Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekundnik - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
24 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sekundnik - ebook

Śródmiejska dżungla w 2013 roku.

Piętnastoletnia Ara z trudem radzi sobie z bezwzględną codziennością niebezpiecznej dzielnicy. Nie wie, że największe kłopoty dopiero się zaczną. Gdy w tajemniczych okolicznościach znika matka Ary, dziewczyna decyduje się na ryzykowną akcję poszukiwawczą. W mrocznym labiryncie wewnętrznych strachów i barier towarzyszy jej Leon – rozgoszczony w życiu, odważny chłopak.

Czy Ara uratuje matkę i zmieni życie swojej rodziny? Co zastanie na końcu tej wyprawy? Jaką cenę zapłaci za próbę samodzielności? Tylko podążanie za Arą zbliży Was do odpowiedzi na te pytania...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7672-289-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

– Niektóre książki z biblioteki śmierdzą jak brudne skarpetki – mówię, dźwigając pękatą reklamówkę. Trzymam ją obiema rękami tuż pod brodą.

– O to, to! – przytakuje pani Henia. – Ja bym tego nawet palcem nie tknęła. Zbiór zarazków, kurczę. Taka książka jest gorsza niż zdechły szczur. – Wzdryga się, a jej sztuczna szczęka, lekko obluzowana, kłapie, wydając płaski klekot.

– Albo niż gołąb – dodaję, bo akurat szare stadko podrywa się spod moich nóg. Odważne – zawsze czekają do ostatniej chwili. Bywa, że koło samochodu już, już dotyka ich piór, a one jeszcze telepią się na czerwonych łapach, powoli jak wczasowicze na deptaku. Może przesadziłam – czasami im się nie udaje – stąd tyle rozplaskanych na asfalcie i bruku gołębich trupów. No i z tymi czerwonymi nogami też przesadziłam – miejskie gołębie przeważnie kuśtykają na sinych kikutach, spuchniętych i oplątanych żyłkami, sznureczkami, plastikami i licho wie czym. Wyglądają, jakby stale tańczyły poloneza. Biedaki.

– Taaa, to też sama zaraza. – Pani Henia spluwa i stajemy przed drzwiami naszej klatki schodowej. Tym razem obie jesteśmy obładowane – ona ma ręce zajęte siatami z chlebem, kartoflami i kapustą. Plus pseudowino za cztery złote. Dla syna.

Stawiam na bruku moją reklamówkę i wyjmuję z kieszeni klucz. Sąsiadka bez słowa znika za drzwiami mieszkania na parterze. Tylko wzdycha ciężko, słyszę to nawet, gdy zamyka swoje drzwi. O, teraz wita ją syn („Jesteś, mama? Mama, daj!”). Trzydzieści lat... zwykle w domu; czasami usiądzie z mamą na ławeczce.

Znowu się rozpędziłam. „Ławeczce”, dobre. Usiąść można tylko na starym parapecie przełożonym w poprzek betonowych słupków z okrągłymi krawędziami. Kiedyś podobno były tu ławki, ale ja tego nie pamiętam. Wszystko zniszczone. Na tym, co zostało, przysiadają pijaczkowie; jak kury na grzędzie kiwają się ze swoimi pseudowinami i petami w żółtawych paluchach. Ludzie z zewnątrz mówią o naszej dzielnicy „śródmiejskie slamsy” . Tylko hołota została w śródmieściu, ludzie inteligentni pobudowali sobie domki na obrzeżach miasta. Trudno się nawet obrażać za te określenia. Jest, jak jest, zgodnie z nazwą. Syf i malaria. O, cała klatka schodowa czymś śmierdzi.

Gramolę się na nasze czwarte piętro. Farba odłazi sztywnymi płatami z każdej ściany. Poręczy lepiej nie dotykać: albo się lepi, albo ktoś dla rozrywki powbija w nią gwoździe. Ostatnio mój ojciec poharatał sobie całą dłoń. Zresztą akurat i tak nie mam jak się trzymać: reklamówka zajmuje mi obie ręce. Dochodzę wreszcie do naszych drzwi, łokciem naciskam klamkę. No tak, nikogo nie ma. Stawiam książki i gmeram kluczem w zamku. Dwa otwarte. Co jest?! Do diabła, ktoś musiał zamknąć trzeci – środkowy – zamek! Nie mam klucza. Zgubiłam i udało mi się utrzymać to w tajemnicy (nie zamykamy na środkowy). Byłaby afera, choć to tylko klucz. Matka wrzeszczałaby i znowu usłyszałabym, że jestem nieodpowiedzialną dziewczyną, że przeze mnie traci zdrowie, że jestem zakałą tej rodziny. Jasne, jasne, to już dawno ustaliliśmy, po co wciąż przypominać?

Cholera. Siadam na schodku, reklamówka ląduje na kolanach. Patrzę na zegarek. Nie obchodzi mnie, która godzina, lubię ten ruch wskazówek. Jak dobrze się przyjrzeć, to da się przyłapać uciekającą minutę. Bo sekundy łapać łatwo. Widać je. Czas to porządek. Wszystko może być bałaganiarskie, inne niż trzeba, ale nie czas, nie tarcza zegarka. Chyba że wyczerpią się baterie lub zepsuje mechanizm.

Te książki rzeczywiście śmierdzą jak skarpetki i gatki w koszu z brudną bielizną. Z tą różnicą, że skarpetki i gatki nie przenoszą człowieka w inne wymiary (no, może niektórych... ale mnie – nie). Muszę wciąż czytać. To pozwala przetrwać.

Wystarczy minuta i znikam w świecie Tuneli.

Wystarczy druga i pijacki bełkot wyciąga mnie z tego świata. Podnoszę głowę przestraszona. To ze strychu słychać. O, i znowu.

– Po...po...pojedź se chłopie, żeby...by... – rozlega się ohydne czknięcie i szuranie buciorów.

Złażą, telepią się po schodach. Moje wprawne ucho od razu ich liczy. Jest dwóch. Zrywam się, wciskając Tunele do reklamówki. Błyskawicznie schodzę piętro niżej. I znowu niżej. Jeszcze nie wiem, gdzie chcę się zatrzymać. Szuranie butów słychać coraz wyraźniej. Czuję paskudny smród alkoholu. Zaraz tu będą. Kiedyś nie bałam się aż tak bardzo. To są na ogół „swoi” pijacy – nie zaczepiają dzieci z własnego podwórka i okolicy. Tylko że teraz mam już piętnaście lat. Trudno mnie nazwać dzieckiem i nie wyglądam jak dziecko. Nie chroni mnie niski wzrost i trzpiotowata buźka. Już kilka razy wołali za mną „laseczko” i „towar”. Nie mówiąc o innych synonimach słowa „nastolatka”. Boję się takich sytuacji. Bać się: to niepraktyczne – lepiej byłoby się nie bać, bo żyję tu i teraz, i pewnie nigdy stąd się nie wydostanę. Trzeba sobie radzić. Kiedyś udawało mi się bez problemów, nawet bawiło mnie zmaganie się z różnymi walniętymi frajerami. Śmieszyli mnie. Teraz – nie. Chociaż wtedy byłam mała, a teraz mam metr siedemdziesiąt jeden. A boję się bardziej, dużo bardziej. Strach rośnie razem z moim ciałem.

Maszeruję z książkami przez podwórko. Gdzie iść z takim bagażem? Na alei pod moimi oknami niosą się wrzaski klientów ogródków piwnych. Wiadomo, koniec kwietnia. Będą tak się darli przez całe popołudnia i noce, do września. Policja może im nagwizdać. Właściciele ogródków mają sposoby, by zatkać im usta – tym policjantom – nieborakom, cielakom za dychę. O, nowe głośniki wystawione przed ogródkami. Na całą aleję słychać, że najlepsze jest mydełko Fa. Szabada, niech ich licho.

Przechodzę przez jezdnię, uskakując przed ścigającymi się motocyklami. Wariują tak przez całe lato. Bez tłumików. Matko! Nie mogę zatkać sobie uszu, bo jestem obładowana. Przyciskam głowę do reklamówki, zaraz ogłuchnę! Coś się we mnie trzęsie. I jeszcze jeden śmiga. Im też policja może nagwizdać. Będą tak się ścigać do jesieni, nawet w nocy. Bez tłumików.

Siadam na ławce na placu (tu jeszcze są ławki – bez oparć, ale są). Nie wyciągam książki. Nie lubię czytać w miejscach publicznych. Tu trzeba być czujnym.

– Ara! Araaa! – słyszę za plecami. Odwracam się. Ara to ja. Zdrobnienie od Arety. Po babci i praprababci mam takie imię. – Oooo, Ara! Aaa... – Aśka, koleżanka z podwórka, klepie mnie w ramię, przysiada się. Dzisiaj jej „r” brzmi jakoś nie po polsku... Jakby po francusku... Usta ma otwarte, mlaska; pokazuje coś palcem i znowu jęczy: – Aaaa... Uuuu...

– Cześć! – Cieszę się, że mnie wypatrzyła. – Klucza zapomniałam. – Poruszam lekko reklamówką, moje kolana skaczą. – Daleko z tym nie ujdę. Smacznego.

– Ara... – jęczy Aśka i dopiero teraz widzę, że coś jest nie tak z jej aparatem ortodontycznym!

– Pokaż... Nie wierć się. – Odkładam książki i zaglądam do otwartej paszczy. W ustach wisi... płatek kosmetyczny przytwierdzony ciągnącymi się białymi włóknami do aparatu! – Ciekawy pomysł... Po co to tam wsadziłaś?! – dziwuję się, usiłując wyskubać włókna. – Zaraz, poczekaj, chyba nie można tak... brudnymi rękami – wycofuję się.

– Ratuj...aaatuj! – jęczy (z niewyraźnym: „r”).

No. To teraz mam już i zgubiony klucz, i Aśkę z płatkiem wczepionym w aparat. Co za dziki plan, żeby wciskać sobie coś takiego między druty.

– Odomu...! – Aśka ciągnie mnie w stronę swojej bramy. W ostatniej chwili zdążyłam chwycić reklamówkę. Z tym ciężarem ledwie dobiegam do bramy. Ręka mi drętwieje. Drugą trzyma Aśka.

W ładnej łazience sadzam ją na wannie i zdezynfekowawszy dłonie, wyskubuję włókna spomiędzy drutów aparatu. Ten aparat to duma Aśki. Zafundowała go jej bogata bratowa. Choć zęby nie były zbyt krzywe. W każdym razie na pewno nie tak krzywe jak moje. Taki aparat kosztuje kilka tysięcy złotych. Uśmiecham się, bo to suma, której nigdy nawet nie widziałam. Mogę tylko sobie wyobrazić. Ta bratowa zrobiła też remont łazienki, to znaczy opłaciła. Dlatego siedzimy na najładniejszej wannie w całym śródmieściu. Nie jest biała, lecz z różowego akrylu. Śliczna i czysta. Ładnie pachnie.

Pomagam sobie wykałaczką, potem szpilką i igłą. Świecę latarką. Na razie nic więcej nie mogę zrobić w tej sprawie.

– O matko, dzięki – sapie uratowana Aśka. – Pić!

Wypijamy na spółkę całą butlę gazowanej wody. Aż mi się zaczyna kręcić w głowie.

– Dlaczego? – sapię, wskazując białe strzępy i sponiewierany płatek leżący na pralce.

– Szczoteczka wpadła mi do sedesu! A musiałam umyć zęby. Z Kubą jestem umówiona. No to wycisnęłam pastę na płatek i chciałam jakoś wyszorować. Zaplątało się. – Sprawdza jamę ustną i smaruje wargi błyszczykiem.

– No taaak... – Zwieszam głowę. Milion myśli nieprzetwarzalnych na słowa. Zwykle jestem małomówna. Chyba jestem jedyną małomówną nastolatką. Nie żebym nie miała ochoty rozmawiać. Dopadają mnie wątpliwości, czy zdołam powiedzieć to, co chcę, i nie będę przy tym żałosna albo nudna. Rozmawianie jest bardzo trudne, choć wydaje się łatwe. To największa zmyłka świata. Zna się mnóstwo słów, wiadomo. Człowiek wyrzuca je z siebie bez przerwy. Ale niewiele słów splata się w ciekawe, ciepłe, odkrywcze, intrygujące lub, zwyczajnie, ładne zdania. Często te słowa niewiele różnią się od wymiotów.

– Dzięki. – Ściska mnie zaczerwieniona koleżanka. – Ale po co tyle czytasz? – Trąca butem moje książki rozwalone na podłodze łazienki. – Bo jeszcze zrobisz się jakąś filozofką. – Pstryka pierwszą z wierzchu książkę i pokłada się ze śmiechu. Ja z nią.

– Może się zrobię. Będę wtedy mówiła: „Reasumując, aktualizujmy dekadencję...” – klepię wszystkie trudniejsze lingwistycznie pojęcia, jakie przychodzą mi akurat do głowy.

– Dekadencję – srencję – dupencję – zwija się Aśka.

– No to obie jesteśmy filozofkami.

– Idiozofkami.

– No tak, często idiozofkami.

– Cycatkami. – Aśka kończy słowną szarżę, potrząsając kształtnym biustem, a mi odechciewa się dalej gadać. Cycatkami. Niezbyt śmieszne. Moich trzeba by szukać ze szkłem powiększającym. Mimo że jestem taka wysoka, nie ma we mnie nic z kobiety. Tyłek prawie nie istnieje, długie ręce i nogi, i co gorsza... wielkie dłonie i długie stopy. Wyglądam jak jakiś ruski rolnik. Tak powiedział kiedyś mój ojciec. Że jak ruski rolnik. Przejrzałam w internecie zdjęcia ruskich rolników. Miał rację. Ruscy rolnicy mają dłonie identyczne jak moje.

– Już wiem, gdzie pojadę na wakacje – głos Aśki wcina się w moje rozmyślanie. – Tym razem na obóz harcerski! Ale czad! Po dwadzieścia dziewczyn w każdym namiocie! Namiocie, czaisz?! Zero komórek, internetu, środek lasu!

– Maatko! – przerażam się szczerze. Nie tym brakiem internetu, ale koniecznością mieszkania z tyloma dziewczynami pod jednym, hm, dachem.

– No! Zero łazienki, kąpiel tylko w jeziorze, lodowata woda. – Aśka jest szczerze ucieszona tymi atrakcjami. – To kosmos! W dodatku, kiedy nie będzie padać, mamy spać na karimatach na gołej glebie! A obok namiot chłopaków... – Wybałusza oczy, ale jest w niej wulkan serdecznego śmiechu. Traktuje to jak zabawę; ja bym nie umiała.

Chociaż... jest we mnie wielka tęsknota... a nie, akurat nie za chłopakami. Za lasem. Raz w życiu byłam na wyjazdowych wakacjach. Nie ma kasy na wyjazdy, no i nie ma chęci. Nieraz namawiałam rodziców, żebyśmy pojechali autobusem do lasu. Matka nie ma czasu, ojciec nie ma ochoty. Największe skupisko zieleni to dla mnie park. Nawet balkonu nie mamy. Tamte wakacje były najpiękniejsze. Pamiętam, jak pachniało jezioro. Ludzie mówili, że woda zgniła i śmierdzi, ale dla mnie to był najpiękniejszy zapach. Nawet mniej kaszlałam. Bo tu wszyscy wciąż kaszlemy, najbardziej w zimie, gdy sąsiedzi palą w piecach plastikiem i gumą ze śmietnika. Węgiel i drewno są drogie, no, może nie tak bardzo. Ale na pewno mniej niezbędne niż papierosy i wódka. Te produkty musi mieć tutaj niemal każdy dorosły człowiek. Więc taniej jest wrzucać do pieców worki ze śmieciami, jak leci. I zbierać jako opał: wyrzucone plastikowe butelki, zabawki, buty, meble ze sklejki. Takie inhalacje mamy przez całą jesień i zimę, smród aż zatyka. My mamy kaloryfery, ale co z tego?

– Codziennie jakaś musztra, jak w wojsku – pokłada się Aśka, aż jej łzy z oczu lecą. – Wiesz, meldowanie się starym druhom w krótkich spodenkach... Z kudłatymi nogami!

– Na pewno mają krzywe i blade te nogi – śmieję się razem z nią, bo trochę znam harcerstwo (chociaż wyłącznie z literatury). – I podkolanówki w paski... A jeśli nie będziesz miała ochoty na wypełnianie tych... rozkazów?

– To zwieję, spoko, zwieję. Ale potem wrócę, impreza będzie przednia, morowa! – Trzęsie się ze śmiechu Aśka, a ja z nią.

– A co ty tam będziesz jadła? – zastanawiam się.

– Trzeba sobie upolować – parska. – Grzyby albo zająca!

– Szczególnie ciężko będzie upolować grzyby! Szybko biegają – rozwijam pomysł i wyobraźnia nam ucieka. Przez chwilę snujemy wizje obozu przetrwania; dla mnie to tylko wizja, ona sprawdzi, jak jest. Ten śmiech nas osłabia, więc siedzimy oparte o siebie.

– O matko, Kuba czeka! – zrywa się Aśka po zerknięciu na mój zegarek.

Gnamy jak szalone i znowu jesteśmy na placu.

Usuwamy się, bo za nami ustawia się podpity gość i zaczyna sikać na krzaki.

– „Okej, okej. Tam, gdzie pan stoisz, tam pan lej” – podśpiewujemy z rezygnacją, bardzo cicho. Normalka. Ale ja nie mogę się do tego przyzwyczaić. Nie, źle myślę, „przyzwyczajona” byłam, a teraz jakoś odzwyczaiłam się od tego. Kiedyś mi nie przeszkadzało. Ale i było dużo ciszej. Bez hałasów w nocy, wrzeszczących chrapliwie pijaków, motocykli. Chciałabym, żeby ktoś (coś) mnie stąd zabrał. Frrru! I jestem na innej planecie, zielonej i cichej, pełnej przestrzeni i powietrza...

– No, lecę. Dzięki, Ara! – Aśka cmoka mnie w policzek i już jej nie ma. To znaczy jest. Tylko dalej.

A ja jestem tutaj.

Nie lubię być sama, boję się zaczepek.

Aśka oddala się, poprawiając małą torebkę z zielonego plastiku. Jest taka ładna – Aśka znaczy się – ładna i... optymistyczna. Kolorowa... I te loczki jasne, i zawsze jakby świeżo umyte. Nie to co moje badyle, długie za ramiona i ciemnobrązowe. Moja grzywka prosta jak trawa – włazi w oczy, bo nie lubię krótkiej, choć za długa – przeszkadza. No i niech przeszkadza, przynajmniej zakrywa blade czoło. Oczy mam nawet ładne, zielonkawe, i rzęsy długie, czarne. Teoretycznie jestem szatynką. Tylko że one nie mają piegów. Ja mam sporo na nosie i policzkach. Dziwadło. Nic się nie zgadza. Mój brat, Jarek, mówi na mnie „miotła”. Nienawidzę tego, ale udaję, że mnie nie obchodzi. Gdybym dała poznać, jak boli, to dopiero miałby uciechę, smarkacz jeden. Swoją drogą, trafne przezwisko. Naprawdę przypominam miotłę. Zaraz po ruskim rolniku.

O, jakiś starszy chłopak idzie w kierunku mojej ławki. Pali papierosa, spluwa. Co tam, wstaję i idę sobie dalej z książkami w objęciach. Lepiej iść. Powinnam być bardziej odporna, tu się wychowałam. Jest inaczej: moja tolerancja się zmniejsza, przeszkadzają mi sprawy, które kiedyś bez trudu akceptowałam. Dlaczego?

Dlaczego?

Może już ktoś wrócił do domu? Dobrze, że nie czekałam pod drzwiami, bo wydałoby się z kluczem. A tak to po prostu przyjdę z biblioteki. No jasne, biblioteka! Ja głupia, tam się przechowam! Skręcam w boczną uliczkę i wtedy...

Zza rogu wypada chłopak. Niższy ode mnie, mniejszy. Najpierw myślę, że to dziewczyna, bo ma różową bluzkę i fioletowe rurki.

Buch! Na różowym tyle bluzki ląduje... surowe jajko! I drugie. Jacyś chłopcy w sportowych kurtkach gonią tego różowego i walą w niego jajkami!

– Spadaj na zawsze, obciachu jeden! Nie ma cię! – wrzeszczy jeden z chłopaków w firmowych ciuchach i dopada różowego. Drugi uderza go dłonią i jeszcze dodaje kopniaka. Na fioletowych rurkach zostaje ślad trampka.

Stoję jak manekin. Dosłownie mnie zamurowało z tymi książkami. Jak zwykle – boję się.

– Na drzewo, palancie! – drą się prosto w ucho różowego, który kuli się i kuca pod wystawą sklepu z tapetami. Klną, bez przerwy przeklinają, głośno. Obok przechodzą dorośli. Nie reagują. Przecież powinni. I następni dorośli, śmieją się z chłopaków. Może dlatego, że bandziory wcale nie wyglądają na bandziorów. Zwykli, czyści chłopcy, ładnie ubrani. Modnie ostrzyżeni. Dobrze odżywieni. Widzę to wszystko jak na zwolnionym filmie. Zaczynam dygotać, czuję wibracje w nogach. Mam chęć uciekać; nie wiem, dlaczego nie uciekam. Zaraz mnie uderzą, jeśli będę tak stała jak bałwan. Ale może nie uderzą, bo jestem wysoka.

– Następnym razem będziesz to żarł! – Jeden z agresorów wylewa na różowego keczup z plastikowej butelki. – Cały pożresz! – Rzuca butelkę i wreszcie odchodzą, spluwając i śmiejąc się. Potrącają mnie, mocno, aż się chwieję i reklamówka nie wytrzymuje. Książki wypadają na chodnik. Robi mi się jakoś dziwnie. Może zemdleję? Kucam, zakrywając rękami twarz. Jeszcze trochę. Zawroty głowy mijają, ale cała się trzęsę, nie mam siły wstać. Chce mi się płakać, ale publicznie nigdy nie pozwalam sobie na płacz.

Czas się zatrzymuje.

Trwanie. Czekanie. Tylko nie ma na co czekać.

– Twoje – mówi ktoś i bardzo szczupła, opalona ręka w różowym rękawie układa moje książki w idealnie równy stosik. Odkrywam twarz. Wiem, że jeśli się odezwę, to się rozpłaczę. Dlaczego tak ze mną jest? Przecież nic wielkiego się nie stało. Codzienny obrazek z naszego śródmieścia.

Różowy stoi, rozcierając plamy z keczupu.

– Twoje – powtarza, wskazując książki i odwraca się. Odchodzi, oddala się, miękkim krokiem, trochę jak kot. Mimo że jest zgarbiony i obolały, to chodzi jak kot.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: