Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Selim Mirza - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
12,72 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Selim Mirza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 213 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Było to na wio­snę pod­czas woj­ny fran­cu­sko-pru­skiej. Bel­fort ob­lę­żo­ny był przez Pru­sa­ków, od­dział zaś wol­nych strzel­ców, w któ­rym słu­ży­li­śmy od pół roku obaj z Se­li­mem, to­wa­rzy­szem mo­ich lat dzie­cin­nych, krę­cił się za ich ple­ca­mi, bi­jąc się pra­wie co dzień, chwy­ta­jąc po­słań­ców z de­pe­sza­mi, na­pa­da­jąc kon­wo­je z żyw­no­ścią. Od­dział ten był zbie­ra­ni­ną wszel­kie­go ro­dza­ju awan­tur­ni­ków, po naj­więk­szej czę­ści cu­dzo­ziem­ców, lu­dzi skłon­nych do ra­bun­ku, gra­bie­ży i wszel­kie­go ro­dza­ju nad­użyć, ale też nie ce­nią­cych ży­cia, nie ma­ją­cych nic do stra­ce­nia, na wpół zdzi­cza­łych wśród cią­głe­go boju i pro­wa­dzą­cych rze­mio­sło wo­jen­ne z in­stynk­tem i za­mi­ło­wa­niem dzi­kich zwie­rząt. Sami na­zy­wa­li­śmy się my­śli­wy­mi na lu­dzi, choć trud­no było po­wie­dzieć, kto tu był my­śli­wym, kto zwie­rzy­ną, bo i nas tro­pio­no bez od­po­czyn­ku z ca­łym nie­miec­kim upo­rem i wy­trwa­ło­ścią. Nie da­wa­li­śmy spo­ko­ju, ale też nie mie­li­śmy go sami ani we dnie, ani w nocy. Wśród dnia le­że­li­śmy po naj­więk­szej czę­ści w za­ro­ślach, la­sach i win­ni­cach, w nocy, zwłasz­cza je­że­li zda­rzy­ła się noc ciem­na i dżdży­sta, wy­cho­dzi­li­śmy na łup, pod­kra­da­li­śmy się pod same obo­zo­wi­ska pru­skie, po­ry­wa­li­śmy lu­dzi z pla­có­wek, tę­pi­li­śmy pa­tro­le, za­sa­dza­li­śmy się w ro­wach ko­lei że­la­znych na po­cią­gi lub wy­ry­wa­li­śmy szy­ny, psu­li te­le­gra­fy itp. Nikt nig­dy, na­wet i rząd Gam­bet­ty, nie wie­dział, gdzie je­ste­śmy, co ro­bi­my i gdzie się uda­my. By­li­śmy od­dzia­łem luź­nym. Nie bra­li­śmy wca­le żoł­du; je­dli­śmy naj­czę­ściej to, co­śmy zdo­by­li na Pru­sa­kach, pi­li­śmy wód­kę uła­nów pru­skich, oto­cze­ni na wszyst­kie stro­ny – za­mknię­ci, rzec moż­na, na­oko­ło mu­rem dział i ba­gne­tów, nie pa­li­li­śmy pra­wie nig­dy ognisk, zmo­cze­ni desz­czem – su­szy­li­śmy się na słoń­cu, zzięb­nię­ci – ogrze­wa­li­śmy się w ka­ra­bi­no­wym ogniu.

– Miesz­ka­my za koł­nie­rzem u Pru­sa­ków – ma­wia­li nasi żoł­nie­rze.

Istot­nie, da­le­ko za nami była Fran­cja wal­czą­ca, ucie­ka­ją­ca, były fran­cu­skie mia­sta, fran­cu­ski rząd, ar­mia, jed­no­oki dyk­ta­tor, ma­ni­fe­sty, ge­ne­ra­ło­wie w zło­tych mun­du­rach, ga­ze­ty, szpi­ta­le woj­sko­we, za­pa­sy żyw­no­ści, ale to wszyst­ko było poza nami. Bli­żej były od­dzia­ły pru­skie, ba­war­skie, sa­skie, my w ich środ­ku.

Nie­raz że­la­zna dłoń ja­kie­goś pru­skie­go ge­ne­ra­ła opusz­cza­ła się na nas ostroż­nie i ci­cho, jak ręka czło­wie­ka, któ­ry chce schwy­cić uprzy­krzo­ny owad. Upa­trzyw­szy chwi­lę, dłoń ta spa­da­ła wresz­cie jak pio­run i chwy­ta­ła tyl­ko po­wie­trze – my by­li­śmy już gdzie in­dziej. Cza­sem znów pod­sta­wia­li­śmy ba­gnet pod taką dłoń, wów­czas co­fa­ła się z okrzy­kiem wście­kło­ści.

Usta­wicz­na woj­na, zdra­dy, za­sadz­ki wy­ro­bi­ły w tych lu­dziach praw­dzi­wie wil­czy in­stynkt. Nie po­trze­bo­wa­li pra­wie do­wódz­twa: dzia­ła­li ci­cho, spraw­nie, prze­zor­nie; wte­dy, kie­dy po­lo­wa­no na nich, ani chwi­li nie prze­sta­wa­li po­lo­wać sami, umie­li czy­hać po ca­łych no­cach i po ca­łych no­cach tłu­mić od­dech, i po ca­łych no­cach wy­tę­żać wzrok w jed­ną stro­nę, z któ­rej miał na­dejść łup.

Ry­zy­ku­jąc usta­wicz­nie wszyst­ko, umie­li za­cho­wać ostroż­ność kota. Nie­raz, gdy­śmy le­że­li w za­ro­ślach, od­dzia­ły pru­skie prze­cho­dzi­ły tak bli­sko, że zda­rza­ło mi się sły­szeć gło­sy ofi­ce­rów, ale – je­że­li od­dział był zbyt sil­ny – nie padł ani je­den strzał. Pułk woj­ska, idą­cy wśród pro­mie­ni sło­necz­nych, rzu­ca cień.

– By­li­śmy za­wsze pew­ni, że kry­je­cie się w na­szym cie­niu – rzekł do nas je­den je­niec.

Istot­nie, by­li­śmy cie­niem pru­skim.

Lu­dzie nasi za­tra­ci­li w so­bie zwol­na wszel­kie uczu­cia ludz­kie; nie mogę po­wie­dzieć, żeby się bili dla Fran­cji i za Fran­cję, bili się, żeby się bić. O Fran­cję nie dba­li. Żoł­nie­rzy fran­cu­skich z in­nych od­dzia­łów lub z ar­mii re­gu­lar­nej nie cier­pie­li tak pra­wie jak Pru­sa­ków, a po­gar­dza­li nimi wię­cej niż Pru­sa­ka­mi. Przy spo­tka­niach, któ­re zresz­tą rzad­ko się zda­rza­ły, przy­cho­dzi­ło za­wsze do kłót­ni i bó­jek.

– Pru­sa­cy ucie­kli­by, gdy­by zo­ba­czy­li wa­sze twa­rze – ma­wia­li do in­nych nasi żoł­nie­rze – ale za­wsze wi­dzą tyl­ko wa­sze… spodnie.

Sło­wem, był to od­dział pod każ­dym wzglę­dem wy­jąt­ko­wy, ale nie był licz­ny, owszem, top­niał co­raz bar­dziej, za­rów­no przez cią­głe bi­twy, jak i przez tru­dy pra­wie nad­ludz­kie. Przy tym los ran­nych lub cho­rych na­sze­go od­dzia­łu był strasz­ny. Zo­sta­wia­no ich po pro­stu w le­sie. Raz, gdy je­den czło­wiek z ner­wo­we­go wy­cień­cze­nia upadł i pro­sił, żeby go do­bić, sły­sza­łem, jak od­po­wie­dzia­no mu:

– Nie bój się, ba­ran­ku, wil­ki cię tu znaj­dą.

Kan­dy­da­tów no­wych bra­kło, bo taka służ­ba nie nę­ci­ła, choć z dru­giej stro­ny da­wa­ła ob­fi­tą na­dzie­ję łupu. Ze­gar­ków, pie­nię­dzy i pier­ścion­ków, zdję­tych z tru­pów, mie­li nasi lu­dzie tyle, że nie wie­dzie­li, co z nimi ro­bić. Ale też i nie dba­li o nie. W kar­ty nie wol­no było grać, ku­po­wać nie było co i gdzie, cho­wać nie było war­to, bo każ­dy wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej zgi­nie.

Od­dział więc co dzień sta­wał się mniej­szy; kan­dy­da­tów bra­kło jesz­cze i dla­te­go, że nie było w nim żad­nej do­słu­gi. Żoł­nierz miał w kie­sze­ni śmierć, nie bu­ła­wę mar­szał­ka. Rząd

Obro­ny Na­ro­do­wej w biu­le­ty­nach swo­ich wspo­mi­nał o nas bar­dzo rzad­ko.

– Oni o nas nie wie­dzą – ma­wiał nasz do­wód­ca, któ­ry tego rzą­du nie cier­piał.

Jed­no­oki dyk­ta­tor chciał nas jed­nak wi­dzieć i prze­słał roz­kaz do La Ro­che­no­ire'a, na­sze­go do­wód­cy, aże­by­śmy się sta­wi­li na wska­za­ne miej­sce, ale La Ro­che­no­ire nie usłu­chał roz­ka­zu i za­miast na wska­za­ne miej­sce, po­szedł na za­sadz­kę.

– Je­że­li nas chce wi­dzieć – rzekł – niech przy­je­dzie do nas ba­lo­nem, on to umie. Zresz­tą, na pa­ra­dzie od­dział nasz źle by wy­glą­dał: lu­dzie byli wy­chu­dli, po­czer­nie­ni dy­mem, w mun­du­rach po­dar­tych na strzę­py, o oczach za­szłych krwią; nie­któ­rzy mie­li gło­wy po­obwią­zy­wa­ne chust­ka­mi, po­pla­mio­ny­mi za­schłą po­so­ką, nie cze­sa­ni, nie myci, po­dob­niej­si byli do zwie­rząt niż do lu­dzi.

Ja zna­la­złem się w tym od­dzia­le wy­pad­ko­wo: na­mó­wił mnie do tego Se­lim. Kie­dy woj­na roz­go­rza­ła i kie­dy obaj wy­bie­ra­li­śmy się z Pa­ry­ża, ja chcia­łem wstą­pić do ar­mii re­gu­lar­nej, ale Se­lim rzekł:

– Pój­dzie­my do La Ro­che­no­ire'a.

– Co to za je­den?

– For­mu­je od­dział strzel­ców.

– Czy go znasz?

– Tak.

Skąd go znał, nie chciał mi nig­dy po­wie­dzieć, do­my­sły zaś moje w tej mie­rze nie mają nic pew­ne­go. Wiem, że jesz­cze przed woj­ną Se­lim, któ­ry miał spo­ro pie­nię­dzy, wię­cej na­wet niż ich mógł wy­dać, awan­tu­ro­wał się w Pa­ry­żu; wie­dzia­łem, że miał po­je­dy­nek z kimś na­le­żą­cym do ary­sto­kra­cji fran­cu­skiej i że trzy­krot­nie wy­trą­cił mu szpa­dę z rąk, szcze­gó­łów i na­zwisk jed­nak nie wie­dzia­łem nig­dy do­kład­nie. Były to cza­sy, w któ­rych z Se­li­mem nie ży­li­śmy bli­sko. Na­przód, on był bo­ga­ty, po wtó­re, bądź co bądź, dzie­li­ło nas wspo­mnie­nie Hani. Wpraw­dzie Se­lim po­stą­pił z Ha­nią jak czło­wiek ho­no­ru, nie mo­głem jed­nak opę­dzić się my­śli, że gdy­by nie on, uko­cha­na moja Ha­nia nie prze­szła­by strasz­nej cho­ro­by, nie przy­wdzia­ła­by suk­ni za­kon­nej, że wresz­cie, gdy­by nie on, ja był­bym szczę­śliw­szy: nie miał­bym w du­szy ta­kiej pust­ki, z jaką no­si­łem się od lat ośmiu, i może na­wet – za­miast tu­łać się za gra­ni­ca­mi kra­ju – orał­bym spo­koj­nie za­gon ro­dzin­ny.

Na ko­niec, bo­la­ło mnie jesz­cze i to, że pod­czas gdy ja, któ­ry mniej wzglę­dem Hani za­wi­ni­łem, no­si­łem się jed­nak ze smut­kiem i jak­by wy­rzu­tem w du­szy, Se­lim za­po­mniał o niej zu­peł­nie. Przy­byw­szy do Pa­ry­ża od­dał się szum­ne­mu, go­rącz­ko­we­mu ży­ciu tego mia­sta z całą na­mięt­no­ścią swej wschod­niej na­tu­ry. Se­lim nig­dy i w ni­czym nie znał ha­mul­ca. Jego ma­ją­tek, ro­do­we na­zwi­sko Mi­rzów-Da­wi­do­wi­czów, tej dum­nej szlach­ty, jego wy­kształ­ce­nie wresz­cie, by­strość umy­sło­wa, żart­ki dow­cip, a na ko­niec pięk­ność, odzie­dzi­czo­na po mat­ce, otwo­rzy­ły mu wszyst­kie po­dwo­je roz­ko­szy w sto­li­cy świa­ta. Przyj­mo­wa­no go wszę­dzie i roz­ry­wa­no wszę­dzie. Ach, bo też pięk­ny był ten chło­pak jak po­mysł ar­ty­stycz­ny, z ty ma swo­imi aniel­ski­mi oczy­ma, bio­rą­cy­mi wprost za ser­ce, z gło­wą o li­niach god­nych dłu­ta rzeź­bia­rza, z wy­nio­słą gięt­ką po­sta­wą, ze skrzy­dla­tą mło­do­ścią i bo­gac­twem ży­cia tak nie­prze­bra­nym, że im wię­cej roz­rzu­cał je na wszyst­kie stro­ny, tym wię­cej zda­wał się je po­sia­dać.

A przy tym nie był to pięk­ny męż­czy­zna w zna­cze­niu tyl­ko bul­wa­ro­wym, jak zwykł był poj­mo­wać pięk­ność Pa­ryż: w zna­cze­niu zwy­kłym, po­spo­li­tym. Wszyst­ko, po­cząw­szy od umy­słu, od owe­go nad­mia­ru ży­cia, z któ­rym sam nie wie­dział, co ma ro­bić, a skoń­czyw­szy na ry­sach twa­rzy, było w nim ory­gi­nal­nym, nie­co­dzien­nym.

Dla Pa­ry­ża ten mło­dy Ta­tar o ry­sach anio­ła, sile atle­ty, od­wa­dze lwa i her­bo­wej tar­czy ry­ce­rza był to kwiat o nie­zna­nej bar­wie i woni. Ła­two zro­zu­mieć, jak wy­glą­da­li przy nim mar­ki­zo­wie nad­se­kwań­scy: ich – ży­cie sza­lo­ne wy­czer­py­wa­ło, jego – zda­wa­ło się wzma­gać, oni byli du­sza­mi zga­sły­mi jak wy­pa­lo­ne lam­py, on na wskroś był pło­mie­niem, oni się prze­ży­li, on nie wie­dział, co z ży­ciem ro­bić, oni byli roz­cza­ro­wa­ni, on sam był cza­rem i wszyst­ko na­okół nie­go było dlań cza­rem.

Dla nich or­gia była pod­nie­tą stę­pia­łych ner­wów, dla nie­go – ochło­dą przed zbyt­nim ża­rem krwi. A przy tym męty le­żą­ce na dnie kie­li­cha nie cze­pia­ły się jego ust, zło od­pa­da­ło od tej szla­chet­nej na­tu­ry jak su­chy pia­sek od ska­ły. Cha­rak­ter ten ura­biał się w mo­ich oczach, wi­dzia­łem, jak się roz­wi­jał pra­wie z dnia na dzień, dla­te­go zna­łem go na wskroś. Był to ten­że sam Se­lim z lat dzie­cin­nych, tyl­ko pod­nie­sio­ny do po­tę­gi.

Prze­świad­cze­nie o wła­snych si­łach dało mu pew­ność, prze­świad­cze­nie zaś, po­par­te wro­dzo­ną in­te­li­gen­cją, o ni­sko­ści i fał­szy­wych po­zo­rach więk­szej czę­ści dusz ludz­kich na­uczy­ło go lek­ce­wa­żyć męż­czyzn. Za­ro­dy nie­po­ha­mo­wa­nej ener­gii i przed­się­bior­czo­ści, ja­kie tkwi­ły w nim od lat dzie­cin­nych, wy­bu­ja­ły te­raz do naj­wyż­sze­go stop­nia, okrze­pły i czy­ni­ły go pod pew­nym wzglę­dem nie­bez­piecz­nym.

Zo­sta­ła mu daw­na ży­wość i tro­chę nie­opatrz­no­ści, któ­ra ła­two mo­gła przy na­mięt­nej, wro­dzo­nej mu na­tu­rze prze­cho­dzić w za­pa­mię­ta­nie i sza­leń­stwo, ale od za­pa­mię­ta­nia i sza­leń­stwa bro­ni­ła go świa­do­mość sie­bie, któ­rą daje lu­dziom wy­kształ­ce­nie i sub­tel­ne, fi­lo­zo­ficz­ne po­nie­kąd po­czu­cie każ­de­go czy­nu, sło­wa, po­ło­że­nia i idei. Nie był nig­dy sen­ty­men­tal­ny, ale je­że­li coś po­dob­ne­go do sen­ty­men­ta­li­zmu drze­ma­ło za lat dzie­cin­nych, choć­by w ato­mie tyl­ko, w jego na­tu­rze, te­raz roz­wia­ło się to bez śla­du. Oto dla­cze­go wspo­mnie­nie Hani nie zo­sta­wi­ło w nim ani cie­nia smut­ku lub za­rzu­tu. Ko­chać się umiał wśród śmie­chu, po­ca­łun­ków, ra­do­ści i we­se­la, wzdy­chać nie umiał. Ta­kie uspo­so­bie­nie jed­nak zga­dza­ło się z cha­rak­te­rem i uspo­so­bie­niem ko­biet sto­li­cy świa­ta, dla­te­go ko­bie­ty te sza­la­ły za nim, cho­ciaż wie­dzia­ły, że zdra­dzi je rów­nie ła­two, jak bez wy­rzu­tów; kie­dym zaś o tym z nim mó­wił, od­rzekł mi:

– To nie obo­wią­zu­je, ba­wię się. Gdy­bym zna­lazł praw­dzi­wą mi­łość, dał­bym so­bie rękę uciąć, ale je­że­li ona ist­nie­je, z nas dwóch ty jej bę­dziesz dłu­żej szu­kał, ale ją, znaj­dziesz praw­do­po­dob­niej.

– Więc zwo­dzisz, gdy mó­wisz: ko­cham?

Uśmiech­nął się.

– Nie! wiem wpraw­dzie, że póź­niej zwio­dę, ale gdy mó­wię, nie zwo­dzę.

Męż­czyź­ni, z któ­ry­mi się spo­ty­kał, dzie­li­li się na dwa obo­zy: jed­ni prze­pa­da­li za nim, dru­dzy go nie­na­wi­dzi­li. Co do Se­li­ma, miał swój na­der ory­gi­nal­ny po­gląd na nich.

– Wolę tych, któ­rzy mnie lu­bią, ale sza­nu­ję wię­cej tych, któ­rzy mnie nie­na­wi­dzą, ci są sa­mo­dziel­niej­si – mó­wił do mnie.

Po­tem zaś zwy­kle do­da­wał:

– Zresz­tą nie dbam o wszyst­kich.

Jed­nak­że był do­sko­na­łym to­wa­rzy­szem. Ser­ce miał do­bre, po­czci­we, ser­ce na dło­ni, więc po­ma­gał, komu mógł i gdzie mógł, ale w przy­jaźń nie wcho­dził ła­two; w chwi­li, kie­dy z kimś dzie­lił się wszyst­kim jak z bra­tem, ko­chał go też jak bra­ta, wte­dy uczu­cie jego by­wa­ło szcze­re, nie­mal na­iw­ne, pły­ną­ce z głę­bi du­szy, ale po­tem też same sto­sun­ki brał lek­ko. Se­lim wszyst­ko brał tro­chę lek­ko.

Jed­nak­że, gdy z po­wo­dów, o któ­rych już wspo­mnia­łem, od­su­ną­łem się co­kol­wiek od nie­go i po­czą­łem żyć za­mknię­ty wię­cej w so­bie, Se­lim gryzł się tym nie po­ma­łu. Z po­cząt­ku nie­jed­no­krot­nie py­tał mnie:

– Cze­go ty, wa­ria­cie, chcesz ode mnie?

Póź­niej prze­stał py­tać, ale nie prze­stał bo­leć we­wnętrz­nie. Nie­raz ze zgieł­ku, roz­ko­szy, bla­sków i wiel­kie­go ży­cia biegł do mo­jej iz­deb­ki na Mont­mar­tre i siadł­szy pod oknem, wo­dził tro­skli­wie za mną swy­mi aniel­ski­mi oczy­ma, jak­by pra­gnąc do­py­tać się do mego ser­ca. Co do mnie, nie prze­sta­łem go ko­chać, owszem, może wła­śnie dla­te­go, że uspo­so­bie­nia na­sze były wprost prze­ciw­ne, mia­łem dla nie­go tyle przy­najm­niej sła­bo­ści, ile przy­wią­za­nia. Ale cień Hani, któ­ry dla nie­go prze­stał ist­nieć, dla mnie sta­wał mię­dzy nami. Zresz­tą mia­łem i inne po­wo­dy.

Oto nie mo­głem z nim żyć na rów­ni, a przy tym on był we­so­ły, ja by­łem smut­ny. O tak, ja mia­łem do­syć po­wo­dów do ży­cia z da­le­ka od Se­li­ma, alem ich nie mógł mu zwie­rzyć, bom się oba­wiał jego współ­czu­cia. Mia­łem to w na­tu­rze, żem go­ry­cza­mi nie dzie­lił się z ni­kim nig­dy. Kie­dy po­czu­łem cierń w ser­cu, wte­dy za­my­ka­łem je tak, jak się za­my­ka musz­la, w któ­rą wpad­nie ziarn­ko pia­sku. Zresz­tą tak samo nie zwie­rza­łem się ni­ko­mu i w szczę­ściu. Kto to czy­ni, czy­ni na mocy we­wnętrz­nej po­trze­by, ja nie czu­łem tej po­trze­by. W ta­kich więc wa­run­kach ży­li­śmy od lat kil­ku w Pa­ry­żu. Jam we­ge­to­wał, on kwitł. Tym­cza­sem wy­bu­chła woj­na. Wia­do­mość o niej przy­ję­li­śmy obo­jęt­nie. Cały Pa­ryż uwa­żał ją z po­cząt­ku jak­by wo­jen­ną pa­ra­dę. Są­dzo­no, że sam wi­dok bro­da­tych żu­awów i czar­nych Afrów roz­pro­szy Niem­ców na czte­ry stro­ny świa­ta. Sami owi żu­awi i tur­ko­si cią­gnę­li z Pa­ry­ża na wschód, jak sta­da pta­ków dra­pież­nych na łup. Dy­sze­li żą­dzą boju i krwi, drże­li z nie­cier­pli­wo­ści, by jak naj­prę­dzej zna­leźć się w dy­mie, huku i ku­rza­wie wo­jen­nej. Pa­ryż upo­ił się, ale o przy­szłość był spo­koj­ny.

– Je­den wię­cej try­umf – są­dzo­no – i oto ko­niec bę­dzie wszyst­kie­mu.

Ale kie­dy dym z dział pod Wis­sen­bur­giem, Gra­ve­lot­te i Se­da­nem opadł, prze­ra­żo­ne oczy Fran­cu­zów uj­rza­ły klę­skę naj­strasz­niej­szą, jaka kie­dy­kol­wiek na nich spa­dła. Owe pstre, czer­wo­ne, czar­ne puł­ki pierzch­nę­ły przed że­la­zny­mi le­gio­na­mi Niem­ców jak le­śne ptac­two przed sta­dem ja­strzę­bi, a na­oko­ło sto­li­cy świa­ta za­cie­śniał się co­raz bar­dziej ciem­ny a groź­ny mur pru­skich wo­jow­ni­ków. U bram Pa­ry­ża, po no­cach, za­czę­ło się roz­le­gać rże­nie ko­nia At­ty­li. Od cza­su do cza­su wśród mil­czą­ce­go mia­sta za­tęt­ni­ły kro­ki goń­ca i roz­legł się głos: "Po­bi­li na­szych! nowa klę­ska!" Pa­ryż na chwi­lę przy­kląkł, jak bu­haj ude­rzo­ny obu­chem mię­dzy rogi, ale po­tem pod­niósł się i ryk­nął.

Cały zresz­tą na­ród ze­rwał się do obro­ny. Groź­ny jed­no­oki dyk­ta­tor po­że­glo­wał z mia­sta ba­lo­nem. Sza­le wo­jen­ne po­czę­ły się wa­hać na nowo. Na pół­no­cy, na po­łu­dniu, na wscho­dzie i za­cho­dzie Fran­cji for­mo­wa­no od­dzia­ły, ar­mie wy­ra­sta­ły spod zie­mi jak grzy­by. Kraj na­je­żył się ba­gne­ta­mi.

W ta­kich to cza­sach pew­ne­go wie­czo­ra wpadł do mnie Se­lim z ru­mień­ca­mi na twa­rzy i z za­iskrzo­ny­mi oczy­ma. Wpadł­szy rzu­cił mi się na szy­ję.

– Pój­dzie­my się bić! – za­wo­łał.

Daw­no chcia­łem to uczy­nić, więc sło­wa jego przy­ją­łem chłod­no. Są­dził, że to ów daw­ny chłód, któ­ry od kil­ku lat od­da­lał nas od sie­bie, więc rzekł pręd­ko:

– Było coś mię­dzy nami, ale – na mo­je­go pro­ro­ka!- nie­chaj to pój­dzie w nie­pa­mięć.

Hen­ry­ku, znów strze­mię do strze­mie­nia!

Przy­po­mnia­łem so­bie, jak mój oj­ciec rzekł do mnie, kie­dym miał mieć po­je­dy­nek z Se­li­mem:

– A to już bij, syn­ku, aż się wszy­scy dia­bli będą śmie­li.

Więc od­po­wie­dzia­łem po­dob­nie Mi­rzie:

– Tak, bę­dzie­my bili, Se­li­mie, aż bę­dzie w pie­kle sły­chać.

Po­tem uści­ska­li­śmy się, a po­tem za­czę­li sprze­czać. Ja chcia­łem zo­stać w Pa­ry­żu i bić się pod jego mu­ra­mi, Se­lim pra­gnął wy­do­stać się z mu­rów i za­cią­gnąć się do wol­nych strzel­ców.

– Tu ho­ło­ta miesz­czań­ska zmy­kać bę­dzie.

Po­tem za­czął mi opo­wia­dać o La Ro­che­no­irze i za­rę­czał, że pod jego ko­men­dą znaj­dzie­my, cze­go szu­ka­my.

– On mnie nie cier­pi – rzekł – ale to szcze­gól­niej­szy czło­wiek. Nig­dy nie spo­tka­łem po­dob­ne­go cha­rak­te­ru. Dał­bym gło­wę za nie­go.

Czy­tel­ni­cy wie­dzą już, że na próż­no wy­py­ty­wa­łem się Se­li­ma o bliż­sze szcze­gó­ły po­je­dyn­ku z La Ro­che­no­irem. Do­my­śla­łem się, że on to był tym mar­ki­zem, któ­re­mu Se­lim w po­je­dyn­ku wy­trą­cił trzy­krot­nie broń z ręki, ale zresz­tą Se­lim miał mnó­stwo po­je­dyn­ków, trud­no więc było coś sta­now­cze­go wno­sić.

– Po­wia­dam ci, że ta­kich lu­dzi nie ma, może trzech na świe­cie – mó­wił do mnie z na­le­ga­niem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: