Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rzeczy teatralne - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeczy teatralne - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 436 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ALEK­SAN­DER FRE­DRO.

Są mę­żo­wie tak wy­bit­ni, tak zna­ni, tak zro­śli z ży­ciem na­ro­du, w któ­rych współ­cze­śni z ta­kiem wpa­try­wa­li się upodo­ba­niem, że ła­twiej wy­ra­zić wła­sne uczu­cie, jak po­wie­dzieć coś o nich no­we­go. Są to po­sta­cie. Taką po­sta­cią w na­szym na­ro­dzie po­zo­sta­nie na za­wsze Alek­san­der Fre­dro.

Tak czę­sto każą nam uwiel­biać mier­no­ści i kła­niać się przed wrze­ko­me­mi po­tę­ga­mi, na to tyl­ko, aby sztucz­ny obu­dzić za­pał, że prze­ję­tym się jest oba­wą, aża­li zdo­ła się przy­stoj­nie, na­le­ży­cie uczcić zna­ko­mi­te­go męża, a nie po­spo­li­to­wać go hoł­da­mi, któ­re­mi ota­cza­no lu­dzi dnia jed­ne­go i wy­śru­bo­wa­ne na chwi­lę wiel­ko­ści.

Ta­lent wiel­ki, mąż zna­mie­ni­ty, na­zwi­sko sta­ro­żyt­ne a czy­na­mi i dzie­ła­mi wsła­wio­ne, uzna­nie i uwiel­bie­nie ogó­łu, wpływ na współ­cze­snych – oto czyn­ni­ki, któ­re jak zwy­kle tak i tu, skła­da­ją się na stwo­rze­nie tego, co na­zwa­łem po­sta­cią, a co po­zo­sta­je chwa­łą i chlu­bą na­ro­du. A prze­cież, gdy mowa o Fre­drze, czu­je się, że to jesz­cze nie wszyst­ko, że się jesz­cze cze­goś nie wy­po­wie­dzia­ło, że w tej po­sta­ci jest coś wię­cej, co ją od­róż­nia i wy­szcze­gól­nia, a jest przy­czy­ną ogól­nej czci w ca­łej Pol­sce. To coś wię­cej, to wdzięk, to urok, na któ­rych zbyt czę­sto zby­wa i naj­wy­bit­niej­szym lu­dziom, a któ­re­mi tak hoj­nie ob­da­rzo­nym był Fre­dro. Bez­sil­ne, czcze i bla­de są sło­wa, ro­zu­mo­wa­nia i roz­pra­wy, wo­bec tej praw­dy, że Fre­dro jest po­sta­cią uro­czą, peł­ną wdzię­ku, któ­ra prze­ma­wia do wy­obraź­ni i do serc, któ­ra ma w so­bie siłę przy­cią­ga­ją­cą i przy­wią­zu­ją­cą do niej ogół. Nie ma za­kąt­ka zie­mi na­szej, gdzie­by imię jego wy­mó­wio­ne nie roz­pro­mie­ni­ło ob­li­cza, nie za­iskrzy­ło oka pol­skie­go. I jemu jed­ne­mu może w na­szych cza­sach da­nem było, być wiel­bio­nym, ko­cha­nym, prze­cież unik­nąć po­spo­li­tej po­pu­lar­no­ści. Do­peł­nia to, tak pod wzglę­dem du­cho­wym jak i es­te­tycz­nym tej po­sta­ci, a w tym sub­tel­nym od­cie­niu tkwi jak­by cząst­ka tego pięk­na, któ­re­go on w ży­ciu, na sce­nie i w pi­śmien­nic­twie był mi­strzem. Uży­wał on czci, któ­ra spie­szy oto­czyć zna­ko­mi­tość, nie zaś wzię­cia, za któ­rem go­nić trze­ba. Gdzie rze­czy­wi­sta przy­czy­na tego wy­jąt­ko­we­go, nie­zwy­kłe­go uro­ku? To coś wię­cej, któ­re przy­wią­za­nem było do oso­by Fre­dry, a któ­re na­da­je po­sta­ci ar­ty­stycz­ne wy­koń­cze­nie, na po­zór tyl­ko jest przy­pad­ko­wem; ma ono za­wsze rze­tel­ną, głęb­szą przy­czy­nę, ja­kąś wiel­ką praw­dę, któ­ra zgo­do­dź­wię­kiem i świet­no­ścią cza­ru­je. Tą praw­dą w du­szy Fre­dry, było naj­szla­chet­niej­sze na tej zie­mi uczu­cie, mi­ło­ści oj­czy­zny. Mi­łość Pol­ski stwo­rzy­ła i wy­ku­ła z jed­ne­go krusz­cu

Fre­drę ta­kie­go, ja­kie­go wszy­scy wiel­bi­li­śmy, ja­kie­go po­dzi­wia­li­śmy za­wsze, ja­kie­go nig­dy nie za­po­mnie­my. Mi­łość Pol­ski kie­ro­wa­ła jego ży­ciem, jego czy­na­mi, na­tchnę­ła jego two­ry; ona wy­rzeź­bi­ła tę po­stać a dla­te­go, że iskrą oży­wia­ją­cą ją, było tak wznio­słe uczu­cie, na­bra­ła ona tego wy­jąt­ko­we­go uro­ku, tego wdzię­ku i tej przy­cią­ga­ją­cej siły, któ­re – w na­ro­dzie nie­skłon­nym do jed­no­ści – złą­czy­ły wszyst­kich w jed­nem uczu­ciu czci i uwiel­bie­nia. Ta wiel­ka mi­łość oj­czy­zny jest przy­czy­ną, że zgo­do­dź­więk pa­nu­je mię­dzy czło­wie­kiem a dzie­ła­mi i że pro­mień po­ezyi spa­da na tego męża, w każ­dym okre­sie jego ży­cia. Cią­głość i nie­prze­rwal­ność tego wznio­słe­go uczu­cia, roz­po­czy­na się u Fre­dry od naj­młod­szych lat; zna­lazł je w ko­leb­ce po za­słu­żo­nych i zna­mie­ni­tych przod­kach. Kie­dy pierw­sza, je­dy­nie rze­czy­wi­sta od roz­bio­ru oj­czy­zny, za­bły­sła na­dzie­ja po­li­tycz­ne­go ura­to­wa­nia jej, Fre­dro pra­wie jesz­cze dziec­kiem, po­spie­szył tam, gdzie jej zba­wie­nie i losy zda­wa­ły się roz­strzy­gać. Siła jed­ne­go uczu­cia, byle szla­chet­ne­go, do­sta­tecz­ną jest, aby stwo­rzyć po­etę. Fre­dro był po­etą nie­tyl­ko w dzie­łach swo­ich, tak­że w czy­nach, był po­etą nie­bę­dąc ma­rzy­cie­lem, tak jak był peł­nym wdzię­ku, nie go­niąc za wzię­ciem. Ślad po­etycz­no­ści tej du­szy znaj­du­je­my w jej uwiel­bie­niu dla czło­wie­ka i okre­su nie­zrów­na­nych czy­nów wo­jen­nych. Wiel­ki to za­iste był czło­wiek, do któ­re­go dość było się zbli­żyć, aby wo­bec przy­szłych po­ko­leń oto­czo­nym być aurę – olą po­ezyi; wiel­ka epo­ka, do któ­rej było dość, na­wet w ma­łej czą­st­ce na­le­żeć, aby na­brać uro­ku; ten czło­wiek i ta epo­ka na wszyst­kich współ­dzia­ła­czy zle­wa­ły pro­mie­nie, prze­ma­wia­ją­ce żywo do wy­obraź­ni ludz­kiej. Urok żoł­nie­rza na­po­le­oń­skie­go i ad­ju­tan­ta ks. Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go nie prze­stał nig­dy ota­czać Fre­drę, a od­ry­so­wy­wał się z nie­zrów­na­nym wdzię­kiem na jego pięk­nem czo­le; w ca­łem ży­ciu, tak jak w każ­dym jego utwo­rze czuć, że wspa­nia­ły okres pio­ro­nu­ją­cych czy­nów nie­za­tar­te wy­ci­snął na nim pięt­no i sta­now­cze wy­warł wra­że­nie, któ­re on prze­ka­zał po­tom­nym. Nie ma w jego utwo­rach szum­nych słów o Ce­sa­rzu, jego zwy­cię­stwach lub klę­skach, ale jest w nich żoł­nierz na­po­le­oń­ski – jest i przy­bocz­ny ks. Jó­ze­fa. Z tego pierw­sze­go, sil­ne­go wra­że­nia po­cho­dzi ry­cer­skość w ży­ciu i ry­cer­skość w ko­me­dy­ach Fre­dry. Żoł­nierz przedew­szyst­kiem – bo to wy­czy­tać moż­na w każ­dym jego wier­szu – żoł­nierz nie­tyl­ko z krwi i ko­ści, ale i z upodo­ba­nia, Fre­dro po tra­gicz­nem za­koń­cze­niu epo­pei wo­jen­nej, po­rzu­cił prze­cież służ­bę woj­sko­wą; nie mo­gła ona już od­po­wia­dać ani wznio­słe­mu ani po­etycz­ne­mu jego uspo­so­bie­niu, a rze­czy­wi­sta na­dzie­ja od­bu­do­wa­nia oj­czy­zny speł­zła była na ni­czem. Fre­dro wra­ca wte­dy do domu przod­ków i osia­da na ro­dzin­nym za­go­nie. Rzecz god­na uwa­gi, jak wszyst­kie wznio­ślej­sze uspo­so­bie­nia, sil­niej­sze cha­rak­te­ry i zna­ko­mi­ci lu­dzie czu­li za­wsze u nas, po wiel­kich na­ro­do­wych klę­skach, że w za­go­nie spo­czy­wa­ło zba­wie­nie oj­czy­zny, jak wszyst­kie ser­ca go­rą­co mi­łu­ją­ce Pol­skę, w za­go­nie szu­ka­ły po­cie­chy po gorz­kich lub krwa­wych za­wo­dach i z za­go­nu sta­ra­ły się wy­snuć ja­ką­kol­wiek przy­szłość.

Wte­dy roz­po­czy­na się okres ży­cia Fre­dry, w któ­rym ze­tknął się bez­po­śred­nio z na­ro­dem swo­im, w któ­rym wy­warł na nim zna­mie­ni­ty wpływ, sam za­ja­śniał ta­len­tem nie­zwy­kłym i je­że­li nie dał po­czą­tek, to prze­cież nie­za­wod­nie dał rze­czy­wi­stą i sil­ną w Pol­sce pod­sta­wę rze­czy, zaj­mu­ją­cej od nie­pa­mięt­nych cza­sów w spo­łe­czeń­stwach nie­ma­łe miej­sce. Naj­waż­niej­sza to dla po­tom­nych, naj­świet­niej­sza, naj­do­nio­ślej­sza stro­na ży­wo­ta Fre­dry. Za po­mo­cą dziel­ne­go środ­ka pod­no­szą­ce­go wy­kształ­ce­nie spo­łe­czeń­stwa – sta­ło się to, co się za­wsze dzie­je z wy­jąt­ko­we­mi, bo­ga­to upo­sa­żo­ne­mi, sło­wem nie­po­spo­li­te­mi ludź­mi: – Fre­dro za­wa­żył w dzie­jach umy­sło­we­go ży­cia na­ro­du. Za­pew­ne nie cały w tem jest Fre­dro, nie po­wie się o nim wszyst­kie­go, mó­wiąc tyl­ko o jego te­atrze, ale te­atr Fre­dry dał go nam po­znać, prze­ka­zał go nam ta­kim, ja­kie­go uwiel­bia­my.

Nic nie od­strę­cza bar­dziej i słusz­nie uspo­so­bień nie­po­spo­li­tych od te­atru, jak prze­sad­ne mnie­ma­nie o jego zna­cze­niu, jak fał­szy­we a zbyt czę­sto ob­łud­ne sta­wia­nie go na rów­ni ze świą­ty­nią i z za­kła­da­mi wyż­sze­go rzę­du du­cho­we­go. Te­atr prze­cież był, jest i bę­dzie po­trze­bą ludz­ko­ści, a do­brze zro­zu­mia­ny, był, jest i nie­prze­sta­nie być jed­nem z jej szla­chet­nych upodo­bań. Są wy­jąt­ko­we po­ło­że­nia, w któ­rych te­atr – jak każ­dy śro­dek ra­tun­ku – byle uczci­wie uży­ty, wy­jąt­ko­we­go tak­że na­bie­ra zna­cze­nia. Tam, gdzie oko­licz­no­ści, wro­gie dzia­ła­nie lub nie­przy­ja­zne wpły­wy ogra­ni­cza­ją ży­cie na­ro­do­we co­raz cia­śniej­szem ko­łem; tam gdzie je­dy­ną pod­sta­wą te­raź­niej­sze­go bytu a przę­dzą przy­szło­ści, po­zo­stał ję­zyk a i ten prze­śla­do­wa­nym jest w ży­ciu pu­blicz­nem, tam na­ro­do­wa waż­ność te­atru wzra­sta, bo bez­sprzecz­nie nic bar­dziej nie ochra­nia mowy oj­czy­stej od ży­we­go sło­wa, a nic bar­dziej oj­czy­zny od mowy oj­czy­stej.

Taką dla Pol­ski, szcze­gól­niej w Ga­li­cyi, była chwi­la, w któ­rej Fre­dro za­czął pi­sać i wy­sta­wiać swo­je ko­me­dye. Nie­wąt­pli­wie tak dziel­ny, tak sa­mo­rod­ny ta­lent, mu­siał czuć po­trze­bę stwier­dze­nia się na ze­wnątrz; ale nie po­my­lę się, wy­ra­ża­jąc prze­ko­na­nie, że zno­wu tu głów­ną dźwi­gnią, iskrą ożyw­czą, była głę­bo­ka, ni­czem nie­za­chwia­na mi­łość Pol­ski, chęć słu­że­nia jej i ra­to­wa­nia, je­że­li już nie pań­stwo­we­go to du­cho­we­go jej bytu; wi­docz­ną tu jest owa prze­wod­nia nić, któ­ra w zgo­do­dź­więcz­ną ca­łość łą­czy wszyst­kie okre­sy ży­cia i wszyst­kie stro­ny tej po­sta­ci. Tyl­ko go­rą­ce uczu­cie dla Pol­ski mo­gło wlać tak cen­ne, tak wy­łącz­nie, tak praw­dzi­wie pol­skie ży­cie we wszyst­kie utwo­ry i po­sta­cie wskrze­szo­ne lub stwo­rzo­ne wiel­kim ta­len­tem Fre­dry. Ko­me­dye Fre­dry są pol­skie nie pa­try­otycz­nem kra­snow­stwem ale tre­ścią; sil­na ta oso­bi­stość od­zna­cza się jędr­no­ścią tak w ży­ciu, jak w dzie­łach, blichtr jej jest wstręt­nym.

Zna­mie­ni­te dzie­ła praw­dzi­we­go ta­len­tu mają to do sie­bie, że zro­zu­mia­łe dla ogó­łu i od­czu­te przez nie­go, na­strę­cza­ją spo­sob­ność do nig­dy nie­wy­czer­pa­nych uwag i spo­strze­żeń. O Fre­drze jako ko­me­dy­opi­sa­rzu da się wie­le i przez dłu­gie lata mó­wić; nie­wy­czer­pa­ny to przed­miot, bo głę­bo­ki. Do­tknął go zna­ko­mi­cie Sta­ni­sław Tar­now­ski na parę mie­się­cy przed zgo­nem ko­me­dy­opi­sa­rza, wo­bec war­szaw­skiej pu­blicz­no­ści, skła­da­jąc jak­by tknię­ty prze­czu­ciem, wie­niec na otwie­ra­ją­cym się gro­bie.

Nie roz­bior­czy po­gląd na te­atr Fre­dry chcę rzu­cić, ale ra­czej wy­ka­zać, jak utwo­ry jego na­tchnio­ne go­rą­cą a zdro­wą i czer­stwą mi­ło­ścią oj­czy­zny – bę­dąc ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki – sta­ły się za­ra­zem czy­nem pa­try­otycz­nym.

Ko­me­dye i po­sta­cie Fre­dry bę­dąc na wskroś pol­skie­mi i to do tego stop­nia, że zda­niem mo­jem, gra­ne być mogą tyl­ko przez Po­la­ków, nie stwo­rzy­ły w Pol­sce te­atru, któ­ry już przed­tem ist­niał, ale stwo­rzy­ły te­atr pol­ski, któ­re­go nie było. I przed Fre­drą były ko­me­dye, były dra­ma­ta po pol­sku pi­sa­ne i gra­ne, były w ustach osób wy­stę­pu­ją­cych na­wet pa­try­otycz­ne ustę­py, ale po­sta­cie nie były pol­skie – były one albo kon­wen­cy­onal­ne, albo obce, albo z ob­cych na­śla­do­wa­ne. Fre­dro sta­wia­jąc na de­skach lu­dzi wy­łącz­nie i na wskroś pol­skich, dał po­czą­tek te­atro­wi pol­skie­mu, dał mu po­wód bytu, dał mu byt rze­czy­wi­sty. Od Fre­dry do­pie­ro i dla Fre­dry na­le­ża­ło brać u nas w ra­chu­bę ży­cia spo­łecz­ne­go i na­ro­do­we­go te­atr, bo już nie­tyl­ko brzmia­ły w nim dźwię­ki mowy oj­czy­stej, ale wiał z nie­go duch pol­ski. Nic ja­śniej­sze­go nie rzu­ca świa­tła na tę po­stać, jak pol­skość jego te­atru; po niej do­cho­dzi się do źró­dła twór­czej siły Fre­dry. Śmia­ło twier­dzić moż­na, że Fre­dro ochro­nił te­atr pol­ski od nie­unik­nio­ne­go upad­ku, bo prze­mie­nił jego sztucz­ne ży­cie w rze­czy­wi­ste, a bo­daj czy nie jego utwo­rom i ich świet­nym w War­sza­wie przed­sta­wi­cie­lom za­wdzię­cza­my, że w chwi­li, w któ­rej za­wist­na i mści­wa ręka wszyst­ko wa­li­ła i nisz­czy­ła, oca­lał te­atr pol­ski; nie ru­nął, bo stał już na sil­nej pod­sta­wie ta­len­tu Fre­dry, któ­ry na­wet wro­gów cza­ru­je.

Tak więc Fre­dro i on je­den nie­tyl­ko od­mło­dził, nie­tyl­ko uro­kiem swo­je­go ta­len­tu osła­niał, ale przedew­szyst­kiem nadał po­wód bytu te­atro­wi pol­skie­mu, któ­re­go zna­cze­nia na­ro­do­we­go w na­szem po­ło­że­niu nikt nie za­prze­czy. A czy da się ob­ra­cho­wać, ile on oca­lił du­cha pol­skie­go, uczu­cia pol­skie­go, my­śli pol­skiej, temi ty­sią­ca­mi wie­czo­rów, pod­czas któ­rych z ko­me­dyj jego, try­ska­ły na wszyst­kie war­stwy spo­łe­czeń­stwa duch, myśl i uczu­cie pol­skie!? Nie­wąt­pli­wie w tem dłu­giem, mo­zol­nem, szla­chet­nem dzie­le, ra­to­wa­nia pol­sko­ści dla przy­szło­ści, Fre­dro nie­po­śled­nie, jed­no z pierw­szych miejsc zaj­mu­je, tak siłą swo­je­go ta­len­tu, jak siłą swo­je­go uczu­cia i wy­jąt­ko­wą a dziel­ną dźwi­gnią, któ­rej on tak bie­gle a za­cnie uży­wał. Przed Fre­drą te­atr w Pol­sce był za­chcian­ką, do­brą chę­cią; on zro­bił z nie­go rze­czy­wi­stość. Taka prze­mia­na gdzie­in­dziej mia­ła­by zna­cze­nie es­te­tycz­ne i umy­sło­we, u nas mu­sia­ła mieć wyż­sze na­ro­do­we. Był to je­den z ob­ja­wów ży­wot­no­ści po upad­ku; było to owo, jak nie­któ­rzy twier­dzą ro­śnie­cie po śmier­ci pa­znog­ci, któ­re my prze­cież wiel­ce ce­nić win­ni­śmy, sko­ro one przed wro­ga­mi bro­nić się nam do­po­ma­ga­ją.

Fre­dro two­rząc u nas praw­dzi­wą ko­me­dyę, ze­tknął nasz na­ród w tylu rze­czach za­co­fa­ny, ze stre­fa­mi naj­wy­kwint­niej­szych spo­łe­czeństw, bo zna­ko­mi­ta ko­me­dya wkra­cza już w nie i daje ich przed­smak ogó­ło­wi.

Jest stro­na te­atru Fre­dry na­der dla nas zba­wien­na. Na­sze po­roz­bio­ro­we spo­łe­czeń­stwo, jak już nie­raz za­uwa­ża­no, za­nad­to, zby­tecz­nie roz­mi­ło­wa­ło się we łzach i la­men­cie. Nie mo­gło być in­a­czej po­nie­kąd, i w tych łzach było wie­le szcze­rych, w tym la­men­cie wie­le praw­dzi­wej i szla­chet­nej bo­le­ści; skłon­ni prze­cież za­wsze do prze­sa­dy, nad­uży­li­śmy i łez i la­men­tu i od­wo­ły­wa­nia się do li­to­ści i mi­ło­sier­dzia ludz­kie­go, sta­li­śmy się bek­sa­mi, co gor­sza, nie­raz gra­li­śmy bo­leść; w po­to­kach łez za­to­pi­li­śmy nie­jed­ną myśl do­dat­nią; a la­men­tem przy­głu­szy­li­śmy nie­jed­no do­bre, zdro­we, mą­dre sło­wo; wpa­dli­śmy w ro­dzaj za­chwy­tu, któ­ry był po pro­stu bez­czyn­no­ścią, za­czę­li­śmy, wie­rzyć, że wy­pła­cze­my so­bie oj­czy­znę. Smut­kiem i ża­ło­bą na­szą, nu­dzi­li­śmy nie­raz, nie­cier­pli­wi­li­śmy czę­sto, sami mię­kli­śmy i tra­ci­li­śmy po­trzeb­ny, w ta­kich, w ja­kich my znaj­du­je­my się oko­licz­no­ściach, hart du­szy. Cho­ro­bli­we­go smut­ku, ob­fi­to­ści łez i na po­kaz ża­ło­by, mamy zbyt licz­ne śla­dy w ca­łem po­roz­bio­ro­wem pi­śmien­nic­twie. Naj­niesz­czę­śliw­szy na­ród nie może żyć tyl­ko Iza­mi i wes­tchnie­nia­mi; po­trzeb­ny i jemu śmiech do zdro­wia, ale musi on być szcze­rym, uczci­wym, sa­mo­rod­nym, ro­dzi­mym. Twór­cą tego po­roz­bio­ro­we­go śmie­chu był u nas Fre­dro. Śmia­li­śmy się i za­wsze śmiać się bę­dzie­my tym śmie­chem, bo jest on na wskróś pol­skim, bo jest w nim cie­pło pol­skie, bo jest uczci­wym, przy­stoj­nym, a tem sa­mem zdro­wym i da­ją­cym zdro­wie. Bło­go­sła­wio­ny ten śmiech! Bło­go­sła­wio­ny jako prze­ciw­wa­że­nie smut­ku i łez ob­fi­to­ści; on nas oży­wia, otrzeź­wia, on przy­po­mi­na nam i świad­czy, że ży­je­my, bo na­ród, któ­ry tak ser­decz­nym śmie­chem się śmie­je, nie­tyl­ko nie umarł, ale z pew­no­ścią nie umie­ra. Fre­dro ura­to­wał Pol­skę od po­gro­bo­wej po­sęp­no­ści; win­ni­śmy mu wdzięcz­ność cho­re­go dla le­ka­rza.

I za­praw­dę śmiech fre­drow­ski ma dla nas więk­sze, głęb­sze zna­cze­nie; on przy­po­mi­na nam wa­run­ki rze­czy­wi­ste­go ży­cia, on nas od­ry­wa od smęt­nej a ja­ło­wej za­du­my i zwra­ca w ko­lej pra­wi­dło­wą, ucząc, że nie roz­pa­czać, ale przedew­szyst­kiem żyć trze­ba, bę­dąc na­ro­dem. Szla­chet­ny to, nie bez­myśl­ny śmiech, szla­chet­ny, bo źró­dło jego czy­ste, kry­sta­licz­ne. Ko­me­dya Fre­dry jest za­baw­ną i uczci­wą, kar­ci a nie bu­rzy, roz­we­se­la a nie psu­je, po­pra­wia a nie wa­śni i to na­da­je jej dro­go­cen­ne spo­łecz­ne zna­cze­nie; jej to nie­wąt­pli­wie za­wdzię­cza­my, że w cza­sach bez­wsty­du i bez­względ­ne­go wy­uz­da­nia na sce­nie, w cza­sach, w któ­rych as­sa­fe­ty­da za­stą­pi­ła sól at­tyc­ką, mniej lub wię­cej udat­ne pró­by pol­skiej ko­me­dyi, nie wy­szły z kar­bów przy­zwo­ito­ści i uczci­wo­ści.; ob­cho­dzą się one wpraw­dzie zbyt czę­sto bez soli at­tyc­kiej, ale też nie uży­wa­ją as­sa­fe­ty­dy. Tę do­dat­nią stro­nę współ­cze­snej ko­me­dyi pol­skiej za­wdzię­cza­my jej pier­wo­wzo­ro­wi, i jemu może przy­pi­sać na­le­ży, że po­zio­ma, obrzy­dli­wa, pła­ska, za­tru­ta bój­ka dzien­ni­ków te­go­cze­snych nie prze­rzu­ci­ła się na de­ski na­szej sce­ny. Skrom­ny i nie­bo­ga­ty te­atr pol­ski po­zo­stał do­tąd dzię­ki Fre­drze uczci­wym. Uczci­wość i za­cna wyż­szość te­atru Fre­dry nie­naj­po­śled­niej­sze­mi są jego lau­ra­mi. Na­le­żał on do tego sil­ne­go i zdro­we­go po­ko­le­nia, któ­re umia­ło nie być nud­nem, po­zo­sta­jąc uczci­wem i pra­wem; naj­wyż­szy to sto­pień ar­ty­zmu, ale jesz­cze więk­sza za­słu­ga oby­wa­tel­ska. Fre­dro jako ko­me­dy­opi­sarz był za­wsze oby­wa­te­lem. Prze­ję­tym on mu­siał być na wskroś obo­wiąz­kiem spo­łecz­nem, sko­ro sam do koń­ca za­cho­wał o niem sil­ne prze­świad­cze­nie, któ­re­go śla­dy znaj­du­ję w pięk­nym wier­szu, po­zo­sta­łym po nim.

STA­RY ŚPIE­WAK.

Nie drwij­cie so­bie z mej sta­rej ban­du­ry,

Że po­skle­ja­na od dołu do góry,

Jaki pan, taki kram.

Nie drwij­cie so­bie, że mój głos już sta­ry,

Mało w nim sztu­ki, ale dużo wia­ry,

Śpie­wam, co w ser­cu mam.

Nie łaj­cie­że mnie, Wy uczo­ne wiesz­cze

Je­że­li cza­sem ode­zwę się jesz­cze,

Wszak­że to ci­chy śpiew.

A za daw­niej­sze, daw­niej­sze prze­wi­ny,

Żem kie­dyś się­gał po wa­sze waw­rzy­ny,

Niech zmięk­nie słusz­ny gniew.

Nie­gdyś mło­de­mu czu­cie w pier­siach gra­ło,

Że to na­tchnie­nie, za­ma­rzy­łem śmia­ło,

Nuż śpie­wać tak i siak!

Aż głos wasz za­grzmiał o Mi­strzo­wie sztu­ki!

"Ci­cho z okla­skiem! tu bar­wy na­uki,

Tu po­ezyi brak!"

Wpraw­dziem na­uki nie na­brał w obo­zie,

Tam się ma­cha­ło w po­spo­li­tej pro­zie

Wzdłuż i szerz – jak Bóg dał.

Chcieć więc być wiesz­czem bez dok­tor­skiej czap­ki,

Zdro­ju wa­sze­go nie łyk­nąw­szy kap­ki,

Był to błąd – był to szał.

Za­mil­kłem – mil­czę – uwie­rzy­łem, wie­rzę,

Że w ni­skiej tyl­ko krę­ci­łem się sfe­rze,

Że prac mo­ich li­chy plon.

Lecz nig­dy, nig­dy, to po­tom­ność przy­zna,

Fał­szu, za­wi­ści, oszczer­stwa, tru­ci­zna

Nie do­tknę­ła mo­ich strun!

Ja­kie bądź były mej my­śli na­tchnie­nia

Za­wsze jed­na­ko aż przez dno su­mie­nia

Czy­sty ich pły­nął zdrój.

Kar­ci­łem nie­mi złych lu­dzi głu­po­tę,

Ko­cha­łem nie­mi Boga, praw­dę, cno­tę,

Współ­bra­ci i kraj mój.

Stłu­kli­ście lut­nię w mo­jem mło­dem ręku,

Nie­chże przy­najm­niej ban­du­ry po­brzę­ku

Nie ści­ga już wasz gniew.

dziś śpie­wam, to tyl­ko pa­cie­rze,

Za wier­nych jesz­cze Oj­czyź­nie i wie­rze,

Ła­bę­dzi to mój śpiew.

"Lecz nig­dy, nig­dy, to po­tom­ność przy­zna,

Fał­szu, za­wi­ści, oszczer­stwa tru­ci­zna,

Nie tknę­ła mo­ich strun.

Ja­kie­bądź były mej my­śli na­tchnie­nia,

Za­wsze jed­na­ko, aż przez dno su­mie­nia

Czy­sty ich pły­nął zdrój.

Kar­ci­łem nie­mi złych lu­dzi głu­po­tę,

Ko­cha­łem nie­mi Boga, praw­dę, cno­tę,

Współ­bra­ci i kraj mój!"

Pięk­nie po dłu­gim i świet­nym za­wo­dzie módz to śmia­ło po­wie­dzieć o so­bie! Pięk­nie, bo praw­dzi­wie. A jaka prze­stro­ga, jaka na­uka dla my­śli i dla du­cha pol­skie­go! Na­uka i prze­stro­ga, któ­re są za­ra­zem peł­nem mi­ło­ści zgro­mie­niem tych wszyst­kich, co szar­ga­ją du­cha pol­skie­go i myśl pol­ską w fał­szu, za­wi­ści, oszczer­stwa tru­ci­znie… oj­cow­ska rada, aby aż przez dno su­mie­nia, pa­trza­li na oj­czy­znę i jej spra­wy.

Przy­to­czo­ny wiersz do­ty­ka nie naj­mniej waż­nej stro­ny ży­cia Fre­dry, jego za­mil­cze­nia.

Aże­by nic nie bra­kło do świet­no­ści, do au­re­oli tej po­sta­ci, trze­ba było po­rwa­nia się na nią za­wi­ści czy też płyt­ko­ści sądu. Nie za­bra­kło tego nig­dy w na­szem spo­łe­czeń­stwie. Czyż może być coś ko­rzyst­niej­sze­go dla praw­dzi­wej wiel­ko­ści, dla praw­dzi­we­go ta­len­tu, jak tar­gnię­cie się na nie pseu­do­wiel­ko­ści i mier­no­ści. To jak­by ka­mień pro­bier­czy, to ognio­wa pró­ba, to cień, któ­ry uwy­dat­nia świa­tło. Nie obe­szło się bez płyt­kich, czczych, nie­do­rzecz­nych, prze­sad­nych ocen, nie obe­szło się bez sę­dziów, któ­rzy nie­tyl­ko nie uzna­li, ale usi­ło­wa­li spo­nie­wie­rać ta­lent Fre­dry. Po­win­szo­wać im za­praw­dę moż­na znaw­stwa. Dziś po­zo­sta­ła tyl­ko ich śmiesz­ność, ale wów­czas była to bez­myśl­na śmia­łość, któ­ra stłu­kła lut­nię w mło­dem ręku je­dy­ne­go pol­skie­go ko­me­dy­opi­sa­rza. I tu do­praw­dy po­dzi­wiać moż­na siłę nisz­czą­cą lub ta­mu­ją­cą każ­de­go ujem­ne­go czyn­ni­ka! lleż­to razy praw­dzi­wy ro­zum czu­je się bez­sil­nym wo­bec głu­po­ty, a jak czę­sto nad nim od­no­szą zwy­cię­stwo nie­do­rzecz­ność, płyt­kość i za­śle­pie­nie! Są to wpraw­dzie try­um­fy dnia jed­ne­go, sty­ka­ją­ce się ze sro­mot­nym upad­kiem, prze­cież do­sta­tecz­ne, aby spa­lić, oba­lić, znisz­czyć dzie­ła mą­dro­ści, lub za­mknąć usta gło­szą­ce praw­dę i pięk­no. Za­mknę­ły one w do­mo­wym aresz­cie zło­to­ustą muzę Fre­dry i stwo­rzy­ły na sce­nie pol­skiej wiel­ką, ni­czem do­tąd nie­za­peł­nio­ną próż­nię. Buj­nie u nas kwit­nie sztu­ka dzi­wacz­na, uwiel­bia­nia w dzie­dzi­nie pięk­na, mier­no­ści i ni­co­ści, przy za­pal­czy­wem ści­ga­niu i prze­śla­do­wa­niu rze­czy­wi­stej war­to­ści ta­len­tów. W tych nie­ry­cer­skich tur­nie­jach po­pi­sy­wać się lu­bią, wszyst­kie a licz­ne nie­do­rzecz­no­ści na­sze­go umy­sło­we­go je­ste­stwa, wszyst­kie brud­ne na­mięt­no­ści na­sze­go uspo­so­bie­nia; po­pi­su­ją się one ha­ła­śli­wie, ga­da­tli­wie, a do­tkli­wie dla do­brej na­szej sła­wy.

Ukłu­cia szpi­lek i uką­sze­nia ko­ma­rów o tyle mają za­pew­nio­ne w dzie­jach miej­sce, o ile w nich po­zo­sta­ją, ukłu­ci lub po­ką­sa­ni. Od­mó­wio­no zu­chwa­le a ra­czej bez­ro­zum­nie wszyst­kie­go Fre­drze, od­mó­wio­no na­wet tego, czem błysz­czy na wie­ki, du­cha i tre­ści pol­skiej, a dziś z ca­łej tej oce­ny po­zo­stał tyl­ko wiel­ki dla śmiał­ków wstyd, bo sła­wa Fre­dry sta­ła się nie­spo­ży­tą. W ol­brzy­mią śmiesz­ność prze­mie­nił się dziś wy­rok, od­są­dza­ją­cy Fre­drę od ta­len­tu i pol­sko­ści, a już za ży­cia wiel­ki ko­me­dy­opi­sarz sro­dze po­msz­czo­nym zo­stał, bo gdy ko­me­dye jego co­raz wy­raź­niej wstę­po­wa­ły w szczę­sną dzie­dzi­nę nie­śmier­tel­no­ści, szka­low­ni­ków jego i nie­szczę­snych sę­dziów dzie­ła, usu­wa­ły się w po­nu­rą ciem­ność za­po­mnie­nia, a pod­czas gdy jego utwo­ry na­bie­ra­ły z każ­dym dniem wiecz­nej świe­żo­ści, od­grze­wać mu­sia­no sła­wę tam­tych przy ogniu sa­mo­chwal­stwa a na bla­sze po­pu­lar­no­ści.

Acz­kol­wiek nie­do­łęż­ne, po­zio­me, nie­do­się­ga­ją­ce wy­żyn przed­mio­tu, oce­ny owe zdo­ła­ły prze­cież wy­przeć z te­atru pol­skie­go, muzę Fre­dry, lecz na sro­mot­ne ich upo­ko­rze­nie próż­nię za­peł­ni­ły je­dy­nie od­są­dzo­ne fre­drow­skie utwo­ry, a przed jego muzą kar­mio­ną octem i żół­cią, za­pa­lo­no ka­dzi­dła i nie­prze­bła­ga­ną, bła­ga­no o prze­ba­cze­nie. Fre­dro za­milkł, ale wszyst­kie pol­skie te­atra trzę­sły się od okla­sków dla jego ko­me­dyi i była to naj­pięk­niej­sza ze­msta; cóż bo­wiem pięk­niej­sze­go, jak okla­ska­mi wy­sy­kać szka­low­ni­ków.

Nie bra­kło więc już za ży­cia żad­ne­go ro­dza­ju chwa­ły na­sze­mu ko­me­dy­opi­sa­rzo­wi; nie bra­kło mu za­śle­pio­nych prze­ciw­ni­ków i krót­ko­wi­dzą­cych sę­dziów, do­cze­kał się ich po­ni­że­nia i star­cia, bra­kło mu tyl­ko po­chleb­ców, bo ich nie po­trze­bo­wał. A prze­cież za­milkł skrom­nie, a ta skrom­ność, czy też wła­ści­wa praw­dzi­wym ta­len­tom i wy­kwint­nym uspo­so­bie­niom nie­śmia­łość, dziś wy­da­je się i bądź co bądź wy­da­wać się w przy­szło­ści musi, wspa­nia­łą dumą.

Za­mil­kłem – mil­czę, uwie­rzy­łem – wie­rzę

Że w ni­skiej tyl­ko krę­ci­łem się sfe­rze,

Że prac mo­ich li­chy plon.

Tak mógł mó­wić Fre­dro, ale po­tom­ni wo­bec nie­śmier­tel­nych jego utwo­rów już nie­tyl­ko wie­rzyć w to, ale zgo­ła zro­zu­mieć tego, nie będą mo­gli. To co wieszcz nie­wąt­pli­wie szcze­rze, już bez żalu i żół­ci po­wie­dział o so­bie, wy­da­wać się musi ogó­ło­wi naj­sroż­szem szy­der­stwem, naj­do­tkliw­szą chło­stą tych, co kie­dyś po­wa­ży­li się wstrzy­mać lot jego orli.

Dla­cze­go Fre­dro za­milkł? Czyż tak praw­dzi­wy, tak sa­mo­rod­ny, tak czer­stwy a pe­łen siły ta­lent mógł uwie­rzyć w swo­ją ni­cość, czy po­wi­nien był zwa­żać na pisk ga­dzin, czy; nie na­le­ża­ło mu iść na­przód po­mi­mo, czyż świet­na jego wy­obraź­nia nie po­win­na go była po­rwać i czyż god­nem było jego wyż­sze­go uspo­so­bie­nia od­czuć tak żywo coś tak ni­skie­go; jak mo­gło coś tak po­zio­me­go za­trzy­mać w bie­gu coś tak nie­po­spo­li­te­go? Są to ta­jem­ni­ce ar­ty­zmu i ar­ty­stycz­nych du­chów, któ­re sza­no­wać na­le­ży a nie ła­two nie­wta­jem­ni­czo­nym zba­dać; one są nie­od­łącz­ne od sztu­ki i ar­ty­stów, one są wła­ści­wo­ścią ich od­ręb­ne­go świa­ta. Ta­lent ar­ty­stycz­ny, jak wy­so­kich szczy­tów miesz­kań­ców, lada czem moż­na spło­szyć.

Da­rem­ną jest chęć wy­tłó­ma­cze­nia so­bie po­dob­nych zja­wisk, le­piej umieć je od­czuć. Dość, że na wiecz­ną pa­mięć za­pi­sać trze­ba, iż kry­ty­ka pol­ska znie­wo­li­ła do mil­cze­nia je­dy­ne­go na­sze­go ko­me­dy­opi­sa­rza. Jest to naj­świet­niej­szy do­tąd jej laur. O ile mało mamy w so­bie twór­czo­ści, o tyle wię­cej mamy skłon­no­ści do za­bi­ja­nia jej lub sta­wia­nia jej za­pór bez­myśl­ną na­ga­ną. Za­milkł Fre­dro dla współ­cze­snych, za­milkł dla pu­blicz­no­ści. Mil­cze­nie było jego je­dy­ną, wę­zło­wa­tą, jak­by na­po­le­oń­ską od­po­wie­dzią; ale siła twór­czo­ści nie za­mar­ła w nim, nie za­mil­kła, two­rzył da­lej, two­rzył jesz­cze nie­raz dziel­nie i za­wsze w tej sa­mej my­śli.

Je­że­li dziś śpie­wam, to tyl­ko pa­cie­rze

Za wier­nych jesz­cze oj­czyź­nie i wie­rze

ale w ci­cho­ści, nie­mal w ta­jem­ni­cy, w ukry­ciu przed nie po­wo­ła­ny­mi znaw­ca­mi i ludz­kie­mi są­da­mi.

Wszak­że to ci­chy śpiew!

two­rzył, bo two­rzyć mu­siał i zo­sta­wił po­śmiert­ną spu­ści­znę.

Ile jed­nak stra­ci­ło na­sze po­ko­le­nie, ile li­te­ra­tu­ra oj­czy­sta, ile zdro­wie na­sze, w skut­ku zra­nie­nia ar­ty­stycz­nej du­szy Fre­dry i znie­wo­le­nia jej do two­rze­nia w ci­cho­ści i od­osob­nie­niu? Trud­no ob­li­czyć.

Ileż­to ta­lent jego był­by roz­rzu­cił w scho­ro­wa­ne i roz­stro­jo­ne spo­łe­czeń­stwo na­sze spo­strze­żeń, prawd, nauk, ile do­nio­słe­go z wad i zdroż­no­ści śmie­chu, gdy­by się był z niem bez­po­śred­nio sty­kał i brał z nie­go wzo­ry.

Dla­cze­go Fre­dro nie dał się do koń­ca prze­bła­gać? Dla­cze­go wo­bec tak nie­wąt­pli­we­go, świet­ne­go od­we­tu, trwał w swem po­sta­no­wie­niu? Nie do mnie na­le­ży roz­trzą­sać, wolę to po­sta­no­wie­nie usza­no­wać, bo pew­ny je­stem, że po­bud­ka była szla­chet­ną, że ze szla­chet­no­ści jego isto­ty po­cho­dzi­ła.

Po­wiem tyl­ko, że w dzie­dzi­nie te­atru obok wznio­słych po­ry­wów i wzru­szeń tyle jest pła­skich na­mięt­no­ści, tyle niż­sze­go rzę­du czyn­ni­ków, a obok szla­chet­nej, ar­ty­stycz­nej gry du­szy, tyle roz­stra­ja­ją­cych wstrzą­śnień, iż ła­twiej zro­zu­mieć jak dzi­wić się, że po­stać okry­ta już pew­nym ma­je­sta­tem, że po­stać, któ­ra jest ozdo­bą i chlu­bą na­ro­du, cof­nę­ła się przed po­wtór­nem wstą­pie­niem w szran­ki, w któ­rych dziw­nie a czę­sto dzi­wacz­nie, pięk­ne i wspa­nia­łe spo­ty­ka się z po­zio­mem a po­etycz­ne za­chwy­ty roz­bi­ja­ją się o po­spo­li­te prze­szko­dy.

I słusz­nie za­praw­dę uczy­nił Fre­dro, że nie rzu­cił swo­je­go wsła­wio­ne­go na­zwi­ska na pa­stwę zja­dli­wych a czczych za­pa­sów, że nie zni­żył go wcho­dząc w szran­ki bła­hych a prze­cież gor­szą­cych walk, że nie po­dał przed­mio­tu do spo­rów tym, któ­rzy do nie­go nie do­ro­śli. Być może na­resz­cie, że Fre­dro wy­bor­ny znaw­ca swo­je­go na­ro­du, wie­dział, że u nas ła­twiej umar­łym jak ży­ją­cym prze­ba­cza­ją ta­lent i nie­zwy­kłej mia­ry zdol­no­ści.

Fre­dry mil­cze­nie, mo­gło być dla nas przy­krem, ale jak cale jego ży­cie, nie było bez wdzię­ku i uro­ku; była w niem ta siła woli, któ­rą od­zna­cza­ło się po­ko­le­nie, do któ­re­go na­le­żał, a któ­re­go tak świet­nym był mię­dzy nami przez dłu­gie lata, przed­sta­wi­cie­lem.

Ogło­szo­ny przez ro­dzi­nę za­raz po zgo­nie zna­mie­ni­te­go męża wiersz, rzu­ca świa­tło na pierw­szo­rzęd­nej do­nio­sło­ści uczu­cie u każ­de­go, szcze­gól­niej u nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka, na wy­obra­że­nia i prze­ko­na­nia re­li­gij­ne Fre­dry. Krót­ki ów wiersz wy­ra­ża je naj­zu­peł­niej, naj­do­kład­niej. Fre­dro, jak nie­mal cała współ­cze­sna mu mło­dzież, owia­ny ostat­niem tchnie­niem wol­te­ry­ani­zmu, do­tknię­ty zo­stał naj­zu­peł­niej­szą nie­wia­rą. Lecz tę­gość i czer­stwość jego ro­zu­mu spiesz­nie i naj­zu­peł­niej spro­wa­dzi­ły go z błęd­nej dro­gi. Róż­ne i roz­licz­ne by­wa­ją środ­ki, za po­mo­cą któ­rych du­sza ludz­ka wy­ry­wa się z ob­jęć fał­szu; być może, że wiel­kie, prze­wa­ża­ją­ce w ca­łem ży­ciu Fre­dry uczu­cie mi­ło­ści oj­czy­zny, wpły­nę­ło tak­że sta­now­czo na jego re­li­gij­ne prze­ko­na­nia. Tak by­stry umysł nie mógł so­bie wy­obra­żać Pol­ski bez­boż­nej i nie ka­to­lic­kiej i za­pew­ne przez go­rą­ce przy­wią­za­nie do niej wró­cił do szcze­re­go wy­znaw­stwa wia­ry oj­ców. To pew­na, że do ostat­nich chwil Fre­dro ży­wił i wy­ra­żał gło­śno prze­ko­na­nie o nie­roz­dziel­no­ści bytu Pol­ski od ka­to­lic­kiej pod­sta­wy. Że tę praw­dę od­czu­wał za­wsze, na­wet wte­dy, gdy sam, jak mó­wił, nie wie­rzył, świad­czą pięk­nie i szla­chet­nie jego ko­me­dye. Nig­dzie i nig­dy nie ob­ra­ził on w nich uczu­cia re­li­gij­ne­go, bo wie­dział, że był­by tem sa­mem ob­ra­ził uczu­cie pol­skie. Nig­dy muza jego ko­micz­na nie ośmie­li­ła się do­tknąć na­wet lek­ko, na­wet ostroż­nie przed­mio­tu tak nie­wstrze­mięź­li­wie, nie­raz ha­nieb­nie wy­zy­ska­ne­go, przez no­wo­cze­sny te­atr. Je­dy­na w jego ko­me­dy­ach po­stać księ­dza, ka­pe­lan puł­ku hu­za­rów w "Da­mach i hu­za­rach" jest za­baw­ną, ale po­czci­wą i przy­wią­zu­ją­cą. Do­wód to wy­twór­no­ści i za­cno­ści jego pol­skie­go po­czu­cia.

Kto miał w ostat­nich cza­sach – co­raz rzad­sze – szczę­ście i za­szczyt, zbli­że­nia się do Fre­dry, ten tyl­ko zdo­ła do­peł­nić du­cho­we­go so­bie wi­ze­run­ku tej pięk­nej po­sta­ci. Zbli­że­nie to wy­wie­ra­ło ni­czem nie­za­tar­te wra­że­nie. Ile w tym mężu było or­lej wyż­szo­ści, ile jędr­ne­go ro­zu­mu, ile mło­dzień­cze­go za­pa­łu dla pięk­na, ile go­rą­cej mi­ło­ści dla tego, co się sta­ło tre­ścią jego ży­cia; trud­no wy­po­wie­dzieć. Nig­dy może wy­obra­że­nie po­wzię­te z dzieł i czy­nów o czło­wie­ku, nie było do tego stop­nia od­po­wied­niem rze­czy­wi­sto­ści jak tu­taj. Wi­dząc go, mó­wiąc z nim, sta­wa­li ci przed oczy­ma i Cze­śnik, i Gu­cio i Ma­jor, mia­łeś przed sobą żoł­nie­rza na­po­le­oń­skie­go i nie­raz wy­kwint­nie we­so­łe­go ad­ju­tan­ta ks. Jó­ze­fa. Jaki za­pał, co za ogień w oczach, uprzej­mość i wy­twor­na pro­sto­ta w obej­ściu, ser­ce go­rą­ce, by­stry dow­cip, żart fre­drow­skich ko­me­dyj, a wszyst­ko to zle­wa­ło się w ca­łość przy­cią­ga­ją­cą i uro­czą. W każ­dem jego sło­wie czuć było tę głę­bo­ką mi­łość rze­czy pu­blicz­nej, któ­rą od­zna­cza­ło się jego po­ko­le­nie; w każ­dym wier­szu na­pi­sa­nym w ci­cho­ści a ła­ska­wie ci prze­czy­ta­nym, prze­bi­ja­ła myśl o oj­czyź­nie, o jej ra­nach, nie­bez­pie­czeń­stwach, po­trze­bach, na­dzie­jach. A ten smu­tek, któ­ry go czę­sto ogar­niał, czyż po­trze­ba mó­wić, że po­wsta­wał w znacz­nej czę­ści na wi­dok roz­bi­cia, spo­nie­wie­ra­nia i znik­czem­nie­nia tego, co nad wszyst­ko uko­chał, cze­mu ca­łym swo­im ży­wo­tem tak pięk­nie i wy­trwa­le wier­nym po­zo­stał. A jak szla­chet­ne, jak peł­ne ognia było jego obu­rze­nie na wa­śnie, zbo­cze­nia i błę­dy spo­łe­czeń­stwa, od któ­re­go się usu­nął, któ­re­go prze­cież nie prze­stał mi­ło­wać, z któ­rem wspól­nie bo­lał, któ­re­go kro­ki pil­nie i uważ­nie ze swo­je­go śle­dził za­ci­sza.

Ileż­to razy ze­tknię­cie się bez­po­śred­nie z dzi­siej­szy­mi ludź­mi, wznie­ca nie­smak, zwąt­pie­nie, odej­mu­je od­wa­gę. Wy­cho­dząc od tego zła­ma­ne­go cier­pie­nia­mi star­ca, czu­łeś się młod­szym, rzeź­wiej­szym, sil­niej­szym do pra­cy i walk; ja­kaś na­dzie­ja cię owie­wa­ła i oży­wia­ła, na­bie­ra­łeś od­wa­gi i chę­ci wy­trwa­nia. Ożyw­czy wpływ wy­wie­rał Fre­dro na tych, któ­rzy do nie­go się zbli­ża­li, ożyw­czem było ze­tknię­cie się z jego ro­zu­mem, ser­cem i wznio­słe­mi uczu­cia­mi, ze­tknię­cie się z tą zgo­do­dź­więcz­ną, z jed­ne­go szla­chet­ne­go krusz­cu ula­ną po­sta­cią.

Ostat­ni czyn Fre­dry w za­kre­sie pu­blicz­nym, naj­le­piej świad­czy, że mi­łość Pol­ski była prze­wod­nią jego ży­cia ni­cią. Znę­ka­ny wie­kiem i cier­pie­nia­mi, usiadł na skrom­nem krze­śle po­sel­skiem lwow­skie­go sej­mu. Chciał w tem roz­bi­ciu wszyst­kie­go co pol­skie, w tych strasz­nych dla nas cza­sach, dać ze sie­bie przy­kład, chciał wska­zać i nie­ja­ko po­wie­dzieć, że sko­ro oko­licz­no­ści tu tyl­ko coś ro­bić do­zwa­la­ją, na­le­ży w tym lwow­skim sej­mie ra­to­wać, co się jesz­cze da i tu pra­co­wać dla przy­szło­ści, ale tak, jak on to czy­nił, przyj­mu­jąc po­słan­nic­two bez cho­ro­bli­wej żą­dzy, bez ukry­tych my­śli, uni­ka­jąc za­tar­gów i wa­śni, god­nie i za­cnie, z tro­ską o rzecz pu­blicz­ną a nie o sie­bie.

Fre­dro był czę­ścią i to naj­cel­niej­szą chwa­ły i sła­wy na­ro­do­wej; wszyst­ko, co się jego ty­czy­ło, ob­cho­dzi­ło żywo na­ród cały, miał on tę pięk­ną za ży­cia po­cie­chę, że każ­dy za­szczyt, któ­ry na nie­go spa­dał, był za­szczy­tem dla na­ro­du. Tak też zro­zu­mia­ła Pol­ska, od­zna­cze­nie zbyt czę­sto bła­he, w tych jed­nak wa­run­kach nie­zwy­kłe i do­nio­słe, któ­rem w swej pie­czo­ło­wi­to­ści o ję­zyk na­ro­do­wy i jego li­te­ra­tu­rę ce­sarz Fran­ci­szek Jó­zef twór­ca Aka­de­mii pol­skiej ob­da­rzył Alek­san­dra Fre­drę. Każ­dy czul, że ta wiel­ka wstę­ga mo­nar­chy or­de­ru, za­wie­szo­na obok naj­chwa­leb­niej­szych, bo na polu bi­tew zdo­by­tych oznak, była czemś wię­cej jak or­de­rem, bo uczcze­niem i usza­no­wa­niem pol­skiej mowy i pol­skiej oświa­ty w ich naj­świet­niej­szym z ży­ją­cych przed­sta­wi­cie­lu. Wiel­ka wstę­ga na szla­fro­ku Fre­dry – on sam użył tego wy­ra­że­nia – nie była na­gro­dą za zwy­kłe za­słu­gi, nie była za­iste do­go­dze­niem próż­no­ści, lecz sta­ła się jed­ną spój­nią wię­cej mię­dzy wspa­nia­ło­myśl­nym mo­nar­chą a kra­jem i na­ro­dem.

Stra­ta lu­dzi tej mia­ry, tego zna­cze­nia i tej war­to­ści, cho­ciaż­by zła­ma­nych wie­kiem, cho­ciaż­by bez­czyn­nych, mil­czą­cych lub two­rzą­cych w ci­cho­ści jest za­wsze dla spo­łe­czeństw wiel­ką, do­kli­wą. Każ­dy też po za­szłym w 1876 r. zgo­nie wiel­kie­go ko­me­dy­opi­sa­rza żywo uczuł, że z ośm­dzie­się­cio­sze­ścio let­nim Alek­san­drem Fre­dro, ze­szło do gro­bu coś z tra­dy­cyi, ho­no­ru, za­cno­ści i su­mie­nia Pol­ski. Ta­kie po­sta­cie, zni­ka­jąc na za­wsze z wi­dow­ni, stwa­rza­ją du­cho­wą próż­nię, tem więk­szą, im mniej wi­dzi się ży­wio­łów do jej za­peł­nie­nia.FIR­CYK W ZA­LO­TACH ZA­BŁOC­KIE­GO.

Je­że­li Kra­ków nie chce być je­dy­nie po­mni­kiem, prze­szło­ści, je­że­li w te­raź­niej­szem po­ło­że­niu na­sze­go na­ro­du chce za­jąć prze­waż­ne sta­no­wi­sko, je­że­li chce od­dzia­ły­wać i wy­wie­rać wpływ na ze­wnątrz, musi być ogni­skiem ży­cia na­uko­we­go i umy­sło­we­go. Kra­ków do tego z po­ło­że­nia i isto­ty rze­czy stwo­rzo­ny, a w umy­sło­wem ży­ciu może zna­leźć upraw­nie­nie bytu. Że tę ko­niecz­ność, że tę po­trze­bę zro­zu­mia­ły po­waż­niej­sze umy­sły i lu­dzie do­brej woli, o tem wąt­pić nie moż­na. Je­że­li nie za­wsze do­sta­tecz­nie dzia­ła­no w kie­run­ku, aby Kra­ków był Ate­na­mi Pol­ski, to prze­cież mię­dzy 1865 a 1870 r. wi­docz­ne były usi­ło­wa­nia nada­nia mu ce­chy prze­waż­nie na­uko­wej i wy­kształ­ce­nia. Wszech­ni­ca ja­giel­loń­ska od paru lat oży­wi­ła się była, a zna­ko­mi­ta mowa rek­to­ra Kre­me­ra w 1870 roku świad­czy­ła, że przy do­brej woli i praw­dzi­wie pa­try­otycz­nych usi­ło­wa­niach, świet­nej mo­gła wkrót­ce do­cze­kać się przy­szło­ści. Były tam zaj­mu­ją­ce wy­kła­dy, któ­re na­wet po­za­uni­wer­sy­tec­ką… ścią­ga­ły pu­blicz­ność i przy­czy­nić się wiel­ce mo­gły do wznie­ce­nia za­pa­łu do na­uki li­te­ra­tu­ry, i sztu­ki.

Od­czy­ty pu­blicz­ne za­czy­na­ły tak­że nie­po­spo­li­te miej­sce zaj­mo­wać. Ob­ja­wia­ła się jed­no­cze­śnie chwa­leb­na dąż­ność nada­nia to­wa­rzy­skie­mu ży­ciu kie­run­ku umy­sło­we­go do cze­go głów­nie do­po­ma­ga­ły, czy to po­ran­ki, czy wie­czo­ry li­te­rac­kie, na któ­rych jak to daw­niej mia­ło miej­sce w War­sza­wie, spo­ty­ka­li się ucze­ni, li­te­ra­ci, ar­ty­ści, po­li­ty­cy i lu­dzie świa­to­wi. Po­wsta­ła na­dzie­ja, że z cza­sem na­sze na­uko­we to­wa­rzy­stwa oży­wią się i więk­szy wpływ wy­wie­rać za­czną na ży­cie kra­kow­skie, ra­czej prze­waż­niej­sze jak do­tąd w niem zaj­mą miej­sce. Trze­ba było tyl­ko lu­dzi do­brej woli, któ­rzy­by z tego, co już jest, umie­li i chcie­li wy­snuć dal­szy wą­tek; ży­wio­łów bo­wiem nie bra­kło, trze­ba było tyl­ko umieć je gro­ma­dzić i oży­wić tem tchnie­niem, któ­re jest cząst­ką wyż­szej, wszyst­ko ogar­nia­ją­cej my­śli na­ro­do­wej.

Do niej po­wi­nien się był na­stro­ić ro­zum­nie kie­ro­wa­ny, i ro­zum­nie przez pu­blicz­ność poj­mo­wa­ny te­atr. Nie będę się tu roz­wo­dził nad trud­no­ścia­mi, po­sia­da­nia w Kra­ko­wie do­sko­na­łe­go, od­po­wia­da­ją­ce­go wszech­stron­nie wy­mo­gom li­te­rac­kim i es­te­tycz­nym, te­atru; prze­cież miał Kra­ków wy­jąt­ko­wo nie­tyl­ko do­brą, ale zna­ko­mi­tą sce­nę, lecz do­dam bez wzglę­du na jej war­tość, że wo­gó­le je­dy­nie wy­kształ­co­na pu­blicz­ność, może te­atr utrzy­mać i pod­nieść, ze złe­go zro­bić do­bry, z do­bre­go zna­ko­mi­ty. Wpływ wy­kształ­co­nej czę­ści pu­blicz­no­ści, jest za­wsze i wszę­dzie, naj­waż­niej­szym czyn­ni­kiem bytu każ­dej sce­ny, jest naj­lep­szym bodź­cem i naj­sku­tecz­niej­szym nad­zo­rem nad dy­rek­cyą i ak­to­ra­mi, on je­dy­nie może dać po­czą­tek praw­dzi­wie uży­tecz­nej oce­nie w pi­smach pu­blicz­nych.

Tego czyn­ni­ka brak, czuć się da­wał przy kra­kow­skim te­atrze.

Gdzie szu­kać na­le­ży przy­czyn tego bra­ku?

Dwa są ro­dza­je pa­ra­fiańsz­czy­zny; pa­ra­fiańsz­czy­zna twier­dzą­ca i pa­ra­fiańsz­czy­zna prze­czą­ca, pa­ra­fiańsz­czy­zna po­tę­pia­ją­ca i pa­ra­fiańsz­czy­zna uwiel­bia­ją­ca. Próż­ność ludz­ka bo­ga­tą jest w wy­bie­gi i spo­so­bi­ki, jej dro­gi są krę­te i roz­licz­ne. Raz znaj­du­je za­do­wo­le­nie, w wy­chwa­la­niu i uwiel­bia­niu bez­ro­zum­nem tego, co po­sia­da, tego na czem sama umia­ła się po­znać, co tem sa­mem, nie­ja­ko sta­ło się jej czę­ścią skła­do­wą; to znów szcze­gól­ne ma upodo­ba­nie w po­ni­ża­niu, ga­nie­niu, ob­ni­ża­niu war­to­ści i ceny tego co wi­dzi, co jest jej do­stęp­nem, cze­go prze­cież zbyt czę­sto nie umie oce­nić. Próż­ność chwy­ta się skwa­pli­wie prze­cze­nia i na­ga­ny, bo są one dla niej smacz­nym, po­si­la­ją­cym po­kar­mem, znaj­du­je w nich za­do­wo­le­nie, wy­wyż­sze­nie, try­umf dla sie­bie; wy­ro­dzić się może w pu­blicz­no­ści na­mięt­ność prze­cze­nia, jak się zbyt czę­sto wy­ra­dza na­mięt­ność po­chwa­ły i uwiel­bie­nia. Wszyst­ko do­sko­na­łe – wszyst­ko złe; oto dwie osta­tecz­no­ści każ­dej pa­ra­fiańsz­czy­zny, za­bój­cze dla sztu­ki; w po­środ­ku znaj­du­je się do­pie­ro praw­dzi­wa oce­na. Pod wzglę­dem te­atru, znacz­na część kra­kow­skiej pu­blicz­no­ści do śmiesz­no­ści po­su­wa­ła za­wsze pa­ra­fiańsz­czy­znę prze­cze­nia. Z na­dę­tą py­chą pra­gnie ona oka­zać, że się zna na nim; i zwy­kła do­bro­dusz­nie po­ni­żać kra­kow­ski wo­bec Théa­tre fran­ca­is i te­atru Bur­gu, nie tyle dla po­rów­na­nia, jak dla oka­za­nia, że by­wa­ła w tam­tych, że jej więc lada czem za­do­wol­nić nie po­dob­na i że umie się sza­no­wać. Ten spo­sób poj­mo­wa­nia i ro­zu­mo­wa­nia na­zy­wam pa­ra­fiańsz­czy­zną; każ­da pa­ra­fiańsz­czy­zna od­zna­cza się zaś głów­nie bra­kiem po­czu­cia es­te­tycz­ne­go, więc musi osta­tecz­nie szko­dli­wie wpły­nąć na roz­wój te­atru. Dzi­wić się przyj­dzie, że w tych wa­run­kach te­atr kra­kow­ski był w r. 1870 ta­kim, ja­kim był, że kil­ka ta­len­tów wyż­szych, któ­re po­sia­dał nie skrzy­wi­ły się i nie­po­psu­ły, i że kie­dy re­ży­se­rya do­kła­da­ła sta­ra­nia, a role wła­ści­wie roz­da­wa­ła, były przed­sta­wie­nia nie­po­spo­li­te.

Do uda­nych za­li­czyć mogę przed­sta­wie­nie w grud­niu 1870 r, Fir­cy­ka w za­lo­tach Za­błoc­kie­go, ko­me­dyi w trzech ak­tach wier­szem z ośm­na­ste­go stu­le­cia.

Je­że­li ona nie jest ar­cy­dzie­łem, to prze­cież tak pod wzglę­dem sce­nicz­nym, jak i li­te­rac­kim ma nie­za­prze­czo­ną wyż­szość, nad tu­zi­na­mi tu­zin­ko­wych ro­dzi­mych utwo­rów. Brak jest w tej ko­me­dyi, rze­czy­wi­ste­go, praw­dzi­we­go za­wiąz­ku i to może jest naj­więk­szą jej wadą; nie jest to ko­me­dya, ale ob­raz oby­cza­jów okre­su dzie­jo­we­go, na­der do­kład­ny, dow­cip­nie, traf­nie i mi­ster­nie na­ma­lo­wa­ny. Wiel­ką zaś za­le­tą sztu­ki jest, że wszyst­kie role tak znacz­niej­sze, jak mniej­sze, są do­bre, że w każ­dej ak­tor może oka­zać zdol­no­ści, i że każ­da ma szczę­śli­we lub zbaw­ne szcze­gó­ły, któ­re zwra­ca­ją na sie­bie uwa­gę pu­blicz­no­ści; po war­to­ści ról, są­dzić moż­na o war­to­ści sce­nicz­nej utwo­ru, bo osta­tecz­nie skła­da się on z ról. Nie brak tam tak­że wra­żeń acz­kol­wiek nie wy­pły­wa­ją może zbyt swo­bod­nie z za­ło­że­nia, lecz ra­czej czu­je się, że je Za­błoc­ki wpro­wa­dził dla uroz­ma­ice­nia przed­sta­wie­nia i za­dość­uczy­nie­nia wy­mo­gom sce­nicz­nym, są one jed­nak zwy­kle szczę­śli­we i roz­we­se­la­ją pu­blicz­ność, jak sce­na z pe­ru­ka­mi. Dow­ci­pu roz­rzu­co­ne­go w ko­me­dyi jest dużo, wiersz jędr­ny, do­bry, nie wy­mu­szo­ny, acz­kol­wiek pe­wien re­cen­zent wy­żej sta­wił wiersz Kra­sic­kie­go w Sta­ty­ście, ko­me­dyi w trzech ak­tach pro­zą. Głów­ną jed­nak ce­chą tej ko­me­dyi jest, że od­zwier­cia­dla wy­bor­nie okres sta­ni­sła­wow­ski, któ­ry zna­my z opo­wia­dań na­szych pra­ba­bek. Nic nie­wąt­pli­wie nie może le­piej uprzy­tom­nić, ubie­głych cza­sów, jak do­brze zbu­do­wa­na ko­me­dya, w któ­rej pi­szą­cy ją, uchwy­cił oby­cza­je i zwy­cza­je ów­cze­sne. Otóż pod tym wzglę­dem czu­je się, że Za­błoc­ki w Fir­cy­ku był zbyt na­wet do­kład­nym i su­mien­nym. Pod­czas przed­sta­wie­nia Fir­cy­ka jest się prze­nie­sio­nym w to­wa­rzy­stwo Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, wiel­ce ze­psu­te, nie­co wy­kształ­co­ne, lek­ko­myśl­ne i chcą­ce być wy­kwint­nem, na­śla­du­ją­ce obce mody i zwy­cza­je, prze­cież w grun­cie pol­skie, przyj­mu­ją­ce obce wy­obra­że­nia i za­szcze­pia­ją­ce je na pol­skich wa­dach i skłon­no­ściach. Nie bra­kło temu spo­łe­czeń­stwu ogła­dy i za­chcia­nek do­bre­go sma­ku, lecz mało było w niem sa­mo­rod­nych przy­mio­tów, była to sło­wem Pol­ska ubie­ra­ją­ca się w pe­ru­ki, i fran­cu­skie stro­je. Ten świat, te oby­cza­je wy­bor­nie przed­sta­wio­ne są w Fir­cy­ku. Za­la­tu­je z nie­go za­pach czwart­ko­wych obia­dów. Co głów­nie ude­rza w tym świe­cie, to bez­wstyd prze­wyż­sza­ją­cy nie­mal dzi­siej­sze ro­zuz­da­nie oby­cza­jów. Żona może tam za­wsze i wszę­dzie oszu­ki­wać męża, byle o tem nic nie wie­dział, nie o to wca­le się on gnie­wa, ale że żona nie umie go oszu­ki­wać, ka­rze ją, jak ka­ra­no w La­ce­de­mo­nie, za nie­zręcz­ną kra­dzież. Fir­cyk w za­lo­tach może iść o lep­sze z no­wo­cze­sne­mi ko­me­dy­ami fran­cu­skie­mi w przed­sta­wie­niu oby­cza­jów; od­twa­rza ze­psu­cie ośm­na­ste­go stu­le­cia a sta­ni­sła­wow­skie­go okre­su w Pol­sce; ale nie w za­mia­rze sze­rze­nia go, za po­mo­cą ubar­wie­nia oraz pa­ra­do­xów. I to sta­no­wi róż­ni­cę mię­dzy ową sa­mo­rod­ną, sta­rą ko­me­dyą pol­ską, a współ­cze­sne­mi sztucz­ne­mi, na szko­dli­we wra­że­nie wy­ra­cho­wa­ne­mi utwo­ra­mi sce­nicz­ne­mi. Za­błoc­ki jest tyl­ko do­kład­nym, dzi­siej­si pi­sa­rze mają zły za­miar.

W Fir­cy­ku Za­błoc­kie­go są rze­czy, któ­re na­zwać moż­na zna­ko­mi­te­mi; do ta­kich po­li­czę par­tyę pi­kie­ty wier­szem, co jest praw­dzi­wem tour de for­ce; da­lej gniew, w jaki Aryst wpa­da, gdy go Fir­cyk zgry­wa, sce­na mię­dzy Fir­cy­kiem a Kla­ry­są, gdy Aryst wcho­dzi i my­śli, że Fir­cyk do jego żony się za­le­ca. Gniew Ary­sta po tej sce­nie i wy­bi­cie Pu­sta­ka, są nad­zwy­czaj praw­dzi­we. Zna­ko­mi­ta i peł­na wyż­sze­go dow­ci­pu i ko­micz­no­ści, jest sce­na, w któ­rej Pod­sto­li­na wy­py­tu­je się sub se­cre­to Świ­sta­ka, czy rze­czy­wi­ście jego pan, kto­re­go afek­ta­mi niby po­gar­dza, chce od­je­chać. Jest w tej sce­nie zna­jo­mość ko­bie­ty i za­lot­ni­cy. W koń­cu in­ter­cy­za, jest w swo­im ro­dza­ju, śmia­łym, ale uda­nym po­my­słem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: