Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Samotność ma twoje imię - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Samotność ma twoje imię - ebook

Samotność ma twoje imię to fascynująca opowieść o pragnieniach ludzkiego serca, które nie chce dać się oszukać ani zignorować.

Ewa, Martyna, Hanna, Janina, Danuta, Magda – kobiety w różnym wieku i z różnym bagażem życiowych doświadczeń . To co je łączy to Samotność.

To również pachnąca domowym ciastem opowieść o codzienności, w której tęsknota za bliskością odnajduje zrozumienie, mocnej siłą przyjaźni i rodziny. Ubarwionej następującymi po sobie porami roku. To jednak przede wszystkim książka o poszukiwaniu samego siebie, i przesłanie, że nie można zamykać się na innych ludzi. Warto zrobić krok dalej i zaufać.

Czym jest szczęście? Zawodowym spełnieniem? Rodziną z dziećmi i mnóstwem obowiązków? Czy szczęście jakoś się materializuje, czy szukać go trzeba pomiędzy słowami i kolejnymi uderzeniami morskich fal o brzeg? Jak przypływ i odpływ, tak zmienia się życie Ewy, głównej bohaterki książki Samotność ma twoje imię. A onaEwa - próbuje odnaleźć w tych zmianach siebie i zawalczyć o swoje szczęście. To książka dobra na każdą porę roku dla tych wszystkich, którzy poznali już smak swojego szczęścia i dla tych, którzy tak jak Ewa, jeszcze szukają”.

Magdalena Kumorek

„Samotność jest dziś coraz trudniejsza i boryka się z nią coraz więcej osób. Dla niektórych jest to sposób na życie, dla innych przegapienie właściwego momentu na założenie rodziny, a dla dość sporej grupy osób, po prostu nieznalezienie właściwego partnera. Monika A.Oleksa przekonuje nas swą opowieścią, że na miłość nigdy nie jest za późno, trzeba być tylko bardzo cierpliwym, wytrwałym i pilnie rozglądać się dookoła. Nie wiadomo, kiedy spotkamy człowieka, z którym zechcemy spędzić resztę życia”.

Ewa Podleśna-Ślusarczyk

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-661-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chciałabym bardzo podziękować Panu Aleksandrowi Serwatce za gościnność i serdeczną atmosferę „Dwóch Księżyców” w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, bez których postać Róży w ogóle by się nie narodziła.

Szczególne podziękowania pragnę złożyć Marii i Franciszkowi Sawickim, właścicielom Domu Wypoczynkowego „Maria” w Dąbkach, za cudowną atmosferę i idealne warunki do pracy i odpoczynku, którego każdy może tam zasmakować.

Marysiu i Franku, gdyby nie Wasze Wielkie Serca, tej książki długo by jeszcze nie było!

Mojemu kochanemu mężowi, Marcinowi — dziękuję za nieustanną wiarę we mnie, wsparcie i cierpliwość!ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sen

Znów miała ten sen. Szła ulicą, potrącana przez tłum spieszących gdzieś ludzi. Nie wiedziała, gdzie jest i dokąd chce dojść. Czuła się bezradna i zagubiona. Samotna. Ludzie mijali ją obojętnie, tak jakby nie istniała. Nikt na nią nie spojrzał, nikt się nie zatrzymał. Nikt nie zwrócił uwagi na błaganie w jej oczach. Czuła narastającą panikę i strach, który zacisnął jej gardło tak mocno, że nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chciała krzyknąć, zatrzymać kogoś, upewnić się, że jest. Że wciąż jeszcze żyje, choć jej serce powoli obumierało. I wtedy to zobaczyła. Znajoma szarość w oczach, które nie były obce. Patrzyły na nią, wyławiając ją z tłumu. Już nie była niewidzialna ani anonimowa. Była Ewą, którą te oczy dobrze znały. Serce powoli odnajdywało swój rytm, stalowa obręcz na gardle puściła. Ewa jak zahipnotyzowana wpatrywała się w tę szarość z nadzieją i wiarą, że tym razem już jej nie zawiedzie i że uda jej się ją zatrzymać przy sobie na dłużej.

* * *

Wyjrzała przez okno i dyskretnie przysłoniła dłonią usta, aby nikt nie zauważył jej ziewania. Nie wyspała się. Ten sen… zawsze dużo ją kosztował. A przecież nie miała na to wpływu, nie kontrolowała swoich snów. Przychodziły wtedy, kiedy chciały, i takie, jakie chciały. Ona mogła tylko śledzić ich projekcję pod powiekami.

Muzyka ucichła, a dużą salę wypełnił dziecięcy gwar i wzajemne przekrzykiwanie. Ewa odwróciła się i klasnęła w dłonie. Szesnaście par oczu spojrzało na nią z ciekawością, śledząc każdy jej ruch i czekając na nową zabawę, którą wymyśli ta miła pani. Ewa uśmiechnęła się do grupy cztero- i pięciolatków, wpatrzonych w nią jak w obrazek.

— A teraz podnosimy rączki do góry i kołyszemy nimi, jednocześnie ruszając paluszkami. Udajemy, że jesteśmy szumiącymi topolami, które kołyszą się na wietrze. Wiecie, co to topole?

— To takie dzewo, prosę pani. Wysoookieee! — Maluch z blond lokami jak cherubin wspiął się na palce i wzniósł rączki wysoko do góry.

Ewa roześmiała się. Kochała swoją pracę i uwielbiała te dzieciaki, które były jeszcze jak czysta, niezapisana kartka. Nie raniły i wciąż miały w sobie tę ufność i szczerość, którą później dorosły człowiek gubi gdzieś na drodze swojego życia. To był jej pomysł, aby utworzyć grupy dziecięce i włączyć do zajęć elementy rytmiki. Paweł początkowo był bardzo sceptyczny. Nie mieli doświadczenia w pracy z dziećmi, zresztą w mieście od lat działał zespół Wandy Kaniorowej, który był dla nich poważną konkurencją. Ewa się jednak uparła. Po śmierci mamy wzięła część sterów w swoje ręce i po wielu nieprzespanych nocach kalkulacji i obliczeń postanowiła zaryzykować. Udało się, a strzałem w dziesiątkę były zajęcia przedpołudniowe dla trzy-, cztero- i pięciolatków. Zajęcia cieszyły się coraz większą popularnością, a Ewa z radością oddała grupy młodzieżowe pozostałym instruktorom, skupiając się już tylko na tych maleńkich ludziach, którym jeszcze się tak dużo chciało. One chłonęły ten świat całym swoim jestestwem i jeszcze tak dużo je zachwycało. A Ewa uczyła się tego świata od nich.

Odwróciła się na znajomy, skrzypiący dźwięk starych, dwuskrzydłowych drzwi.

— Ewuś, jak skończysz, zajrzyj do mnie. — Oczy Pawła błyszczały podekscytowaniem, a Ewa nie wiedziała, czy powinna przejąć ten nieznany entuzjazm, czy wręcz przeciwnie — zacząć się niepokoić. Dzieliło ich całe pokolenie i choć Paweł nie był jej ojcem, to tak go traktowała.

Skinęła głową i wróciła do swoich podopiecznych, naśladując tym razem lokomotywę, która stopniowo nabierała rozpędu. Dzieci, śmiejąc się radośnie, próbowały dotrzymać jej kroku, a ich niespożyta energia powolutku się wyczerpywała.

Energia Ewy skończyła się dużo wcześniej i gdy dotarła do gabinetu Pawła, była zadyszana i fizycznie wymęczona.

— Co te potworki ci zrobiły?

— Nie nazywaj ich tak. To fajne dzieciaki. Lubię je.

— To widać. — Uśmiech Pawła uruchomił misterną siateczkę wesołych zmarszczek przy ustach i wokół oczu.

Ewa usiadła w ulubionym fotelu z widokiem na swoje miasto. Wynajmowali trzy piętra starej kamienicy w centrum Lublina. Z tego miejsca, gdzie siedziała, widziała ruchliwą, główną ulicę — Krakowskie Przedmieście, i pięknie wyremontowany Grand Hotel. Ludzie spieszyli się do swoich codziennych zajęć ze smutkiem wypisanym na zmęczonych twarzach. Przed McDonaldem grupa młodzieży ze szkolnymi plecakami na ramionach żartowała z czegoś, zaśmiewając się tak głośno, że strzępki tego śmiechu wpadły do gabinetu przez otwarte na jesień okno. W oddali zawyła syrena karetki, a potem zamilkła, znikając w którejś uliczce i spiesząc na ratunek życiu, które zostało zagrożone. Ewa mimowolnie się uśmiechnęła. To było jej rodzinne miasto, w którym się urodziła i w którym dorastała. Nie umiała żyć z dala od niego. Tutaj było wszystko, czego potrzebowała. Jej praca, która stała się pomysłem na życie, babcia i jej ciepło, którego nic nie mogło zastąpić. Tutaj miała znajome sklepiki i restauracje; swoją fryzjerkę, która zawsze krzyczała na nią, że za późno przychodzi z odrostami i że nie dba o siebie i się „zapuszcza”. Tutaj miała znajomych, kilkoro przyjaciół i mieszkanie, które sama sobie wybrała. Tutaj, gdzieś na ulicach Lublina, była szarość oczu, za którymi nie umiała przestać tęsknić. To miasto miało klimat i dobrze się w nim żyło.

— Chciałbym ci coś powiedzieć — poważny głos Pawła sprowadził Ewę z obłoków na ziemię. Jej rozmarzony wzrok przytomniał powoli, szukając na twarzy mężczyzny tego uśmiechu, który jeszcze niedawno na niej gościł. Napotkał powagę wpatrzonych w nią oczu.

— Zdecydowałem się zatrudnić nowego pracownika.

— Paweł, wiesz, że ci ufam. Jeśli uznałeś, że go potrzebujemy, nie musisz mieć mojego błogosławieństwa.

— Obawiam się, że muszę. — Podał jej zapisane dokumenty, na które spojrzała nieuważnie. — Chciałbym, żebyś to przeczytała.

Ewa przysunęła się do biurka i zaczęła czytać umowę rozpisaną na zadrukowanych czarnym tuszem białych kartkach papieru. Początkowo przebiegała wzrokiem po literach, nie analizując ich, ale dwa słowa, na które w tym ślizgającym skrócie natrafiła, uderzyły ją swoją treścią do tego stopnia, że nawet nie wymówiła, ale wykrzyknęła je, patrząc z niezrozumieniem na Pawła:

— Na stanowisku dyrektora do spraw zarządzania?!

Paweł pokiwał powoli głową, nie spuszczając z niej zaniepokojonego wzroku.

— Czy uważasz, że tak kiepsko sobie radzę, abym potrzebowała wsparcia?

— Ewa… — W pokoju nagle zrobiło się duszno i pomimo otwartego okna zabrakło w nim powietrza. — Nie bierz tego do siebie. Taki był jego warunek. Ty nadal robisz swoje i nadal jesteś dyrektorem artystycznym i moim wspólnikiem. Nie chciałaś być prezesem, choć tak naprawdę nasza firma w połowie należy do ciebie. Potrzebuję twojej zgody na przyjęcie tego człowieka, ale uwierz mi, to nie ma nic wspólnego z tobą ani z jakimikolwiek zastrzeżeniami do tego, co robisz.

— Nie stać nas na niego.

Nie mogła uwierzyć w optymizm Pawła. To on zawsze był ostrożny wobec nowych rozwiązań i to ona zazwyczaj musiała go przekonywać do swoich pomysłów, o które niejednokrotnie toczyli batalie. A oto nagle, ni z tego, ni z owego, Paweł przyjmuje do pracy nowego człowieka i oferuje mu warunki, na które nie bardzo mogli sobie pozwolić.

— Zaufaj mi, wiem, że to się nam opłaci. Ten człowiek postawił na nogi upadające firmy. Potrzebujemy go, nawet jeśli taka jest jego cena.

— Ale my nie upadamy! Mamy nowe grupy, ludzie nas znają, wybrali właśnie nas! Nie rozumiem, skąd twoja obawa i takie asekuranctwo.

— Ponieważ stoimy w miejscu, a na to nie możemy sobie pozwolić, bo prędzej czy później zostaniemy w tyle. A za jakiś czas może nas już wcale nie być. Kto dzisiaj tańczy folklor? Emerytki, dla których to coś więcej niż pielęgnowana tradycja. One jeszcze przyprowadzają do nas swoje wnuczęta, ale to kolejne pokolenie już nas nie zna. Oni tańczą salsę, zumbę i hip-hop. Ale mazura? Kto w dzisiejszych czasach tańczy mazura? Albo oberka.

— My tańczymy — odpowiedziała zimno.

— Ale to nie wystarczy, Ewuniu. Proszę, zaufaj mi.

Gdy wstawała od biurka, jej zielone oczy błyszczały gniewem. Rzadko bywała wściekła, ale dziś Paweł wiedział, że lepiej będzie, gdy Ewa to „przetrawi” i przemyśli na spokojnie. Kochała ten zespół i oddała mu swoje skrzydła. Nie poddała się, gdy nadeszły trudności i gdy po śmierci mamy stanęła na rozdrożu — co dalej? Pociągnęła to, z ogromną pomocą Pawła, i była dumna z tego, co wspólnie osiągnęli. A dziś ten mężczyzna, któremu całkowicie zaufała, mówi jej, że to za mało. Że powinni zrobić o wiele więcej i jakieś anonimowe nazwisko przypisane do nieznanej twarzy ma sprawić, że wystrzelą z prędkością rakiety i podbiją kulturalny rynek.

Wyszła z gabinetu, głośniej niż zwykle zamykając za sobą drzwi.

* * *

— Andrzej Pałka! — wzburzony głos Ewy wzniósł się razem z porwanymi przez wiatr pomarańczowo żółtymi liśćmi i razem z nimi odtańczył radosny taniec złotej jesieni, choć Ewie daleko było do tej radości. — Jeśli jego metody uzdrawiania ekonomicznego wyglądają tak, jak jego nazwisko, jestem pełna obaw co do tego, jak będzie wyglądał nasz zespół, gdy zacznie się w nim szarogęsić.

— Zbyt dużo w tobie uprzedzenia i negatywnych emocji. Wycisz to, Ewuniu. — Ciepła dłoń starszej kobiety dotknęła zimnej dłoni dziewczyny. Spacerowały po spokojnym i uśpionym o tej porze dnia osiedlu, na którym mieszkała babcia Ewy. Ewa lubiła tu przychodzić. Syciła oczy kipiącą zielenią, którą osiedle Mickiewiczowskie mogło się poszczycić, i zaglądała w identyczne okna maleńkich mieszkanek, zajmowanych głównie przez starszych ludzi lub wynajmowanych przez studentów. Potężne drzewa o grubych pniach i konarach wyciągających się w stronę tych samotnych okien codziennie na nowo opowiadały swoje historie, a jesienią ścieliły alejki dywanem kolorowych liści. Tutaj dorastała i wśród tych liści szukała błyszczących brązowymi oczkami kasztanów, z których z mozołem wytwarzała kasztanowo-żołędziowe ludziki.

— Łatwo ci mówić, bo patrzysz na to z dystansem. A ja jestem w samym środku.

— Tym bardziej powinnaś to wyciszyć i pozbyć się uprzedzenia. Pamiętaj, że będziesz z tym Pałką pracowała, czy chcesz tego, czy nie. Jak się do niego nastawisz w ten sposób, trudno ci będzie ocenić jego pracę obiektywnie.

Ewa nic nie odpowiedziała, ale wiedziała, że babcia ma rację. Zawsze miała. Gotowe recepty na życie leżały, równiutko poukładane, w kuchennej szafce, do której Ewa od czasu do czasu zaglądała. Tak naprawdę to nie mama, ale babcia była przewodnikiem Ewy przez życie. To ona uczyła ją walki o swoje i wyrażania swojego zdania nawet wtedy, gdy niekoniecznie chciano jej słuchać. To ona dała Ewie beztroskie dzieciństwo, którego nie doświadczyłaby przy rozchwianej emocjonalnie matce. To z babcią piekła szarlotki, serniki i świąteczne pierniczki; i przy babci uczyła się być kobietą. Babcia była opoką w życiu Ewy i stałym punktem odniesienia na wzburzonym oceanie jej życia.

— Już niedługo listopad — rzucone z westchnieniem słowa spadły wraz z kolczastym kasztanem pod nogi dziewczyny. Schyliła się i podniosła to pozdrowienie jesieni, a potem wyłuskała brązowe cudo i położyła na otwartej dłoni. — Kupimy, jak zwykle, złote chryzantemy — powiedziała, wpatrzona w lśniącą skorupkę dziecięcej fascynacji, której do dziś nie mogła się pozbyć. Od zawsze zachwycały ją kasztany i tajemnica, jak z delikatnego, białego kwiatu może narodzić się taki owoc. Doskonały, nieprzemijający i tak królewski, że ludzie przy nim przykucali i podnosili z dziecięcą radością, aby potem schować ukradkiem do kieszeni.

— Magda pewnie nie przyjedzie na Święto Zmarłych…

Zamknęła kasztan w dłoni i wsunęła rękę pod ramię starszej kobiety.

— Nie opłaca im się taka podróż. Jest zbyt kosztowna. Ale na pewno przylecą do Polski na święta i wtedy będziesz mogła się nacieszyć swoimi prawnukami. — Ewa delikatnie poklepała babcię po ramieniu.

— One prawie wcale mnie nie znają. Magda tak rzadko z nimi przyjeżdża.

— No co też opowiadasz! Przecież chłopcy cię uwielbiają.

Starsza pani westchnęła i pokiwała smutno głową.

— A wiesz, Ewuniu, że ja w twoim wieku byłam już babcią?

— No wiesz, wieku to mogłabyś mi nie wytykać. — Ewa obruszyła się.

— Ale ja ci wcale nie wytykam. Zresztą, co to za wiek, czterdzieści dwa lata.

— W lutym będę miała czterdzieści trzy… — Ewa zapatrzyła się na czerwieniący się w październikowym słońcu klon. Uśmiechał się do niej wesoło, choć jej wcale do śmiechu nie było. Poczuła, jak spracowana ręka babci zaciska się na jej zwiniętej w pięść dłoni. Żadna z nich nie musiała nic mówić. Milczenie miało w sobie wiele słów. Zbyt wiele.

— Dzień dobry, pani Haniu. Widzę, że wnuczka namówiła panią na jesienny spacer.

Ciepłe, brązowe oczy sąsiadki z drugiego piętra przesłały wraz ze skinieniem głowy pozdrowienie. Ewa uśmiechnęła się do tej kobiety, która czasami umilała babci samotność, gdy ona pracowała z zespołem nad nową choreografią czy wyjeżdżała służbowo.

— A namówiła, pani Janinko, namówiła, a ja wcale się nie opierałam. Trzeba wykorzystać te ostatnie promienie słonka, póki jeszcze nas rozpieszczają. Potem to już tylko chlapa, szaruga i areszt domowy.

Pani Janina uśmiechnęła się i pokiwała głową, przytakując:

— Ma pani świętą rację, pani Haniu. A ja właśnie z targu wracam. Tak mi się zachciało tych kolorów jesieni na talerzu, że całą siatę nakupiłam, a teraz wracam tak powolutku, bo to ciężkie, a siły już nie te co jeszcze kilka lat temu.

Ewa przymknęła oczy i wystawiła twarz do jednych z ostatnich tego roku, tak ciepłych, promieni słonecznych. Potrzebowała tego ciepła, bo w środku było jej zimno. Kolejny rok jej życia mijał bezowocnie, a ona nic nie mogła na to poradzić. Pomimo palącej tęsknoty za bliskością drugiego człowieka wciąż była sama. Straciła z oczu szarość, która kiedyś była jej obietnicą, i nie potrafiła zastąpić jej żadnym innym odcieniem. Pustka jej życia wydrążała z niej, kawałek po kawałeczku, optymizm i wiarę, że jeszcze tyle dobrego przed nią, że przecież w końcu musi się coś wydarzyć. Bo nie można żyć jedynie z samotnością. Nikomu nie jest z nią do twarzy.

— Chodź, Ewuniu, dojdziemy jeszcze do tamtego klombu i zawracamy. — Poczuła, jak ramię babci zaczyna ciążyć, a ona sama powoli opada z sił. Wiek miał już swoje prawa i każdego dnia upominał się o swoje. Zabierał po garści energii, zdrowia i dobrego samopoczucia. Robił to stopniowo, nie był zachłanny, ale wierny i nie odpuszczał. Pochylał człowieka z pokorą coraz niżej, zdzierał maski, które nakładała na siebie młodość; ogołacał z marzeń, pragnień i planów. Celem każdego dnia stawała się samodzielna walka z samym sobą i ograniczeniami własnego ciała. Będąc blisko babci, Ewa obserwowała ten nieunikniony proces i z niechęcią uczyła się pokory wobec życia i przemijania.

— Odgrzejesz sobie sama obiad?

Przejrzyste oczy spojrzały na Ewę z miłością, jakiej zabrakło w oczach jej własnej matki.

— Oczywiście, że tak. Przecież ja wiem, że ty masz swoje życie i swoją pracę. I tak zajmuję zbyt dużo twojego czasu. Własne dzieci pani Janinki nie opiekują się nią tak, jak ty mną.

— Babciu!

— No co „babciu”. Nawet na randkę nie masz kiedy się umówić, bo albo ja cię potrzebuję, albo kot.

Ewa uśmiechnęła się.

— Tosia doskonale sobie radzi beze mnie.

— No, ja znacznie gorzej — odpowiedziała babcia, przystając, aby złapać oddech. Do klatki zostało już tylko kilka kroków, ale Ewa wiedziała, że każdy z nich był wysiłkiem dla tej doświadczonej życiem kobiety.

— A ten Pałka to przystojny?

Ewa parsknęła śmiechem.

— Za wszelką cenę chcesz zatańczyć na moim weselu, tak?

Babcia uśmiechnęła się, a drobniutkie zmarszczki rozbiegły się po całej twarzy. Każda z nich mogłaby opowiedzieć swoją historię i przywołać rok, kiedy się pojawiła. Wiele miały do opowiadania, ale Hanna nie miała już siły ich słuchać. Przyzwyczaiła się do nich, ale nie polubiła ich. Były, bo taka była kolej rzeczy; ale nikt nie powiedział, że ma je pokochać. Więc nie pokochała i nie chciała wracać do zdarzeń wyrytych w każdej z nich na jej — nie jej — twarzy.

— Może zatańczyć nie, ale zobaczyć cię w ślubnej sukni to bym chciała.

— Powiem ci, czy przystojny i czy żonaty, jak się z nim spotkam. Na razie wiem tylko, ile zarabia.

— A to już podstawa udanego małżeństwa.

— Babciu!

— No chodź, idziemy. Jeszcze się muszę wdrapać na to moje prywatne Kilimandżaro na pierwszym piętrze.

Ruszyły powoli, odprowadzane spojrzeniem złotej jesieni, która przechodziła przez osiedlowe, lubelskie uliczki, ciągnąc za sobą płaszcz, utkany z czerwono-żółtych liści.

* * *

— No i co o tym myślisz? — Ewa wpatrywała się w przyjaciółkę, próbując z jej skupionego na kartce papieru wzroku coś wyczytać.

Dorota zmarszczyła czoło, a potem, znajomym Ewie gestem, potarła kciukiem miejsce między brwiami.

— Umowa wydaje się w porządku.

— Wydaje się czy jest? — Ewa, jak zawsze, była drobiazgowa.

— No dobrze, jest w porządku i nie ma się do czego przyczepić. Czegoś się tak na tego Pałkę najeżyła?

— Bo nie podoba mi się jego nazwisko — odburknęła i zamaszyście zamieszała białe latte długą łyżeczką.

— Nie znasz go, a z góry go osądziłaś. Daj człowiekowi szansę, może rzeczywiście ma na was pomysł. — Dorota upiła łyk czarnego espresso.

— Mówisz zupełnie jak babcia.

— Nie, kochana. Mówię jak ekonomista, który patrzy na świat bez sentymentów.

— Bilans zysków i strat i zimne wyrachowanie.

— Dlatego właśnie gospodarka światowa jeszcze nie runęła. Tutaj nie ma miejsca na emocje i uczucia. Trzeźwe spojrzenie i zimne wyrachowanie są niezbędne, aby toczyło się normalne życie.

Ewa wzruszyła ramionami, oblizała łyżeczkę i oparła ją o biały, porcelanowy talerzyk. Poprosiła Dorotę o to spotkanie, bo chciała się przygotować do rozmowy z Andrzejem Pałką. Wiedziała, że szuka dziury w całym, ale chciała mieć pewność, że niczego nie przeoczyli i jednym drobnym kruczkiem w umowie nie nałożą na siebie jarzma, którego potem nie będą mogli się pozbyć. Dorota była radcą prawnym i wszelkie umowy handlowe i pracownicze nie miały przed nią tajemnic. Czytała je z taką łatwością, z jaką Ewa wymyślała układy choreograficzne.

— Ty też uważasz, że z naszym zespołem jest aż tak źle?

Piwne oczy Doroty złagodniały. Potrząsnęła głową.

— Nie jest źle, ale może być znacznie lepiej. Spójrz na to z optymizmem i daj temu człowiekowi szansę.

Ewa podniosła obie ręce do góry.

— Okej. Poddaję się. Z prawnikiem nie wygrasz i go nie przegadasz. Postaram się zaakceptować fakt, że naprawdę potrzebujemy nowego dyrektora zarządzającego i nie będę dla niego niemiła. Przynajmniej na początku.

— Nie uprzedzaj się, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi. Pamiętaj, że będziesz z nim pracowała; a biorąc pod uwagę fakt, że praca to trzy czwarte twojego życia, nie utrudniaj sobie tego i nie zatruwaj się jadem uprzedzenia i nienawiści.

— No, czuję się zupełnie jak na wykładzie, pani doktor. A ta jedna czwarta mojego życia to co? — spytała Ewa, mrużąc oczy i z ciekawością wpatrując się w przyjaciółkę.

— No jak to co? Tosia!

Nie umiała się nudzić przy Dorocie. Przyjaciółka, pomimo swojego przewidywalnego charakteru, była nieprzewidywalna i Ewa nigdy nie wiedziała, co w danym momencie powie lub zrobi Dorota. Poznały się w wieku dojrzewania; wtedy, kiedy trzynastolatka tak bardzo potrzebuje akceptacji i przyjaciółki. Dorota dołączyła do zespołu, który wtedy jeszcze prowadziła Iza, mama Ewy. Ewa dokładnie pamiętała tamten dzień, kiedy do dużej sali, w której trenowali, pewnym krokiem weszła długa jak tyczka, patykowata dziewczyna, której za długie ręce i nogi nie zawsze chciały się słuchać. To wspomnienie było tak wyraźne, jakby miało miejsce wczoraj. W bladej twarzy Doroty jej duże, piwne oczy błyszczały odwagą i to Ewę tak bardzo w tej dziewczynie zaintrygowało. Dorota niczego się nie bała i nie wstydziła, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Była pewna siebie i zaopiekowała się wylęknioną i bojącą się wszystkiego Ewą. Od dnia, w którym Dorota pojawiła się w zespole, Ewa biegła na każdą próbę z radością, a zdumiona Iza nie mogła rozpoznać swojej córki. Dotąd niechętna, teraz gotowa na każdy układ, a nawet na wyzwanie, jaką była pierwsza para czy zatańczenie w solówce. Dorota przypięła Ewie skrzydła, na których trzynastoletnia dziewczyna pofrunęła w piękną młodość, którą się zachłysnęła.

Dziś, po blisko trzydziestu latach znajomości, Ewa nie miała nikogo, oprócz babci, tak bliskiego jak Dorota.

— Czyli że nie mam wyboru. Muszę pokochać Andrzeja Pałkę, czy mi się to podoba, czy nie — westchnęła Ewa melodramatycznie.

— Przynajmniej zawodowo — przytaknęła Dorota, dopijając swoją kawę. — Zadzwoń do mnie po spotkaniu. Chcę wiedzieć wszystko, i to ze szczegółami!

Ewa pokiwała z politowaniem głową.

— Czy pieprzyki na przedramieniu też mam mu policzyć?

— Jeżeli ci na to pozwoli. — Dorota oblizała się, wstała od stolika i cmoknęła Ewę w policzek. — Lecę na uczelnię, mam jeszcze dzisiaj zajęcia. Nie bój się zmian, Ewik. One nie zawsze muszą być na gorsze.

Ewa patrzyła, jak przyjaciółka oddala się szybkim krokiem. Mimo że Dorota nie miała czasu dbać o siebie, podobała się mężczyznom. Ewa widziała podążające za Dorotą spojrzenia i niejednokrotnie zastanawiała się nad fenomenem jej kobiecości. Nie wiedziała, czy to zuchwała pewność siebie przyjaciółki, czy rozkołysane biodra, które Dorota polubiła i zaakceptowała bardziej niż swoją dawną patykowatość; dość, że mężczyźni wciąż zwracali na nią uwagę, pomimo złotej obrączki, z którą się nigdy nie rozstawała.

Były tak różne i tak do siebie niepodobne, a jednak rozumiały się i uzupełniały wzajemnie. I zawsze były blisko siebie.

Ewa skończyła swoją latte, odsunęła od siebie wysoką szklankę i sięgnęła po torebkę. Lubiła małe torebki. Czuła się z nimi bezpieczniej niż z przepastnymi torbami, które zwykle miały zbyt krótki pasek, by przewiesić go przez ramię lub w ogóle powiesić na ramieniu. Nie była wymagająca i nie potrzebowała wielu rzeczy, dlatego doskonale mieściła się w małych kwadratach lub prostokątach brązowej skóry. Teraz wyciągnęła z tego swojego zminimalizowanego królestwa różowy błyszczyk i dokładnie pamiętając, w którym miejscu ma usta, pociągnęła je perłową poświatą. Czas na przyjemności minął. Nadeszła pora powrotu do popołudniowych obowiązków. Praca, praca, praca. Całe życie Ewy to praca, babcia i kot.

* * *

Akurat dziś musiała się spóźnić! W biegu na przystanek wyrzucała sobie, że jest idiotką, bo chce zrobić sztuczne wrażenie na człowieku, o którym nie miała bladego pojęcia. Dobrze wiedząc, że nie ma wprawy w nakładaniu makijażu, właśnie dzisiaj postanowiła wyglądać jak kobieta, która robi to codziennie. Efekt nie był najlepszy, ale Ewa nie miała już czasu, aby wprowadzić poprawki, i musiała zadowolić się tym, co ma na twarzy, wierząc tylko, że wygląda dość naturalnie, a nie jak stróżowa na odpuście. Ulubionych dżinsów też nie mogła dziś na siebie włożyć, sięgnęła więc po specjalnie na takie okazje kupiony szary kostium, do którego jednak musiała uprasować białą bluzkę. Oczywiście wczoraj wieczorem o tym nie pomyślała, bo rozszlochała się jak głupia, oglądając po raz kolejny, nie wiadomo już który, List w butelce. Za każdym razem, choć znała zakończenie, wierzyła, że Teresie i Garretowi uda się stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Przecież potrzebowali siebie nawzajem, bo każde z nich tak potwornie przesiąkło samotnością, że te dwa serca potrzebowały kogoś, aby zacząć bić i z radością witać każdy nowy dzień. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie — dlaczego? Dlaczego wtedy, gdy już się odnaleźli i oboje dojrzeli do decyzji, aby być razem i wypełnić sobą samotność drugiego człowieka, życie tak nagle się urwało, zostawiając pustkę? Dlaczego w życiu było tak, że jedni dostawali wszystko, a drudzy musieli zadowolić się resztkami, które odkroiło dla nich życie? Z takimi pytaniami Ewa zasypiała, mając przed oczami rozkołysany ocean, a rano zachowywała się tak, jakby postradała zmysły. Nawet Tosia patrzyła dziś na Ewę z dziwnym zainteresowaniem, nie rozpoznając w tym obłędzie swojej pani, która dotąd nie zachowywała się tak nieobliczalnie.

Dobiegła na przystanek w chwili, kiedy drzwi autobusu zamknęły się szyderczo tuż przed jej twarzą, ale kierowca spojrzał w lusterko i był tak miły, że widząc kupkę nieszczęścia, uprzejmie otworzył drzwi, i wpuścił Ewę i chłód jesieni do środka.

Denerwowała się. Chciała dobrze wypaść i chciała, aby Andrzej Pałka wiedział, że Ewa ma w zespole dużo do powiedzenia. Nie miała zamiaru dać mu się zepchnąć w kąt tylko dlatego, że była kobietą.

Patrzyła w zamyśleniu na ulice swojego miasta, które jak ona budziło się do nowego dnia, i nie mogła pozbyć się irytacji do samej siebie, że tak jej zależy na zdaniu zupełnie obcego człowieka.

Dwadzieścia minut spóźnienia. To więcej niż akademicki kwadrans, ale mniej niż irytujące pół godziny, w ciągu którego nieustannie zerkamy na wyświetlacz komórki, czekając na jakąś wiadomość.

Drżącą ręką dotknęła klamki, po czym nacisnęła ją już znacznie odważniej i pewnie weszła do oswojonego gabinetu Pawła.

— Bardzo przepraszam za spóźnienie. Korki — rzuciła lakonicznie w przestrzeń i wyciągnęła rękę w stronę mężczyzny, który właśnie wraz z Pawłem wstał od biurka, przy którym siedział nad rozłożonymi dokumentami. Obok nich stała dopita do połowy filiżanka czarnej kawy. — Ewa Ignatowska.

— Andrzej Pałka. — Mocny uścisk zmiażdżył drobną dłoń Ewy siłą stanowczości. — Ja jestem gotów wybaczyć pani dyrektor każde spóźnienie, ale mam tylko nadzieję, że swoim grupom nie każe pani na siebie tyle czekać.

— Może pan w to nie uwierzy, ale punktualność jest naprawdę moją mocną stroną. Pracuję z ludźmi, a ludziom należy się szacunek. Zwłaszcza dzieciom, które są niecierpliwe i nie lubią czekać.

— No to krótki small talk mamy już za sobą. Możemy przejść do konkretów, jak rozumiem. — Mężczyzna obrzucił Ewę uważnym spojrzeniem, znacznie dłużej, niż powinien, zatrzymując się na jej dekolcie, przyozdobionym srebrnym łańcuszkiem, a potem usiadł i przeniósł wzrok na rozłożone przed nim papiery.

— Ewa, zrobić ci kawy? — Dostrzegła, że Paweł wydawał się nieco zagubiony w nowej sytuacji. Potrząsnęła przecząco głową. Paweł robił fatalną kawę.

— Dziękuję, napiję się później. Co mnie ominęło? — Usiadła w swoim ulubionym fotelu, naprzeciw okna i na tyle daleko od Andrzeja Pałki, że mogła go dyskretnie obserwować.

— W zasadzie to niewiele. Pan prezes właśnie objaśniał mi zasady działania zespołu i to, czym się zajmują poszczególne grupy. Przedpołudniowe zajęcia z rytmiki to naprawdę świetny pomysł, pani dyrektor, ale musimy wyjść z tym dalej. — Miał miły głos. Był szorstki, ale zdecydowany i na pierwszy rzut oka było widać, że lubił działanie.

— To znaczy?

— To znaczy, że musimy złożyć naszą ofertę w przedszkolach, zwłaszcza tych prywatnych, którym zależy na dobrym rozwoju dziecka i w których rodzice płacą ogromne pieniądze za to, co w gruncie rzeczy mogliby mieć równie dobrze w przedszkolu publicznym.

— Do przedszkola publicznego nie tak łatwo się dostać, panie… — zamilkła na moment skonsternowana, jak ma dokończyć to zdanie. „Panie Pałka” nie chciało jej przejść przez gardło — dyrektorze — wybrnęła z ulgą.

— Po prostu Andrzej. Mamy razem współpracować przy realizacji wspólnego celu, więc porzućmy te sztuczne konwenanse.

Denerwował ją. Był tak pewny siebie, jakby to nie on, ale oni do niego dołączyli. Nie wiedziała, ile dokładnie ma lat, nie zwróciła na to uwagi, poruszona kwotą, jakiej zażądał, ale wyglądał na 45-46 lat. Włosy w kolorze jasnego brązu miał krótko ostrzyżone, twarz gładko ogoloną. W kącikach zielonych oczu rozchodziły się cieniutkie niteczki zmarszczek, które świadczyły, że pan Pałka lubił się uśmiechać. Głębokie bruzdy przy ustach i pionowa zmarszczka przy brwiach zdradzały, że z życiem się już trochę pozmagał i poznał jego smak. Nie był wysoki, niewiele wyższy od Ewy, ale sylwetkę miał zadbaną i wysportowaną. Silne ramiona wskazywały na długie godziny spędzane na siłowni, a marynarka, którą miał na sobie, na zamiłowanie do drogich sklepów i znanych marek. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mógłby się jej spodobać, gdyby spotkała go w innych okolicznościach. Być może tak. Albo i nie, gdyby zobaczyła wiele damskich spojrzeń, maszerujących za nim. Od takich mężczyzn, którzy podobali się kobietom, uciekała jak najdalej. Z tymi, którzy się nie podobali, nie chciała się wiązać. Czasami sama nie wiedziała, czego tak naprawdę chce.

Chciała szarości, takiej, jaką widziała w swoim śnie. Ale to akurat było nie do osiągnięcia. Szarość już dawno była poza jej zasięgiem.

— Proszę pozwolić, że najpierw zajmę się grupami młodzieżowymi. Z nimi mamy największe pole do popisu i najwięcej do zrobienia.

— Masz, Andrzeju, wolną rękę. — Paweł coraz lepiej się czuł w towarzystwie tego managera z krwi i kości. Właśnie takiego człowieka było im potrzeba, aby pewnie stanąć na nogi i nie zamartwiać się o przyszłość zespołu.

Ewa odetchnęła z ulgą. Tak długo, jak długo Andrzej Pałka będzie trzymał się z daleka od jej grup, jest szansa na to, że ich współpraca będzie zgodna i, być może, owocna.

* * *

Był już wieczór, gdy samotnie wracała do domu osiedlem, które dopiero teraz zaczynało żyć. Wyziębione mieszkania ocieplały się oddechami domowników, w oknach zapalały się jaskrawe światła, kuchenki bulgotały, a podłogi skrzypiały i mlaskały pod stopami przebiegających po nich ludzi, którzy nawet we własnych domach nie umieli przestać się spieszyć. Nowe bloki pachniały jeszcze farbą i świeżością, niektóre mieszkania wciąż czekały na kogoś, kto je kupi i wprowadzi się z całą stertą rzeczy niezbędnych do codziennego funkcjonowania, a mieszkańcy osiedla czekali na drogę, taką z prawdziwego zdarzenia. Taką, po której będzie można przejść suchą nogą, a nie grzęznąć w błocie z obawą, że ta lepka breja wchłonie but. Mogła kupić mieszkanie znacznie bliżej centrum i babci, ale po śmierci mamy chciała jakiejś odmiany. Uwierzyła, że w zupełnie nowym miejscu ona też będzie nowa. Inna. Podświadomie miała nadzieję, że wyjdzie z bezpiecznej i oswojonej skorupy utartych schematów i przyzwyczajeń, jaką się otoczyła, i że zacznie żyć z nowym rachunkiem, na którym zysków będzie w końcu znacznie więcej niż strat. Zachwycił ją balkon, który był tak duży, jak pół jej pokoju, i zapragnęła tu zamieszkać pomimo oddalenia i pola, na które wychodziły jej okna. Była świadoma tego, że na tych polach kiedyś staną bloki, ale pomimo tej wiedzy zapragnęła właśnie tego, pachnącego nowością, mieszkania, z dużym balkonem, na którym w lecie jadła śniadanie i popijała popołudniową kawę. I chociaż naprzeciw jej okiem wkrótce wyrósł kolejny blok, z wysokości swojego trzeciego piętra nie była widoczna dla wścibskich oczu, za to sama mogła obserwować toczące się wokół niej życie. Wśród sąsiadów miała głównie młodych ludzi, zajętych swoją pracą od rana do wieczora. W weekendy osiedle wrzało muzyką, śmiechem i gwarem młodych głosów. W dzień taki jak dziś witało Ewę oddaloną pustką i spokojem, którego potrzebowała po pełnym emocji dniu.

Nie mogła się zupełnie skupić na zajęciach. Wciąż coś myliła i ratowała się improwizacją. Na szczęście dla dzieci spotkania z Ewą były zabawą i wszystko, co z nimi robiła, przyjmowały jako kolejną fajną rzecz, którą wymyślała dla nich ta miła pani. Pani, z często smutnym i nieobecnym spojrzeniem. Pani, w której życiu kilka puzzli się zagubiło i nie można było już ułożyć w całość układanki, która pozostała niedokończona.

* * *

Na stole stały dwie porcelanowe filiżanki, przy nich łyżeczki jeszcze ze ślubnego kompletu. Janina wyciągała je kiedyś tylko na specjalne okazje, aby jak najdłużej zachować te dobre wspomnienia i smakować je jak puszysty sernik, który zjada się powoli, delektując się każdym kęsem. Z wiekiem nauczyła się pić z najlepszych filiżanek i używać srebrnych łyżeczek każdego dnia, nawet tego najbardziej powszedniego. To pomagało jej choć przez chwilę poczuć się wyjątkową. Była taka w oczach Tomasza. Bez względu na to, co miała na sobie czy przeżywała właśnie swój dobry czy też gorszy dzień, w makijażu i bez, dla niego zawsze była wyjątkowa. Dlatego po jego odejściu postanowiła, że dla siebie też będzie wyjątkowa i że każdy jej dzień będzie takim małym świętem. Dla niej samej.

Nie zawsze to wychodziło. Bywały dni, że nie chciało jej się nawet wstać z łóżka. Poddawała się temu uczuciu wszechogarniającej niemocy. Jedyne, na co miała wtedy siłę, to odwrócić jego zdjęcie i nie patrzeć w te oczy, w których był wyrzut. I wściekłość. Bo Tomasz był wściekły, kiedy ona była taka emocjonalnie rozmemłana i bezwolnie pozwalała, aby wciągała ją czarna dziura depresji i przygnębienia. Tak, w takie dni Tomasz nadal był wściekły, mimo że minęło już jedenaście lat, odkąd go zabrakło. Odszedł, nie pytając jej wcale o zdanie. Nie była na to gotowa. Nie miała przygotowanego scenariusza na życie bez niego. Bolało wszystko, nawet powietrze, którym oddychała. Bez niego była jak żaglówka na wzburzonym morzu, z wyłamanym masztem i poszarpanym żaglem.

Przeżyli ze sobą czterdzieści trzy lata. W zasadzie to nie pamiętała, jak to było przed nim. Jaka wtedy była? Co lubiła? Z czego się śmiała? On stworzył ją na nowo. Przy nim poznawała życie i uczyła się go każdego dnia. Byli jednością — jednym ciałem, jednym umysłem, jednym sercem, które pękło na pół, gdy jego przestało bić. Przyzwyczajała się do swojej samotności długo i wolno. Buntowała się, wygrażała Panu Bogu, aż w końcu ucichła. Nie miała już siły z nią walczyć. Samotność po prostu była. Któregoś dnia weszła bez zaproszenia do jej mieszkania i już w nim została. Nie pytała, czy może, czy ona chce, czy potrzebuje jej obecności. Po prostu zamieszkała z Janiną, rozepchała się po kątach i doszła do wniosku, że tu zostanie. Janina nie potrafiła z nią dyskutować, ale zaczęła ją ignorować. Wciąż czekała. Najpierw na niego, choć wiedziała, że już nie przyjdzie. Potem na dzieci i wnuki. Na sąsiadkę. Na listonosza. Na wiosnę. Na lato. Na święta, bo wtedy przychodziły dzieci. Czekała na dzwonek do drzwi. To nic, że ktoś się pomylił i nacisnął dzwonek u jej drzwi, chcąc zapalić światło. Ale każdy dźwięk dzwonka sprawiał, że się uśmiechała, a samotność kuliła się wtedy w swoim kącie, wyglądając z zaciekawieniem i zazdrością. A ona patrzyła w ciemność pustej klatki schodowej i widziała w niej jego. I rozjaśniała się w tym oczekiwaniu. I trwała tak, dopóki zimna dłoń samotności na ramieniu nie uświadomiła jej, że to tylko pusty dzwonek. Przez przypadek. Nie do niej. Bo ona nie miała już na kogo czekać. Dzieci? Przecież są wiecznie zajęte sobą. Praca. Dom. Przedszkole. Szkoła. Angielski. Hiszpański. Narty. Basen. „Mamo, bardzo byśmy chcieli, ale sama rozumiesz, brak czasu. Wpadniemy w przyszłym tygodniu”. Albo jeszcze w przyszłym… Czasami zadzwonią spytać, jak się czuje. A ona odpowie: Dobrze. Bo nie chce ich zadręczać swoim niedomaganiem. Westchnie sobie cichutko, zrzuci ciężką dłoń samotności i zaparzy zieloną herbatę i ukroi kawałek sernika, który przyniosła pani Hania, z dumnymi słowami: „To Ewunia upiekła”. Drugą filiżankę postawi naprzeciwko siebie. Do niej również naleje herbaty. Czarnej, bo taką Tomasz lubił najbardziej. Nieważne, że wystygnie i będzie musiała ją wylać. Ważne, że choć przez krótką chwilę oszuka samotność i uśmiechnie się do Tomasza, który razem z nią usiądzie przy tym odświętnie nakrytym stole.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: