Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Samotnica - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lutego 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samotnica - ebook

Trzej koledzy - Szufla, Pawian i Karoten - w czasie ferii zimowych nudzą się przy trzepaku, narzekając na bezśnieżną zimę. Od przechodzącego przez podwórko zbieracza złomu dostają szamański bębenek i wtedy okazuje się, że jeden z nich ma niezwykłe umiejętności posługiwania się tym instrumentem. Transowy rytm bębenka przenosi chłopców do skutej lodem, śnieżnej i mroźnej krainy, gdzie będą musieli sobie radzić z surową przyrodą, przystosować się do sposobu życia i zwyczajów nieprzyjaźnie nastawionego do obcych miejscowego plemienia, nauczyć się porozumiewać z istotami, których wcześniej sobie nawet nie wyobrażali, oraz podjąć trud wydostania się z tego świata, co jednak może nastąpić dopiero po złożeniu ofiary legendarnej górze - Samotnicy.

Pasjonująca książka fatastyczno-przygodowa!
Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7551-362-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Pierwszego dnia ferii zimowych chłopcy zebrali się we trzech tam gdzie zawsze, na skarpie pod trzepakiem. Choć nadeszła wreszcie od dawna wyczekiwana dwutygodniowa wolność, daleko im było do euforii.

Śnieg, który spadł zaraz po Nowym Roku, utrzymał się zaledwie do połowy stycznia. W deszczowej odwilży pozostały po nim jedynie brudne zlodowaciałe pryzmy i psie kupy na chodnikach. Trawniki zmieniły się w błotniste bajora, bezlistne gałęzie drzew obsiadały markotne wrony. Z początku mogło się wydawać, że zima wycofała się tylko czasowo na z góry upatrzone pozycje, by powrócić niebawem w całym majestacie mrozu i bieli, ale dni mijały, pani z prognozy pogody unikała jednoznacznych deklaracji, a aura nie chciała się odmienić.

Nie inaczej było i tego przedpołudnia – nad blokami osiedla ciążyło chmurne niebo, koło uszu świstał wilgotny wiatr.

– Mam gdzieś takie ferie – naburmuszył się Karoten, poprawiając okulary. – Po co w ogóle wyłazić z łóżka?

– Ty nawet w lecie sypiasz do południa – dociął mu natychmiast Pawian.

Razem z Szuflą zaśmiali się niewesoło – wszyscy wiedzieli, że Karotena trudno byłoby dobudzić nawet podczas trzęsienia ziemi – ale w tak ponurym dniu nic nie mogło rozproszyć na dłużej ciężkawej atmosfery.

– Może jeszcze sypnie... – westchnął wysoki, rozrośnięty w barach Szufla; ponieważ od paru tygodni przechodził mutację, w tej krótkiej wypowiedzi zabrzmiały obok siebie zarówno najwyższe, jak i najniższe rejestry.

– Nie sypnie – rudy jak marchewka przemądrzalec nielitościwie zdusił ledwie kiełkującą nadzieję. – Globalne ocieplenie, panowie. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które wie, jak ulepić bałwana. Nawet biegun północny rozmarza, białe niedźwiedzie głodują, bo bez lodu nie mogą polować na foki.

Prymus w skali całej szkoły lubił mieć rację – i zazwyczaj miał. Bardzo dużo czytał, zamiast kanałów sportowych i kreskówek oglądał programy popularnonaukowe, zadawał nauczycielom podchwytliwie pytania, na które nie zawsze potrafili odpowiedzieć, ale wbrew pozorom nie był kujonem. Nie uczył się dla dobrych ocen, lekceważył je nawet; utrzymywał, że interesuje go wyłącznie czysta wiedza. Wyrażał swoje opinie kategorycznym tonem, przywołując na twarz nieco melancholijny uśmieszek, który miał sugerować jakiś wyższy stopień wtajemniczenia w sprawy tego świata. Był życiowym sceptykiem; ze wszelkich złożonych zagadnień zawsze potrafił wydobyć na wierzch to, co najgorsze. Zwykle pobudzony, ożywiał się jeszcze, kiedy rozmawiano o nieszczęśliwych wypadkach, kataklizmach i klęskach żywiołowych. Choć jemu samemu nie dolegało nic oprócz lekkiej nerwicy, uparcie doszukiwał się u siebie każdej z rzadkich chorób, o których wiedzę czerpał z seriali medycznych.

– Makabreska. – Na wzmiankę o jedzeniu Szufla wydobył z kieszeni batonik i z rytualnym namaszczeniem rozdarł opakowanie.

Nie podzielił się z kolegami, ale nikt mu tego nie wypomniał, ponieważ jako sportsmen potrzebował dużo energii, a jako nieuleczalny melancholik łakociami osładzał sobie trud istnienia. Był bramkarzem szkolnej drużyny piłki ręcznej; gdy rozkładał wielkie dłonie – rzeczywiście jak szufle – przeciwnicy często ze strachu rzucali piłkę obok słupków. Wyższy od innych o głowę, długoręki, trochę niezdarny, a przy całej swojej sile nieśmiały i bardzo wrażliwy. Prawie nigdy nie podnosił głosu, rzadko wpadał w gniew i bił się tylko w ostateczności. Jako najmłodszy z pięciu synów owdowiałej sprzątaczki nosił zwykle używane ciuchy po braciach, często o zbyt długich lub za krótkich rękawach i nogawkach.

– Fa-tal-nie – wyskandował dobitnie Karoten. –Wszystko zmienia się na gorsze, nawet pogoda. Za pięćdziesiąt lat świat będzie już całkiem okropny, sami zobaczycie. Jeżeli, oczywiście, dożyjecie starości.

– Kraczecie i kraczecie – parsknął gniewnie Pawian. –Po co wam w ogóle śnieg? Musicie zjeżdżać na sankach jak przedszkolaki?

Spojrzeli po sobie skonfundowani. Nie czuli się dzieciakami, zwłaszcza Szufla, który zdążył mieć już nawet dwie oficjalne narzeczone; tę drugą przez całe dwa tygodnie.

– Niby racja. – Potarł w zamyśleniu pryszczaty policzek. – Ale jakoś nudno bez śniegu.

– Ech, smutasy, brakuje wam po prostu fantazji!

Pawian błyskawicznie wspiął się na trzepak i wydał z siebie pełen ekspresji, jedyny w swoim rodzaju okrzyk, któremu zresztą zawdzięczał ksywę. Ugiął kolana, zaczerpnął powietrza, a potem skoczył nieustraszenie prosto na błotnisty, grząski stok skarpy, upadł na brzuch i zjechał parę metrów głową w dół niczym profesjonalny skeletonista, zatrzymując się dopiero pośród nagich badyli żywopłotu.

– Łuuud-stoook! – przeciągnął triumfalnie, rozcierając rękawem na twarzy czarne smugi.

Chłopcy zarechotali zgodnie, patrząc na niego z góry, ale żaden nie poszedł w ślady kawalarza. Pawian w gruncie rzeczy na to nie liczył. Taka już utarła się między nimi konwencja – on wyspecjalizował się w brawurowych popisach, pozostali zwykle tylko kibicowali. Był o rok starszy od kolegów, powinien już chodzić do gimnazjum, ale za sprawą zbyt drobiazgowej matematyczki – jak twierdził – utkwił na dłużej w podstawówce. Jego ojciec, wzięty chirurg, puszczał mu płazem znacznie grubsze numery niż tylko utaplanie w błocie markowych dżinsów i bluzy. Do głośniejszych wyczynów ostatnich miesięcy należało na przykład rozpylenie w klasie gazu rozweselającego albo zamknięcie na całą noc woźnej w piwnicy. Pana doktora wiele razy wzywano do szkoły, ale sprawa zawsze jakoś rozchodziła się po kościach, a junacka sława Pawiana rosła.

Pierwszy przestał się śmiać Karoten i natychmiast przybrał zwykły, cierpiętniczy wyraz twarzy, jakby zgorszony, że pozwolił sobie na tę chwilę wesołości.

– Mogłeś rozbić głowę. Albo złamać rękę. Albo wybić oko. – W skupieniu zmarszczył wypłowiałe brwi, szukając dla tej wyliczanki odpowiednio wstrząsającej puenty. – Albo zadławić się własnym językiem.

Pawian wypluł grudkę błota, podniósł się i wzruszył ramionami. Wyglądał na lekko poirytowanego faktem, że jego popis odniósł tylko połowiczny sukces.

– Odpruła ci się kieszeń bluzy – zauważył Szufla.

Ci, którzy nie znali Pawiana bliżej, posądzali go niekiedy o pewną ociężałość umysłową, ale koledzy wiedzieli, że to nie jest prawda. Cierpiał przy naukach ścisłych, Pitagorasa z Talesem uważał za osobistych wrogów, lecz z innymi przedmiotami szło mu znacznie lepiej; kochał marzyć, polonistka doszukiwała się nawet u niego talentu do pisania wierszy.

– Mógłbyś nie troszczyć się o moje łachy? – odparował. – Jak będę miał ochotę, oberwę drugą kieszeń.

Szufla w skupieniu zmarszczył czoło, jakby ta kwestia wymagała gruntownego rozważenia, a potem bezradnie rozłożył ręce.

– To głupie – zawyrokował.

– Sam jesteś głupi, a do tego nudny jak godzina wychowawcza.

Szczypiornista nadąsał się, oparł ramieniem o trzepak i z demonstracyjną nonszalancją zaczął pogwizdywać fałszywie.

– Spokojnie, panowie. – Karoten przeczesał palcami ognistą grzywę, która wystawała spod kaptura. – Ta kłótnia nie ma sensu. Podwyższona drażliwość wynika z niekorzystnych warunków biometeorologicznych. Mamy układ niskiego ciśnienia nad środkową Europą...

– Ktoś pytał cię o zdanie? – przerwał mu opryskliwie panadoktorowy jedynak.

Nie mogło być żadnych złudzeń – te ferie zapowiadały się okropnie. Tak okropnie, że perspektywa kilkunastu ciemnych, wietrznych, rozmokłych dni nie tylko nie cieszyła, ale mogła nawet wywoływać heretycką tęsknotę za edukacyjnym przymusem. Chłopcy czuli, że ich szczera męska przyjaźń, wypróbowana pośród szkolnych niebezpieczeństw, może nie przetrwać wielogodzinnego wystawania pod trzepakiem, gdzie każdy pomysł na zabicie czasu natychmiast grzązł w zimnym błocku. Usiłowali jeszcze udawać przed sobą nawzajem, że to nic wielkiego, ot, postoją sobie trochę z rękami w kieszeniach, przytupując w miejscu, a niebawem na pewno wszystko odmieni się na lepsze. Nie wiedzieli wprawdzie, na czym ta zmiana miałaby polegać, skoro nic nie zapowiadało końca pluchy, jednak ufali młodzieńczo i naiwnie, że ten świat urządzony jest mniej więcej sprawiedliwie. Coś musiało się w końcu wydarzyć, coś nieprzewidzianego, aby rozproszyć smutek deszczowej kanikuły.

Po godzinie płomień nadziei przygasł znacząco, po dwóch pozostało z niego ledwie parę iskier. Wrony poderwały się z drzew i krążyły teraz nad dachami wielkim stadem, wyprowadzane na spacer psy obsikiwały pospiesznie krawężniki i natychmiast ciągnęły swoich właścicieli z powrotem do klatek schodowych. Z piwnicznego okienka wystawił głowę bury kocur, zamrugał rozespanymi ślepkami, ziewnął i zniknął.

Szufla z wyrazem łagodnej rezygnacji na twarzy spojrzał wreszcie na zegar kościelnej wieży.

– Już czas – oznajmił.

– Czas na co? – zapytał Pawian bez ciekawości.

– Na obiad. Dochodzi druga.

Kawalarz miał już na końcu języka złośliwą ripostę, aż poczerwieniały mu uszy, ale nie zdążył powiedzieć ani słowa.

Zza narożnika najbliższego domu, popiskując z cicha, wytoczył się dwukołowy wózek ręczny. Popychał go z mozołem przygarbiony staruszek z wypchanym workiem na plecach, ubrany w wyliniały kożuch po kostki, wykoślawione kalosze i staroświecki beret z antenką przekrzywiony na jedno ucho. Posiadacz wysłużonego wehikułu nie bez gracji zaparkował przed metalowymi drzwiami zsypu, rozprostował plecy i podrapał się z satysfakcją po szczeciniastym podbródku. Dopiero teraz zauważył chłopców na skarpie; zsunął beret na tył głowy, pokazał w uśmiechu mocno zdekompletowane uzębienie i pomachał do nich przyjaźnie.

– Co tam, kawaleria? – zachichotał i zakaszlał równocześnie. – Wypoczywacie sobie?

– Dawno pana nie było, panie Heniu – odkrzyknął Pawian, puszczając kpinę mimo uszu.

– Lubię od czasu do czasu zmienić rewir. Monotonia zabija smak życia.

Na widok starego znajomego zrobiło im się trochę raźniej. Pan Henio od lat kursował między osiedlowymi śmietnikami. Ze swoim wózkiem o długim dyszlu i wypchanym workiem na plecach był stałym elementem pejzażu. Nikt właściwie nie wiedział, jakie zdradliwie prądy zepchnęły go na mieliznę życia, ale też chyba nikt o to nie pytał. Staruszek nie wadził nikomu, nie rozrzucał śmieci, nie wywoływał awantur. Chętnie uśmiechał się do ludzi, a jeśli akurat nikogo nie było w pobliżu – do bezdomnych psów i kotów, a nawet do szczurów. Był karykaturalnie brzydki, miał niesymetryczną twarz z wielkim kinolem i rozbieżnym zezem, jednak wysławiał się zaskakująco składnie. Miał bogate słownictwo, choć w razie potrzeby umiał też posłużyć się wyszukanym przekleństwem, zwłaszcza podczas nieuniknionych w jego branży nieporozumień z konkurencją. Nić sympatii pomiędzy zbieraczem złomu a chłopcami nie nawiązała się od razu. Wpadali na siebie często, lecz mimo to żyli jakby w odrębnych światach, oddzielonych niewidzialną granicą. Dopiero z czasem, po roku czy dwóch, zaczęli ze sobą rozmawiać. Pomimo różnicy wieku pan Henio nigdy nie traktował ich z góry, a oni nie wstydzili się usiąść obok niego na ławce. Trudno byłoby wskazać, na czym właściwie polegała trwałość tych relacji, bo przecież staruszek często znikał gdzieś na długie tygodnie, a i chłopcy mieli własne sprawy, do których nie dopuszczali dorosłych, a jednak ilekroć się spotykali, zawsze znajdowali czas na dłuższą pogawędkę. Złomiarz uwielbiał opowiadać przeróżne niewiarygodne historyjki, rzekomo z własnej przeszłości, czasem śmieszne, czasem smutne czy przerażające, ale nigdy nudne. Niekiedy powtarzał się, a wtedy chłopcy wyłapywali różnice pomiędzy kolejnymi wersjami tej samej opowieści i wytykali mu je – ale stary się nie peszył. Dalej snuł swoją dziwną gawędę, mrużąc oczy i ćmiąc połówkę papierosa z odłamanym filtrem. Było w tych urzekających wspomnieniach wszystko to, czego akurat brakowało w codziennym życiu: bitwy i huczne zabawy, krwawe rzezie i dalekie wyprawy odkrywcze, władcy i żebracy, wielkie miłości i podłe zdrady.

Chłopcy przypuszczali, że stary dziwak po prostu miesza wątki z różnych przeczytanych w młodości książek i doprawia je własnym konceptem, nie protestowali jednak. Dla dobra sprawy udawali, że wierzą w każde słowo.

Zbiegli ze skarpy i obstąpili go półkolem.

– Ma pan dzisiaj farta, panie Heniu – poinformował Karoten. – Ktoś zniósł do zsypu pralkę. Pewnie ciężka jak diabli, pomożemy załadować.

Zadanie okazało się trudniejsze, niż sądzili. Jakoś zdołali wytaszczyć pralkę z ciemnej komory zsypowej, a potem dalej, po kilku schodkach na górę, lecz rychło okazało się, że nie są w stanie dźwignąć jej wystarczająco wysoko, aby wylądowała na wózku. Kombinowali długo, wreszcie postawili wózek na sztorc, dyszlem do góry, przytrzymali we dwóch, a Szufla objął pralkę zapaśniczym chwytem, naparł z całych sił i centymetr po centymetrze wepchnął tam, gdzie powinna się znaleźć.

Przewrócili wehikuł z powrotem na koła, otrzepali dłonie, zgrzani i zadowoleni z siebie.

– Wielkie dzięki. – Staruszek oszacował zdobycz okiem znawcy. – Sam nie dałbym rady, zarobek przeszedłby koło nosa.

– Drobiazg – odpowiedział za wszystkich Szufla, chociaż piekły go zdarte do krwi palce.

– Jesteście fajne chłopaki. Chciałbym się wam odwdzięczyć.

– Naprawdę nie ma o czym mówić, panie Heniu. – Pawian, krzywiąc się, rozmasował obtłuczone żebra.

– Dla mnie jest. Co mogę dla was zrobić?

Czekał przez chwilę, a gdy milczeli zakłopotani, niespodziewanie przestał się uśmiechać.

– Rozumiem. Myślicie sobie: czego można oczekiwać od takiego obdartego dziadygi.

Karoten odchrząknął nerwowo, bo z grubsza tak właśnie pomyślał.

– Może pan opowie coś ciekawego? – zaryzykował.

– Nie obrażaj mnie, synku. Opowieści macie u mnie za darmochę.

Sytuacja zrobiła się niezręczna. Chłopcy mieli wprawdzie zrozumienie dla tego rodzaju długów honorowych, ale brakowało im pomysłu, jak wybrnąć z impasu, nie uraziwszy staruszka. Spoglądali na siebie ukradkiem, przestępując z nogi na nogę, a przedłużająca się cisza ciążyła im coraz bardziej. Czuli na sobie chmurny, wyczekujący wzrok pana Henia.

Nagle Pawian podniósł głowę, jego ubłoconą twarz rozjaśniło natchnienie.

– Śnieg! – oznajmił. – Potrzebujemy śniegu.

Karoten jęknął żałośnie, Szufla zaczął metodycznie przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu jakiegoś zapomnianego batonika.

Pan Henio nie wybuchnął gniewem, z namysłem potarł bulwiasty nos o lekkim odcieniu fioletu.

– Śnieg, powiadasz – upewnił się. – Taki zwyczajny?

Pawian promieniał; wciąż jeszcze nie zorientował się, że obrał kurs na ślepą uliczkę.

– Tak, tak! Śnieg, dużo śniegu. I mróz, żeby nie stopniał na drugi dzień.

– Czy to życzenie was wszystkich?

Szufla wzruszył ramionami, Karoten bąknął coś niewyraźnie.

Do Pawiana dotarło wreszcie, że posunął się o jeden wygłup za daleko. Poskrobał się niepewnie za uchem, główkując, jak załagodzić skutki niewczesnego żartu, gdy nagle staruszek klasnął energicznie w dłonie.

– Ha! Dziwne macie zachcianki, ale niech będzie.

Spodziewali się wszystkiego, jednak te słowa całkiem zbiły ich z tropu. Nie wiedzieli, jak zareagować, nawet Pawian tylko niemo poruszył ustami niczym wyjęta z wody ryba. Jeżeli pan Henio podjął grę i odpłacał im po prostu kpiną za kpinę, nie zdradził tego choćby drgnieniem powieki. Wyglądał na człowieka, który świadom jest wagi swojej obietnicy i zamierza sumiennie się z niej wywiązać.

– Co pan ma na myśli? – zapytał ostrożnie niepoprawny marzyciel.

– Trzeba wpłynąć na pogodę.

– Dawniej w Moskwie na pierwszego maja odrzutowce rozpędzały chmury. – Karoten nie potrafił odmówić sobie przyjemności zabłyśnięcia erudycją.

– Cóż za toporna metoda! – Staruszek prychnął lekceważąco. – Z naturą nie można walczyć, trzeba ją obłaskawić tak jak dzikie zwierzę.

– I pan to potrafi?

– Naturalnie. Za młodu parę lat spędziłem w polarnej dziczy. Miejscowy szaman polubił mnie, a z czasem wtajemniczył w arkana zaklinania pogody.

Pawian odetchnął z widoczną ulgą. Wyglądało na to, że ambicjonalny spór, który niechcący zaognił, sam wygaśnie uśmierzony kolejną nieszkodliwą fantazją stałego bywalca punktów skupu złomu.

– Śmiało, niech pan mówi – zachęcił. – Czarna magia to moje hobby.

Eksplorator śmietników zadumał się głęboko, zastukał połamanym paznokciem w obudowę pralki, a potem zrzucił z pleców worek, rozsupłał i zanurzył w nim rękę aż po łokieć. Chłopcy wiedzieli, że przez lata zgromadził tam sporą kolekcję najdziwniejszych akcesoriów, którymi usiłował dowodzić własnej prawdomówności: wielki, zaśniedziały klucz, rzekomo od zamkowego skarbca, albo kolec ze smoczego grzbietu; obok tych cudowności trafiały się prozaiczne niedopałki papierosów, zgniecione puszki po piwie czy zacerowana na pięcie skarpeta.

Tym razem szperał wyjątkowo długo, ale wreszcie wygładziły się frasobliwe bruzdy na jego czole.

– Jest! – zawiesił głos dla spotęgowania efektu, a potem dokończył uroczystym tonem: – Szamański bębenek.

Bez entuzjazmu obejrzeli nieskomplikowany instrument: pociemniała skóra, okrągła drewniana obręcz, wokół niej kitki barwionej sierści.

– Prawdziwy? – zainteresował się Karoten rzeczowo, przecierając chusteczką okulary.

– Autentyk. Przecież nie wciskałbym wam podróbki. Takiego egzemplarza nie mają w żadnym muzeum. Bierzcie i niech wam dobrze służy.

Jakoś nie kwapili się do przyjęcia podarunku. Rzeczywiście mógł mieć jakąś wartość, a przecież panu Heniowi przydałby się każdy grosz. Nie chcieli w ten sposób wykorzystywać jego lekceważącego stosunku do kwestii dóbr materialnych, ale gdy chrząknął znacząco i zmarszczył siwe brwi, Pawian niechętnie wyciągnął rękę.

– Śliczny – mruknął. – Do kompletu brakuje tylko pelerynki z wilczej skóry i naszyjnika z pazurów tygrysa. – W porę dostrzegł zafrasowane spojrzenie staruszka i dodał szybko: – Tylko żartowałem. Naprawdę można tym zmienić pogodę?

– Jasne. A jeśli któryś z was przyłoży się i nie zabraknie mu wyobraźni, bębenek otworzy wam drogę do całkiem innego świata. Dawniej często odbywałem takie wyprawy, nie trzeba do tego pieniędzy, paszportu ani biura podróży. Teraz już jestem za stary.

Pan Henio zawiesił wór na plecach, poprawił czapę i stęknąwszy, dźwignął dyszel wózka.

– Bywajcie, chłopaki. – Drobnymi kroczkami ruszył naprzód. – Bawcie się dobrze. Zobaczycie, jak wiele może zdziałać wyobraźnia.

Zaledwie zniknął za rogiem, Szufla wzdrygnął się, jakby tknięty złym przeczuciem.

– Co zrobimy z tym rupieciem?

Pawian obrócił w dłoniach kłopotliwy dowód wdzięczności zbieracza złomu.

– Wytrzaśnijmy skądś kobzę i gęśle, założymy kapelę i będziemy grać muzykę etniczną.

– To byłaby profanacja – zaoponował Karoten z powagą. – Gra na rytualnym instrumencie ma ułatwiać duchową podróż do innych światów.

– Przecież i tak nie wiemy, jak go używać, pan Henio nie zostawił instrukcji obsługi.

– Widziałem kiedyś taki program o szamanach. Musimy ostro pościć przez parę dni, a potem odurzyć się grzybkami halucynogennymi i przetańczyć nago całą noc.

– Taak... – przeciągnął Pawian sceptycznie. – Filmik z takiego występu zrobiłby furorę w necie.

– Czego się czepiasz? Szamani tak robią.

– Lepiej chodźmy już do domu. – Szufla zainterweniował w ostatniej chwili, bo kłótnia znowu wisiała na włosku. – Jutro pomyślimy, co z tym zrobić.

Pawian wzruszył ramionami, od niechcenia uderzył bębenkiem w kolano. Rozległ się suchy, pusty dźwięk, odbite od ściany bloku echo dobrzmiewało gdzieś nad błotnistym trawnikiem.

Chłopcy na kilka sekund zamarli bez ruchu, jakby naprawdę spodziewali się, że użycie bębenka spowoduje jakąś zmianę.

– Dziwne – mruknął Szufla i głośno przełknął ślinę. – Zatkały mi się uszy.

– Zaraz ci odetkam! – Pawian skwapliwie stuknął go bębenkiem w czoło. – Lepiej?

– Trochę brzęczy. – Rosły szczypiornista przezornie uchylił się przed kolejnym uderzeniem. – Wystarczy! Nie podoba mi się to.

– Dlaczego? Poczuj bluesa, bracie! – Pawian wystukał palcami na napiętej skórze instrumentu rytmiczną sekwencję.

Karoten złapał go za rękę, przerywając ten improwizowany koncert.

– Chyba naprawdę coś jest nie tak.

– Będzie lepiej, kiedy poćwiczę.

– Nie o to chodzi. – Rudzielec wskazał drżącym palcem niebo. – Popatrzcie.

Tamci dwaj równocześnie zadarli głowy.

Krążące nad osiedlem stado wron znikło, w zasięgu wzroku nie pozostał ani jeden ptak. Zrobiło się niezwykle cicho, do chłopców nie docierał teraz nawet szum ruchu ulicznego z pobliskiej dwupasmówki. Przestało mżyć, uspokoił się także porywisty wiatr, a jednak pod nieboskłonem szybko sunęły zwały niskich, bardzo gęstych chmur, gasząc nieliczne prześwity słonecznego blasku.

– Paskudnie to wygląda. – Szufla wcisnął do kieszeni zgrabiałe dłonie; w jego głosie pojawiło się więcej piskliwych tonów niż zwykle. – Chyba zbiera się na burzę.

Pawian się roześmiał, ale ponieważ wyszło to jakoś niewesoło, umilkł szybko.

– Dobrze to sobie wszystko wykombinował, stary cwaniak! – Rzucił ponure spojrzenie na narożnik budynku, za którym niedawno zniknął wózek pana Henia. – Pewnie strzykało mu w kościach na zmianę pogody, w jego wieku czuje się takie rzeczy. Naopowiadał bzdur, żeby nas postraszyć.

– No nie wiem, nie wiem... – Karoten głębiej naciągnął kaptur. – Chyba oziębiło się trochę?

– We łbie ci się oziębiło! – huknął rozdrażniony Pawian.

Okularnik skrzywił się nieznacznie, czubkiem buta dotknął powierzchni kałuży na chodniku – pod naciskiem cicho trzasnęła lodowa skorupka.

– Teraz wierzysz? – Pociągnął nosem, urażony. – Kiedy wrzeszczysz, z ust leci ci para.

– No więc oziębiło się, i co z tego? – Pawian nie mógł dłużej zaprzeczać oczywistym faktom, tym bardziej że w przemoczonym ubraniu z każdą chwilą marzł coraz bardziej.

– Nic. Ale w prognozie pogody o tym nie wspominali.

– Bo tak naprawdę oni niczego nie potrafią przewidzieć. Zgadują, a jak się nie sprawdzi, zwalają na zmiany klimatyczne.

– Możliwie. – Karoten dociągnął zamek bluzy pod samą szyję. – W każdym razie jest zimno.

Szufla uderzył piętą w środek kałuży, ale tym razem lód nie ustąpił tak łatwo, na zgrubiałej tafli pojawiła się tylko pajęczyna pęknięć. Chciał kopnąć mocniej, gdy nagle koło nosa zawirował mu biały płatek. Wyciągnął rękę; na otwartą dłoń cicho spływały śnieżynki, topniejąc po chwili w zetknięciu z ciepłem skóry.

– Nie graj więcej – powiedział niegłośno, ale z naciskiem.

Pawian zaczął szczękać zębami. Usiłował stłumić ten kompromitujący objaw, ale szczękościsk bardzo utrudniał mówienie, w rezultacie jego słowa co rusz przerywał szybciutki werbelek.

– Co z tobą? – zwrócił się do szczypiornisty. – Dałeś się zastraszyć jak mała dziewczynka! Rozumiem, że Karoten uwierzył w to szamańskie czarowanie, bo jemu łatwo wmówić każda głupotę, ale ty? Zawsze myślałem, że jesteś rozsądny.

– W zasadzie jestem, ale... – Szufla zawstydził się widocznie, przytupnął kilka razy dla rozgrzewki i żeby zyskać na czasie. – Trochę niesamowity ten zbieg okoliczności, nie uważasz?

– Jeszcze chwila, a zaczniecie bredzić o płanetnikach i Królowej Śniegu!

Wściekły na kolegów, na pana Henia i na wszystkich meteorologów świata Pawian zaczął walić pięścią w bębenek z taką zawziętością, jakby chciał zrobić w nim dziurę. Szufla spróbował mu przeszkodzić, ale na widok tej ślepej furii rozłożył tylko bezradnie ręce.

– Przestań... – poprosił niemal błagalnie.

Obaj z Karotenem czuli, że dzieje się coś niedobrego. Powietrze zgęstniało, utrudniając oddychanie, zaraz potem nisko nad ziemią przemknął silny podmuch, wzbijając kurzawę świeżo spadłego śniegu. Mróz palił twarze, ubrania zbielały od szronu, drętwiały palce u stóp – jednak Pawian zdawał się tego wszystkiego nie zauważać niczym prawdziwy pogrążony w ekstazie szaman, który ośmielił się naruszyć granicę innego świata. Z zamkniętymi oczami wydobywał z bębenka jakiś niespokojny, rwany rytm, którego nie mógł zagłuszyć nawet wzmagający się świst wiatru. Przerażeni słuchacze mieli wrażenie, że te dźwięki budzą gdzieś w kłębowisku chmur głuche echa grzmotów.

Raptem spadł na nich z wysoka przerażający rumor, od którego wyraźnie zadrżała ziemia. Wydawało się, że niewidoczne zza chmur niebo rozdarło się, a przez gigantyczną szczelinę wdarł się lodowaty, rozszalały huragan. Nie zdążyli nawet pomyśleć o ucieczce, wicher przewrócił ich i przydusił do ziemi. Choć leżeli blisko siebie, w szarej, gęstej zamieci jeden drugiego nie widział. Momentalnie zrobiło się niemal tak ciemno jak po zachodzie słońca. Przeciągły świst nie przycichał ani na chwilę, czasem zawodząc wysoko i przenikliwie, czasem warcząc jak dzikie zwierzę. Mróz kąsał przez bluzy i swetry, kłujące drobinki lodu wciskały się pod kaptury. Wściekła burza polarna rozpętała się nad nimi w całej swojej grozie, przenikając lodowatym tchnieniem nie tylko ciała, ale i myśli.

Po paru minutach zaczął przysypywać ich śnieg. Pod osłoną nawarstwiającego się białego kożucha było nieco cieplej, przytłumione wycie zamieci nie budziło już takiego strachu. Głos bębna umilkł chyba wreszcie, ale wspomnienie opętańczego rytmu wciąż jeszcze pulsowało w skroniach.

***

Dalsza część książki w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: