Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sama - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sama - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 353 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Za­cho­dzą­ce słoń­ce wio­śnia­ne ostat­nie rzu­ca­ło pro­mie­nie, któ­re świa­tłem ja­snem ob­le­wa­ły da­chy i ścia­ny, ku za­cho­do­wi zwró­co­ne, zło­ci­ły ko­pu­ły świą­tyń, iskrzy­ły się na wy­ska­ku­ją­cych w górę krzy­żach i na igli­cach kon­duk­to­rów, pło­mie­ni­sty od­blask nada­wa­ły szy­bom nie­któ­rym i wdzie­ra­ły się przez okna do izb miesz­kal­nych, wal­cząc z wy­pły­wa­ją­cy­mi niby z ką­tów cie­nia­mi. Wdzie­ra­ły się do tych izb, do któ­rych mia­ły wstęp otwar­ty. Do jed­nej, umiesz­czo­nej na trze­ciem ofi­cy­ny od­po­dwó­rzo­wej pię­trze, wpa­dał je­den tyl­ko pro­mień; więk­szej spół­to­wa­rzy­szy jego licz­bie prze­szka­dza­ły fi­ran­ki za­pusz­czo­ne. Ów je­den pro­mień przez szpa­rę się do wnę­trza prze­do­sta­wał i kie­ro­wał się wprost na po­stać ludz­ką, sie­dzą­cą na krze­śle, po­stać nie­wie­ścią, wy­glą­da­ją­cą niby w nim­bie w ozło­ce­niu pro­mien­nem. Izbę pół­ciem­ność za­le­wa­ła. Roz­ja­śniał ją nie­co tyl­ko ten smu­żek świe­tla­ny, wą­ziut­ki przy oknie, roz­sze­rza­ją­cy się da­lej i ob­le­wa­ją­cy ko­bie­tę z dołu do góry o tyle wy­raź­nie, że roz­po­znać się w niej da­wa­ła isto­ta mło­da, a taka, któ­rą­by się przy peł­nem świe­tle oglą­dać chcia­ło. W pół­cie­niu uwy­dat­nia­ła się w niej har­mo­nia kształ­tów, ka­żą­ca od­ga­dy­wać uro­ki ta­jem­ni­cze. Peł­na pierś, re­gu­lar­nie za­okrą­glo­ne ra­mio­na pod­trzy­my­wa­ły gło­wę, kla­sycz­nie sfor­mo­wa­ną, osło­nię­tą splo­ta­mi gru­bych zło­ci­stych war­ko­czy. Na skro­nie, na kark zsu­wa­ły się ko­smy­ki; w ko­smy­kach pro­mień igrał, na­da­jąc im zło­ci­stość wy­bit­niej­szą, – oświe­cał oczy i zdra­dzał bar­wę źre­nic błę­kit­ną, – oświe­cał usta i wy­ka­zy­wał ich wy­krój ar­ty­stycz­ny.

Sie­dzia­ła nie­ru­cho­mie. Ręce, na ko­la­na spusz­czo­ne, gu­bi­ły się w fał­dach suk­ni. Moż­na­by ją wziąć za po­sąg, gdy­by nie od­dech, od któ­re­go się pierś jej pod­no­si­ła i opa­da­ła re­gu­lar­nie, wzno­sząc się od cza­su do cza­su moc­niej nie­co wes­tchnie­nia­mi tak ci­che­mi, że bar­dzo jeno de­li­kat­ny słuch po­chwy­cić­by mógł gło­śniej­szy nie­co szmer po­wie­trza, wcią­ga­ne­go w płu­ca.

Ci­sza pa­no­wa­ła w po­ko­ju.

A po­kój to był do­syć ob­szer­ny, za­sta­wio­ny sprzę­ta­mi ta­ki­mi, jak ko­mo­da, sza­fa, ka­na­pa, krze­sła, sto­li­ków para, na ko­mo­dzie go­to­wal­nia, pod ścia­ną łóż­ko za ko­ta­ra­mi.

Z poza pół-przy­sło­nię­tych ko­tar roz­cho­dzi­ła się woń, świad­czą­ca o obec­no­ści isto­ty ludz­kiej cho­rej, woń mie­sza­na le­karstw, potu, od­de­chu go­rącz­ko­we­go, zió­łek, octu, cy­tryn; w ką­cie eta­żer­ka z książ­ka­mi; na ścia­nach ob­ra­zów kil­ka. Mło­da ko­bie­ta sie­dzia­ła obok łóż­ka przed ko­ta­ra­mi, nie­ru­cho­ma, mil­czą­ca.

Po nie­ja­kimś cza­sie gło­wę ku drzwiom, por­ty­erą osło­nię­tym, zwró­ci­ła. Ruch ten wy­wo­ła­ło lek­kie wzmoc­nie­nie się świa­tła w po­ko­ju; świa­tło na­pły­nę­ło przez drzwi. Z poza od­chy­lo­nej por­ty­ery wy­su­nął się męż­czy­zna nie­mło­dy, pra­wie sta­rzec, ale tą sta­ro­ścią, któ­rej przed­wcze­sność w oczy się rzu­ca­ła; gdy­by nie to, był­by to mąż w sile wie­ku i im­po­no­wał­by po­sta­wą, na­ce­cho­wa­ną zna­mio­na­mi za­zna­cza­ją­ce­mi ry­cer­skość. Po­sta­wa jego jed­nak świad­czy­ła o wy­czer­pa­niu sił fi­zycz­nych i znaj­do­wa­ła się w nie­zgo­dzie z wy­ra­zem, jaki z jego bił ob­li­cza. Kie­dy por­ty­erę od­chy­lił i mło­da ko­bie­ta na nie­go spoj­rza­ła, a ob­li­cza jej i jego w ja­śniej­szem uka­za­ły się oświe­tle­niu, uka­za­ła się za­ra­zem za­cho­dzą­ca po­mię­dzy nie­mi po­krew­ność, po­krew­ność, jaka wią­że je­że­li nie cór­kę z oj­cem, nie wnucz­kę z dziad­kiem, to da­le­ko młod­szą sio­strę z o wie­le star­szym bra­tem.

Męż­czy­zna próg prze­kro­czył, por­ty­erą za nim się za­mknę­ła; po ci­chu (na no­gach miał pa­to­fle weł­nia­ne) do mło­dej ko­bie­ty pod­szedł i za­py­tał:

– Cóż?…

– Śpi… – była od­po­wiedź. – Śpi spo­koj­nie.

Po chwi­li ode­zwał się:

– Mań­ka i Fra­nia po­szły­by do Bo­ta­nicz­ne­go Ogro­du, gdy­byś im to­wa­rzy­szyć ze­chcia­ła.

Mło­da ko­bie­ta od­po­wie­dzia­ła ge­stem prze­czą­cym.

– Zo­stał­bym na two­jem miej­scu… wy­rę­czył­bym cie­bie.

– Po­trze­ba, aże­bym w chwi­li prze­bu­dze­nia się mamy była przy niej.

– Po­trze­ba, aże­byś się prze­szła, świe­żem ode­tchnę­ła po­wie­trzem…

– Bę­dzie na to pora, gdy mama wy­zdro­wie­je.

Na te sło­wa męż­czy­zna zwró­cił wej­rze­nie na otwór ko­ta­ry i wpa­trzył się w ciem­ną głę­bię, osła­nia­ją­cą cho­rą. Na twa­rzy jego ma­lo­wał się smu­tek głę­bo­ki.

– Wy­rę­czył­bym cie­bie – znów się ode­zwał.

– Niech mnie ta­tuń­cio przy Mani i Fra­ni wy­rę­czy – od­par­ła.

W od­po­wie­dzi jej, po­mi­mo, że ła­god­nie była wy­mó­wio­na, tyle się prze­bi­ja­ło sta­now­czo­ści, że za­brzmia­ła niby roz­kaz. Męż­czy­zna nic nie od­rzekł; wi­dać było po nim, że roz­kaz przy­jął. Po­stał jesz­cze chwi­lę obok cór­ki, pa­trząc w ciem­ność i przy­ci­ska­jąc dło­nią pierś, jak­by w niej stłu­mić chciał wzbie­ra­ją­ce wes­tchnie­nie. Po­chy­lił się, mło­dej ko­bie­cie po­ca­łu­nek na czo­le zło­żył; ta rękę jego do ust so­bie przy­ci­snę­ła i dłu­gą chwi­lę przy ustach ją trzy­ma­ła.

– Niech ta­tuń­cio z dzieć­mi gło­wę pod­no­sząc. – Ta­tuń­cio­wi bar­dziej ani­że­li mnie po­trzeb­ne jest świe­że po­wie­trze. Ja sil­na je­stem i zdro­wa.

Za­mia­na słów po­mię­dzy oj­cem a cór­ką od­by­wa­ła się szep­tem tak zni­żo­nym, że się cho­ra nie obu­dzi­ła. W cią­gu roz­mo­wy słoń­ce się poza da­chy ka­mie­nic są­sied­nich zni­ży­ło i oświe­tla­ją­cy pro­mień usu­nął się z po­ko­ju. Zmrok zgęst­niał. W zu­peł­nej pra­wie ciem­no­ści wy­su­nę­ła się po ci­chu po­stać męż­czy­zny i za drzwia­mi do­pie­ro uka­za­ła się w ca­łej wy­ra­zi­sto­ści czło­wie­ka, zła­ma­ne­go nie wie­kiem, ale ży­ciem. Szedł po­wo­li przez po­kój, któ­re­go ume­blo­wa­nie i urzą­dze­nie zdra­dza­ło prze­zna­cze­nie dwo­ja­kie: była to sy­pial­nia, była to za­ra­zem pra­cow­nia, był to warsz­tat wy­ro­bów in­tel­lek­tu­al­nych. O tem ostat­niem świad­czy­ły pół­ki z książ­ka­mi, biu­ro, pa­pie­ra­mi za­ło­żo­ne i w przy­bo­ry do pi­sa­nia za­opa­trzo­ne, sto­ły, na któ­rych w nie­ła­dzie wi­dzieć się da­wa­ły książ­ki, dzien­ni­ki, prze­glą­dy, od­bit­ki dru­kar­skie do kor­rek­ty, ry­sun­ki, rę­ko­pi­sy. Pod ścia­ną w ką­cie sta­ło łóż­ko że­la­zne, schlud­nie za­sła­ne, któ­re świad­czy­ło, że ten, co w tej pra­cow­ni pi­sze i czy­ta, za­ży­wa w niej tak­że i spo­czyn­ku noc­ne­go.

Męż­czy­zna po­wo­li przez izbę tę prze­cho­dził, a za­wsze dło­nią pierś so­bie na­ci­skał.

Po­kój na­stęp­ny był sa­lo­ni­kiem. Me­ble w nim trą­ci­ły sta­ro­ścią; na­wet i for­te­pian daw­niej­szą zdra­dzał datę. Ma­lo­wi­dła na ścia­nach skła­da­ły się z sa­mych por­tre­tów, przed­sta­wia­ją­cych po­sta­cie męz­kie i nie­wie­ście z róż­nych epok: z tych, w któ­rych mę­żo­wie okry­wa­li się pan­ce­rza­mi, a mał­żon­ki ro­bro­ny no­si­ły, oraz z póź­niej­szych, zmie­nia­ją­cych heł­my na pe­ru­ki, pe­ru­ki na ko­afiu­ry i t… d… i do tych zmian przy­sto­so­wu­ją­cych odzież płci obo­jej.

Po­kój ja­dal­ny no­sił na so­bie te same co ba­wial­ny ce­chy. W nim rów­nież ścia­ny zdo­bi­ły por­tre­ty, nie wy­łącz­nie jed­nak; wid­nia­ły wśród nich dwa wy­so­kiej ar­ty­stycz­nej war­to­ści płót­na: jed­no szko­ły fla­mandz­kiej, dru­gie wło­skiej. By­ły­by one ozdo­bą ga­le­ryi i były nią nie­gdyś: fi­gu­ro­wa­ły w ga­le­ryi pa­ła­co­wej; do apar­ta­men­tu miej­skie­go do­sta­ły się pod taką po­sta­cią, pod jaką z roz­bi­te­go okrę­tu wy­no­szą się na ląd szcząt­ki. Świet­ne ma­lo­wi­dła świad­czy­ły o lep­szej w prze­szło­ści doli. W apar­ta­men­cie miej­skim nie na swo­jem znaj­do­wa­ły się miej­scu; ra­zi­ły, jak razi obec­ność wiel­kiej damy w je­dwa­biach i bry­lan­tach w miesz­ka­niu na pod­da­szu.

Mał­żo­nek cho­rej ko­bie­ty, idąc, wszę­dzie drzwi za sobą za­my­kał i wciąż so­bie dło­nią pierś przy­ci­skał. Do­pie­ro, gdy po wyj­ściu z sali ja­dal­nej drzwi za sobą za­mknął, rękę od pier­si od­jął. W tym mo­men­cie kasz­lem buch­nął. Pię­ści za­ci­śnię­te do skro­ni pod­niósł i kasz­lał z wy­sił­kiem, któ­ry się raz po raz wzma­gał, aż do­szło do tego, że się za­szedł, twarz mu po­si­nia­ła, oczy krwią na­bie­gły; po­wstrzy­mać się, ode­tchnąć nie był w sta­nie. Na­padł go wi­docz­nie pa­rok­syzm je­den z gwał­tow­niej­szych.

Pa­rok­syzm ten od­by­wał się w obec­no­ści dwóch dziew­czy­nek pod­lot­ków, któ­re z wy­ra­zem prze­ra­że­nia na twa­rzycz­kach do kasz­lą­ce­go po­de­szły i na prze­mian raz jed­na, znów dru­ga do nie­go prze­ma­wia­ły:

– Tat­ku!… ta­tuń­ciu!…

On je ge­stem ręki od sie­bie od­da­lał.

– Po Te­re­nię po­bie­gnę – ode­zwa­ła się star­sza.

– Nie!… nie!… niee trze­ba! – wy­krztu­sił. Po nie­ja­kim cza­sie na krze­sło upadł i za­wo­łał:

– Wody!

Z po­da­nej so­bie szklan­ki hau­stów kil­ka prze­łknął i uspo­ka­jać się po­czął. Cięż­ko od­dy­chał, od­kasz­li­wał, od cza­su do cza­su po­wie­trze w płu­ca wcią­gał i gło­wę zwie­szał.

Kwa­drans bliz­ko mi­nął, za­nim się uspo­ko­ił o tyle, że mógł prze­mó­wić.

– Fra­niu – do jed­nej zwró­cił się z dziew­czy­nek, – pójdź po ci­chut­ku do mego po­ko­ju; przy łóż­ku sto­ją buty, weź je i przy­nieś.

– Idę, tat­ku – od­rze­kło dziew­czę.

– Tyl­ko, moje dziec­ko, po ci­chut­ku… po ci­chu­teń­ku – prze­mó­wił to­nem proś­by.

Dziew­czyn­ka ku drzwiom ru­szy­ła i już za klam­kę ręką ima­ła, kie­dy znów na nią za­wo­łał:

– Fra­niu!

Dziew­czę się ku ojcu ode drzwi od­wró­ci­ło.

– Mama śpi… Zbu­dzić ją może szmer naj­mniej­szy. Moja dusz­ko!…

– Do­brze, tat­ku, do­brze.

– Idź na pa­lusz­kach.

– Do­brze.

– Two­je bu­ci­ki nie skrzy­pią?

Za­py­ta­nia tego dziew­czyn­ka nie sły­sza­ła; za drzwia­mi zni­kła i nie­ba­wem póź­niej po­wró­ci­ła, nio­sąc w ręku bu­tów parę.

– W ma­mi­nym po­ko­ju ci­cho?

– Ci­cho.

– Śpi. Sen ją po­krze­pi.

Wes­tchnął i, zrzu­ciw­szy pan­to­fle, po­czął buty wzu­wać.

– Wy­bie­raj­cie się – prze­mó­wił do pa­nie­nek. – Wyj­dzie­my tro­chę… do Ogro­du Bo­ta­nicz­ne­go.

– Bez Te­re­ni? – za­py­ta­ła z nich jed­na.

– Ona przy ma­mie. Pój­dzie­my bez niej, przej­dzie­my się. Chce­cie? – za­py­tał w koń­cu, wsta­jąc.

– A… tak… – od­rze­kła star­sza z wa­ha­niem się nie­ja­kiem, zwra­ca­jąc na sio­strę wej­rze­nie py­ta­ją­ce.

Młod­sza za­krząt­nę­ła się oko­ło przy­stro­je­nia się do wyj­ścia.

– Po­cze­kam na was na scho­dach – ode­zwał się oj­ciec, zo­sta­wia­jąc pa­nien­ki i przez ja­dal­ny po­kój wy­cho­dząc do sie­ni, gdzie na koł­ku wi­siał jego ka­pe­lusz i w ką­cie sta­ła la­ska. Przed otwo­rze­niem drzwi wcho­do­wych zaj­rzał do kuch­ni.

– Ole­siu… – prze­mó­wił pół­gło­sem, – wie­cie? pani śpi… Ja z dzieć­mi wy­cho­dzę.

Gdy­by kto przy­szedł, po­wiedz­cie, że w domu nie­ma ni­ko­go.

– A dok­tor? – sły­szeć się dał głos z kuch­ni.

– Je­że­li przyj­dzie, to chy­ba póź­no wie­czo­rem.

– Za go­dzi­nę naj­da­lej ko­la­cya bę­dzie go­to­wa – ten sam głos się ode­zwał.

– Za go­dzi­nę z po­wro­tem bę­dzie­my.

Złą­cze­nie się ojca z cór­ka­mi na­stą­pi­ło nie­zwłocz­nie pra­wie. Pa­nien­ki zja­wi­ły się w ka­pe­lu­szach słom­ko­wych, nie­zbyt stroj­nie, nie ści­śle mod­nie, ale przy­zwo­icie ubra­ne; w rę­kach, rę­ka­wicz­ka­mi ob­cią­gnię­tych, nio­sły pa­ra­sol­ki; z pod krót­kich, sto­sow­nie do wie­ku, su­kie­nek wy­glą­da­ły czar­ne w czer­wo­ne pa­ski poń­czo­chy i zgrab­ne na ko­recz­kach bu­ci­ki.

Scho­dze­nie ze scho­dów za­bra­ło cza­su nie­co, nie tyle z po­wo­du wy­so­ko­ści, co z tej przy­czy­ny, że oj­ciec zdą­żyć za cór­ka­mi nie mógł. Trzy­ma­jąc się jed­ną ręką za po­ręcz, dru­gą pod­pie­ra­jąc się la­ską, stą­pał ostroż­nie ze stop­nia na sto­pień i na dole do­pie­ro raź­niej ru­szył.

Na dwo­rze zmrok już pa­no­wał, ów zmrok, co pod na­szy­mi gra­du­sa­mi sze­ro­ko­ści trwa go­dzi­nę bliz­ko i sta­no­wi w mie­sią­cach let­nich naj­mil­szą dnia porę. Naj­mil­szą jest ona dla tych zwłasz­cza, któ­rych los do pra­cy wprzę­ga.

Zmrok wie­czor­ny jest dla nich wstę­pem do wy­po­czyn­ku; o zmro­ku wy­cią­ga­ją się oni i wy­rzu­ca­ją z pier­si owo prze­cią­głe a cha­rak­te­ry­stycz­ne"och!," przy któ­rem trzesz­czą ko­ści grzbie­to­we i do nor­mal­ne­go sta­nu po­wra­ca­ją su­sta­wy. O tej dnia po­rze po wsiach lu­dzie z pola po­wra­ca­ją; po mia­stach biu­ra­li­ści skła­da­ją pa­pie­ry i za­my­ka­ją szu­fla­dy; ro­bot­ni­cy zbie­ra­ją na­rzę­dzia; biu­ra, warsz­ta­ty wy­próż­nia­ją się, – za­peł­nia­ją się szyn­ki, ka­wiar­nie i cu­kier­nie, da­ją­ce pra­cow­ni­kom dro­go nie­raz opła­ca­ny przed­smak spo­czyn­ku.

Pa­nien­ki, po­prze­dza­jąc ojca, po­dą­ża­ły ku ogro­do­wi uli­ca­mi, ro­ją­ce­mi się w tym mo­men­cie lud­no­ścią ro­bo­czą. La­tarń jesz­cze nie za­pa­lo­no; po ma­ga­zy­nach i skle­pach gazy nie świe­ci­ły jesz­cze i nie rzu­ca­ły na wy­sta­wy tego bla­sku cza­ro­dziej­skie­go, któ­re­mu świa­tło dzien­ne uj­mu­je uro­ku po­ło­wę. Nie było więc ra­cyi do za­trzy­my­wa­nia się przed wi­try­na­mi, bu­dzą­ce­mi po­żą­da­nia w przed­sta­wi­ciel­kach płci pięk­nej, ta­kich na­wet, któ­rych wiek li­czy się na wio­sny, a licz­ba wio­sen nie prze­cho­dzi cy­fry 14. Pa­nien­ki nie zwra­ca­ły na cuda wi­try­no­we uwa­gi; zaj­mo­wa­ły je po­jaz­dy, – nie te wszak­że po­spo­li­te, któ­re, miesz­czań­stwu słu­żąc, ogól­ną na­zwę"drynd" no­szą, ale po­jaz­dy wyż­sze­go po­kro­ju, ka­re­ty, lan­da, zna­czo­ne her­ba­mi, ob­słu­gi­wa­ne przez mę­żów w li­be­ryi i cią­gnio­ne przez ko­nie cu­go­we. Dziew­czyn­ki żywo się nimi in­te­re­so­wa­ły. Jak sko­ro się któ­ry po­ka­zał, wej­rze­nia nań rzu­ca­ły i z pod oka śle­dzi­ły; gdy mi­nął, jed­na lub dru­ga w kil­ku sło­wach, wy­po­wie­dzia­nych pół­gło­sem, udzie­la­ła sio­strze spo­strze­że­nia lub uwa­gi.

– A co, Hen­ryś i ba­ro­no­wa, wi­dzia­łaś?

– Wi­dzia­łam.

– To musi być chy­ba praw­da?

– Amel­ka przy­się­ga, że praw­da; na wła­sne uszy sły­sza­ła, jak jej mama opo­wia­da­ła ma­mie Gie­ni.

– On ją wy­krad­nie.

– Na coby wy­kra­dać miał?…

Roz­mo­wę po­wyż­szą prze­rwa­ło uka­za­nie się ka­re­ty, za­przę­żo­nej w parę ro­słych ra­so­wych kasz­ta­nów, po­wo­żo­nych przez stan­gre­ta o po­sta­wie po­są­go­wej, obok któ­re­go miej­sce zaj­mo­wał rów­nież po­są­go­wy lo­kaj. Uprząż, li­be­rya, kształ­ty po­jaz­du, od­po­wia­da­ją­ce naj­śwież­szej mo­dzie i zdra­dza­ją­ce po­cho­dze­nie z jed­nej z naj­pierw­szych fa­bryk w Eu­ro­pie, zna­mio­no­wa­ły za­moż­ność, prze­cho­dzą­cą o wie­le mia­rę za­moż­no­ści śred­niej. Przez okna ka­re­ty prze­glą­da­ły po­sta­cie dwóch ko­biet – nie­mło­dej i mło­dej.

Po­jazd ów szcze­gól­nie dziew­czę­ta za­in­te­re­so­wał. Za zbli­że­niem się jego na­stro­iły się, ze­sztyw­nia­ły niby, wy­pro­sto­wa­ne prze­szły mimo okna ka­re­ty i, kie­dy od­je­cha­ła, czas ja­kiś jesz­cze drob­ne ich po­sta­cie wy­ra­ża­ły na­prę­że­nie. Po­wóz był już da­le­ko, gdy się jed­na ode­zwa­ła:

– Cio­cia mar­szał­ko­wa.

– Cio­cia – po­wtó­rzy­ła dru­ga.

– Do nas ani zaj­rzy.

– Na wi­zy­tę cze­ka…

– Och! taka ka­re­ta! – rze­kła Fra­nia z wes­tchnie­niem.

– O! – od­par­ła Ma­nia.

– Cze­mu tat­ko i mama nig­dy do niej nie po­szli?

Ma­nia ra­mio­na­mi wzru­szy­ła.

– Taka ka­re­ta!

– A w miesz­ka­niu sa­lo­ny, bu­du­ary, ga­le­rye, oran­że­rya…

Chwi­lę dziew­czę­ta szły w mil­cze­niu. Mil­cze­nie prze­rwa­ła Ma­nia:

– Po­wie­dzia­łam Fru­zi Ro­te­nów­nie, że pani mar­szał­ko­wa nam cio­cia, a ona od­po­wie­dzia­ła, że to nie praw­da.

– Ech!… co Fru­zia!…

– Jej mat­ka ka­pe­lu­sze pani mar­szał­ko­wej robi.

– Cóż z tego?

– Ona wie od mat­ki, co się w domu dzie­je.

– To nie­chby mat­ka Fru­zi pa­nią mar­szał­ko­wą za­py­ta­ła, czy ona nam cio­cia, czy nie.

– Jesz­cze co! – to­nem upo­mnie­nia od­par­ła Ma­nia.

Dziew­czę­ta, roz­ma­wia­jąc, przy­śpie­sza­ły kro­ku i od­da­li­ły się od wlo­ką­ce­go się za nie­mi po­wo­li ojca. Jed­na się obej­rza­ła.

– A!… – za­wo­ła­ła. – Tat­ko?

Oj­ciec wnet się po­ka­zał; one się na chwil­kę za­trzy­ma­ły, i wkrót­ce po­tem we tro­je ra­zem do ogro­du we­szli.

W ogro­dzie spa­ce­ru­ją­cych krą­ży­ło spo­ro. Ogro­dy po mia­stach peł­nią funk­cyę, zbli­żo­ną nie­co do tej, do ja­kiej na­tu­ra po­wo­ła­ła oazy w pu­sty­niach. Miesz­kań­cy miast za­opa­tru­ją się w nich w za­pas świe­że­go po­wie­trza, ma­ją­ce­go im star­czyć w cią­gu wę­drów­ki po nio­są­cych tu­ma­ny ku­rzu uli­cach i prze­peł­nio­nych mia­zma­ta­mi miesz­ka­niach. Ko­rzy­sta­ją więc, gdy po­go­da sprzy­ja, tem ochot­niej, że te miej­skie oazy do roz­ma­itych, in­te­re­sem pod­szy­tych, słu­żą użyt­ków. Po­nie­waż wie­czór był jed­nym z roz­kosz­niej­szych uśmie­chów po­go­dy, spa­ce­ru­ją­cych prze­to ścią­gnę­ło się spo­ro; mro­wi­sko ludz­kie ru­sza­ło się w uli­cach i ale­jach, upstrzo­ne świe­że­mi to­a­le­ta­mi nie­wie­ście­mi, na któ­re to­wa­rzy­szą­ce scho­rza­łe­mu je­go­mo­ści pa­nien­ki szcze­gól­ną zwró­ci­ły uwa­gę.

Je­go­mość szedł po­wo­li, po­chy­lo­ny nie­co, la­ską się pod­pie­ra­jąc. Dziew­czyn­ki, przez wzgląd na nie­go, usta­wicz­nie zwal­niać kro­ku mu­sia­ły; on je usta­wicz­nie do­pę­dzać usi­ło­wał. Na za­krę­cie jed­nej z ulic, gdy im z kil­ku osób zło­żo­ne gro­no dro­gę za­stą­pi­ło, ze­szedł się z nie­mi i to­nem pro­szą­cym prze­mó­wił:

– Moje dzie­ci… ja­bym usiadł.

Pa­nien­ki nic nie od­rze­kły. Na ob­li­czach ich wi­dzieć się dał cień nie­za­do­wo­le­nia, – przy­szlu­so­wa­ły jed­nak bli­żej do ojca i oglą­dać się po­czę­ły za ław­ką.

Wy­pa­trze­nie sie­dze­nia oka­za­ło się rze­czą nie­ła­twą. Ław­ki zaj­mo­wa­ła cięż­ka ar­ty­le­rya: eme­ry­ci i ko­bie­ty wie­ko­we, ja­ko­też niań­ki z nie­mow­lę­ta­mi na ko­la­nach i z to­wa­rzy­sza­mi obok, peł­nią­cy­mi funk­cyę ca­va­lie­ri se­rven­ti. Dziew­czyn­kom to wi­docz­nie do sma­ku nie przy­pa­da­ło. Mi­ja­ły ław­kę po ław­ce w alei głów­nej, prze­szły ją wzdłuż całą, miej­sca nie zna­la­zły.

– Ja­kież to nie­zno­śne! – ode­zwa­ła się jed­na.

– Cóż po­cznie­my, tat­ku? – za­py­ta­ła dru­ga.

Za­trzy­ma­ły się.

Od­po­wie­dzią na za­py­ta­nie było cięż­kie, ze świ­stem po­łą­czo­ne od­dy­cha­nie, zna­mio­nu­ją­ce ast­mę.

– Och!… – wes­tchnę­ła Ma­nia.

Pa­nien­kom moc­no się nie chcia­ło z głów­nej scho­dzić alei. Nie było jed­nak rady; na­le­ża­ło w bocz­ną zwró­cić się uli­cę, w któ­rej przed­sta­wia­ła się szan­sa zna­le­zie­nia ław­ki swo­bod­nej. Szan­sa po­słu­ży­ła; ław­ka się, zna­la­zła. Ast­ma­tyk osu­nął się na nią; cór­ki obok nie­go miej­sce za­ję­ły, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać po so­bie nie­za­do­wo­le­nia, ja­kie je przej­mo­wa­ło. Prze­gląd to­a­let, któ­re­mu się ocho­czo od­da­wa­ły, stał się nie­moż­li­wym – raz dla­te­go, że w bocz­nej uli­cy mało kto spa­ce­ro­wał, po­wtó­re dla tej przy­czy­ny, że mało już po­zo­sta­wa­ło cza­su do za­pad­nię­cia zmro­ku zu­peł­ne­go. Chwi­la jesz­cze, a wszyst­kie bar­wy przy­bio­rą ko­lor jed­no­staj­nie sza­ry i wszyst­kie po­sta­cie wy­da­dzą się cie­nia­mi, mi­ga­ją­cy­mi w świe­tle la­tar­ni. In­te­res spa­ce­ru upadł. Pa­nien­ki w złym hu­mo­rze usu­nę­ły się od ojca na prze­ciw­ny ko­niec ław­ki i by­ły­by, jak przy­pusz­czać się go­dzi, żale swo­je jed­na dru­giej wy­po­wia­da­ły, gdy­by nie­spo­dzia­na, lubo zwy­kła nie za­szła prze­szko­da. Prze­szko­da po­szła od nie­zna­jo­me­go ja­kie­goś je­go­mo­ści, któ­ry po­mię­dzy oj­cem a cór­ka­mi miej­sce próż­ne za­jął. Idąc sa­pał – i sa­pał usiadł­szy. Był to człek do­brej tu­szy, śred­nie­go wzro­stu, odzia­ny w pa­le­tot let­ni, osła­nia­ją­cy sur­dut roz­pię­ty na pier­siach, na któ­rych na bia­łej ko­szu­li po­ły­ski­wa­ły bry­lan­ty gu­zi­ków zło­tych. Przez duń­ską rę­ka­wicz­kę trzy­mał w ręku la­skę trzci­no­wą, zdob­ną u góry w ka­mień al­pej­ski. Roz­siadł się, wy­sa­pał i rzekł sam do sie­bie:

– Zma­cha­łem się.

Spoj­rzał na pra­wo, na dziew­czyn­ki, dmuch­nął; spoj­rzał na lewo, zra­zu obo­jęt­nie, lecz za pierw­szem wej­rze­niem po­szło nie­ba­wem dru­gie, za dru­giem trze­cie, a przy każ­dem po­tę­go­wał się wy­raz za­cie­ka­wie­nia, któ­ry mu się w oczach po­ja­wił.

– Miał­że­bym się my­lić? – prze­mó­wił wresz­cie, zwra­ca­jąc się do ast­ma­ty­ka.

– W ja­kim wzglę­dzie?… – za­py­tał ten ostat­ni.

– Mylę się może?

– No?

– Pan do­bro­dziej przy­po­mi­nasz mi… Ale… chy­ba nie!…

– Tylu jest lu­dzi, po­dob­nych jed­nych do dru­gich.

Tak jed­nak fra­pu­ją­ce po­do­bień­stwo rzad­ko się zda­rza.

– I do ko­góż to, je­śli spy­tać wol­no, na­tu­ra mnie tak upodob­ni­ła?

– Do hra­bie­go Alek­se­go Ho­mir­skie­go.

– Po­dob­ny je­stem do nie­go? – za­py­tał ast­ma­tyk to­nem zna­czą­cym.

– Bar­dzo.

– Trud­no, że­bym po­dob­ny nie był.

– Cze­mu?…… – wy­rwa­ło się z ust nie­zna­jo­me­mu.

– Nim bo­wiem je­stem.

– Co?… co!?… jak?… hra­bio!…

Wy­krzyk­ni­ki te wy­da­jąc, przy­su­nął sięi, dłoń do uści­sku po­daw­szy, wy­mie­nił na­zwi­sko swo­je.

– Ka­rol Ostęp­ski.

Na­stęp­nie za­czął nie­zwłocz­nie:

– Jak­żem szczę­śli­wy!… Anim się spo­dzie­wał! Wszak hra­bia przy­po­mi­nasz mnie so­bie?

– O… tak… – była od­po­wiedź, lek­kiem za­ak­cen­to­wa­na za­kło­po­ta­niem.

– A hra­bi­na do­bro­dziej­ka?

– Moja żona bar­dzo cho­ra – od­rzekł hra­bia Alek­sy z wes­tchnie­niem.

– Cho­ra? o!… A tak świet­nie, tak uro­czo cza­su one­go wy­glą­da­ła!… tak świet­nie, tak uro­czo!

– Cza­sy te mi­nę­ły.

– Nie­ste­ty!… Trze­ba jed­nak spo­dzie­wać się, że cho­ro­ba pani hra­bi­ny, jak przy­szła, tak odej­dzie. Ma­cie pań­stwo na roz­po­rzą­dze­nie swo­je le­ka­rzy ta­kich zna­ko­mi­tych, ta­kich zna­ko­mi­tych!

– Za­pew­ne – bąk­nął hra­bia.

– Trze­ba się spo­dzie­wać, o! trze­ba się spo­dzie­wać! – per­swa­do­wał Ostęp­ski i po chwil­ce mil­cze­nia do­dał: – A dzie­ci? wszak, je­że­li się nie mylę, pań­stwo hra­bio­stwo mie­li­ście dzia­tek kil­ko­ro?

– Z któ­rych dwo­je sie­dzi na lewo od pana.

– A?… a?… – od­parł daw­ny zna­jo­my. – Pan­ny hra­bian­ki… Jak­że się cie­szę! jak mi miło! Kie­dym miał za­szczyt by­wać w Szar­kach, w pa­ła­cu, mu­sia­ły­ście być pa­nie ma­lut­kie, bar­dzo ma­lut­kie…

– Jed­na była w ko­ły­sce, dru­ga na czwo­ra­ku cho­dzi­ła – od­po­wie­dział hra­bia.

– Tak?… a… jak­że mi miło! Cóż Szar­ki?

– O!… – mach­nął za­py­ta­ny zlek­ka dło­nią.

– Pani hra­bi­na jed­nak?…

– Po­zo­stał jej ma­ją­te­czek po­sa­go­wy.

– Wiem o tem… we­dle do­ku­men­tów, mam bo­wiem za­szczyt być do­rad­cą praw­nym pani mar­szał­ko­wej Zbę­dow­skiej; pro­wa­dzę jej in­te­re­sy spor­ne i z tej wła­śnie ra­cyi przy­je­cha­łem; ba­wię tu dru­gi już dzień… Nic jed­nak nie wie­dzia­łem, że pań­stwo hra­bio­stwo tu rów­nież miesz­ka­cie. Po­wi­nie­nem się był jed­nak do­my­ślić; bo jak­że: pani mar­szał­ko­wa i pani hra­bi­na sio­stry ro­dzo­ne…

– Ro­dzo­ne – po­wtó­rzył hra­bia.

– Pani mar­szał­ko­wa, jak pan hra­bia wie, za gra­ni­cę do wód wy­jeż­dża.

– Jeź­dzi do wód w roku każ­dym.

– Tak… w tym jed­nak za­szły nie­ja­kie kom­pli­ka­cye ma­jąt­ko­we. Świę­tej pa­mię­ci mar­sza­łek, ze świa­ta scho­dząc, zo­sta­wił roz­po­rzą­dze­nie, któ­re się z jed­nej stro­ny nie zga­dza z prze­pi­sa­mi praw­ny­mi, z dru­giej z wi­do­ka­mi pana Jana. Gdy­by nie wi­do­ki pana Jana, wszyst­ko­by się po­go­dzić dało; tak zaś… Ale! – pod­chwy­cił, – a toć zej­ście się moje z pa­nem hra­bią jest może zrzą­dze­niem Opatrz­no­ści!

– W ja­kim wzglę­dzie?

– We wzglę­dzie przy­wró­ce­nia w ro­dzi­nie har­mo­nii. Ro­dzi­na naj­zac­niej­sza, a! Zbę­dow­scy! z Dy­oge­ne­sa la­tar­nią po­dob­nie god­nej ro­dzi­ny nie zna­la­zł­by. Pani mar­szał­ko­wa… co to za nie­wia­sta! Ro­zum, ser­ce! praw­dzi­wa ma­tro­na, wzo­ro­wa ko­bie­ta, świę­ta, jed­nem sło­wem! Tę Pan Bóg do nie­ba żyw­cem, jak Elia­sza, za­brać po­wi­nien. Świę­ta i ko­niec.

Pan Jan… cóż­by mu kto za­rzu­cić mógł? Ho­nor wcie­lo­ny! ho­no­ro­wą w nim jest każ­da żył­ka, każ­da ko­stecz­ka. Przy­tem szla­chet­ny, wspa­nia­ło­myśl­ny, rząd­ny. Mają mu nie­któ­rzy za złe, że się z żoną roz­szedł. Mój Boże, cze­góż to do­wo­dzi? Do­wo­dzi, że się nie do­bra­li… To po­miń­my, a przy­stąp­my do rze­czy. Po­mię­dzy pa­nem Ja­nem z jed­nej stro­ny a naj­do­stoj­niej­szą, naj­zac­niej­szą mat­ką jego, pa­nią mar­szał­ko­wą z dru­giej, tu­dzież po­mię­dzy pa­nem Ja­nem a jego sio­stra­mi, naj­zac­niej­szą, naj­do­stoj­niej­szą pa­nią Gu­dul­ską i naj­lep­szą, ist­nym w cie­le ludz­kiem anio­łem, pan­ną Ha­li­ną, przy­szło do nie­po­ro­zu­mień. Jak do tego przy­szło, w to nie wcho­dzę, do­syć, że do nie­po­ro­zu­mień przy­szło…

– Po­mię­dzy ta­kie­mi do­sko­na­ło­ścia­mi? – wtrą­cił hra­bia.

– Tak, pa­nie hra­bio, po­mię­dzy do­sko­na­ło­ścia­mi. Ale są to do­sko­na­ło­ści ludz­kie, po­łą­czo­ne z ma­lucz­kie­mi ułom­no­ścia­mi, z ma­lucz­kie­mi, po­wia­dam. Usu­nię­ciu nie­po­ro­zu­mień prze­szka­dza sta­łość cha­rak­te­ru pana Jana; za­ciął się i ani rusz. Pani mar­szał­ko­wa po­wie­rzy­ła mi za­ła­twie­nie tej de­li­kat­nej spra­wy. By­łem u pana Jana, od nie­go wprost wra­cam; nic nie wskó­ra­łem, po­mi­mo, żem go­dzi­nę ga­dał, Prze­my­śli­wa­łem wła­śnie, jak i przez ko­go­by do nie­go tra­fić, kie­dy mnie losy do tej ław­ki przy­pro­wa­dzi­ły i obok pana hra­bie­go po­sa­dzi­ły. Nie Opatrz­no­ści to zrzą­dze­nie?

– Przy­pa­dek.

– Za­pew­ne, rzecz bio­rąc fi­lo­zo­ficz­nie. Cho­ciaż­by jed­nak był to przy­pa­dek, jest to przy­pa­dek przy­ja­zny, któ­ry nie­obli­cze­nie po­myśl­ne spro­wa­dzić może na­stęp­stwa. Nie omiesz­kam z nie­go ko­rzy­stać.

Dusz­ność, ja­kiej hra­bia do­znał w tym mo­men­cie, prze­szko­dzi­ła mu za­py­tać ple­ni­po­ten­ta mar­szał­ko­wej, w jaki on spo­sób ko­rzy­stać z nie­go za­mie­rza. Za­kasz­lał się i sło­wa wy­krztu­sić nie był w sta­nie. Pan Ka­rol Ostęp­ski cze­kał chwi­lę, snadź cze­kał na prze­mi­nię­cie kasz­lu; lecz gdy ten nie ustę­po­wał, na ze­ga­rek spoj­rzał i ze­rwał się z wy­krzyk­ni­kiem na ustach:

– Ach!

Da­lej pręd­ko mó­wił:

– Wy­ba­czyć mi ra­czysz, pa­nie hra­bio; to wła­śnie go­dzi­na, o któ­rej znaj­do­wać się wi­nie­nem u pani mar­szał­ko­wej. Zdam przed nią spra­wę i udzie­lę jej rady, któ­ra, nie wąt­pię, do po­żą­da­ne­go do­pro­wa­dzi re­zul­ta­tu. Po­wa­gą swo­ją zła­miesz, hra­bio, upór pana Jana. W tej spra­wie będę miał za­szczyt zło­żyć panu hra­bie­mu czo­ło­bit­ność swo­ją dla po­mó­wie­nia z nim jesz­cze. A tym­cza­sem adieu, do wi­dze­nia.

Po­dał hra­bie­mu dłoń, pa­nien­kom głę­bo­ki zło­żył ukłon, zni­żyw­szy przed nie­mi ka­pe­lusz do sa­mej pra­wie zie­mi, zwró­cił się, ru­szył kro­kiem po­su­wi­stym i wkrót­ce znik­nął im z oczu w po­mro­ku wie­czor­nym, któ­ry już za­pa­no­wał sa­mo­wład­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: