Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sekret pana Czuryły: Historya jeszcze jednego rezydenta, wedle podań współczesnych opowiedziana przez J. I. Kraszewskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekret pana Czuryły: Historya jeszcze jednego rezydenta, wedle podań współczesnych opowiedziana przez J. I. Kraszewskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 354 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hi­sto­rya jesz­cze jed­ne­go re­zy­den­ta we­dle po­dań współ­cze­snych opo­wie­dzia­na przez

I. J. Kra­szew­skie­go.

War­sza­wa

Na­kła­dem Mi­cha­ła Glücks­ber­ga księ­ga­rza, uli­ca Nowy-Świat Nr. 55.

1877.

Дозволено Цензурою. Варшава, 26 Декабря 1876 года.

War­sza­wa Druk. S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska Nr 20.

Wszyst­kim po­wszech­nie wia­do­mo, że ród Czu­ry­łów na Rusi pra­sta­ry jest, za­tem i roz­ro­dzo­ny wiel­ce. Już w daw­nych ba­śniach u pro­ste­go ludu ja­kiś Czu­ry­ło do­ka­zu­je. – A byli u nas Czu­ry­ło­wie bar­dzo moż­ni na Po­do­lu, bo i w Ki­jow­skiem, ale ja­koś po­scho­dzi­li mar­nie, że nie­wie­dzieć gdzie się to po­dzia­ło. He­bent sua fata gen­tes. Otóż do­sta­ło mi się za mo­ich mło­dych lat – sta­re to dzie­je – nie­wiem czy nie ostat­nie­go z tego rodu znać, co się był za­błą­kał do nas na Li­twę.

Było to w Ku­rze­lisz­kach u za­cnych mo­ich fa­mi­lian­tów, Pod­ko­mor­stwa Min­gaj­łów, w Sło­nim­skiem. Żył jesz­cze na­ów­czas Pod­ko­mo­rzy sta­ry, pan Ka­zi­mierz, któ­re­go ro­dzi­ła Pu­cia­tów­na; ale iuż nie­do­łę­ga, bie­da­czek, bro­dę był za­pu­ścił, a gdy ze swo­jej izby do nas się wy­su­wał, to go pod dwie ręce pro­wa­dzić było trze­ba. Żona je­go­mo­ści, z knia­ziow­skie­go Pu­cia­tów domu, Do­mi­cel­la, ja­koś pod te cza­sy wła­śnie wkrót­ce zmar­ła. Go­spo­da­rzył zaś w Ku­rze­lisz­kach je­dy­ny syn Pod­ko­mo­rze­go, któ­re­go też tym ty­tu­łem ho­no­ro­wa­no, pan Szcze­pan Min­gaj­ło, sta­tecz­ny i za­cny człek, już ta­koż nie mło­dy, bo miał lat pod pięć­dzie­siąt. Ten wziął był pri­mo voto Ju­re­wi­czów­nę, zmar­łą bez­po­tom­nie, po krót­kiem po­ży­ciu, a po­tem się oże­nił z Za­bęc­ką. Syn już ich chło­pak był pod wą­sem, a dla pan­ny Iza­bel­li za mę­żem się oglą­da­no.

W ich to domu ba­wił pan Se­ba­sty­an Czu­ry­ło, o któ­rym mowa. Jam pod­ów­czas w są­siedz­twie z Sa­pie­żyń­skich dóbr fol­wark trzy­mał, – ka­wa­ler i my­śli­wy, wię­cej, mogę po­wie­dzieć, w Ku­rze­lisz­kach niż koło go­spo­dar­stwa prze­sia­dy­wa­łem.

Wi­dy­wa­łem więc nie­mal co­dzien­nie Czu­ry­łę, któ­ry od nie­pa­mięt­nych cza­sów re­zy­do­wał u Pod­ko­mor­stwa. Mó­wio­no, że jesz­cze za cza­sów sta­re­go pana Ka­zi­mie­rza przy­był raz kon­no z tłó­mocz­kiem za sio­dłem przy­tro­czo­nym do Ku­rze­li­szek, – po dro­dze, wpra­sza­jąc się na noc­leg, jak to było na­ów­czas we zwy­cza­ju, bo szlach­cic rzad­ko w karcz­mie się lo­ko­wał, gdy dwór był bliz­ko.

Sta­ry Pod­ko­mo­rzy, czło­wiek był wiel­ce go­ścin­ny, ma­ło­co z domu się ru­szał, bo już wów­czas na nogi za­pa­dał i tu­sza mu nie­po­mier­na za­wa­dza­ła, – rad więc był każ­de­mu, o do dwo­ru zaj­rzał, bo ga­wę­dzić lu­bił, a pod czas i w ma­ry­asza za­grać, choć na zdro­waś­ki, za du­sze zmar­łe. Czu­ry­ło był i póź­niej jesz­cze, gdym ja go wi­dy­wał, człek pięk­ny, krzep­ki, wzro­stu słusz­ne­go, zręcz­ny, trzy­mał się pro­sto, gło­wa do góry. Twarz miał pu­co­ło­wa­tą, krą­głą, ru­mia­ną, wąs twar­dy po­strzy­żo­ny, czo­ło od­kry­te, oczy małe ale by­stre. Pięk­ny nie był: ale mu ro­zum­nie z oczów pa­trza­ło. Kto wie­le na­ów­czas lu­dzi wi­dy­wał z wo­je­wództw róż­nych, ten nie uwie­rzy, że w Czu­ry­le wnet było moż­na po­znać Ru­si­na. Już to nasz Li­twin in­a­czej cale wy­glą­da, a Ma­zur też ma coś swe­go, że już nie mó­wię o Piń­czu­ku.

Więc gdy przy­był do Ku­rze­li­szek pod wie­czór, a za­mel­do­wał się sta­re­mu Pod­ko­mo­rze­mu jako Czu­ry­ło, – ten, co na­pa­mięć znał wszyst­kie rody i koli – ga­cye, po­czął mu róż­nych Czu­ry­łów przy­po­mi­nać i do­py­ta­li się ja­kiejś dzie­sią­tej bo­daj wody po ki­sie­lu, że mię­dzy Min­gaj­ła­mi a Czu­ry­ła­mi, mia­ła być sta­ro­daw­na ko­li­ga­cya. Unas, za mej pa­mię­ci – moż­na po­wie­dzieć, nie zna­la­złeś dwóch ro­dzin w Ko­ro­nie, któ­rych­by ja­kaś nit­ka nie łą­czy­ła. Więc tem kor­dy­al­niej Pod­ko­mo­rzy przy­jął szlach­ci­ca, ko­nia ka­zał do­brze na­paść, nie po­śla­da­mi ale czy­stym owsem; dali mu stan­cyę we dwo­rze na gór­ce, bo to lato było. Cały wie­czór ga­wę­da szła, jak­by nie­prządł na ko­ło­wrot­ku. Czu­ry­ło był oby­wa­tel świa­ta, znał wszyst­kich, by­wał wszę­dzie, – od sło­wa rzecz chwy­tał: miło z nim było po­baj­du­rzyć. Chciał Pod­ko­mo­rzy się tego wie­czo­ra do­wie­dzieć od nie­go do­kąd i za­czem je­chał, ale z tego mu się wy­wi­nął.

– At – rzekł – człek się tam włó­czy po świe­cie, z kąta w kąt. Każ­da Te­re­sa – ma swe in­te­re­sa.

Na­ci­skał go Min­gaj­ło, ale nic nie wy­ci­snął – dał też po­kój.

Chciał go po­że­gnać dla dal­szej dro­gi Czu­ry­ło, bo miał chłod­kiem je­chać rano, ale Pod­ko­mo­rzy ani mó­wić mu o tem nie dał.

– Ani myśl rzekł mu – ju­tro, zo­ba­cze­my. Kto wie czy do rana plu­chy nie bę­dzie­my mie­li, bo się chmu­ry ścią­ga­ją. Co masz w karcz­mie gdzie u żyda stać, albo na desz­czu mok­nąć, le­piej się strzy­mać.

Tak się i sta­ło. Pod­ko­mo­rzy, go­spo­darz do­sko­na­ły, na nie­bie czy­tał jak w książ­ce. W nocy bu­rza przy­szła z grzmo­ta­mi, a deszcz jak wziął lać, nie­przy­ja­cie­la­by z domu nie wy­gnał za wro­ta.

Czu­ry­ło zo­stał. Wy­ja­śni­ło się pod wie­czór dru­gie­go dnia, i za­bie­rał się je­chać, ale go Pod­ko­mo­rzy­na nie­boszcz­ka, któ­ra żyła pod­ów­czas jesz­cze, wi­dząc, że się mąż za­ba­wia z nim do­brze i że gość miły a układ­ny – nie pu­ści­ła.

– Zo­sta­łeś wasz­mość dla mo­je­go męża dzień – rze­kła – toć­by mi się krzyw­da sta­ła, że­bym ja so­bie u nie­go dzion­ka nie wy­pro­si­ła.

Czu­ry­ło tedy zno­wu zo­stał.

Ku­rze­lisz­ki gra­ni­czy­ły z klu­czem, któ­ry do Het­ma­na Ogiń­skie­go na­le­żał, i była od­wiecz­na kwe­stya – dy­fe­ren­cya na gra­ni­cy w sia­no­żę­ciach. Praw­dą a Bo­giem, mo­cza­ry, na któ­rych szu­wa­ry ro­sły, ni­ko­mu nie były przy­dat­ne. Na wio­snę na­wet by­dła tam wy­pę­dzić nie było moż­na, bo za­pa­da­ło a grzę­zło – póź­niej, je­śli co ko­szo­no, to chy­ba na pod­ściół.

A no – rok w rok ku­rze­li­ska gro­ma­da, z ludź­mi het­mań­ski­mi for­mal­ny bój sta­cza­ła, kto sia­no po­ko­si i ko­piec za­bie­rze.

Wy­pa­dek chciał, że tego dru­gie­go dnia, gdy Czu­ry­ło zo­stał dla pani Pod­ko­mo­rzy­nej, po­po­łu­dniu, dali znać do dwo­ru, iż het­mań­scy na dy­fe­ren­cyę wpa­dli.

Pod­ko­mo­rzy pła­zem tego nie pusz­czał, już dla tego, że het­mań­scy la­dzie byli i że to pre­po­ten­cyą pach­nia­ło. Sam na koń siąść nie mógł, a no co żyło pchnął. – Bić a nie­da­wać.

Czu­ry­ło… choć obcy, choć mu tam do tego nic nie było, upro­sił się ra­zem z eko­no­mem na wy­pra­wę, do­siadł swó­je­go ko­nia i po­je­chał. Już tam tego do­brze nie wiem, jak ba­ta­lia po­szła, ale przy Ku­rze­lisz­kach wik­to­rya zo­sta­ła, a Czu­ry­ło z ta­kim ani­mu­szem się brał do het­mań­skich chło­pów, że ich siła na­tłukł, sam tyl­ko raz od jed­ne­go po łbie obe­rwaw­szy ki­jem, ale szpet­nie. Przez de­li­kat­ność tyl­ko po­wia­dam, że ki­jem – bo na­le­ża­ło­by rzec – drą­giem. Tyl­ko taka twar­da na­tu­ra Ru­si­na mo­gła strzy­mać, że się z ko­nia nie zwa­lił – ale gdy do dwo­ru po­wró­cił, pół twa­rzy mu zsi­nia­ło i opu­chło, że jed­ne­go oka cale pra­wie wi­dać nie było.

A no – śmiał się z tego.

Pod­ko­mo­rzy­na, któ­ra się zna­ła na le­kach, na­tych­miast wina z roz­ma­ry­nem ka­za­ła na­grzać i płat­ki mu przy­kła­da­no. Ro­zu­mie się, że pó­ki­by się nie wy­li­zał, o wy­jeź­dzie mowy nie było. Sta­ry go tak po­ko­chał za to ry­cer­skie zna­le­zie­nie się, iż mu te­goż dnia pi­sto­let tu­rec­ki bo­ga­to opraw­ny, któ­ry na ban­do­le­cie na­sza­no – po­da­ro­wał.

Przez tych kil­ka dni, pa­no­wie i lu­dzie, dwór i ofi­cy­ali­ści na­wy­kli do Czu­ry­ły; z wszyst­kie­mi się po­ku­mał, przy­stał do ser­ca wszyst­kim, i – jak się sta­ło, nie wiem, do­syć, że niby to się gdzieś cią­gle wy­bie­ra­jąc, zo­stał u pod­ko­mor­stwa, jak­by na wie­ki wie­ków.

Tyl­ko, że na gór­ce zimą było nie­do­god­nie, dano mu stan­cyj­kę w ofi­cy­nie. Koń też, do któ­re­go on cho­dził co­dzień z wi­zy­tą, na lu­dzi się nie spusz­cza­jąc – miał się jak naj­le­piej.

Nie miał wła­ści­wie Czu­ry­ło obo­wiąz­ku żad­ne­go, oprócz re­gu­lar­ne­go sta­wie­nia się do śnia­da­nia, obia­du i wie­cze­rzy, a gdy Pod­ko­mo­rze­mu fan­ta­zya przy­szła, do ma­ry­asza. Z tego zaś nie­osza­co­wa­nym był, że nig­dy się od ni­cze­go nie wy­ma­wiał, a wszę­dzie się spra­wił do­brze.

Pod­ko­mo­rzy go.. przy­ja­cie­lem" na­zy­wał. Inni, że to i we zwy­cza­ju było i do­god­niej ty­tu­łem ja­kimś zwać, do­ma­ga­li się od nie­go ko­niecz­nie, aby choć pa­tro­ny­micz­ny im dał i po­zwo­lił się na­zy­wać Struk­cza­szy­ce­in. Wiec, by­wa­ło, za­pro­sić kogo po­trze­ba, je­dzie Czu­ry­ło; po­cze­sne sło­wo za­wieść – nie kto inny tyl­ko on. Gdy pil­na ro­bo­ta by­wa­ła w polu, przy tło­kach po­stał u żeń­ców; po­da­tek od­wo­ził, do mia­sta za spra­wun­ka­mi jeź­dził, a nig­dy nie spróż­no­wał.

Pod­ko­mo­rzy o nim ma­wiał: "Nie­osza­co­wa­ny człek, ta­kie­go i za ty­sią­ce nie­do­stać; a na ob­wi­nie­nie pal­ca nic nie chce wziąć, o nie się nig­dy nie przy­mó­wi, byle ko­nio­wi owies był i sia­no.

Miał Czu­ry­ło na­ów­czas sław­ne­go de­re­sza, sze­ro­kie­go, gru­bo­ko­ści­ste­go ko­nia, wa­ło­wa­to wy­glą­da­ją­ce­go, nie go­rą­ce­go to praw­da, ale na dłu­gą metę, choć­by o gło­dzie, byle go na­po­ił – rów­ne­go mu nie zna­no.

Da­wa­no mu za nie­go ba­jecz­ne pie­nią­dze – tyl­ko ra­mio­na­mi ru­szał. Na tym de­re­szu naj­czę­ściej, by­wa­ło, mil pięć bez po­pa­su, raz w dro­dze go na­po­iw­szy, ma­chał kłu­sem, a koń na­wet nie spo­tniał.

Po­lu­biw­szy Czu­ry­łę Pod­ko­mo­rzy tedy rad był o nim wie­dzieć coś wię­cej – zda­ło mu się, że z cza­sem, zwol­na szlach­cic się z tem wy­ga­da. Ale mi­nął rok i dwa – nie pu­ścił pary. Ile razy go kto za­gad­nął, za­my­dlił, on ręką mach­nął, mruk­nął, uśmiech­nął się – i nie po­wie­dział nic. Gdy go ba­da­jąc pod­da­wa­no rnu – a może to, a może tam­to – po­ta­ki­wał wszyst­kie­mu, nie wy­śli­znę­ło mu się nic. Do­syć, że po kil­ku le­ciech po­by­tu w Ku­rze­lisz­kach, tyle o nim wie­dzia­no co pierw­sze­go dnia.

Wszy­scy jed­nak ob­ser­wo­wa­li, że ja­kieś ta­jem­ni­ce miał, że z se­kre­tem się ja­kimś krył – któ­re­go nikt się nie mógł do­ba­dać.

Cza­sa­mi się sam je­den w izbie za­my­kał i dziur­kę od klu­cza pa­pie­rem za­ty­kał. Co ro­bił – ani pod­pa­trzeć było, ani pod­słu­chać. Wy­pra­szał się na dni kil­ka za in­te­re­sa­mi, cza­sem dwa, trzy razy w rok, je­chał – do­kąd: nie mó­wił nig­dy, i wró­ciw­szy uni­kał na­wet opo­wia­da­nia w któ­rą stro­nę jeź­dził.

Nie­po­spo­li­cie to wszyst­kich cie­ka­wy­mi czy­ni­ło. Pod­ko­mo­rzy po przy­ja­ciel­sku nie­je­den raz prze­mó­wił doń, żeby też się zwie­rzyć czas było, lecz za całą od­po­wiedź otrzy­my­wał:

– Co to tam cie­ka­we­go w na­szych szla­chec­kich bie­dach, to tam mó­wić nie­ma o czem. I tak się cią­gnę­ło, a choć już i nie pró­bo­wa­no za ję­zyk go chwy­tać – lu­dzie się, ka­duk wie cze­go, do­my­śla­li, jak to po­spo­li­cie bywa.

Gdy sio po­byt w Ku­rze­lisz­kach za­cią­gnął, a Czu­ry­ło się tam stal tak po­trzeb­nym, że stą­pić pra­wie bez pana Struk­cza­szy­ca nie było po­dob­na. Pod­ko­mo­rzy, człek de­li­kat­ny, wi­dząc, że oko­ło szlach­ci­ca kru­cho i nie­do­stat­nio, na Nowy Rok, na świę­ta pró­bo­wał go ob­da­rzać. Grosz czło­wie­ko­wi za­wsze nie­zbęd­ny, choć­by człek wszyst­kie wy­go­dy miał, a no w kie­sze­ni grosz musi być – gdy­by nie na co in­ne­go to dla jał­muż­ny.

My­ślał Min­gaj­ło, że pa­rę­set zło­tych mu się zda, aż od nich, jak opa­rzo­ny, Czu­ry­ło, za­czer­wie­niw­szy się jak bu­rak, od­sko­czył, pro­sząc i bła­ga­jąc, aby mu tego de­spek­tu nie czy­nio­no. Mu­siał go więc prze­pro­sić i pa­sem ob­da­rzył, któ­ry dwa razy wię­cej był wart, a do przy­ję­cia go zmu­sił. – Ze wszyst­kie­go wi­dać było, iż Czu­ry­ło nie miał za­pa­su, oszczęd­nym się oka­zy­wał nad­zwy­czaj­nie, nig­dy so­bie nic nie po­zwo­lił. Gdy buty przy­szyć mu­siał ka­zać, sam do szew­ca z nie­mi jeź­dził i tar­go­wał się do upa­dłe­go. Prze­cie od ni­ko­go nie po­trze­bo­wał nie; cho­dził czy­sto, po­rząd­nie, a cza­sem na­wet, gdy na świę­ta się ubrał, wy­glą­dał ele­ganc­ko.

I w tem też tkwi­ła ta­jem­ni­ca ja­kaś. Przy sta­rej

Pod­ko­mo­rzy­nie ba­wi­ła na­ów­czas da­le­ka krew­na Za­bęc­kich, pan­na Mar­cel­la Pu­dliń­ska, doj­rza­łych lat, ale pięk­na co się zo­wie, i że ro­dzi­ce jej nie­gdyś się mie­li nie­zgo­rzej, wy­cho­wa­na tro­skli­wie, bo i na szpi­ne­cie gry­wa­ła i śpie­wa­ła, i po fran­cuz­ku mó­wi­ła, i na po­ko­jach pre­zen­to­wa­ła się nie­po­spo­li­cie. Za­cna była oso­ba, lecz ja­koś nie­szczę­śli­wa, iż mimo tych wszyst­kich przy­mio­tów za mąż się wy­dać nie mo­gła, a było to pono jej naj­usil­niej­szem pra­gnie­niem. Nie była już wy­ma­ga­ją­cą od ka­wa­le­rów, – byle szla­chec­two i gło­wa.

Ko­cha­ło się w niej co nie­mia­ra, zwłasz­cza pa­ni­czów, – a no, na­lek­ko.

Ja­koś dru­gie­go roku po za­miesz­ka­niu Czu­ry­ły, Pan Bóg się nad nią uli­to­wał, i bra­ta wziął do swej chwa­ły bez­po­tom­nie. Spa­dło na pan­nę Mar­cel­li­nę dzie­sięć chat, praw­da nie w oso­bliw­szej zie­mi, ale za­wsze i dwo­rek i lasu ka­wa­łek i cha­ta swo­ja i było z cze­go żyć.

Czu­ry­ło, któ­ry od przy­by­cia grzecz­nym był dla pan­ny Mar­ce­li­ny, zy­skał jej ła­skę. Lu­bi­ła z nim roz­ma­wiać, chwa­li­ła go z roz­sąd­ku i umiar­ko­wa­nia, a rzad­kie­go stat­ku.

Gdy ów spa­dek się tra­fił, wszy­scy nie­mal pew­ni byli, że Czu­ry­ło pan­nę weź­mie jako swo­ją. Wszel­kie ku temu na­wet było po­do­bień­stwo. Pan­na Mar­ce­li­na bo­daj nie wa­ha­ła się mu da­wać do zro­zu­mie­nia, iż śmia­ło się mógł po­su­nąć; Czu­ry­ło bę­dąc znią jak naj­le­piej, na to zo­stał głu­chym. Za­gad­nął go Pod­ko­mo­rzy, obie­cu­jąc do­po­módz do go­spo­dar­stwa na­wet, a swadź­bę bio­rąc na sie­bie; Czu­ry­ło go w ra­mię po­ca­ło­wał, a gło­wą trząsł.

– Nie mogę się ja że­nić! – rzekł – nie mogę. Pew­na rzecz, iż­bym z pan­ną Mar­cel­li­ną szczę­śli­wym był – ale cóż – nie mogę!

– No – dla­cze­góż nie mo­żesz? – za­py­tał Pod­ko­mo­rzy. – Czu­ry­ło się za­jąk­nął, za­ciął, lecz nie­po­wie­dział nic.

Co tam z tego do­my­słów cią­gnię­to – je­den Bóg wie. Przy­ja­ciół miał wie­lu Czu­ry­ło, ale i nie­chęt­ni się znaj­do­wa­li, bo mu łask i ser­ca sta­re­go pana za­zdrosz­czo­no – więc jed­ni i dro­dzy dzi­wy pra­wi­li na wiatr o Struk­cza­szy­cu.

Zkąd się bra­ły te plot­ki, trud­no było dojść, a no jed­ni mó­wi­li, że kę­dyś żonę mu­siał po­rzu­cić, dru­dzy że kry­mi­nał ja­kiś gdzieś po­peł­nił, boby się tak z sobą nie krył, gdy­by cze­go i na su­mie­niu nie miał. Jed­ni go bar­dzo nie­szczę­śli­wym, dru­dzy win­nym i jak­by po­ku­tu­ją­cym wi­dzie­li. Praw­dą było, że gdy w Ku­rze­lisz­kach do ko­ścioł­ka – bo to była pa­ra­fia – ze­bra­no się na na­bo­żeń­stwo, na któ­re bar­dzo gor­li­wie uczęsz­cza­li wszy­scy, i Pod­ko­mo­rzy sam pil­no­wał, by się nikt ab­sen­to­wać nie śmiał – Czu­ry­ło, któ­ry swo­je miej­sce w kąt­ku miał, po­klęk­nąw­szy ze zło­żo­ne­mi rę­ka­mi, z oczy­ma w ob­raz wle­pio­ne­mi, mo­dlił się tak, jak­by mu wi­sto­cie coś na su­mie­niu cię­ży­ło. W pier­si się bił aż strach, a pod­czas na­bo­żeń­stwa krzy­żem le­gi­wał i na oczach łzy do­strzedz było moż­na. Ki­wa­li na to lu­dzie gło­wa­mi, choć in­ne­go cza­su i we­sół był – i śmiał się a ba­rasz­ko­wał jak naj­młod­szy.

Pan­na Mar­cel­li­na, gdy się prze­ko­na­ła, iż z tego nic nie może być, co so­bie ży­czy­ła – choć jej było mar­kot­no, nie stra­ci­ła ser­ca do Czu­ry­ły. Zda­je się, iż po­chle­bia­ła so­bie, że go zcza­sem na­kło­ni. Po­zo­sta­li z sobą do­brze – a no – póź­niej sama się ona… prze­ko­na­ła, że próż­no cze­kać na nie­go i wy­szła za Wrzo – skie­wi­cza, a mał­żeń­stwo było nie­szczę­śli­we, bo się za­pił nie­bo­rak, i wdo­wą ją po­rzu­cił. Oby­li się wszy­scy z Czu­ry­łą i oby­cza­ja­mi jego… prze­cież kor­ci­ło to nie­mal wszyst­kich co tam za ta­jem­ni­ca w ży­ciu jego tkwi­ła. Rzad­ka-to za­praw­dę rzecz, żeby czło­wiek tyle lat ży­jąc na jed­nem miej­scu, ni­czem się i nig­dy nie zdra­dził, z ni­czem nie wy­dał. Miał ta­kie spo­so­by od­po­wia­da­nia, gdy go kto na­ci­snął, że się jak wę­gorz z ręki wy­śli­zgi­wał.

Pod­ko­mo­rzy sta­ry, gdy już raz się prze­ko­nał, że wolą było Czu­ry­ły nie mó­wić o prze­szło­ści, umiał ją po­sza­no­wać; inni mniej de­li­kat­ny­mi byli, lecz to się im na nic nie przy­da­ło.

Nie­kie­dy mo­gło się komu zda­wać, gdy mowa była o ja­kich stro­nach, a Czu­ry­ło z wiel­ką zna­jo­mo­ścią się o… nich od­zy­wał – że to być mu­szą jego ro­dzin­ne; ale wnet przy­szło mó­wić o in­nych, któ­re też opi­sy­wał jak­by w nich dłu­go żył i go­ścił. Z tego tyle tyl­ko wno­sić się go­dzi­ło, iż siła po świe­cie by­wał. Toż samo gdy o lu­dziach, fa­mi­liach, ko­li­ga­cy­ach mó­wio­no, co się nie­mal co­dzien­nie tra­fia­ło. Czu­ry­ło pra­wił o nich z taką pew­no­ścią, jak­by się tyl­ko drze­wy ge­ne­alo­gicz­ne­mi zaj­mo­wał. Pa­mięć miał nad­zwy­czaj­ną. Przy­tem człek był skrom­ny. U sto­łu z do­brej woli za­wsze na sza­rym kol­cu, przy wyj­ściu ostat­ni – gdy go nie za­cze­pio­no, mil­czą­cy. Tra­fi­ło się usłu­żyć, to jak pierw­sze­go dnia, choć­by guza miał obe­rwać, za­wsze stał w po­go­to­wiu. Cza­sem go i nad­uży­wa­no – nie od­mó­wił nig­dy. W tych rze­czach, któ­re na­ów­czas szlach­ci­co­wi, pod utra­tą re­pu­ta­cyi, znać i wie­dzieć a mieć w nich wpra­wę było po­trze­ba, Czu­ry­ło był exper­tus, jak rzad­ko.

Na ko­niach się znał, że naj­lep­sze­go roz­tru­cha­rza w tem prze­szedł – w my­śliw­stwie pierw­szym za­wsze się li­czył, ja­kie­by­kol­wiek ono było, że się go le­śni­cy sta­rzy ra­dzi­li, – czy z goń­cze­mi, czy z char­ta­mi, czy z wa­bi­kiem, choć­by z so­ko­łem – co na­ów­czas mało kto prak­ty­ko­wał – dał so­bie radę Ko­nia opa­trzeć, pod­ku­ro­wać, psa uło­żyć, na ryby z ościa­mi czy nie­wo­dem ru­szyć – nie było nad nie­go.

Na go­spo­dar­stwie się też znał, jak­by je prak­ty­ko­wał; co po­wie­dział z wio­sny, spraw­dzi­ło się w je­sie­ni. Pod­ko­mo­rzy sta­ry, po­tem mło­dy, choć oba byli rol­ni­cy do­brzy i zie­mia­nie, ra­dzi­li się go nie­je­den raz i nie ża­ło­wa­li. Co dziw­niej­sza, z pra­wem był obe­zna­ny tak, że moż­na go było do kon­fe­ren­cyi z ju­ry­sta­mi wziąć – do­trzy­mał im pla­cu – sta­tu­ta cy­to­wał, ko­rek­tu­rę pru­ską jak nie­moż­na le­piej. Pro­ce­du­rę też prak­tycz­ną znał, że się w pole żad­ne­mu kau­zy­per­dzie nie dał wy­wieśdź. Czło­wiek był z tych wzglę­dów w domu nie­osza­co­wa­ny. A choć czuć w nim było ze wszyst­kie­go krew go­rą­cą i tem­pe­ra­ment żywy, nig­dy się nie uniósł. Cza­sem mu pot kro­pli­sty na czo­ło z im­pre­syi wiel­kiej wy­stą­pił, twarz po­bla­dła, a nim do sło­wa przy­szło, już się umi­ty­go­wał – i mó­wił jak z par­te­sów.

Do­sko­na­łym­by go na­zwać było moż­na, gdy­by nie to, że go róż­ne­mi cza­sy na­pa­da­ła ni to cho­ro­ba, ni to me­lan­cho­lia ja­kaś. Na­ów­czas od lu­dzi ucho­dził, mil­czał, po­sęp­nym się sta­wał, za­du­ma­nym, żółkł, mi­zer­niał, aż póki nie prze­mógł się i do swe­go hu­mo­ru nie po­wró­cił. Cza­sem kil­ka razy do roku taka go "chan­dra" na­pa­da­ła. Nig­dy nie było moż­na prze­wi­dzieć kie­dy to przyj­dzie. Na­ów­czas żeby znać swo­bod­niej­szym być, strzel­bę brał na ra­mię i ru­szał w las, a nie­kie­dy go i po kil­ka dni wi­dać nie było. Pod­ko­mor­stwo, lu­dzie wiel­ce bacz­ni, po­tem go ani py­ta­li o nic – i czy­ni­li tak jak­by nie po­strze­gli na­wet co mu było. Wszy­scy wo­gó­le nie tyl­ko w Ku­rze­lisz­kach, ale w są­siedz­twie tak się do Czu­ry­ły przy­zwy­cza­ili, tak on im był po­trzeb­ny, iżby się bez nie­go obejść nie mo­gli.

Gdy po trzech la­tach sta­łe­go po­by­tu u Pod­ko­mor­stwa, jed­ne­go dnia po­ci­chu się ode­zwał do sta­re­go, że na kil­ka dni od­je­chać musi – wszy­scy się str­wo­ży­li, by go nie stra­cić. Pod­ko­mo­rzy chciał mu dać ko­nie, aby po­wro­tu być pew­niej­szym: po­dzię­ko­wał za nie, ru­szył kon­no, nie­po­wie­dziaw­szy do­kąd. A że swo­je juki z sobą za­brał, choć po­wrót przy­rze­kał, oba­wia­no się że ucie­cze. Wró­cił wszak­że. Gdzie by­wał, co ro­bił – nie­po­wie­dział ani sło­wa. De­re­sza na daw­nem miej­scu po­sta­wił, do wie­cze­rzy na swój sto­łek przy­szedł i – po­szło znów jak wprzó­dy by­wa­ło. Póź­niej nie­je­den raz tra­fi­ło się, iż się po­dob­nie wy­rwał – a no, że go Pod­ko­mor­stwo nie­zmier­nie pro­si­li, a i do syna się przy­wią­zał – choć i kil­ka ty­go­dni ba­wił, zja­wiał się zno­wu. Gdy­by z sobą czy słu­gę, czy fur­man­kę brał, moż­na­by było coś się do­wie­dzieć, gdzie prze­by­wał – ale, jak­by na­umyśl­nie, kon­no je­chał i tak samo wra­cał. A że cie­ka­wość obu­dzo­na była, lu­dzie śle­dzi­li go, do­wia­dy­wa­li się, któ­rym go­ściń­cem, jaką dro­gą je­chał – i tego dojść nie było moż­na.

Pro­bosz­czem w Ku­rze­lisz­kach był na­ów­czas, pa­mię­tam, ksiądz Wo­ro­szy­ło – ka­płan za­cny – a czło­wiek ja­kich mało. Praw­dzi­wy-to był oj­ciec, zwłasz­cza dla ubo­gich pa­ra­fian, bo nie­tyl­ko sło­wem, czę­sto ich chle­bem kar­mił. Nig­dy sam nie miał nic pra­wie, bo wszyst­kiem się dzie­lił i roz­da­wał. Oszu­ki­wa­li go ubo­dzy, odzie­ra­li go nie­god­nie próż­nia­ki i opo­je – da­wał im z sobą czy­nić co chcie­li, mó­wiąc, że woli dać temu, co nie po­trze­bu­je, niż na­ra­zić się na to, by po­trze­bu­ją­ce­mu od­mó­wił. Miał też to ks. Wo­ro­szy­ło do sie­bie, że był dziw­nie we­so­łe­go hu­mo­ru. Nie­kie­dy po­waż­nym był i su­ro­wym chwi­lo­wo, smut­nym i kwa­śnym nig­dy. We­so­łość zaś miał pra­wie dzie­cię­cą, pro­sto­ty ja­kiejś peł­ną, do­bro­tli­wą i ła­god­ną; choć­by z kogo po­żar­to­wał, nie­po­do­bień­stwo się nań było po­gnie­wać. Cza­su po­spo­li­te­go, gdy do któ­re­go z pa­ra­fian za­je­chał czy za­szedł, bo rad bar­dzo cha­dzał pie­szo, za­wsze z sobą przy­niósł do­brą myśl. W kie­sze­niach, za suk­nią, dla dzie­ci no­sił ob­raz­ki, dla star­szych szka­ple­rze, a że przy ple­ba­nii miał sad owo­co­wy do­sko­na­ły, by­wa­ło, że grusz­ka­mi i jabł­ka­mi wy­ła­do­wy­wał kie­sze­nie. W sło­mia­nym ka­pe­lu­szu, z ki­jem pro­stym, w ko­zło­wych bu­tach, naj­czę­ściej per pe­des apo­sto­lo­rum, pa­ra­fię ob­cho­dził.

Lu­dzie utrzy­my­wa­li, iż przez świą­to­bli­wość wiel­ką od Boga miał wy­pro­szo­ny ten dar, że po­trze­by pa­ra­fian swo­ich – jak­by prze­czu­wał. Rzad­ko po nie­go po­sy­łać kto po­trze­bo­wał. Szedł tak in­stynk­tem i tra­fiał, cu­dem nie­mal, gdzie dzie­cię trze­ba było ochrzcić, cho­re­go dys­po­no­wać lub przyjść z po­mo­cą. Nie­kie­dy na łą­kach wi­dzieć go było moż­na, gdzie się trzo­dy pa­sły, mię­dzy mło­dzie­żą pa­stu­szą, uczą­ce­go ka­te­chi­zmu, a ra­zem i ba­wią­ce­go się z dziat­ka­mi. Po wsiach, gdy się po­ka­zał, ciż­ba ich le­cia­ła za nim.

Szko­da mó­wić, by pięk­nym był ks. Wo­ro­szy­ło. Twarz miał ospo­wa­tą okrut­nie, całą w cent­ki, wło­sa nie­wie­le, wzrost mały, ręce dłu­gie, a, mi­mo­to, gdy uśmiech­nął się, za­ga­dał, ser­ca ku so­bie po­cią­gał. Przy mszy świę­tej, gdy spoj­rza­łeś, to na­praw­dę, nie­kie­dy pięk­nym się wy­da­wał, – coś mu tę twarz opro­mie­nia­ło, że się mie­nił, jako to o bło­go­sła­wio­nych ma­wia­ją.

Choć po dwo­rach pań­skich i szla­chec­kich rza­dziej go było wi­dzieć, niż po cha­tach i za­ścian­kach – a no – u Pod­ko­mor­stwa z obo­wiąz­ku czę­ściej go­ścił. Za­raz w po­cząt­kach, gdy się Czu­ry­ło tu za­sie­dział, ze­tknę­li się raz i dru­gi: ks. Wo­ro­szy­ło, któ­ry tak lu­dzi na wy­lot znał, bo miał do tego dar oso­bliw­szy, że czuł co w kim sie­dzia­ło – przy­stał do Struk­cza­szy­ca.

Cha­dzał on do nie­go na ple­ba­nię. Tra­fia­ło się, że chłop­ca do mi­ni­stran­tu­ry nie sta­ło: Czu­ry­ło i po­słu­żyć do mszy uklę­ka!… Księ­dza so­bie i tem i – nie­wiem czem – skap­to­wał. Gdy po­tem lu­dzie się tak bar­dzo nie­po­ko­ić po­czę­li tym se­kre­tem p. Czu­ry­ły, że go, na ża­den żywy spo­sób, dojść nie mo­gli – ks. Wo­ro­szy­ło brał go w obro­nę.

– Cie­ka­wość! pierw­szy sto­pień do pie­kła! – mó­wił – cóż chce­cie wie­dzieć, co? Zna­cie go, że człek do­bry, a że się wam z pro­to­pla­stów nie chwa­li – to i le­piej Da­li­by­ście mu po­kój.

Przy­jaźń i przy­wią­za­nie dzie­cię­ce nie­mal, któ­re się za­wią­za­ło mię­dzy pro­bosz­czem a Czu­ry­łą, po­mo­gło mu wiel­ce do opę­dze­nia się na­tręt­nej cie­ka­wo­ści. – Struk­cza­szyc się spo­wia­dał, do ko­mu­nii św. przy­stę­po­wał, do­syć już było tego, aby nie­do­wiar­ków prze­ko­nać, żeć kry­mi­na­łu nie miał na su­mie­niu, bo nie szu­kał kon­fes­sy­ona­łu pod la­ską.

Ks. Wo­ro­szy­ło gdzie go zo­ba­czył, za­raz do nie­go szedł i chęt­nie się nim wy­słu­gi­wał. Da­wał mu po­le­ce­nia róż­ne, żar­to­wał z nim, lu­bił go. Gdy do dwo­ru cza­sem zwa­bić było trze­ba pro­bosz­cza, nie­po­sła­no po nie­go ni­ko­go tyl­ko Czu­ry­łę. Ten go już pew­nie przy­pro­wa­dził. Wów­czas gdy p. Mar­cel­li­na przy­pu­ści­ła atak do Struk­cza­szy­ca, chcąc go za męża mieć, a Pod­ko­mo­rzy się sam w to wdaw­szy, nic nie wskó­rał, do­pie­ro ksiądz Wo­ro­szy­ło, spra­wę po­ła­tał.

– A daj­cież mu po­kój – rzekł – wiem, że pan­nę sza­cu­je, a że do sta­nu mał­żeń­skie­go nie czu­je po­wo­ła­nia, tego mu za złe mieć nie­moż­na. Idzie za radą Paw­ła św.; nie prze­ciw­ił­bym się pew­nie, gdy­by się że­nić chciał, a na­ma­wiać go – nie będę. Mał­żeń­stwa przez lu­dzi kle­jo­ne, naj­czę­ściej nie­do­bre by­wa­ją.

Bro­nił go też tak i w in­nych rze­czach ks. pro­boszcz, a na­wza­jem miał w nim słu­gę i czci­cie­la go­rą­ce­go: w ogień i wodę dla nie­go rzu­cił­by się był Czu­ry­ło. Gdy cza­sem, jak się to tra­fia­ło, tro­chę się pod­śmie­wa­no z za­cne­go pro­bosz­cza, iż so­bie nie­mal łyż­kę od gęby da­wał wy­dzie­rać nic­po­niom, – Struk­cza­szyc go pod nie­bio­sa wy­no­sząc, wiel­bił, wnet też i dru­dzy wtó­ro­wa­li.

W ks. Wo­ro­szy­le i sta­rym Pod­ko­mo­rzym miał Czu­ry­ło pierw­szych pro­tek­to­rów i obroń­ców. Ci go osła­nia­li i usta dru­gim za­my­ka­li.

Mimo to, na ubo­czu, na­wet już po dłu­gim po­by­cie w Ku­rze­lisz­kach, gdy wszy­scy się z nim oby­li i oswo­ili – o Czu­ry­le pra­wio­no nie­stwo­rzo­ne rze­czy; po­two­rzy­ły się le­gen­dy, nie­wie­dzieć jak i zkąd wy­rwa­ne, któ­re z ust do ust prze­cho­dząc, na­bie­ra­ły niby ja­kie­goś praw­do­po­do­bień­stwa, bo się utrzy­my­wa­ły, ni­czem nie zbi­ja­ne.

Mó­wi­li jed­ni, że jako żywo szlach­ci­cem nie był, ale zbie­głym z si­czy Za­po­roz­kim ko­za­kiem – dru­dzy, że kry­mi­nał po­peł­niw­szy krwa­wy od mści­wej ręki spra­wie­dli­wo­ści ocho­dzić mu­siał – inni, że kę­dyś żonę i dzie­ci po­rzu­cił; a na­wet, że do ja­kiejś szaj­ki roz­bój­ni­czej na gra­ni­cy na­le­żał, a po­tem go su­mie­nie tknę­ło i sal­wo­wał się z niej aż na Li­twę. Zli­czyć było trud­no te ba­śni, z pal­ca wy­ssa­ne, a zbi­jać ich nie war­ta­ło.

Czu­ry­ło też pew­nie o nich ani wie­dział i mało go one ob­cho­dzi­ły.

Gdy sta­ry Pod­ko­mo­rzy po śmier­ci żony, wiel­ce uko­cha­nej, sy­no­wi zdał go­spo­dar­stwo, sam so­bie tyl­ko vic­tum et amic­tum, cha­tę, usłu­gę i ka­pi­ta­lik ja­kiś zo­sta­wiw­szy, – Czu­ry­ło, któ­ry się był nie­co po­sta­rzał, zszedł z ojca na syna, i ani o tem po­my­ślał, aże­by się bez nie­go w Ku­rze­lisz­kach obejść było moż­na. Sta­re­mu do ży­cia pra­wie był po­trzeb­ny i go­dzi­na­mi u nie­go prze­sia­dy­wał, a że sta­ru­szek czę­sto się zdrzem­nął, on na ku­fer­ku, by­wa­ło, spo­koj­nie cze­ka, aż się obu­dzi.

Dwór w Ku­rze­lisz­kach… jak ja go za owych cza­sów pa­mię­tam, bo dziś się to tam pra­wie po no­wo­mod­ne­mu zmie­nić mu­sia­ło, jesz­cze bar­dzo sta­re cza­sy a oby­cza­je przy­po­mi­nał. Min­gaj­ło­wie byli za­moż­ni bar­dzo, wsi do nich na­le­ża­ło kil­ka, więc re­zy­den­cya daw­na, choć bez żad­ne­go lu­stru i wspa­nia­ło­ści, za­raz na oko się po­waż­nie pre­zen­to­wa­ła. Dom miesz­kal­ny na pa­gór­ku stał, fron­tem ku rze­czuł­ce zwró­co­ny, któ­ra nie­opo­dal za go­ściń­cem pły­nę­ła. Stru­mień-to ra­czej był, ale za­wsze pe­łen, zwa­li go tam Szczar­ką; da­lej dwa sta­wy ży­wił i mły­nów dwa rocz­nych, a że mię­dzy pa­gór­ka­mi się trzy­mał, na wio­snę mało szko­dy czy­nił.

Do dwo­ru przy­bu­do­wy­wa­li zda­wien­daw­na, każ­dy jak mu było do­god­nie, więc tam te­raź­niej­szej ar­chi­tek­tu­ry, po­żal się Boże, było szu­kać – ale wy­go­da była. Śro­dek, naj­star­szy, tro­chę był w zie­mię za­padł, przy­bu­dów­ki nad nim gó­ro­wa­ły, okna so­bie pa­trza­ły we­dle fan­ta­zyi, gan­ków, – słup­ków, schod­ków było co­nie­mia­ra. Ja tam nie­wiem dziś – ale pod­czas mi się to pięk­ne wy­da­wa­ło – i – po­rów­naw­szy do in­nych szla­chec­kich dwor­ków, na­wet oka­za­łe. Na tej gór­ce, gdzie nie­gdyś Czu­ry­łę po­sta­wio­no, tyl­ko la­tem było moż­na wy­miesz­kac. Dach wy­so­ki słu­żył na skła­dy, na spi­żar­nie, na wie­sza­nie bie­li­zny, a choć tego bro­nio­no, my­ślę, że i go­łę­bie so­bie pod nim miesz­kać do­zwa­la­ły. Tuż staj­nie były ob­szer­ne i wo­zow­nie na pra­wo, na lewo kuch­nie i ofi­cy­ny. Tro­chę w głąb stał ser­nik z la­mu­sem. Wszyst­ko to ogro­dzo­ne było po­rząd­nie, moc­no, i utrzy­my­wa­ne czy­sto.

Ale, że nie bez tego, aże­by się w dzie­dzi­niec gęś, kura, albo i co czwo­ro­no­gie­go nie we­rwa­ło… a kwia­ty lu­bio­no, – pod okna­mi pło­tek brzo­zo­wy ubez­pie­czał mal­wy, ostróż­ki róż­no­ko­lo­ro­we.

W gan­ku wiel­kim, bo ich było kil­ka, na gru­bych słu­pach drew­nia­nych opar­tym, mło­dy Pod­ko­mo­rzy, za­pro­wa­dził był jed­ną rzecz nową, któ­rej się całe są­siedz­two dzi­wo­wa­ło i z niej ko­rzy­sta­ło. Tu z War­sza­wy pono… albo i z Wro­cła­wia, spro­wa­dzo­ne, wi­sia­ło ba­ro­me­trem, któ­re wska­zy­wa­ło prze­mia­ny wszyst­kie, a obok ter­mo­me­trem, w któ­rym czer­wo­ny płyn był ja­kiś, cie­pło i zim­no na stop­nie mie­rzył – co było w owych cza­sach po wsiach rzad­ko­ścią wiel­ką i rze­czą pew­nie kosz­tow­ną, acz się tego póź­niej na­mno­ży­ło. Eko­nom tu z wie­czo­ra przy­cho­dził i miar­ko­wał z ży­we­go sre­bra na co się za­no­si­ło.

Pa­mię­tam, że mniej on w to wie­rzył, i trzy­mał u sie­bie w sło­ju pi­jaw­ki, któ­re też na­przód mi­ri­fi­ce wie­dzia­ły co się świę­ci­ło – prze­cież i ba­ro­me­trum mia­ło swo­ich wy­znaw­ców.

Pod­ko­mo­rzy mło­dy, choć przy daw­nym oby­cza­ju bar­dzo stał, ale gdy co po­ży­tecz­ne­go na świe­cie wy­in­wen­to­wa­no, wnet się o to Ku­sił. Dru­dzy mu to za złe mie­li, bo to pie­nię­dzy czę­sto kosz­to­wa­ło siła, a po­tem się nie na wie­le przy­da­ło – ale jego to ba­wi­ło. Gdy się go­ście zje­cha­li, nie­raz koło ba­ro­me­trum sta­wa­no, cu­du­jąc się co za rzecz; śmie­li się dru­dzy, prze­cież ono nie­raz sia­no oca­li­ło i kopy od po­ro­śnię­cia.

We środ­ku to się tam bo­daj dłu­gie cza­sy na sprzęt do­mo­wy skła­da­ły. Nie był on wy­twor­ny. Ży­li­śmy zda­wien­daw­na wszy­scy jak na po­pa­sie we wła­snym domu… gra­ni­ce sta­ły otwo­rem, for­tec a zam­ków mało było, woj­ska na obro­nę czę­sto nie po­śpie­szy­li­śmy ze­brać w porę… bo trze­ba było sejm zwo­ły­wać i pro­sić o po­da­tek, więc gdy pan Het­man z wła­snej szka­tu­ły, by­wa­ło i za­sta­wiw­szy się… nie zwer­bo­wał puł­ków, wpadł Ta­ta­rzyn, Ko­zak, wcho­dził Szwed i go­spo­da­rzył, pa­lił a brał co chciał. Nie stro­ili­śmy więc do­mów bo­ga­to, bo to były gdy­by na­mio­ty w obo­zo­wi­sku, i to jesz­cze nie­obron­ne. Bo­gac­twa ru­cho­me być mu­sia­ły Na­wet po kró­lew­skich dwo­rach na Li­twie, nad pie­ce ka­chlo­we… pro­ste sto­ły i ławy, nikt nic nie zna­lazł. Go sto lat, albo czę­ściej szedł dwór w perzy­nę; a ucie­kać z nie­go w lasy nie było no­wi­ną. Sprzęt więc skrom­nym mu­siał być, by go nie żal było rzu­cić, a ła­two się na dru­gi ze­brać. Tak i tu też oso­bli­wa pro­sto­ta pa­no­wa­ła, przy wiel­kiej za­moż­no­ści.

Sto­ły, stoł­ki, ławy nie­po­kaź­ne, a no ko­bier­ce, ma­ka­ty, sre­bro i mała ru­cho­mość pięk­na była.

Pod­ko­mo­rzy sta­ry w czy­sto­ści się wiel­ce ko­chał, do któ­rej mu lu­dzi zra­zu było bar­dzo trud­no na­ło­żyć, bo u nas to nie­prak­ty­ko­wa­na rzecz była, w po­wsze­dni dzień a po ką­tach i w świąt­ki, żeby było czy­sto. Jak raz jed­nak po­szło to w przy­zwy­cza­je­nie, po­tem już się trzy­ma­ło. Z gan­ku była sień prze­stron­na o dwu ko­mi­nach, gdzie je­sien­ną i zi­mo­wą porą, lu­dzie z go­ść­mi przy­by­li mie­li przy­tu­łek i ogrza­nie. Tu się ich na ła­wach choć­by pół kopy mo­gło usa­do­wić.

Więc w lewo szło się do izby wiel­kiej go­ścin­nej, gdzie, co dom miał lep­sze­go, sta­ło. Ze­gar i sza­fy gdań­skie, sprzęt z Kol­bu­szo­wa, na ko­mi­nie szklan­ne i srebr­ne pu­ha­ry, w ką­cie szpi­ne­cik. Na ścia­nach wi­ze­ru­nek Chry­stu­sa uka­zu­ją­ce­go bok skrwa­wio­ny i roz­dar­ty, pod któ­rym stał na­pis:

Któ­ryś za nas cier­piał rany.

Jezu Chry­ste, zmi­łuj się nad namy.

Da­lej, Mat­ka Bo­ska Bo­le­sna. Z daw­nych cza­sów mie­ści­ła się ma­lo­wa­na śmierć Chod­kie­wi­cza, choć nie wy­śmie­ni­cie, a no dla pa­mię­ci sza­cow­na, i parę szty­chów z wy­pra­wy So­bie­skie­go kró­la Jana, pa­mię­tam na­ko­niec, Tur­ków pod no­ga­mi gnio­tą­ce­go, na któ­re­go miło było spoj­rzeć – bo mu z ob­li­cza mó­wi­ło – kość z ko­ści na­szych.. A Pod­ko­mo­rzy, gdy się zga­da­ło o tem, za­wsze z uśmie­cham do­da­wał:

– A no – praw­da, kość z ko­ści, bo u Ma­ry­sień­ki był pod pan­to­flem, jak my wszy­scy u na­szych.

Ale to była fa­ce­cya dla do­bre­go hu­mo­ru.

Z tej izby du­żej mniej­sze szły: jej­mo­ści, po­tem Pod­ko­mo­rze­go, sy­pial­ny oboj­ga i ap­tecz­ka, al­kie­rze, za­ko­mór­ki róż­ne. Na­prze­ciw była ja­dal­nia wiel­ka, choć tam nie­zaw­sze stół za­sta­wia­no, a zimą, gdy w sie­niach było chłod­no, w mniej­szym po­ko­ju się ro­dzi­na mie­ści­ła. Tam też na­prze­ciw­ko i ka­wiar­nia i frau­cy­mer, i je­den czy dwa były po­ko­je go­ścin­ne. Oprócz tego z dru­gie­go gan­ku i od ty­łów wcho­dzi­ło się do przy­bu­dó­wek. Miej­sca było do­syć i dla do­mo­wych i dla go­ści, gdy ich Bóg dał i na prze­cho­wa­nie róż­no­ści. Po­trze­bo­wa­no go też na przy­spo­so­bie­nie wszel­kich za­pa­sów do­mo­wych, bo dwór na wsi mu­siał być, jak twier­dza, za­opa­trzo­ny na dłu­gie cza­sy. Tra­fia­ło się, że in­spe­ra­te syp­nę­li się go­ście, i to tacy, co nie na dzień ani na dwa zda­le­ka cią­gnę­li, nie go­dzi­ło się aby cze­go doma za­bra­kło, mu­sia­ło wszyst­ko być. Su­ro­we się ku­pi­ło w mie­ście, albo spła­wi­ło z Gdań­ska, a przy­pra­wia­ne i ad­ap­to­wa­ne do sma­ku na­sze­go, ro­bić się mu­sia­ło w domu.

Lada spi­ża­reń­ką i ap­tecz­ką dom się na­ów­czas nie ob­szedł. Dwa­dzie­ścia i trzy­dzie­ści osób przez kil­ka­na­ście dni na­po­ić i na­kar­mić, tak, by so­bie wsty­du nie zro­bić i tego, co się dało pierw­sze­go dnia, na­za­jutrz nie po­ka­zać – nie­ma­łą było tro­ską. Z mia­sta wów­czas ma­ło­co go­to­we­go szło.

Sta­ry Pod­ko­mo­rzy, zo­staw­szy u syna na gra­cyi, jak po­wia­dał, daw­ny swój po­kój ob­szer­ny so­bie za­trzy­mał, ale wnij­ście do nie­go zro­bio­no od tyłu, an­ty­ka­me­rę mu do­daw­szy dla słu­gi i chłop­ca, i skład na rze­czy.

U Pod­ko­mo­rze­go, w jego izbie, za­cisz­nej, cie­płej, nie­co przy­ciem­nej, było wszyst­kie­go peł­no. Po­nie­waż sta­ru­szek mato się mógł ru­szać, a chciał mieć to, co lu­bił i cze­go po­trze­bo­wał, na oczach i pod ręką, – po­kój, choć ob­szer­ny, za­sta­wio­ny był i za­rzu­co­ny, kąty i ścia­ny po­za­kry­wa­ne. Wie­lu rze­czy, nie­mo­gąc już ich uży­wać wca­le, jed­nak się nie po – zby­wał, za­wsze w tej na­dziei, że może kie­dyś nogi mu odej­dą i jesz­cze po­rzeź­wie­je. Więc na koł­kach, nie­ty­ka­na odd­daw­na, wi­sia­ła broń my­śliw­ska, tor­by i rogi, w któ­re już za­dąć­by nie imał siły. Sta­ły sza­ble po ką­tach, któ­rych nie mógł przy­pa­sać; były róż­ne przy­bo­ry po­dróż­ne, acz już się i za próg na­wet by był bez po­mo­cy ludz­kiej nie wy­brał. Gdy mu kto co ru­szyć chciał – mó­wił:

– Niech to so­bie leży, jesz­cze się to przy­dać może Mu­zeum to było p. Pod­ko­mo­rze­go, przez cale ży­cie zbie­ra­ne, a nie­mal do każ­de­go sprzę­tu przy­wią­za­ną miał aneg­dot­kę o po­cho­dze­niu jego, na­by­ciu, war­to­ści i zna­cze­niu. Mię­dzy in­ne­mi sta­ło na ko­zioł­ku drew­nia­nym, po­kry­te płót­nem pa­rad­ne sio­dło, bla­cha­mi srebr­ne­mi obi­te, ze strze­mio­na­mi tu­rec­kie­mi, z rzę­dem tur­ku­sa­mi sa­dzo­nym, któ­re do dzia­da na­le­ża­ło, a bo­daj pod Wied­niem słu­ży­ło. Gdy gość nowy przy­był, a zga­da­ło się o sio­dłach i sią­dze­niach na ko­nia, wnet Jar­musz­ka chło­pak przy­cho­dził, okry­cie zdej­mo­wał i sio­dło się pre­zen­to­wa­ło, a sta­ry, nie wsta­jąc z krze­sła, hi­sto­ryą jego pra­wił.

Ta­kich pa­mią­tek było mnó­stwo, roz­ło­żo­nych tu i ów­dzie. Nad łóż­kiem na bla­sze zło­co­nej wi­siał sta­ry ob­raz Mat­ki Boz­kiej, z grom­ni­cą, co bo­daj kil­ku po­ko­le­niom słu­ży­ła, bo moc­no była nad­pa­lo­ną, oraz z pal­mą wiel­ka­noc­ną. Sza­bli kil­ka, gą­sior­ków, au­gu­stó­wek, ra­zem ze sta­rym ogrom­nym kon­ce­rzem spo­czy­wa­ło w ką­cie. Sza­fa też peł­na była wszel­kie­go za­byt­ku, a biór­ko, od któ­re­go klu­czyk za­wsze na je­dwab­nym sznur­ku na szyi no­sił sta­ry, za­wie­ra­ło cen­niej­sze pa­pie­ry i pre­cy­oza. Nie­kie­dy, gdy był w do­brem uspo­so­bie­niu, a chciał się przed kim po­chwa­lić, otwie­ra­ło siei owo biur­ko i po­ta­jem­ni – ki, do­by­wa­ły się sy­gne­ty, spin­ki, guzy zło­te i naj­sław­niej­sza ze wszyst­kich pa­mią­tek, sta­ra kita wspa­nia­ła od koł­pa­ka, cała z ru­bi­nów zło­żo­na, z ogrom­nym okrą­gło szli­fo­wa­nym gu­zem, któ­rą z nim ra­zem Pod­ko­mo­rzy na parę ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych ce­nił.

Obok tego były zno­wu rze­czy nie­ma­ją­ce żad­nej war­to­ści, łach­ma­ny i ru­pie­cie z róż­nych epok ży­cia. Kon­tusz po­sie­ka­ny na sej­mi­ku, gdy Pod­ko­mo­rzy jesz­cze mło­dym był chłop­cem, czap­ka prze­strze­lo­na, skó­ra niedź­wie­dzia, któ­ry go po­ka­le­czył nim zo­stał do­bi­ty i t… p. Trud­no było się prze­ci­snąć po­mię­dzy se­pe­ta­mi, skó­rą cie­lę­cia mor­skie­go obi­ja­ne­mi, i drew­nia­ne­mi skrzy­nia­mi ko­wa­ne­mi i pu­dła­mi wszel­kie­go ro­dza­ju. Gnie­wał się Pod­ko­mo­rzy, gdy mu kto do­ra­dzał, aby to gdzie­in­dziej po­sta­wić ka­zał. Do­daw­szy dzban­ki, flasz­ki, ku­fle, róż­ne le­kar­stwa sto­ją­ce po oknach i przy pie­cu, szkan­de­le i wszel­kie na­czy­nia nie­ru­sza­ją­ce­mu się pra­wie star­co­wi po­trzeb­ne, – nie­zna­jo­me­go czło­wie­ka w tej cia­sno­cie trud­no było przyj­mo­wać. Czu­ry­ło tu się już tak znał do­brze, iż i po­ciem­ku mógł przejść, nic nie­po­trą­ciw­szy. Pod­ko­mo­rzy na naj­mniej­szy brzęk i wstrzą­śnie­nie nie­zmier­nie był draż­li­wy i wo­łał za­raz:

– Otóż masz już dja­bli wzię­li! Nie­po­ko­iło go, aby cze­goś z tych dro­go­cen­nych zbio­rów nie utra­cił. Sy­no­wi od­dał ma­jęt­ność i wszyst­ko, co miał… ale tknąć tych swych skar­bów nie do­pusz­czał. Pod ko­niec ży­cia Min­gaj­ło mało się co już z tego po­ko­ju ru­szał, naj­czę­ściej mu tu i jego obiad i ru­mia­nek i kawę prze­no­szo­no.

Jed­nak­że we dnie uro­czy­ste, miał so­bie za obo­wią­zek ubrać się – i ra­zem za­siąść z sy­nem, sy­no­wą i wnu­ka­mi. Brał co­naj­lep­sze suk­nie, wdzie­wał buty ak­sa­mit­ne, opa­sy­wał się pa­sem su­tym i ka­zał się pro­wa­dzić do sali. Tych dni jed­nak mało w roku by­wa­ło: wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia, Nowy Rok, Wiel­ko­czwart­ko­wa wie­cze­rza. Wiel­ka­noc, imie­ni­ny sy­no­wej i syna. W le­cie go na ga­nek od ogro­du w cie­płe dnie wy­no­szo­no Cza­sem, gdy nogi ode­szły, o dwóch ki­jach prze­cha­dzać się pró­bo­wał, lecz nie dłu­go, po­tniał bo­wiem z wy­si­le­nia, sam się chcąc utrzy­mać na no­gach.

Czu­ry­ło sta­rze­ją­ce­mu się Pod­ko­mo­rze­mu te­raz po­trzeb­niej­szy byt, niż kie­dy­kol­wiek; a choć mło­dy rów­nie go lu­bił, ra­dził się i uży­wał, choć go i pani wiel­ce ce­ni­ła i wnu­ki ko­cha­ły, a były z nim po­ufa­le i ser­decz­nie – sta­rzec się bez nie­go pra­wie, moż­na rzec, obejść nie mógł.

Za­le­d­wie od­szedł Struk­cza­szyc, już Pod­ko­mo­rzy na Jar­musz­ke, chłop­ca, któ­ry nig­dy się nie od­da­lał z przed­po­ko­ju – dzwo­nił, a wo­łał i po­sy­łał za Czu­ry­łą.

Oka­zy­wa­ło się, gdy przy­szedł, że mu za­po­mniał cze­goś do­po­wie­dzieć o coś się go za­py­tać, albo go pro­sić, aby gdzie do­tarł.

Sta­ru­szek bo­wiem, choć się wca­le do go­spo­dar­stwa nie wda­wał urzę­dow­nie, miał tę ima­gi­na­cyę, że ono bez nie­go szło go­rzej, i że nie za­wa­dzi­ło, gdy coś przy­po­mniał. Do­zwa­la­no mu tej sa­tys­fak­cyi, iż ze swe­go fo­te­lu rady i dys­po­zy­cye prze­sy­łał, któ­re niby speł­nia­no.

Syn Pod­ko­mo­rze­go i jego na­stęp­ca, był… mimo wiel­kie­go do ojca po­do­bień­stwa, już czło­wie­kiem śwież­sze­go au­to­ra­men­tu, o czem naj­le­piej owo ba­ro­me­trum świad­czy­ło. No­sił się też po fran­cuz­ku, choć w domu ka­po­tę z ocho­tą wdzie­wał; gło­wy już nie go­lił, i wło­sy dłu­gie, pięk­ną twarz jego ota­cza­ły. Wieś, cho­ciaż lu­bił, – nie za­nie­dby­wał też cza­sem prze­je­chać, od­świe­żyć się w mie­ście. To­wa­rzy­stwa po­trze­bo­wał, ga­du­ła był wiel­ki i choć się niby trud­nił wszyst­kiem i nie przy­krzył so­bie pra­cą – do próż­no­wa­nia żył­kę miał wiel­ką; obo­je z żoną lu­bi­li ży­cie wy­god­ne, we­so­łe i spo­koj­ne; dzie­ci ko­cha­li i lu­dzie byli za­cni, ale do wal­cze­nia z prze­ciw­no­ścia­mi nie­stwo­rze­ni. Naj­mniej­szy kło­pot gło­wę im za­wra­cał i ży­cie za­tru­wał, tak, że nie wie­dzie­li co po­cząć – i czę­sto sta­ry Pod­ko­mo­rzy ze swo­je­go fo­te­la sku­tecz­ną słu­żył radą.

Syna się już byli do­cho­wa­li, chło­pa­ka do­rod­ne­go z któ­rym na­ra­zie jesz­cze nie wie­dzia­no co po­cząć: czy go do woj­ska dać, czy w ży­ciu oby­wa­tel­skiem kie­ro­wać. Cór­ka, pan­na Iza­bel­la, ślicz­na pa­nien­ka, tro­chę fleg­ma­tycz­na, wła­śnie też do­ra­sta­ła.

Wśrod tej ro­dzi­ny, po­sta­rza­ły już Czu­ry­ło, jak­by krew­ny nie­mal, bo dla nie­go żad­nych nie mie­li ta­jem­nic, ży­cie pę­dził, moż­na po­wie­dzieć, szczę­śli­we.

Od wie­lu lat jak tu prze­by­wał; nie­mal przy­kła­du nie było, aże­by albo oni z nie­go byli nie ra­dzi, lub on na nich miał się ża­lić. Ob­cho­dzo­no się z nim jak z go­ściem, cho­ciaż on do­bro­wol­nie chciał być słu­gą. Jeź­li żą­da­no cze­go od nie­go, to w taki spo­sób, że nig­dy się ob­ra­zić nie mógł.

De­resz ów sław­ny, daw­no już był zdechł, do­szedł­szy pięk­nej, jak na ko­nia, sta­ro­ści, bo miał pew­nie lat oko­ło trzy­dzie­stu, gdy jed­ne­go ran­ka zna­le­zio­no go w staj­ni do góry ko­py­ta­mi. Czu­ry­ło się spła­kał nad nim i, co mu się na­le­ża­ło, do­pil­no­wał, aby go z pod­ko­wa­mi i skó­rą, ho­no­ro­wym spo­so­bem po­cho­wa­no. – Pod­ko­mo­rzy sko­rzy­stał z tego wy­pad­ku i da­ro­wał mu źre­ba­ka w czwar­tym roku, tak­że de­re­sza, cho­ciaż ten się do pierw­sze­go nie umy­wał. – Szczu­pa­ko­wa­ty był, chu­dy, pło­chli­wy i nie­otar­ga­ny jesz­cze. Wziął go Czu­ry­ło na staj­nię za­raz i po­czął się nim zaj­mo­wać pil­no, tak że do szó­ste­go roku zro­bił z nie­go do­sko­na­łe­go wierz­chow­ca, choć cale in­ne­go ro­dza­ju niż był po­przed­nik. Jeź­dziec wy­bor­ny, sam pierw­szy nań siadł, uło­żył go, ugła­skał i do tego do­szedł, że mu cu­gle na kar­ku po­ło­żyć mógł, a gło­sem nim kie­ro­wał.

I to dlań była naj­mil­sza, je­dy­na za­baw­ka, gdy się z ko­niem mógł po­pi­sać Czy to jed­no­staj­ne a spo­koj­ne ży­cie, czy szczę­śli­wy tem­pe­ra­ment ja­kiś, spra­wia­ły – do­syć, że Czu­ry­ło wca­le pra­wie nie sta­rzał. Przy­szedł do ja­kie­goś punk­tu, aa któ­rym stał od lat wie­lu, nie ru­sza­jąc się Dzi­wi­li się temu wszy­scy, po la­tach kil­ku znaj­du­jąc go ta­kim ja­kim był, i na włos nie­zmie­nio­nym. Nie si­wiał, marsz­czek mu nie przy­by­wa­ło, zę­bów nie tra­cił, nie cho­ro­wał pra­wie nig­dy, trzy­mał się pro­sto, wzrok mu nie słabł. Praw­da, że się nic pie­ścił, i ani chło­du ani gło­du nie uląkł, ni tru­du. W jego oczach po­sta­rzał nie­mal syn Pod­ko­mo­rze­go, po­ro­sła mło­dzież. Czu­ry­ło za­wię­dły – wca­le lat nie czuł.

Min­gaj­ło­wie, oj­ciec i syn, choć ostat­nie­mi cza­sy na par­ty­ku­la­rzu ży­jąc, z wiel­kim świa­tem mało mie­li stycz­no­ści, fa­mi­lij­ne sto­sun­ki za­cho­wa­li znacz­ne, nie­tyl­ko przez Pu­cia­tów, ale przez daw­ne mał­żeń­stwa, któ­re ich łą­czy­ły z Ra­dzi­wił­ła­mi, Ogiń­ski­mi, Sa­pie­ha­mi i Pa­ca­mi, a przez tych z całą Li­twą i Ko­ro­ną, Syn Pod­ko­mo­rze­go sta­re­go, pan Szcze­pan, by­wa­jąc w Wil­nie dla try­bu­na­łu, w War­sza­wie dla sej­mu, pod­czas i w Grod­nie, gdy al­ter­na­ta na sejm tu przy­szła – sta­re te sto­sun­ki po­od­na­wiał i przy­po­mniał. Oj­ciec nie­tyl­ko że nie miał nic prze­ciw­ko temu, ale rad­by był dla nie­go na­no­wo je za­wią­zać. Sta­ło się tedy jed­ne­go razu, gdy z Grod­na wró­cił Szcze­pan, że się z tym chwa­lił, iż mu ksią­że…. je­den z wy­so­kich dy­gni­ta­rzy ko­ron­nych, przy­pa­da­ją­cy sta­re­mu Min­gaj­le cio­tecz­nym, od­wie­dzić go przy­rzekł. Po­nie­waż jed­na z re­zy­den­cyi ksią­żę­cych, do któ­rej on rzad­ko za­glą­dał, nie­opo­dal była od Ku­rze­li­szek, a wła­śnie ów pan w tych cza­sach miał ją od­wie­dzić – za­czę­to więc za­raz przy­go­to­wa­nia czy­nić dla przy­ję­cia.

Wie­dzia­no, że ksią­że, któ­ry znacz­ną część ży­cia za gra­ni­cą prze­był, do wy­gó­dek i piesz­czot na­wy­kły był bar­dzo. Szło o to… aby się dom szla­chec­ki nie po­wsty­dził. Nie wsty­dzo­no się w nim sta­ro­świec­czy­zny… lecz chcia­no też po­ka­zać, że i nowe rze­czy a in­wen­cje obce tu nie były. Szcze­gól­niej pan Szcze­pan miał ten punkt ho­no­ru.

Dnia tego póź­no z Grod­na po­wró­ciw­szy, z żoną i cór­ką za­le­d­wie się przy­wi­tał (syna w domu nie było) i do sta­re­go ojca po­śpie­szył. Pod­ko­mo­rzy wła­śnie w swo­jej izbie z Czu­ry­łą sie­dział. Sta­ry na fo­te­lu ze sto­łecz­kiem pod no­ga­mi, Struk­cza­szyc na se­pe­cie… gdzie już wy­zna­czo­ne miał miej­sce. Jak tyl­ko za­hu­cza­ło, a Jar­musz­ka przy­szedł oznaj­mić, że mło­dy pan przy­je­chał, już. Pod­ko­mo­rzy po­czął da­wać zna­ki nie­cier­pli­wo­ści: cze­mu nie przy­cho­dzi. Aż drzwi się otwo­rzy­ły i wbiegł p. Szcze­pan, śpie­sząc uca­ło­wać rękę oj­cow­ską.

Wstał i Struk­cza­szyc na po­wi­ta­nie, i ra­dość była wiel­ka za­tem po­sy­pa­ły się py­ta­nia: Jaka była dro­ga, czy kto­ry z koni nie za­ku­lał… czy się koło nie roz­trzę­sło, co sły­chać w Grod­nie de pu­bli­cis, z kim się p. Szcze­pan wi­dział? i t… p.

Na wszyst­ko to szły z ko­lei za­spa­ka­ja­ją­ce od­po­wie­dzi, gdy wkoń­cu do­dał przy­by­ły:

– Wie oj­ciec, kto się nam tu ra­czył obie­cać do Ku­rze­li­szek?

– Cie­ka­wym?

– Ni mniej wię­cej, tyl­ko ksią­że.

– A! to do­pie­ro! – za­wo­ła! śmie­jąc się sta­ry – przy­po­mnia­ła so­bie bab­ka, gdy była pan­ną! Dwa­dzie­ścia lat o cio­tecz­nym bra­cie nie my­ślał, nie na­pi­sał, nie na­ka­zał, a tu…..

Mrok był w po­ko­ju, in­a­czej­by obaj Min­gaj­ło­wie spo­strze­gli, że Struk­cza­szyc, na­zwi­sko księ­cia po­sły­szaw­szy, aż drgnął, po­bladł i ma­chi­nal­nie, jak czło­wiek za­kło­po­ta­ny, któ­ry nie wie co z sobą ma uczy­nić, odzież na so­bie po­pra­wiać i krę­cić się po­czął. Nikt jed­nak tego nie za­uwa­żył, a p. Szcze­pan mó­wił da­lej:

– Spo­tka­li­śmy się w Grod­nie, i nie moż­na być czul­szym niż on był dla mnie. Za­kli­nał się, iż nie z jego winy to po­szło, że do nas nie za­wi­tał – Pra­wie wszyst­kie te lata to za­gra­ni­cą, to dla urzę­du mu­siał sie­dzieć w War­sza­wie, że na­wet swych dóbr na oczy nie wi­dział.

– Mu­siał ze­sta­rzeć! – wtrą­cił Pod­ko­mo­rzy.

– Ju­ści nie mło­dy, ale….

– Star­szy ode­mnie! o pół­to­ra roku – za­wo­łał sta­ru­szek – jak­że wy­glą­da?

– Cho­dzi i ru­sza się bar­dzo żwa­wo – mó­wił pan Szcze­pan.

– Chu­der­la­wy był, skrzy­pią­ce drze­wo, no pro­szę – cią­gnął da­lej Pod­ko­mo­rzy. Kie­dyż ma być?

– Może na­wet bar­dzo pręd­ko – rzekł Szcze­pan. W Grod­nie jesz­cze dla kil­ku przy­wi­le­jów, któ­re mu eks­pe­dy­ować mia­ła kan­ce­la­rya po­zo­stał. Ztam – tąd wprost do dóbr swych w Sło­nim­skie przy­je­dzie, tak, że po dro­dze roz­staw­ne po­sty dla nie­go sto­ją.

– A to gość! to gość! – mó­wił sta­ry na wpół do sie­bie – prę­dze­jem się już śmier­ci niż jego wi­dzieć spo­dzie­wał. A jak go tu przyj­mo­wać, bo to ga­ga­cik!

Pan Szcze­pan ręką mach­nął.

– Jej­mość moja da so­bie rady, a ku­cha­rza, gdy trze­ba, spro­wa­dzą na ten raz, choć i na­sze­go się nie po­wsty­dzi­my.

– Ba! nasz! dla nas on do­bry, a dla nich – to po­psu­te gęby na pul­pe­tach kró­lew­skich, hm.

Za­fra­so­wał się wi­docz­nie sta­ry.

– Niech oj­ciec bę­dzie spo­koj­ny – do­dał Szcze­pan – już ja w tem.

– A je­st­że jesz­cze moź­dzierz przy­najm­niej, sło­wo daję – ode­zwał się sta­ry – już nie­wiem czy go w la­mu­sie znaj­dą, żeby mu na wi­wat dać sal­wę, bo bez tego nic.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: