dzi­nę Drza­zgów trak­to­wał, nig­dy na po­dob­ny pro­jekt zgo­dzić się nie ze­chce. Je­że­li jed­nak wy­ra­fi­no­wa­ny pan Łu­kasz zrze­kał się tego nie­po­dob­ne­go do wy­ko­na­nia za­mia­ru, in­a­czej się dzia­ło z pa­nią i pan­ną Drza­zga­mi.

Od chwi­li kie­dy pierw­szy raz zo­ba­czy­ła Sta­ni­sła­wa na kasz­ta­no­wa­tym an­gli­ku, przy ostro­gach, to­wa­rzy­szą­ce­go ja­kimś da­mom do ko­ścio­ła, pan­na Ewa w ża­den spo­sób uspo­ko­ić się nie mo­gła; tego dnia za­po­mnia­ła wy­bić słu­żą­cych, za­my­śla­ła się czę­sto i na­wet kil­ka razy za­sia­da­ła do for­te­pia­nu, pro­bu­jąc ja­kiejś tkli­wej me­lo­dji: to zno­wu sta­nąw­szy przed zwier­cia­dłem, po­pra­wia­ła dłu­gie i gę­ste wło­sy, przy­pa­tru­jąc się pil­nie swej kwit­ną­cej twa­rzy. Ewa nie była brzyd­ką, była ra­czej jed­ną z tych pa­nien, o któ­rych mó­wią na wsi: "tęga dziew­czy­na". Jej ręce i nogi były duże lecz fo­rem­ne, szy­ja i ra­mio­na krą­głe i bia­łe, pierś wzno­si­ła się do­rod­nie; tyl­ko w ca­łey po­sta­ci Ewy do­mi­no­wa­ła zby­tecz­nie ta siła fi­zycz­na, któ­ra ko­bie­cie od­bie­ra cza­row­ny po­wab sła­bo­ści. Prócz tego, żół­te wło­sy, czer­wo­ne usta, któ­rych zwierzch­nia war­ga skut­kiem nie­co za­dar­te­go nosa pod­no­si­ła się, uka­zu­jąc rząd bia­ły jak kre­da zę­bów, i ru­mia­ne po­licz­ki, nada­wa­ły jej twa­rzy ja­kiś zu­chwa­ły, wy­zy­wa­ją­cy wy­raz. W Rzy­mie Ewa mo­gła­by za­ra­biać kil­ka szku­dów dzien­nie mo­de­lu­jąc; w Czer­wo­nej, mię­dzy szlach­cian­ka­mi ucho­dzi­ła za pięk­ność, w oczach mat­ki była We­ne­rą. Rot­mistrz nie uwa­żał jej wca­le.

Ale mi­łość prze­zwy­cię­ża nie­po­do­bień­stwa. Na­wet Ewa ko­cha­ła i po­sta­no­wi­ła ko­niecz­nie roz­mi­ło­wać w so­bie Sta­ni­sła­wa; jej wpół męz­ka, ener­gicz­na na­tu­ra, nie mo­gła przy­pu­ścić, aby cóś­kol­wiek-bądź mo­gło oprzeć się ko­niecz­nym jej chę­ciom. Mat­ka po­chle­bia­jąc co­dzien­nie Ewie, wy­sła­wia­jąc gło­śno jej wdzię­ki i bo­gac­two ich domu, przy­czy­ni­ła się wiel­ce do umoc­nie­nia na­dziei Ewy. Mło­da wy­cho­wan­ka pani pod­sęd­ko­wej nie poj­mo­wa­ła, jaki prze­dział mógł dzie­lić ją od Sta­ni­sła­wa. Oj­ciec wie­lo­krot­nie wspo­mi­nał przy niej, że for­tu­na ich była więk­sza i lep­sza od for­tu­ny rot­mi­strza, że mie­li ka­pi­ta­li­ki, któ­rych Sta­ni­sław nie po­sia­dał wca­le; pod wzglę­dem więc ma­jąt­ko­wym nie było prze­szko­dy. Wpraw­dzie ude­rza­ło to nie­kie­dy Ewę, że jej ro­dzi­ce mie­li jak­by wzbro­nio­ny wstęp do świa­ta, w któ­rym rot­mistrz żył jak we wła­ści­wym mu ży­wio­le; ale po­cie­sza­ła się my­ślą, że skąp­stwo pana Łu­ka­sza przy­czy­ną jest ta­kie­go wy­osob­nie­nia się ze świa­ta. Po­mi­mo po­by­tu w gu­bern­jal­nem mie­ście, nie po­ję­ła jesz­cze że na świe­cie głów­ną róż­ni­cę mię­dzy ludź­mi sta­no­wi wy­cho­wa­nie i ukształ­ce­nie, a po­tem do­pie­ro ma­ją­tek i uro­dze­nie.

Obie­dwie z mat­ką umy­śli­ły ko­niecz­nie spro­wa­dzić rot­mi­strza do swe­go dwor­ku, nie wie­dzia­ły tyl­ko w jaki spo­sób jąć się do tego. Na­ma­wia­ły ojca żeby po­szedł od­wi­dzić są­sia­da, że tym spo­so­bem zna­gli go do wy­wza­jem­nie­nia się; lecz i to nie przy­nio­sło upra­gnio­ne­go skut­ku. Bo cho­ciaż do­ka­za­ły tyle, że pan Łu­kasz przy­stro­iw­szy się w nowy gar­ni­tur, któ­ry mu ży­dek z mia­stecz­ka spo­rzą­dził, wy­brał się był z wi­zy­tą do Na­czel­skie­go; ale pod­je­chaw­szy pod bra­mę dwo­ru rot­mi­strza, przy­po­mniał so­bie jak nie­gdyś w mło­dych la­lach przy­cho­dził do te­goż dwo­ru bosy, skra­da­jąc się po grusz­ki przez par­kan ogro­du, i strach ja­kiś padł mu na ser­ce, że za­wró­ciw­szy, nie oparł się aż we wro­tach swe­go po – dwór­ka, i w ża­den spo­sób wy­pra­wy po­no­wić nie chciał.

Rzu­co­no się więc do in­ne­go spo­so­bu. Mi­ko­łaj Drza­zga, za­stęp­ca wój­ta gmi­ny, był już do­ro­słym chłop­cem. Mat­ka i cór­ka, zło­żyw­szy się, spra­wi­ły mu po­rząd­ne suk­nie i na­mó­wi­ły by po­szedł do Sta­ni­sła­wa zło­żyć są­siedz­kie usza­no­wa­nie. Nada­wa­ły mu ty­sią­ce nie­do­rzecz­nych nauk, jak ma po­stę­po­wać z rot­mi­strzem, i wy­mo­gły wresz­cie, że po dłu­gich ce­re­gie­lach, pew­ne­go dnia, Mi­ko­łaj za­pew­niw­szy się po­przed­nio skry­cie, że Sta­ni­sław wy­je­chał do Orzyc, ustro­ił się w da­ro­wa­ne mu wspa­nia­łe suk­nie, i po­szedł z wi­zy­tą do… An­to­nie­go, a po­sie­dziaw­szy tro­chę i po­ga­daw­szy z ex-sier­żan­tem, po­wró­cił mó­wiąc, że pan Na­czel­ski przy­jął go tak dum­nie, iż dru­gi raz pew­nie do nie­go nie pój­dzie, choć­by go i wi­dła­mi po­py­cha­no.

W kil­ka dni po opi­sa­nych w Orzy­cach i Lesz­czy­nach wy­pad­kach, we dwo­rze pana Łu­ka­sza Drza­zgi za­bie­ra­no się do śnia­da­nia. Sta­ro­świec­ki ze­gar ścien­ny, za­mknię­ty w szaf­ce, wy­bił pią­tą z rana; cały dom był już w ru­chu. Brud­na i za­pie­rzo­na dziew­ka przy­kry­ła sto­lik. Cała ro­dzi­na Drza­zgów zgro­ma­dzi­ła się w pierw­szej izbie kan­cel­lar­ją zwa­nej. Po­sta­wio­no im­bry­czek z kawą i śmie­tan­ką z jed­nej stro­ny sto­łu, z dru­giej dwa głę­bo­kie ta­le­rze i garn­czek: pani Drzaz­dży­na bo­wiem z cór­ką pi­ja­ły kawę, pan Łu­kasz z sy­nem bia­ły za­praw­ny barsz­czyk dzież­ny. Ta róż­ni­ca w na­po­jach spra­wi­ła, że Mi­ko­łaj Drza­zga, któ­ry z przy­ro­dze­nia wiel­ką miał do kawy skłon­ność, ża­ło­wał nie­kie­dy pod­czas śnia­da­nia, że nie uro­dził się dziew­czy­ną.

Po­wie­dzie­li­śmy już że cała ro­dzi­na zgro­ma­dzi­ła się do kan­cel­lar­ji. Drzaz­dży­na na­le­wa­ła kawę, Ewa za­my­ślo­na sie­dzia­ła przy sto­le, uszy mia­ła za­tka­ne watą, a gło­wę przy­bra­ną w mnó­stwo pa­pi­lo­tów, któ­re jak bia­ła au­re­ola, ota­cza­ły ru­mia­ne jej lica; watę no­si­ła w uszach z po­wo­du mnó­stwa ro­bacz­ków, któ­re z ogro­du przez okna na po­dusz­ki jej wła­zi­ły. Pa­pi­lo­ty, od cza­su spo­tka­nia Sta­ni­sła­wa w ko­ście­le, co dzień za­pie­kła.

Oba­dwaj męż­czyź­ni mil­cząc za­ja­da­li barsz­czyk.

– Może ty omy­li­łaś się Ew­ciu, rze­kła prze­ry­wa­jąc po­wszech­ne mil­cze­nie Drzaz­dży­na; zką­dże po­wóz u pana Na­czel­skie­go?…

– Może wy­grał na lo­ter­ji, rzekł Mi­ko­łaj, pod­no­sząc gło­wę schy­lo­ną z nad ta­le­rza.

– Ale prze­cie mam oczy! moja mat­ko; ja­bym pana Sta­ni­sła­wa wszę­dzie po­zna­ła.

– I tędy prze­je­chał?

– A tak: po­wiem Jak­to było: Ze dwie go­dzi­ny temu, spa­łam w naj­lep­sze; wtem śni mi się, że Mi­ko­łaj po­pa­rzył się po­krzy­wą, i strasz­nie krzy­czy. Obu­dzi­łam się; krzyk był na praw­dę wiel­ki, bo w kan­cel­la­ryi bito ja­kie­goś chło­pa…

– To Fi­li­pek do­stał ode­mnie dwa­na­ście cien­kich ba­toż­ków, rze­cze z uśmie­chem Mi­ko­łaj, do­bry sen, bo ta cien­ka ga­dzi­na, do­dał wska­zu­jąc na je­den z wi­szą­cych ba­tów, dycht jak po­krzy­wa pa­rzy.

– Otóż, cią­gnę­ła da­lej Ewa, roz­bu­dzo­na zu­peł­nie krzy­kiem, pod­nio­słam się chcąc zo­ba­czyć któ­ra go­dzi­na. Wtem usły­sza­łam trąb­kę pocz­to­wą; na­tych­miast po­bie­głam do okna: kocz za­przę­żo­ny trze­ma koń­mi nad­jeż­dżał dro­gą od mia­sta. Po­my­śli­łam za­raz, że to pew­nie ja­cyś go­ście do pana Na­czel­skie­go. Cie­ka­wość mię wzię­ła zo­ba­czyć kto taki je­dzie, i sta­nę­łam przy oknie.

– Trze­baż było cho­ciaż chu­s­tecz­ką za­sło­nić się, prze­rwa­ła mat­ka.

– Co też ma­mie w gło­wie! prze­cież okno było za­mknię­te.

– No i cóż da­lej? za­py­tał nie­cier­pli­wy Mi­ko­łaj.

– Nie­ba­wem nad­je­chał po­wóz, a że w ko­ło­wro­cie pocz­tyl­jon mu­siał sta­nąć, zo­ba­czy­łam w ko­czu pana Sta­ni­sła­wa i dwóch in­nych męż­czyzn; wszy­scy trzej drze­ma­li ki­wa­jąc się, wi­dać, że całą noc prze­pę­dzi­li w dro­dze. Pocz­tyl­jon otwo­rzyw­szy ko­ło­wrót, wsiadł zno­wu i po­pę­dził przez wieś do dwo­ru. W kwa­drans po­tem może, wi­dzia­łam jak po­wra­cał wierz­chem, pro­wa­dząc luź­ne ko­nie, z któ­rych jesz­cze para wy­cho­dzi­ła.

– A to jem pil­no było w nocy po pocz­tar­sku jeź­dzie; nie bez ko­ze­ry to pew­nie!

– Trze­ba bę­dzie do­wie­dzieć się jed­nak…

– Ale od kogo?

– Ja znam się do­brze z pa­nem An­to­nim, rze­cze Mi­ko­łaj.

– Fe! syn­ku, któż wi­dział, mó­wie pan na lo – kaja? wstydź się ta­kiej po­du­fa­ło­ści! My­by­śmy tak­że lo­ka­ja trzy­mać mo­gli, ale nie chce­my.

– A tu do cze­go lo­kaj? za­wo­łał Drza­zga; mnie bo­tów czy­ścić nie trze­ba, bo wszyst­kie no­szę wy­wrot­ki do sa­dła; fe­sty­nów nie wy­pra­wia­my ta­koż…

– Bo u nas nikt nie bywa, mój papo.

– To i do­brze, mniej wy­cho­dzi. Ja tyl­ko so­bie my­ślę, zkąd ta­kie­mu char­ła­ko­wi stać na taka… pom­pę?… Przy obie­dzie, mó­wią, trzy po­tra­wy za­wsze, a kom­pu­ty a wino do sto­łu, jak się kto tra­fi; a i sam po obie­dzie co­dzień kawę pije, cy­gar­ka smo­li, a rano mo­sa­nie, nie tyl­ko on sam, ale jak mi Bóg miły! jego lo­kaj co­dzień her­ba­tę pije.

– Ba! i Pta­si­ri­ska z mę­żem kawy rano do­sta­ją ko­chan­ku.

– Et ple­ciesz!

– Nie plo­tę, bo tak jest; sły­sza­łam od Igna­co­wej, któ­rej mąż zna­jo­mi się z dwor­skie­mi.

– Dla cze­góż mama za­wsze lu­dzi pana Na­czel­skie­go dwor­skie­mi na­zy­wa?… prze­cież i nasz dwór ta­kiż.

– Tak bo już ja­koś z przy­zwy­cza­je­nia lu­dzie na­zy­wa­ją.

– Lu­dzie tak­że na­zy­wa­ją wiel­moż­nym pana Sta­ni­sła­wa, a papę je­go­mo­ścia tyl­ko. Bła­zny! i

– Bo wi­dzisz Ew­ciu, oj­ciec pana Na­czel­skie­go był ja­kimś star­szym w woj­sku.

– Ja­kim zno­wu star­szym?

– Czort je tam zna! ale raz wi­dzia­łam, jesz­cze za ży­cia nie­boszcz­ki pani, czy­li mat­ki pana Sta­ni­sła­wa, rze­kła spiesz­nie po­pra­wia­jąc się za­ru­mie­nio­na Drzaz­dży­na, wi­dzia­łam wy­raź­nie w sali wiel­ki ob­raz, a na nim oj­ciec pana Na­czel­skie­go wy­ma­lo­wa­ny w gra­na­to­wym mun­du­rze z wiel­kie­mi szli­fa­mi i or­de­rem na jed­nym boku, dycht, jak… ten je­ne­rał co tędy prze­szłe­go roku je­chał; a i sta­ry An­to­ni, co pod nim słu­żył, za­wsze po­wia­da, "Nie­bosz­czyk pan puł­kow­nik."

– A to wi­dać, że nie­bosz­czyk był puł­kow­ni­kiem. Czy tez zo­sta­wił do­syć pie­nię­dzy sy­no­wi?

– Zo­sta­wił kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy po­dob­no, ale sy­na­lek zmar­no­wał pra­wie wszyst­ko la­ta­jąc za mo­rza.

– Et! nie ga­da­li­by­ście głupstw, prze­rwał pan Łu­kasz; sza­sta pa­ni­czyk, to wnet i for­tu­nę prze­sza­sta, wte­dy ja ku­pię ją i zo­ba­czym co bę­dzie.

– To do­pie­ro! Za­ra­zby­śmy do dwo­ru na miesz­ka­nie po­szli; ja­kie tam me­ble! a for­te­pian ślicz­no­ści!

– Pan Sta­ni­sław gra na nim pięk­nie, mógł­by i Ew­cię jesz­cze pod­uczyć, choć ona w mie­ście uczy­ła się.

– Wiel­ka rzecz! Sko­ro uczy chłop­skie dzie­ci, mógł­by i mnie, spo­dzie­wam się…

– Praw­da, dali pan uczy! jak śpek­tor ży­dow­ski; ale go też cha­my tęgo lu­bią za to.

– No nie pleść już! dość bę­dzie, mó­wi­łem. Trze­ba­by się oto le­piej do­wie­dzieć, co za jed­ni przy­je­cha­li do nie­go.

Drza­zgo­wie skoń­czy­li śnia­da­nie i po­roz­ła­zi­li się jak mrów­ki: oj­ciec w pole, syn do lasu, mat­ka do cze­lad­niej. Ewa wró­ci­ła do swe­go po­ko­ju, spoj­rza­ła oknem na ciem­nie­ją­cy w dali dwór Sta­ni­sła­wa, wes­tchnę­ła i wy­jąw­szy watę z uszu, po­czę­ła pil­nie stro­ić się.II.

W miesz­ka­niu rot­mi­strza, sta­ry An­to­ni krzą­tał się na­sta­wia­jąc sa­mo­war, i ła­jał ma­łe­go chłop­czy­ka, któ­ry mu za po­moc­ni­ka jako ochot­nik słu­żył.

– Spiesz się mały ga­piu! żywo Ada­siu! szep­tał sta­ry. Nasz pa­ni­sko już się obu­dził, za­pew­nie i tam­ci pa­no­wie wsta­ną nie­ba­wem, bo też mie­li już porę wy­wcza­so­wać się na­le­ży­cie. Już dzie­wią­ta! do­dał, pa­trząc na ów kon­sy­de­ra­cję szlach­ty jed­na­ją­cy mu ze­ga­rek; przy­je­cha­li jak raz po trze­ciej, moż­na było wy­spać się. Ru­szaj po wę­gle chło­pa­ku! A po­wiedz Pta­siń­skiej, że trze­ba z obia­dem dzi­siaj przy­go­to­wić się.

W tej chwi­li drzwi otwo­rzy­ły się i Sta­ni­sław ostroż­nie wszedł do sie­ni.

– Jak się masz? sta­ry! rzekł do An­to­nie­go prze­cie­ra­jąc oczy.

An­to­ni ukło­nił się z usza­no­wa­niem i wy­rzekł, pro­stu­jąc się:.

– Dzię­ku­ję panu.

– Cóż tu sły­chać sier­żan­cie?

– Nic no­we­go, pa­nie. Bogu dzię­ki! w go­spo­dar­stwie nie ma żad­ne­go upad­ku.

– To do­brze sier­żan­cie! char­ty zdro­we?

– Zdro­we, lu­dzie i zwie­rzę­ta, wszyst­ko zdro­we pa­nie.

– Chwa­ła Bogu! No! mój An­to­ni, mamy go­ści.

– Czy na obiad zo­sta­ną?

– Pew­nie! ma­cież co jeść?

– Znaj­dzie się; a co pan każe?

– Co tam jest da­cie, jaką zupę, mię­so i upiec co…

– Ka­pło­ny pew­nie?

– Do­brze. A do her­ba­ty daj co prze­jeść, bo może głod­ni.

– Do­brze pa­nie!

– Słu­chaj­no sier­żan­cie!

– Słu­cham pana.

– Mu­sisz mi po­pi­sać się dzi­siaj, mój zu­chu! w jed­nej spra­wie.

– Cze­kam roz­ka­zu.

– Pew­nie znasz się ze szlach­tą tu­tej­szą?

– Ba! Do­sko­na­le.

– A od Drza­zgów nie znasz kogo?

– Wszyst­kich. Oni to niby chcie­li­by so­bie ja kiś pań­ski ton przy­brać, ale jak mię zo­ba­czą.. ja­koś zgłu­pie­ją. Sy­na­lek na­wet przy­cho­dził tu kie­dyś do mnie.

– Tem le­piej! Oto, mój sta­ry, trze­ba że­byś roz­gło­sił zręcz­nie mię­dzy szlach­tą, że ja sprze­da­ję moją for­tu­nę.

– Ale to na żar­ty? pro­szę pana.

– Na­tu­ral­nie! ale trze­ba, żeby się o tem sta­ry Drza­zga do­wie­dział. Po­wiesz, że dwaj pa­no­wie któ­rzy ze mną przy­je­cha­li, trak­tu­ją ten in­te­res że je­den z nich jest na­byw­ca z War­sza­wy, drug re­jent z mia­sta, tego zresz­tą znać mu­szą; doda, wszak­że, że ja tar­gu­ję się i kup­no nie skoń­czo­ne jesz­cze.

– Ro­zu­miem, pa­nie.

– I zro­bisz?

– Jak się na­le­ży. An­to­ni nie po­trze­bo­wał tru­dzie się nad wy­ko­na­niem roz­ka­zu Sta­ni­sła­wa, bo już od dwóch go­dzin emis­sa­iju­sze pana Łu­ka­sza, pani Łu­ka­szo­wej, pan­ny Ewy i na­wet Mi­ko­ła­ja, skra­da­li się do koła dwo­ru i za­zie­ra­li na fol­wark by do­stać ję­zy­ka. Nie upły­nę­ła prze­to i go­dzi­na od chwi­li wy­da­ne­go po­le­ce­nia, a już nie tyl­ko Drza­zgo­wie, ale i wieś cała trzę­sła się ogrom­ną, nie­spo­dzie­wa­ną wie­ścią, że rot­mistrz for­tu­nę swo­ją sprze­da­je.

Pan Łu­kasz przy­biegł z pola jak opa­rzo­ny, sam nie wie­dział co po­cząć z sobą; bie­gał z kąta w kąt, stłukł dzież­kę z ser­wat­ką, za­dep­tał na śmierć tro­je mło­dych kur­cząt. O mało nie zwar­jo­wał z roz­pa­czy chci­wy szlach­cic.

– A wi­dzisz imość rzekł do pani Łu­ka­szo­wej pła­czą­cym gło­sem: mó­wi­łem, że sza­sta i prze­sza­sta. Sta­ło się; już go pew­no wy­fo­ru­ją! Ale na­pusz­czać cu­dzych lu­dzi do na­sze­go kąta, zwo­zić z trąb­ką aż z War­sza­wy, kie­dy ja tu sie­dzę pod bo­kiem, to już wy­raź­na im­per­ty­nen­cja! Prze­cież, mo­sa­nie, i moje pie­nią­dze nie par­szy­we, moż­na je wziąć do gar­ści!… Aż mi się kwa­śno robi, kie­dy po­my­ślę, że taki pięk­ny grunt i ma­jęt­ność za­bio­rą mi z przed nosa.

– A kie­dy je­go­mość masz za co, to idź i ku­puj tak­że! za­wo­ła­ła za­pe­rzo­na pani Łu­ka­szo­wa; trze­ba się ru­szać, bie­gać, i pod­ku­pić tam­tych.

– Ba! Ja­bym chciał ta­niej jak oni za­pła­cić, ni­że­li ich pod­ku­po­wać; to już bie­da taki na­by­tek, gdy za nim bie­gać trze­ba! le­piej, jak sprze­da­ją­cy sam na­pa­stu­je.

– Cze­ka­łeś aż cię bę­dzie na­pa­sto­wał, to też' do­cze­ka­łeś się pięk­ne­go na­byt­ku, ja­kie­goś miej­skie­go ro­zu­ma­ka pod sam nos!

Ewa mil­cza­ła, ale w twa­rzy jej znać było wi­docz­ne na­tę­że­nie my­śli. Ona du­ma­ła, ja­kim­by spo­so­bem za­trzy­mać Sta­ni­sła­wa na miej­scu.

– I cóż tu po­cząć? za­py­tał na­gle w pół sie­bie, w pół jak­by in­nych Drza­zga, za­trzy­mu­jąc się na środ­ku kan­cel­lar­ji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: