Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sensownik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sensownik - ebook

Czy to ma sens? Ile razy dziennie zadajemy sobie to pytanie. Czasem udaje się znaleźć na nie odpowiedź, ale czasem nie. Może najważniejszy jest sam proces jej poszukiwania?  SENSownik to zbiór felietonów Hanny Samson publikowanych na łamach magazynu „Sens”. Rzeczywistość poddana oglądowi znakomitej pisarki i dziennikarki, ukazuje swoje nieznane dotychczas oblicze. Hanna Samson porusza szerokie spektrum tematów, a to co je łączy - to wnikliwe spojrzenie mądrej kobiety. Niejeden raz podczas lektury przyjdzie nam zgodzić się z Autorką i westchnąć „to ma sens!”.

Hanna Samson - pisarka, psycholożka, trenerka i terapeutka. Zadebiutowała w 1996 roku powieścią Zimno mi, mamo. Następnie opublikowała szereg książek m.in. Miłość. Reaktywacja, Wojna żeńsko-męska i przeciwko światu. Matka dorosłej córki. W Fundacjach Feminoteka i CEL prowadzi grupy terapeutyczne dla kobiet doświadczających przemocy. Od lat związana z magazynem "Sens"

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65456-03-8
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TE OKROPNE MATKI

------------------------------------------------------------------------

Obecna w naszej kulturze tendencja do obwiniania matek czasem przyjmuje formę wręcz groteskową.

------------------------------------------------------------------------

Miesiąc temu trafiła do mnie 38-letnia kobieta, która ma już za sobą kilka podejść do psychoterapii i nadal potrzebuje pomocy.

– Wszystko przez to, że moja matka była okropna. Ale ja już nie mam siły jej obwiniać. Czy bez oskarżania matki nie można wyleczyć się z nerwicy? – zapytała.

Ale spryciara, pomyślałam. Sztaby psychologów pracują nad tym, żeby wykazać winę matek, a ta chce swoją osłonić tylko dlatego, że jest stara, miała ciężkie życie i chciała dla niej dobrze. Niemal wszystkie matki chcą dobrze dla swoich dzieci i co z tego? Fakty nie pozostawiają złudzeń. Każdy z nas ma listę krzywd wyrządzonych przez matkę. Jeśli zetknie się z psychologami, ta lista może się tylko wydłużyć. Była nadopiekuńcza, zbyt mocno wiązała nas ze sobą albo przeciwnie, odrzucała nas, była chłodna emocjonalnie i zbyt krytyczna. I tak mamy szczęście, jeśli nie była schizofrenogenna.

Amerykańska psycholożka Paula Caplan, autorka książki „Nie obwiniaj matki”, przeanalizowała 125 artykułów opublikowanych w czasopismach poświęconych zdrowiu psychicznemu. Matkom przypisano w nich winę za 72 problemy występujące u dzieci. Chociaż większość z tych dzieci miała oboje rodziców, winne zaburzeń były matki. Zdaniem wielu terapeutów, aby wiedzieć, skąd wzięły się problemy pacjenta, wystarczy spojrzeć na jego mamuśkę. Każda jest podejrzana, i to już od progu. Margaret Mahler, autorka teorii dotyczącej psychologicznej separacji i indywiduacji dziecka, radzi terapeutom, żeby uważnie obserwowali wchodzącą do gabinetu matkę – czy niesie dziecko „jakby było jej częścią” (ujawnia, że nie potrafi się od niego oddzielić), czy „jak przedmiot” (odrzuca maleństwo). Najbezpieczniej byłoby odłożyć dziecko przed wejściem do gabinetu, ale to też może być wykorzystane przeciw matce.

W naszej kulturze matki nie mają dobrego wyjścia. Co prawda są idealizowane, choćby pod postacią matki Polki, ale czy cieszą się społecznym szacunkiem? Skądże! Gdy nic złego nie dzieje się z dzieckiem, nikt nie zauważa ich problemów, bo w roli matki nie ma na nie miejsca. Jeśli zaś dziecko nie jest szczęśliwe, choruje, źle się uczy – wiadomo, czyja to wina. Choćby matki nie wiem jak się starały, i tak nie unikną ani poczucia winy, ani społecznej krytyki. Czy można bowiem sprostać mitom bezwarunkowej miłości macierzyńskiej, a jednocześnie stawiać warunki, egzekwując ich spełnienie? Kwadratura koła. Jeśli matka jej nie rozwiąże, znaczy, że jest złą matką.

Gdy ojciec choć trochę się stara i od czasu do czasu weźmie dziecko na spacer do zoo, to już jest wspaniałym ojcem. A kiedy matki nie zapewniają nam wszystkiego, to znaczy, że zawiodły. Tendencja do obwiniania matek wykracza czasem poza zdrowy rozsądek. Paula Caplan podaje przykład badań, w których sprawdzano, czy dzieci jeńców wojennych cierpią z powodu dramatycznych doświadczeń ojców. Cierpią. Mają poważne problemy emocjonalne. Winę jednak przypisano matkom! Bo widocznie przejmowały się za bardzo cierpieniami mężów i nie potrafiły odpowiednio zająć się dziećmi.

Oczywiście, matki nie są idealne. Ale nikt nie jest. A tylko od nich wymagamy, by były doskonałe. Nagłaśniane przez media przypadki pijanych kobiet, które pozostawiają swoje dzieci bez opieki, bulwersują wszystkich. Mnie również. Ale czy nie warto wtedy zapytać: gdzie jest ojciec? Pojedyncze przypadki ojców walczących o prawo do opieki nad dzieckiem budzą zachwyt. Za to miliony samotnych matek muszą się bronić przed etykietką „rodziny patologicznej” i walczyć o alimenty. To nie w matkach tkwi błąd, lecz w kulturze, która obwinia je o wszystko.

Jeśli ktoś zaproponowałby ci posadę, mówiąc: „Gdy coś ci się nie uda, nawet po sześćdziesięciu latach będziemy ci to wypominać”, powiedziałabyś, że taki układ nie wchodzi w grę. A właśnie tak jest z macierzyństwem. W „Drżącym ciele” Pedro Almodóvara jest scena, w której bohater zostawia kwiaty na grobie kobiety, a jego towarzyszka pyta: „Znał ją pan?”. Bohater odpowiada: „Nie bardzo. Była moją matką”. Dialog tyleż śmieszny, co prawdziwy. Niewielu z nas zadaje sobie trud poznania własnej matki. Dużo prościej jest ją obwiniać bez wnikania w motywy jej zachowań. Terapeuci często nam w tym pomagają.

Kobieta, o której wspomniałam na początku, podjęła wysiłek, by dostrzec w matce człowieka i zrozumieć, że matka dała jej tyle, ile mogła. To za mało, żeby zadowolić terapeutów, ale wystarczająco dużo, żeby jej córka mogła wziąć się w końcu za własne życie.

październik / listopad 2007JESTEŚMY ANOREKTYCZKAMI

------------------------------------------------------------------------

Badania wykazały, że nadwaga u kobiet ma negatywny wpływ na ich relacje z mężczyznami. Nadwaga u mężczyzn nie ma wpływu na ich relacje z kobietami.

------------------------------------------------------------------------

Podczas niedawnego tygodnia mody na ulicach włoskich miast pojawiły się plakaty z poruszającym zdjęciem nagiej anorektyczki. W ten sposób firma odzieżowa „Nolita” chciała zwrócić uwagę na problem anoreksji wśród modelek. Problem jednak jest szerszy i wykracza poza świat mody. Nie od dziś mówi o tym psychologia feministyczna, lecz jej perspektywa rzadko jest uwzględniana przez psychoterapeutów, którzy przyczyn zaburzeń szukają w duszach anorektyczek i ich relacjach rodzinnych. A szkoda.

Bo choć indywidualna historia ma znaczenie, to odchudzanie się jest nie tylko problemem indywidualnym. To problem społeczny, którego anoreksja jest skrajną postacią. W naszej kulturze troska o dietę i wygląd łączy niemal wszystkie kobiety, nie tylko te, które są modelkami. Ponieważ ciało podlega ciągłym przemianom, kobieta wciąż musi zachowywać czujność. Mamy różne strategie: jedne nie jedzą kolacji, inne pieczywa, jeszcze inne raz w miesiącu robią głodówkę, ale cel mamy wspólny: schudnąć, a przynajmniej nie przytyć. Gdy jemy, myślimy o kaloriach, ćwiczymy, żeby je spalić. Z moich rozmów w szatni klubu fitness jasno wynika, że kobietom, które ćwiczą zawzięcie, mniej chodzi o zdrowie i sprawność fizyczną, a bardziej o wygląd. I nic dziwnego.

Z męskiej perspektywy kobietę definiuje jej ciało, a męska perspektywa dominuje w naszej kulturze. Od wieków wygląd jest podstawą oceny kobiety, a stąd i jej poczucia własnej wartości. U większości ludzi istnieje znacząca korelacja między atrakcyjnością fizyczną a poczuciem własnej wartości, ale u kobiet jest ona dużo silniejsza niż u mężczyzn. Badania wykazały, że nadwaga ma negatywny wpływ na ilość i jakość kobiecych relacji z mężczyznami, ale nieznacznie lub nawet wcale nie wpływa na relacje mężczyzn z kobietami. Tylko w przypadku kobiet fizyczna atrakcyjność decyduje o zainteresowaniu drugiej płci.

Liczne źródła empiryczne, kliniczne i obserwacje życiowe pokazują, że płeć jest o wiele lepszym miernikiem niezadowolenia z własnej wagi niż rzeczywista masa ciała. Chociaż mężczyźni częściej cierpią na nadwagę, to częściej odchudzają się kobiety. Nadwaga to kobiecy problem. Świadczy o tym obfitość diet odchudzających, artykułów, książek i reklam produktów służących redukcji masy ciała kierowanych do kobiet. Obsesja na punkcie ciała traktowana jest przez obydwie płcie jako naturalna kobieca właściwość. Ale czy mężczyźni są mniej zaabsorbowani kobiecym ciałem i jego poszczególnymi częściami?

W naszej kulturze ciało kobiety jest polem walki – stwierdza Ellyn Kaschack w „Nowej psychologii kobiety”. Kobiety walczą z ciałem za pomocą kosmetyków, strojów, diet i ćwiczeń, a także coraz bardziej popularnej chirurgii plastycznej. I cała nasza kultura im w tym pomaga. Niebagatelną rolę odgrywają media, narzucające standardy piękna. Ale nie łudźmy się, że tylko media są winne, lansując chude modelki. Gdyby kulturowy standard kobiecego wyglądu nagle uległ zmianie i zaczęłaby obowiązywać otyłość, kobiety opychałyby się kaloriami i wymieniały przepisami na tuczące diety. Rzecz nie tylko w obowiązujących standardach, ale i w tym, że kobiety muszą się do nich dostosować, aby zyskać społeczną akceptację. Anorektyczki to nie puste lale, które za wszelką cenę chcą być chude. To ofiary naszej kultury, w której ciało kobiety jest traktowane jak produkt przekazujący informację o jej wartości. Spełniając standardy piękna, one nie tyle chcą się podobać mężczyznom, co poczuć swoją wartość w świecie, który sprowadza je do cielesności. Chcą poczuć, że mają kontrolę nad tym, co w swej istocie nie jest od nich zależne. Nie jedząc, zyskują złudne poczucie, że sprawują kontrolę nad swoim losem.

Zdaniem feministycznej filozofki Susan Bordo anoreksja i bulimia to formy nieświadomego buntu przeciwko kulturze, w której kobiety zajmują niższą pozycję. To próba uwolnienia się od kobiecej cielesności. Jeśli kulturowy kontekst zaburzeń odżywiania jest niewidoczny dla terapeutów i dla samej dziewczyny czy kobiety, to jest ona „więźniem nierozpoznanych znaczeń”–mówi Ellyn Kaschack. Tylko ciało pozostaje widoczne. Pole walki nakazów kulturowych i indywidualnej potrzeby własnej wartości.

Czy rzecz w tym, żeby kobiety były grube i nie dbały o siebie? Nie. Chodzi o to, żeby ciało kobiety nie było traktowane jak produkt. Żeby nie było podstawą oceny jej wartości. Wtedy kobieta będzie mogła po prostu dbać o zdrowie i sprawność fizyczną, a nie walczyć z problemem własnej tożsamości za pomocą ciała, które choćby nie wiem jak było chude, wciąż pozostanie jej wrogiem.

Dopóki terapeuci nie wezmą pod uwagę szerszego kontekstu kulturowego, anorektyczki będą uważane za ofiary mody, własnej próżności i zaburzonych relacji rodzinnych, a nie absurdów kultury, która wartość kobiety mierzy jej wyglądem. Pozwalamy, by nasza kultura zastawiała pułapkę na młode dziewczyny, a potem dziwimy się, że w nią wpadły.

grudzień 2007 / styczeń 2008MĘSKA LOGIKA

------------------------------------------------------------------------

A gdyby spojrzeć na ewolucję nie tylko z perspektywy myśliwych?

------------------------------------------------------------------------

„Zgodnie z Księgą Genesis Bóg najpierw stworzył mężczyznę. Kobieta miała być dla niego dodatkiem i udogodnieniem” – tak zaczyna się książka Elaine Morgan „Pochodzenie kobiety”, która po ponad 30 latach doczekała się polskiego wydania. Książka, która kwestionuje relacje między płciami ustanowione w Genesis i skrycie podtrzymane w teorii ewolucji. W tej ostatniej co prawda samice pojawiają się równocześnie z samcami, ale siedzą sobie w jaskiniach i czekają, co samiec przyniesie. To dzielni myśliwi napędzają ewolucję. Zgodnie z tą męską mitologią, zwaną inaczej prawdą obiektywną, kobiety wniosły niewiele do losów gatunku. No, może jakiś przepis na podpłomyk albo ciasto.

Elaine Morgan przytacza wers starej piosenki: „Nazwałem mego osła koniem, który osłabł” i pisze dalej: „W przeważającej części literatury zajmującej się różnicami między płciami kryje się niewypowiedziane założenie, że kobieta jest mężczyzną, »który osłabł«. Wystarczy pozbyć się tego założenia, by inaczej spojrzeć na drogę, którą przeszliśmy, żeby stać się ludźmi”. A właśnie, ludźmi. Ludzie to kobiety i mężczyźni. Ale człowiek? Elaine Morgan zwraca uwagę na to, co oczywiste. Człowiek oznacza przedstawiciela naszego gatunku niezależnie od płci. Tak się jednak składa, że oznacza też samca naszego gatunku. Skutki tej oczywistości już wcale nie są takie oczywiste, ale za to dalekosiężne: „Jeśli zaczniesz pisać książkę o człowieku lub wykoncypujesz teorię na temat człowieka, nie możesz uniknąć używania tego słowa. Nie możesz uniknąć używania zaimka w zastępstwie tego słowa i użyjesz zaimka »on« z wygody lingwistycznej. Ale zanim dojdziesz do połowy pierwszego rozdziału, w umyśle zacznie ci się formować mentalny obraz tego ewoluującego stworzenia. To będzie obraz mężczyzny i on będzie bohaterem opowieści – wszystko i wszyscy w historii będą się odnosić do niego”.

Nie tylko ewolucja, ale cała nasza kultura ma charakter androcentryczny, choć przecież tak na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy. Skoro jakaś perspektywa jest dominująca, łatwo ulec wrażeniu, że jest obiektywna. A gdyby spojrzeć na ewolucję nie tylko z perspektywy myśliwych? Gdyby jedynym kontekstem nie były polowania, ale także zbieractwo, którym zajmowały się samice?

Teoria ewolucji mogłaby się zaczynać od słów: „Kiedy pierwsza przodkini rasy ludzkiej zeszła z drzewa, nie miała jeszcze rozwiniętego potężnego mózgu, który miał w przyszłości odróżnić ją tak wyraźnie od wszystkich innych gatunków”. Już samo słowo „przodkini” brzmi dziwnie, prawda? Komputerowy słownik je podkreśla, uznając za niewłaściwe. Wiele słów z żeńską końcówką brzmi dziwnie, choć kobiety bywają ich desygnatami. Ale język ich do tego nie zachęca, jasno wskazuje, że wdzierają się na męski teren. Nasz język sprzyja wykluczaniu kobiet z tych sfer, którymi lubią zajmować się mężczyźni.

Elaine Morgan, choć przywraca kobietom miejsce w ewolucji, nie próbuje wykluczać mężczyzn. Wie, że „ona była w nie większym stopniu pierwszą przodkinią, niż on był pierwszym przodkiem, ale nie była nią również w mniejszym”, o czym ewolucjoniści zdają się nie pamiętać. Przewrót kopernikański zmienił geocentryczny obraz świata. Książka Elaine Morgan to zamach na teorię ewolucji z mężczyzną jako centrum wszechświata, wokół którego krąży żeński satelita, tak jak Księżyc krąży wokół Ziemi. Z innej perspektywy losy ludzkości wyglądają inaczej. Aż trudno uwierzyć, że przez lata za naukową uchodziła koncepcja głosząca, iż kobieta ma duże piersi, by kusić nimi mężczyznę, a nie żeby łatwiej karmić dziecko. Z nowej perspektywy wielu prawd nie udaje się utrzymać, za to wiele zagadek daje się wyjaśnić. Książka Elaine Morgan pokazuje, że wiara w to, iż mężczyzna jest centrum wszechświata, często prowadzi na manowce. I to nie tylko w teorii ewolucji.

Weźmy niedawny wywiad z „Gazety Wyborczej”. Marek Liciński, terapeuta rodzinny, wyjaśnia nam, skąd się bierze kryzys ojcostwa. „Za separację ojców od dzieci odpowiedzialne są zwykle kobiety. Odsuwają ojców na wszelkie sposoby. Po prostu dziecko jest dla matki tak atrakcyjnym partnerem erotycznym...” – mówi z przekonaniem eksperta, który wie, jak wygląda prawda. Na poparcie swych tez ma dowody z grup terapeutycznych: „Ktoś wychodzi na środek przekonany, że został skrzywdzony przez ojca. Potem analizuje swoją relację z rodzicami i dociera do niego, że to nie ojciec go porzucił, ale matka go »uwiodła«. Ojciec był jego rywalem i on, przy pomocy mamy rzecz jasna, wygrał z własnym ojcem. Nieświadomie ma poczucie winy wobec ojca, ale przykrywa je agresją”. Liciński sądzi w dodatku, że głosząc te prawdy, walczy ze stereotypami, ale to już dowód ignorancji, a nie wiedzy.

W naszej kulturze obowiązuje stereotyp, że to kobiety są winne. Redaktorzy prowadzący wywiad szybko go podchwytują: „A więc to kobieta jest winna. Jest cerberem, który pilnuje drzwi i uniemożliwia powrót ojcu?”. Liciński na to: „Gorzej. Ona mu zabrała dzieci, ona go odsunęła”. Chyba logiczne? Skoro z mężczyzną coś jest nie tak, to dowód na to, że satelita źle go obiega. Książka Elaine Morgan obnaża męską logikę w dziedzinie ewolucji. Reszta należy do nas.

luty / marzec 2008WYBÓR Z KATALOGU WSZECHŚWIATA

------------------------------------------------------------------------

Znacie już Sekret? Jeśli jeszcze do was nie dotarł, z pewnością wkrótce ktoś wam o nim powie.

------------------------------------------------------------------------

Wiadomość o Sekrecie rozchodzi się w postępie geometrycznym, podobnie jak łańcuszki szczęścia. Jesteśmy wobec nich sceptyczne, lecz na wszelki wypadek wysyłamy dalej. Bo a nuż się sprawdzą? Z listu wynika bowiem, że ci, którzy nie wysłali, wpadli pod samochód albo dotknęły ich inne nieszczęścia. Więc niby nie wierzymy, ale lepiej wysłać. Wysyłając, możemy stać się bogate, jak osoby, o których zwykle mowa w liście. „Jan wysłał ten list do pięciu osób i trzy dni później dostał nieoczekiwany spadek.”

Gdy ktoś zna Sekret, nie musi czekać, aż dotrze do niego łańcuszek. Tylko od niego zależy, czy odtąd będzie bogaty, szczęśliwy, czy będzie mieć partnera, o jakim zawsze marzył. Nie wierzycie? To posłuchajcie. „Sekret daje ci wszystko, czego chcesz: szczęście, zdrowie i bogactwo” – informuje Bob Proctor, filozof, pisarz, nauczyciel. Inni mówią to samo. „Możesz mieć wszystko, robić wszystko albo być wszystkim, czym chcesz” – to dr Joe Vitale, metafizyk, specjalista od marketingu i pisarz. John Assaraf, przedsiębiorca i doradca finansowy, też zna Sekret: „Możemy mieć wszystko, na cokolwiek się zdecydujemy. Nieważne, czy jest to coś dużego, czy małego. W jakim domu chcesz mieszkać? Chcesz być milionerem? Jaki biznes chcesz prowadzić? Chcesz odnieść większy sukces? Czego naprawdę pragniesz?”. Wszystko jest możliwe. Wystarczy poznać Sekret i zrobić z niego użytek.

Rhonda Byrne zrobiła. Jej książka „Sekret” znajduje się na listach bestsellerów w wielu krajach. Powstał również film o ludziach, którzy dzięki poznaniu Sekretu doświadczyli cudów. Nie zawsze wielkich. Czasem chodzi po prostu o pieniądze. Wielu z nas troski finansowe spędzają sen z powiek. Niepotrzebnie. Ile chcesz? Milion, sto milionów? To ważne, Sekret bowiem działa precyzyjnie. Powiesz milion, dostaniesz milion, więc żeby potem nie było rozczarowań. Nie musisz myśleć, jak zdobyć tę kasę. Musisz tylko wyobrazić sobie, że już ją masz. Poczuć się milionerką. Reszta przyjdzie sama. Albo przypomnisz sobie, że kiedyś napisałaś świetną książkę, teraz ją wydasz, a ona oczywiście sprzeda się w setkach tysięcy egzemplarzy. Albo zaczną do ciebie przychodzić niespodziewane czeki. A co, jeśli nie zaczną? Nie ma takiej możliwości. Prawo przyciągania myślami tego, czego pragniemy, działa równie bezwzględnie jak prawo grawitacji – wyjaśnia Rhonda Byrne. Chcesz schudnąć? Zapomnij o dietach i ćwiczeniach. Wyobrażaj sobie, że już masz wagę idealną. Zaraz będziesz miała. Chcesz mieć idealnego partnera? Żaden problem. Określ, jak ma wyglądać, co ma robić, jakie ma mieć cechy charakteru. Tylko nie zrób głupiego błędu, jak jedna z bohaterek książki, która wszystko sobie wyobraziła, ale dalej stawiała samochód na środku garażu. I gdzie on miał parkować? Dopiero gdy zaczęła parkować z boku, spać konsekwentnie po jednej stronie łóżka i zrobiła miejsce w szafie, on się zjawił. Wszystko to dzieje się zgodnie z prawami fizyki. Jesteśmy energią. Gdy nastawiamy się na odpowiednią częstotliwość, wyobrażając sobie to, czego pragniemy, przyciągamy rzeczy o tej samej częstotliwości – tłumaczy Byrne. Cudownie proste. Daje nadzieję, że bez wysiłku osiągniemy wszystko. Budzi entuzjazm nawet w tych osobach, u których zmysł krytyczny zwykle nieźle działa.

Nie chcę wylewać dziecka z kąpielą, kilka rzeczy w tej książce ma sens. Lepiej wierzyć, że coś nam się uda, niż zmniejszać swoje szanse przez brak wiary. Lepiej czuć wdzięczność za to, co już mamy, niż wciąż narzekać. Lepiej czuć się szczęśliwą, niż ciągle myśleć, że dopiero wtedy będę szczęśliwa, gdy będę miała to czy tamto. Niemniej Sekret niewiele różni się od łańcuszków szczęścia. Odrobina magii w życiu nikomu nie zaszkodziła. W końcu cuda naprawdę się zdarzają. Ja na przykład wierzę w cud ciężkiej pracy. Ale o nim ta książka nie wspomina. My tylko mamy chcieć. Rolą Wszechświata jest dać nam to, co wybierzemy sobie z jego katalogu.

Niedawno słyszałam opowieść o małżeństwie, które chodziło po centrum handlowym, kupując to i owo. W końcu weszli gdzieś na pięterko i zobaczyli sklep „U Pana Boga”. „Co możemy tu kupić?” – zapytała żona, gdy weszli. „Wszystko” – odpowiedział sprzedawca o wyglądzie anioła. „To poprosimy szczęście” – powiedział mąż. „I zdrowie” – dodała żona. „I majątek” – dorzucił mąż. Żona przypomniała sobie, że nie są sami na świecie. „I zdrowie dla naszych bliskich” – poprosiła. Sprzedawca udał się na zaplecze po zamówione towary. W żonie obudził się zmysł praktyczny: „Jak my to wszystko zabierzemy?” „Weźmiemy wózek” – mąż rozwiązał problem. Jakież było zdziwienie tej pary, gdy sprzedawca wrócił, trzymając w ręku papierową torebeczkę. „Taka mała?” – spytali chórem. Tym razem zdziwił się sprzedawca: „To nikt wam nie powiedział, że sprzedajemy tylko nasiona?”.

Nawet jeśli Sekret działa, to nie jestem jego entuzjastką. Nikt mi nie wmówi, że przyjemniej jest dostać drzewo, niż samodzielnie je wyhodować.

kwiecień / maj 2008NA BABSKI ROZUM

------------------------------------------------------------------------

Nie chcę podważać wiary w sens psychoterapii. Rzecz w tym, że czasami wiara ta jest tak mocna, że nie przebija się przez nią zdrowy rozsądek.

------------------------------------------------------------------------

Znam małżeństwo, które przez rok systematycznie i z determinacją poddawało się terapii małżeńskiej, a problem ani drgnął. Mieli troje dzieci, wkrótce po urodzeniu trzeciego mąż spotkał inną i nawiązał z nią intymne kontakty. Może dlatego, że za mało kochał żonę? Był niedojrzały? Może tamta miała w sobie coś takiego, o czym zawsze marzył? A może żona, zajęta trójką dzieci, nie poświęcała mu wystarczająco dużo uwagi? W końcu wiadomo, że człowiek bez powodu nie zdradza. Trzeba więc odkryć powód, zlikwidować go, a potem wszystko będzie dobrze. O ile żona przeżyje. Taka chyba logika przyświecała małżonkom i terapeucie, który pomagał im diagnozować stan uczuć wzajemnych, lepiej się komunikować, wzmacniać więź, by stała się dość mocna, aby powstrzymać męża przed wychodzeniem do kochanki. Żona przeżywała męki. Chudła, nie spała, cierpiała, ale nie robiła wyrzutów, skoro obydwoje z zapałem pracowali nad swoim związkiem pod czujnym okiem terapeuty.

Nie wiem, jaki był cel terapeuty, który pracował z tą parą, ale jedno wydaje się pewne: swoim autorytetem sankcjonował wygodne dla męża status quo. Gdyby powiedział, żeby przyszli do niego, jak już mąż podejmie decyzję, a na razie mogą spotykać się z nim indywidualnie, sprawa dawno byłaby załatwiona, co zresztą pokazała przyszłość. Zdrowy rozsądek mówi jasno: nie da się naprawić związku, gdy jedna z osób nie jest w nim do końca. Stoi w progu i mówi: staraj się, to może kiedyś wrócę. Żona starała się, jak mogła, rozumiała, nie robiła wyrzutów, w końcu wściekła się, wyrzuciła niewiernego z domu, a on po miesiącu wrócił z podkulonym ogonem i błagał o wybaczenie. Może właśnie do tego chciał doprowadzić terapeuta, ale wybrał najdłuższą drogę. Jeśli zabraknie zdrowego rozsądku, pomoc psychologiczna może blokować lub opóźniać zmianę. A stosowana w nadmiarze może zdrowy rozsądek zabijać.

Weźmy przykład z grupy dla rodziców. Jedna matka właściwie wie już wszystko. Od dawna nie popełnia błędów, daje dobre rady innym, interpretuje i analizuje ich uczucia. To samo w sobie jest irytujące, a jeszcze trzeba wiedzieć, jakim to robi językiem. Jest po latach terapii, bo los nie szczędził jej trudnych doświadczeń. Córka alkoholika, żona mężczyzny uzależnionego od seksu, matka dziecka z ADHD opanowała język psychologii lepiej niż terapeuci. Po co przyszła na grupę? Przeżywa ciężkie chwile, potrzebuje wsparcia. Jej syn unika z nią kontaktu, wybiera ojca. Ona oczywiście to rozumie, chodzi o to, że ojciec go przekupuje, zabierając na rower i rolki, ona wie, że syn prędzej czy później do niej wróci, bo przekona się, jaki jest ojciec, ale my długo nie możemy zrozumieć, o co chodzi. Wszystko ginie w potoku interpretacji, we wnikliwych diagnozach jej bliskich, w opisie mechanizmów ich zachowań, ona zna swoje uczucia, broń Boże nie jest zazdrosna, chodzi tylko o dobro dziecka, w końcu daje się namówić na krótką scenkę. Siada naprzeciwko osoby, która reprezentuje jej dziewięcioletniego syna, i zaczyna:

– Przeżywasz konflikt między lojalnością wobec mnie i ojca. Wybierasz jego, bo ze mną czujesz się bezpieczny, wiesz, że cię kocham miłością bezwarunkową. Nie obwiniam cię, ale muszę przestrzec. Twój ojciec jest niestabilny emocjonalnie. Teraz przekupuje ciebie, a potem może zniknąć.

I tak dalej. Grupa śmieje się, bo w niczym nie przypomina to rozmowy z dziewięciolatkiem.

– Naprawdę tak z nim rozmawiasz? – pytam.

– Tak – mówi z dumą. – Codziennie obdarzam go uwagą.

– Chodzisz z nim na rolki? Albo do kina? – pyta grupa.

– Nie.

Akurat to po latach terapii nie przyszło jej do głowy.

Są osoby, które bez spotkania z wróżką nie podejmą ważnej decyzji, bo muszą wiedzieć, jakie będą jej skutki. Wróżka wie. To uwalnia je od brania odpowiedzialności za własne losy. Znam kobietę, która nie reaguje od razu na to, co dzieje się w jej rodzinie. Nie mówi słowa, póki nie spotka się ze swoją terapeutką. Po powrocie informuje domowników, jakie jest jej stanowisko wobec spraw, które miały miejsce dzień, dwa lub tydzień temu i o których oni ledwie pamiętają. Kontakt z kompetentną terapeutką skutecznie osłabia jej wiarę we własne kompetencje życiowe.

Trzydziestoletnia dziewczyna od lat chodzi do psychologów z jednym problemem: nie umie stworzyć związku. Znalazła wiele powodów: w relacjach z rodzicami, w lęku przed bliskością, w swojej niepewności co do roli kobiety. I co? I nic. Jest atrakcyjna, ciągle znajduje okazję, by z kimś ledwo poznanym iść do łóżka, a potem przeżywać to, że on nie dzwoni albo ona nie chce się więcej z nim widzieć. Gdy zaproponowałam jej, żeby następnym razem nie poszła od razu do łóżka, była zdziwiona. Ta oryginalna propozycja nie padła dotąd w jej kontaktach z psychologami.

czerwiec / lipiec 2008ŻYCIE W POCZEKALNI

------------------------------------------------------------------------

Brak decyzji bywa bardziej destrukcyjny niż zmaganie się ze skutkami złego wyboru.

------------------------------------------------------------------------

Podobno współczesny człowiek podejmuje każdego dnia tyle samo decyzji, ile jaskiniowiec w ciągu całego życia. Codziennie stajemy wobec dylematów: Który proszek kupić? W co się ubrać? Oglądać telewizję czy poczytać książkę? Życie stwarza nam wiele możliwości, z których możemy swobodnie wybierać. I większość z nas nieźle sobie z tym radzi. Bez trudu decydujemy się na ten albo inny proszek do prania czy ten albo inny sposób spędzenia wieczoru. W sztuce wyborów powszednich jesteśmy nieźle wytrenowani.

Są jednak decyzje, które wymagają namysłu. Ich konsekwencje mają znaczenie życiowe. I co wtedy? Są osoby, które tak bardzo boją się skoku na głęboką wodę, że nie skaczą. Lęk przed nieznanym trzyma je w tym, co jest, nawet jeśli nie potrafią tego zaakceptować. Lepsze znane zło niż nieznane, myślano przez wieki. To, co oswojone, choćby przykre, jest mniej zagrażające, bo przecież jakoś się żyje. Jednak „jakoś” to nie to samo co „jakość”.

Spotkałam niedawno dziewczynę. Jest niezła w swoim zawodzie, ale cóż z tego, skoro ma okropnego szefa. Jej praca to koszmar. Żyje w ciągłym stresie, lecz nic nie zmienia, bo następny szef może być jeszcze gorszy. Jednak wciąż myśli o zmianie pracy. Tę, w której jest, traktuje jako tymczasową. Trzyma się jej już trzy lata. Trzy lata w sytuacji tymczasowej, którą kiedyś zmieni na lepsze. A na razie bije się z myślami. Strach pomyśleć, ile energii zabrały te bitwy. Czy nie lepiej spożytkować ją na działanie? Wstrzymywanie się z podjęciem decyzji może być bardziej destrukcyjne niż zmaganie się z konsekwencjami złego wyboru. Odraczanie zamiaru, wałkowanie wszystkich „za” i „przeciw”, życie w nieakceptowanej, choć znanej sytuacji jest źródłem niepokoju i stresu. Im większy stres i niepokój, tym trudniej podjąć decyzję. Im trudniej podjąć decyzję, tym stres jest większy. Ta samonakręcająca się spirala niszczy naszą energię, zatrzymuje w rozwoju, wywołuje frustrację i poczucie bezradności, przyczynia się do wzrostu zachowań agresywnych, również wobec siebie.

Oto przykład ekstremalny, a jednak prawdziwy. Przyszła do mnie kobieta, która od lat kilkunastu związana jest z pewnym mężczyzną. Pobrali się dziesięć lat temu. Mają ośmioletnie dziecko, zajmują się nim razem, ale mieszkają osobno. Mogłoby się zdawać, że to przykład LAT, czyli Living Apart Together. Życie osobno, ale razem. Ten model sprawdza się równie dobrze jak inne. Pod warunkiem, że go wybieramy. Niestety, w przypadku wspomnianej kobiety ten rodzaj związku nie wynika z wyboru, lecz z niemożności jego dokonania. Być z nim czy nie być? Od początku nie była zdecydowana. Na studiach nie zwracała na niego uwagi. Studiowali na politechnice, gdzie na brak fajnych kolegów nie mogła narzekać. Niestety, tylko on poprosił ją o rękę. W pierwszej chwili odmówiła, ale on się tym nie zniechęcił. Chodził, chodził, a że inni nie chodzili, dopiął swego. W obliczu świadomości, że nikt lepszy może się nie trafić, w końcu powiedziała „tak”. Z braku laku, na bezrybiu i tak dalej. Lecz tak naprawdę nie zgodziła się na to małżeństwo. Razem mieszkać? Nie do pomyślenia! Ale przychodził do niej regularnie, przecież był mężem. Nie protestowała. Przecież była żoną. Od tego przychodzenia zaszła w ciążę. Nadal mieszkali osobno, ale po porodzie bywał częściej, chętnie zajmował się dzieckiem, ona więcej pracowała.

Była zła, że jest skazana na jego pomoc. I dalej się złości, bo to on odbiera syna ze szkoły i jest z nim w bardzo dobrej komitywie. Czy to nie dobry powód, żeby go ukarać? I jeszcze za to, że jest jej mężem i ojcem jej dziecka. Karze go w wyrafinowany sposób. Skąpi mu miłych chwil, dba o to, żeby nigdy się dobrze nie poczuł. Skąpi mu siebie do tego stopnia, że nawet kiedy razem gdzieś wychodzą i ona ma dobry nastrój, chciałaby się bawić i brylować w towarzystwie, odmawia sobie tego, żeby przypadkiem on nie pławił się w jej blasku. Nie dba o siebie, żeby nie miał atrakcyjnej żony. Wkrótce wyjeżdża z dzieckiem na wakacje, on chciałby ich odwieźć, jej byłoby wygodniej, ale się nie zgadza. Nie chce, żeby miał poczucie, że coś dla niej robi. Na złość mężowi od dziesięciu lat odmraża sobie uszy. Nie może patrzeć w lustro. Nie lubi siebie. Nie jest w stanie, a w dodatku nie chce zaakceptować tego związku. Więc dlaczego nie rozwiedzie się z mężem, za którego nigdy tak naprawdę nie wyszła? Swoją drogą, nie mam pojęcia, czemu on się z nią nie rozwiedzie, ale to już inna historia. A ona nie rozwodzi się, bo nie umie podjąć decyzji. Może potem będzie jeszcze gorzej?

Bardziej obawiam się, że nie będzie żadnego potem. Niełatwo jest odejść od czegoś, w czym się właściwie nie było. Żyjąc w ten sposób, można przeżyć całe życie. Jakbyśmy siedzieli w poczekalni u lekarza, czekając na bolesny zabieg. Nieprzyjemne, ale jeszcze trochę posiedzę, bo przecież w każdej chwili mogę wyjść. Pozornie. Bezpieczna poczekalnia to pułapka. Im dłużej w niej siedzimy, tym mniejszą mamy szansę na zmianę. Co się odwlecze, to nie uciecze? Ależ uciecze, uciecze, jeśli zamiast bić się bez końca z myślami, nie weźmiemy byka za rogi.

sierpień / wrzesień 2008PRAWDZIWE ŻYCIE JEST TERAZ

------------------------------------------------------------------------

Dlaczego nie cieszyć się tym, co jest dziś, zamiast przygotowywać się nieustannie na lepszą przyszłość?

------------------------------------------------------------------------

Kiedy moja siostra miała jakieś pięć lat, ojciec zabrał ją na lodowisko. Założyła łyżwy i oczywiście zaczęła się przewracać. Ojciec robił, co mógł, by podtrzymać w niej ducha walki, ale ona zaproponowała:

– Tatusiu, chodźmy do domu. Pójdę na łyżwy, jak już będę umiała jeździć.

Nieźle sobie wykombinowała. Nie wiedziała jeszcze, że to praktyka czyni mistrza. My już wiemy. I prawdą jest, że uczymy się przez całe życie. Ta prawda w naszych czasach nabrała rozpędu. Kto stoi w miejscu, już nie tylko się cofa, ale wręcz pędzi wstecz na łeb, na szyję, na oślep. Żeby nie przegrać życia, trzeba się uczyć, rozwijać, doskonalić i modernizować. Targowisko przeróżnych szkoleń, kursów, treningów i warsztatów kusi coraz to nowymi ofertami. Wczoraj wystarczyło uprawiać jogę, dziś bardziej trendy są konwersacje z japońskiego. Poradniki psychologiczne również zachęcają do ciągłego samodoskonalenia się. W książce „Mądre życie” A. Roger i Rebecca Merrillowie, para amerykańskich specjalistów od rozwoju osobistego, wyjaśnia nam, że w życiu jest podobnie jak w samochodzie: „Nogę z gazu można zdjąć tylko wtedy, gdy jedzie się w dół”. Ale kto by chciał jechać w dół? Więc wciskamy ten gaz do dechy z takim zaangażowaniem, że na nic innego nie mamy już czasu.

Przypomina mi się nowa para, która pojawiła się ostatnio w prowadzonej przeze mnie grupie dla rodziców. Matka i ojciec dziewięciolatka. Pilnie studiują reguły komunikacji, uczą się stawiać granice, odczytywać ukryte znaczenie dziecięcych komunikatów. Są pełni dobrej woli. Zaangażowani. Biorą we wszystkim udział. I tylko rundka początkowa sprawia im kłopot. Dlaczego? Podczas tej rundki każdy opowiada o jakiejś ważnej sytuacji, która zdarzyła mu się z dzieckiem w minionym tygodniu. A im niewiele się zdarza, bo dziecko mieszka u babci i nie co tydzień mają czas, by się z nim spotkać. Jedyny wolny wieczór spędzają w grupie dla rodziców, no bo chcą być dobrymi rodzicami. Ich zachowanie można interpretować na wiele sposobów. Można im przypisywać różne motywacje, świadome i nieświadome, ale bez względu na to, z jakich powodów robią to, co robią, gołym okiem widać, że to bez sensu. Nie da się najpierw nauczyć jazdy na łyżwach, a potem zacząć na nich jeździć. Wszelkie lekcje jazdy muszą odbywać się w ruchu.

Podczas jednego z ostatnich warsztatów poznałam 40-letnią kobietę. Bardzo dzielna, wygrała w życiu już niejedną bitwę. Mąż alkoholik, od ośmiu lat nie pije; czwórka dzieci jakoś sobie radzi, choć sprawiają pewne kłopoty. Szczególnie starsza córka. Była idealna, ale się zbuntowała. Nie chce pomagać w domu tak jak kiedyś. Odgrywamy scenkę, w której jasno widać, że ta kobieta jest szorstka dla córki. Zimna i wymagająca.

– Co by się stało, gdybyś była dla niej ciepła i czuła? – pytam.

– Muszę być twarda – odpowiada. – Będę czuła, kiedy wyprowadzę wszystkie sprawy na prostą. Wtedy zacznie się prawdziwe życie.

– Nie chcę cię martwić, ale prawdziwe życie już trwa. I boję się, że nie będzie innego – mówię z pełnym przekonaniem, bo wiem, że kiedyś może być za późno, ale w myślach uderzam się w piersi. Sama odkładam na później tyle ważnych spraw, bo na razie nie mogę sobie na nie pozwolić. A przynajmniej tak mi się wydaje. Rzucę palenie, kiedy będzie jakiś spokojniejszy czas w moim życiu, obiecywałam sobie przez lata. W końcu przestałam się oszukiwać. Spokojniejszy czas może nigdy nie nadejść, za to ja mogę przestać palić. I przestałam. Jasne, że nie wszystko można od razu. Trzeba poczekać, pouczyć się, przygotować, stworzyć warunki. Ale czasem tylko tak się nam wydaje. Wciskamy gaz do dechy i jedziemy w przeciwnym kierunku. Jakbyśmy zapomnieli przypowieść o rybaku i trzech biznesmenach. Na wszelki wypadek ją przypomnę.

Trzej młodzi biznesmeni udali się na urlop do południowo-wschodniej Azji. Na miejsce wypoczynku wybrali małą wioskę rybacką na jednej z wysp Oceanu Indyjskiego. Kiedy pierwszego dnia schodzili z wysokiego brzegu nad morze, ujrzeli wiele łodzi rybackich unoszących się na wodzie. I tylko jedna była przycumowana przy pomoście, na którym ktoś leżał. Zeszli do portu i podeszli do leżącego.

– Dzień dobry, dobry człowieku.

– Dzień dobry – odpowiedział.

– Czym się zajmujesz?

– Jak to czym? Jestem rybakiem jak wszyscy tutaj.

– Dlaczego nie jesteś na morzu i nie łowisz ryb?

– Byłem już dzisiaj na morzu i przywiozłem ryby.

– Ale jest dopiero jedenasta. Mógłbyś wypłynąć jeszcze raz lub dwa i złowić znacznie więcej ryb.

– No pewnie tak, i co z tego?

– Zarobiłbyś trzy razy więcej pieniędzy i za rok lub dwa kupiłbyś sobie duży nowoczesny kuter.

– No pewnie tak, i co z tego?

– Mając kuter, zarabiałbyś dziesięć razy więcej i za kilka lat miałbyś całą flotę kutrów i ludzie pływaliby i łowiliby ryby dla ciebie.

– A co ja bym wtedy robił?

– Ty byś sobie leżał i odpoczywał.

– No to ja właśnie to robię – odpowiedział rybak.

Czasami warto zdjąć nogę z gazu i zanurzyć się w teraźniejszości.

październik/ listopad 2008

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: