Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serca w pułapce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Serca w pułapce - ebook

Kontynuacja poczytnych Ulubionych momentów Adriany Popescu nie zawiedzie czytelników liczących na emocjonującą historię i kolejną porcję niezapomnianych wzruszeń. Nagła popularność po sukcesie pierwszej wystawy fotograficznej stawia Laylę, bohaterkę powieści, w całkiem nowej sytuacji. Po powrocie z podróży dookoła świata miała nadzieję na przeżycie kolejnych wspaniałych chwil z Tristanem. Tymczasem okazuje się, że niespodziewany rozgłos postawi przed nią inne angażujące obowiązki. Co okaże się dla Layli priorytetem – nowa pozycja w świecie sztuki czy uczucie do tej jednej osoby, z którą może kolekcjonować ulubione momenty w życiu?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-273-1
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Droga Laylo,

jakoś ostatnio wszystko się poplątało i sam już nie wiem, kiedy się pogubiliśmy. Albo z jakiego powodu.

Tak więc nasza historia dobiegła końca. Była cudowna i chyba nie przeżyłbym tego, gdyby miało się okazać, że czasu spędzonego ze mną nie zachowasz we wdzięcznej pamięci tylko dlatego, że koniec nie był już tak piękny.

Wiem, że nie jestem specjalnie dobry w pożegnaniach, ale obiecałem, że podaruję Ci ulubiony moment, kiedykolwiek będziesz go potrzebowała. Nawet jeśli znajdziesz się na antypodach. I to właśnie jest mój ostatni podarunek dla Ciebie. Chciałbym, abyś wiedziała, że każdą sekundę spędzoną z Tobą będę wspominał z rozkoszą, bo każda z nich była idealna.

Tak samo jak Ty.

Zawsze będę Cię kochał.

I zawsze będę za Tobą tęsknił.

Ale przynajmniej przez jedną noc niebo nas wysłuchało.

Powodzenia

TristanLĄDOWANIE

Jestem ubrana w czarną obcisłą sukienkę i czuję się trochę jak postać z Seksu w wielkim mieście. Beccie nie byłaby sobą, gdyby nie pomogła mi wyglądać tak, jakbym miała zarówno osobistego trenera, jak i własną makijażystkę oraz stylistkę włosów; muszę przyznać, że moja najlepsza przyjaciółka jest genialna. Bo prezentuję się naprawdę dobrze, cholernie dobrze! Po prostu super! Co ma sens, ponieważ ostatecznie pełno tu moich potencjalnych klientów i ewentualnych pracodawców.

Café Galao jest znana z niezwykłych wystaw i imprez muzycznych i wciąż nie mogę uwierzyć, że ten miły lokal zgodził się pokazać moje zdjęcia stuttgarckie. Właśnie już tu wiszą. Mieszam się więc w tłum, ściskam dłonie, zaskoczona, że tyle osób przyjęło zaproszenie. Większość twarzy jest mi znajoma, bo stawili się niemal wszyscy przyjaciele, na przykład Thomas przyjechał specjalnie z Austrii, ponieważ nie wyobrażał sobie, by mógł pominąć takie wydarzenie, poza tym chce też wykonać kilka swoich piosenek. Thomas Pegram zaśpiewa na żywo na wernisażu mojej wystawy! Gdyby ktoś powiedział mi coś takiego jeszcze kilka miesięcy temu, pewnie tylko bym się uśmiechnęła z politowaniem. A dzisiaj proszę: jestem tutaj i wszystko, o czym nie miałam odwagi marzyć, stało się rzeczywistością.

W głębi kawiarni dostrzegam Marco, który wziął na siebie całą organizację i teraz mruga do mnie z dumą. Wierzył we mnie, toteż całe to zamieszanie związane z moją wystawą i ze mną na pewno go cieszy. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z daleka mówię do niego bezgłośnie „dziękuję”, na co on kiwa głową z uśmiechem.

Ktoś dotyka mojego ramienia i chociaż wcześniej już wiele osób w ten sposób mnie zaczepiło, aby przywitać się czy złożyć mi gratulacje, wciąż zamiera mi serce, gdy tylko ktoś znowu pojawia się tuż obok czy za plecami i kładzie mi rękę na ramieniu. Dzieje się tak nie bez powodu. Bo on obiecał, że przyjdzie.

— Cześć!

To znowu nie on. Mimo to na moich ustach błąka się lekki uśmiech. Obracam się i od razu wiem, że znam ten głos i tę twarz aż nadto dobrze. Ostatecznie przez kilka lat byliśmy parą.

— Witaj, Oli!

Jak zawsze wygląda znakomicie, ubrany w ciemnobrązowy garnitur i jasną koszulę. Włosy ma nieco dłuższe i chyba nie próbuje ich już ujarzmiać surowym cięciem à la bankowiec. Nawet mu się trochę kręcą. Ładnie. Całkiem nieźle mu z tym lekko niedbałym lookiem biznesmena.

Uśmiechamy się do siebie przyjaźnie, ale żadne z nas nie za bardzo wie, co powiedzieć. To trochę idiotyczne. Podchodzę więc bliżej i ściskam go serdecznie.

— Miło, że przyszedłeś.

Ku mojej wielkiej uldze on też mocno mnie obejmuje. Między nami jest wszystko okej. To dobrze. Cieszę się z tego, ponieważ po tym, co wydarzyło się przed moją wielką podróżą, która gnała mnie przez dziewięć miesięcy dookoła świata, wszystko mogłoby wyglądać inaczej. Oli puszcza mnie wreszcie i patrzy rozpromieniony.

— Superwystawa.

— Dzięki.

Jego uśmiech przybiera odcień protekcjonalizmu.

— Zdenerwowana?

— Chyba zaraz dostanę zawału.

Doskonale mnie zna i dlatego wie, że nie lubię być w centrum zainteresowania i że dzisiejsze wydarzenie musi mnie niemało kosztować.

— Wyluzuj. Zdjęcia są naprawdę fantastyczne. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. To zupełnie nowe spojrzenie na Stuttgart. A ty wyglądasz olśniewająco.

Głos Olego brzmi ciepło i szczerze, lecz tego rodzaju komplementy w jego ustach wydają mi się dziwnie obce. Kiedy byliśmy razem, znacznie trudniej przechodziło mu coś takiego przez gardło. Wtedy chętniej mi wytykał, co mogłabym zrobić jeszcze lepiej. Jednak w tej chwili patrzy na mnie z niekłamaną dumą. Ciekawe.

— Dzięki, Oli.

Wpatruje się w zdjęcia za moimi plecami i wyraźnie się koncentruje. Lekko się napinam. Mogę się założyć, że zaraz mi powie, co przydałoby się jeszcze poprawić i czego brak tym fotografiom. On zawsze był dla mnie najszczerszym i najsurowszym krytykiem.

Z nie mniejszą fascynacją, z jaką on przygląda się mym pracom, ja gapię się na niego. Kim jest ten facet? I co on zrobił z moim ekspartnerem? Nagle Oli zauważa moje spojrzenie i uśmiecha się rozbrajająco.

— Jestem z ciebie dumny, Laylo.

Zanim udaje mi się odpowiedzieć, Oliver lekko muska moje ramię i żegna się skinięciem głowy, pozostawiając mnie znowu samą z moim sukcesem oraz z echem jego słów. Co to było? On jest ze mnie dumny? Jak widać, czasami trzeba objechać pół świata, żeby dostać to, o czym marzyło się latami. I kto by pomyślał?

Nagle obok mnie staje Beccie i ściskając mi z ekscytacją dłoń, przywraca mnie do rzeczywistości. Szczerzy się od ucha do ucha i tak samo jak ja wydaje się nie pojmować całego tego zamieszania dookoła. Ale fakt jest faktem: obie super wystrojone stoimy na mojej pierwszej prawdziwej indywidualnej wystawie.

— Niesamowite! Po prostu bomba! Tu są same wielkie nazwiska i same wielkie figury! — Beccie sięga po kieliszek szampana i rozpromieniona wiedzie wzrokiem po tłumie gości. — A ja będę mogła kiedyś wszystkim opowiadać, że znałam cię jeszcze przed zasadniczym punktem zwrotnym w twojej karierze.

— Punkt zwrotny, jasne.

Beccie wlepia we mnie szeroko otwarte oczy.

— No a jak byś to inaczej nazwała?

— Przypadek? Szczęśliwy zbieg okoliczności? Nieporozumienie?

— Nie gadaj głupot! Przecież długo na to pracowałaś. Nikt ci niczego nie podarował. To żaden szczęśliwy przypadek, skarbie. To jest nagroda za harówkę. Plus odpowiednia porcja talentu.

Uśmiecham się do niej, mimo to wiem swoje: najdalej za trzy minuty wszyscy w tym lokalu mnie przejrzą. I zgodnie stwierdzą, że brak mi tego czegoś, bym mogła być prawdziwą fotografką. I przestaną się mną interesować, odbiorą mi kartę wstępu do klubu wyjątkowych stuttgartczyków i odeślą z powrotem na bale maturalne, żebym pstrykała wstawione małolaty. Nie jestem żadną artystką, a jedynie osobą z aparatem obsługującą różne imprezy. Każdy to widzi, tylko nikt nie pali się do tego, żeby powiedzieć mi to prosto w twarz. Ci ludzie nie chcą psuć mi moich piętnastu minut sławy, ale myślą swoje. Strach rozpełza się po moim wnętrzu, lecz na razie nie paraliżuje mnie całkowicie. Jeszcze mogę cieszyć się chwilą. Powinnam się nią cieszyć, dopóki nie minie na zawsze.

Razem z Beccie wchodzimy między gości, kiwamy ku nim głowami, a ja z coraz mocniej rozpalonymi policzkami przyjmuję coraz bardziej nieprawdopodobne komplementy.

W końcu zatrzymujemy się przed jednym ze zdjęć. Ukazuje mężczyznę tańczącego w tłumie ludzi. Stoi spokojny, ma zamknięte oczy. Bez niego nie byłoby tych wszystkich prac. Bez niego nie byłoby też wielu innych rzeczy. Przyglądam się fotografii i po raz nie wiadomo który stwierdzam, jak bardzo bliska jest mi jego twarz. Wzdycham głęboko. Powinien tu niedługo być. Zobaczymy się znowu. Pierwszy raz od zdecydowanie zbyt długiego czasu.

Przypominam sobie, jak ni z tego, ni z owego pojawił się w moim życiu. Przez głupi przypadek, a potem z jednego wyniknęło drugie. Siedzieliśmy w parku i jedliśmy burgery, w winnicach za miastem spędziliśmy niezwykłą noc w towarzystwie spadających gwiazd i grając w „prawdę albo zadanie”. Każda wspólnie spędzona minuta nieuchronnie zbliżała nas do siebie, a gdy wreszcie byliśmy razem, ja wykonałam zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, zostawiłam za sobą wszystko, co jest mi znajome i bliskie, aby spełnić swoje marzenie. Czegoś takiego nie da się zrobić w pojedynkę. Do tego potrzebne są skrzydła, które nie wyrastają człowiekowi z dnia na dzień, tylko mogą zostać co najwyżej podarowane. I te skrzydła niosły mnie przez cały świat. Ale teraz zaczynam się już trochę obawiać, że odleciałam zbyt daleko. Gdzie on się podziewa?

— Przyjdzie na pewno. — Beccie posyła mi spojrzenie pełne otuchy.

— Wiem.

— No to dlaczego wyglądasz tak, jakbyś lada moment miała zrujnować sobie cały piękny makijaż?

I znowu jej się udaje: uśmiecham się bowiem na te słowa.

— Bez niego to wszystko byłoby niemożliwe. Może to brzmi kiczowato, ale to dzięki niemu zdobyłam się wreszcie na odwagę.

— Przyznaję, to brzmi kiczowato — nabija się ze mnie Beccie. — Ale przecież mu się zrewanżowałaś, bo przekonałaś go, że także dla niego życie ma jeszcze coś w zanadrzu. Jesteście kwita.

Mam nadzieję.

— Strasznie za nim tęsknię.

Jeśli poznało się Tristana i miało się okazję widzieć go takim, jakim ja go widziałam, wówczas nie myśli się o niczym innym jak tylko o tym, by zachować go w swoim życiu na zawsze.

— Cierpliwości. Przecież zaraz się zobaczycie. Okej? A na razie mogłabyś trochę poflirtować ze swoimi potencjalnymi mecenasami.

Beccie całuje mnie w policzek i zostawia samą. Nie jestem jednak w stanie z nikim rozmawiać. Zrobiło się późno, a więc najwyższa pora, by dopuścić do siebie niezbyt miłą myśl, która nieuchronnie się nasuwa: może po prostu jest jeszcze za wcześnie i może to nie jest odpowiednie miejsce na spotkanie po tak długim czasie. W końcu przez ostatnie miesiące on unikał Stuttgartu ze względu na wspomnienia o Helen, a fakt, że wystawiam tu zdjęcia miejsc, które były — czego nie wiedziałam — ulubionymi zakątkami jego nieżyjącej przyjaciółki, nie ułatwia sprawy. A jeśli on wciąż się z tym nie uporał? Jeśli… jeśli się rozmyślił?

Gdy znowu patrzę na portret, od którego wszystko się zaczęło, zaczynają kłębić się we mnie emocje nagromadzone w ciągu ostatnich miesięcy: wątpliwości, radość, lęk, napięcie, po prostu wszystko. Na koniec pozostają tylko niepewność i wdzięczność. Nawet jeśli Tristan nie przyjdzie, i tak jest tutaj. Jest wszędzie, dosłownie w każdym z moich zdjęć.

— Dziękuję ci.

Mówię szeptem, ponieważ nie chcę, żebyś ktoś usłyszał.

Następnie ruszam w stronę baru. Stojąc przy nim, niecierpliwie omiatam wzrokiem cały lokal w poszukiwaniu znajomej postaci, której jednak nigdzie nie widać.

Barman stawia przede mną dwa małe kieliszki. Dwie wódki. Mam nadzieję, że nie wyglądam na kogoś, komu do przetrwania wieczoru wystarczy jedynie towarzystwo procentów.

— Ale ja tego nie zamawiałam.

— Wiem.

— No więc?

— Mam też pani coś do przekazania.

— Słucham?

Gdy nadal tępo wpatruję się w kieliszki, nagle jak przez mgłę przypomina mi się krwawiąca rana, sambucca i moja kretyńska pierwsza pomoc. Pierwsze spotkanie z Tristanem.

— Jest mu przykro.

— Proszę?

Czuję, jak na karku jeżą mi się włoski. Serce wali jak oszalałe, a w ustach mam pustynię. Barman spogląda na mnie ze współczuciem.

— Jeden za sukces, drugi na ból.

Ból?

Ból!

— Auu!

Mój łokieć przeszywa palący ból dokładnie w miejscu, gdzie biegnie nerw; zrywam się przerażona. Gdy uderzam kolanem o składany stolik, każdą komórką ciała czuję skutki niewygodnej pozycji. Zdezorientowana podnoszę wzrok i patrzę prosto w zdjętą przerażeniem twarz jasnowłosej stewardesy w niebieskim uniformie.

— Bardzo panią przepraszam! Czy mocno panią uraziłam? Jeszcze raz gorąco przepraszam!

Przed kobietą stoi pełen napojów wózek pokładowy, którym prawdopodobnie niechcący trafiła mnie w łokieć.

Serce ciągle jeszcze szaleje mi w piersi, w końcu stopniowo się uspokaja, gdy powoli uzmysławiam sobie, gdzie się znajduję. Sen. To był tylko sen!

Stewardesa wciąż wpatruje się we mnie zaniepokojona.

— Czy pani źle się czuje?

Oddycham głęboko i lekko kręcę głową. Ta kobieta nawet nie ma pojęcia, jak niesamowicie jestem jej wdzięczna za to, że mimo woli wyrwała mnie z tego koszmaru.

— Wszystko w porządku.

— Może mogłabym zaproponować pani gratisowego drinka? Dla uśmierzenia bólu?

Kobieta drżącą dłonią pokazuje szeroki wybór butelek na wózku. Jeden szot na pewno dobrze by mi zrobił. Nie tylko dla uśmierzenia bólu, ale w ogóle dla rozluźnienia i pozbycia się niemiłego uczucia, które gniecie mnie od środka. Jednak to nie najlepszy pomysł. Akurat teraz, na krótko przed lądowaniem.

— Poproszę o colę.

Zimna cola pomaga mi się rozbudzić. To był jedynie sen. Nie ma powodu do niepokoju. Czy paniki. On przyjdzie, i znowu się zobaczymy. Nie przez Skype’a. Jego twarz nie będzie zapikselowana na maleńkim monitorze w kafejce internetowej gdzieś w Indonezji. Ani nie ujrzę go w jakimś domku na portugalskiej plaży, jak tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy ja w czapce i szalu marzłam w Nowym Jorku. Niedługo oboje będziemy w tym samym życiu — a nawet w tym samym pomieszczeniu. I już sama ta perspektywa wystarcza, by wywołać we mnie na nowo palpitacje serca i napad gorąca. Ściskam mocniej plastikowy kubek i staram się głęboko oddychać do wnętrza. Nauczyłam się tego w Indiach, gdzie poszłam na kurs jogi, ponieważ uznałam, że to będzie dobrze brzmiało w moich opowiadaniach po powrocie do domu. Dowiedziałam się przy tym, że oddychając prawidłowo, jesteśmy w stanie zachować nad wszystkim kontrolę.

— Nie lubi pani latać, hm?

Mężczyzna obok uśmiecha się do mnie ze zrozumieniem. Nie boję się latać. Tylko paraliżuje mnie myśl, że już niedługo znowu spotkam się z człowiekiem, który mimo całej różnicy czasu i ogromnej odległości z każdym dniem stawał mi się coraz bliższy. Ale jak wyjaśnić komuś coś takiego, nie narażając się na opinię beznadziejnej romantyczki? Dlatego jedynie kiwam głową.

— Moja córka ma to samo. Jej zawsze pomaga, jeśli może patrzeć, jak samolot ląduje. To ją uspokaja. Chce pani usiąść przy oknie?

Mówi z lekkim akcentem. Niemiecki nie jest raczej jego ojczystym językiem. To chyba Holender.

— Nie trzeba…

— Bardzo proszę. To żaden problem. Naprawdę.

Co prawda nie do końca rozumiem, jak komuś cierpiącemu na awiofobię miałby pomóc widok otwartej przestrzeni pod sobą — i tym samym pełna świadomość wysokości, na jakiej znajduje się samolot — ale na sprzeciw jest za późno, ponieważ uprzejmy Holender już odpiął pas i podniósł się z fotela. Zanim zdążyłam się zorientować, znalazłam się przy oknie, dziękując mu grzecznie.

— Proszę się całkowicie odprężyć i cieszyć chwilą.

Uśmiecham się, bo jego słowa przypomniały mi nagle mojego instruktora surfingu z Sydney, Kevina. Rozumieliśmy się cudownie od pierwszej chwili, a on niezmordowanie usiłował nauczyć mnie sztuki ślizgania się po falach. Dosyć szybko jednak się okazało, że nie jestem w tej dziedzinie specjalnie utalentowana. „Po prostu się odpręż”. Właśnie to nieustannie powtarzał mi Kevin. Odprężyć się, wyluzować… I gdy wreszcie tak zrobiłam i nie dałam się pokonać niewielkiej fali, poczułam w sobie wybuch adrenaliny. To było wspaniałe.

Potem podczas mojej dalszej podróży coraz częściej się wyluzowywałam i pozwalałam nieść fali. Nie tylko dosłownie przy surfowaniu w Sydney, ale także w czasie spontanicznych wypraw przez Azję i pobytu w Nowym Jorku, gdzie było mi dane współpracować z Glennem Becketem. Najpierw — dzięki znajomej, którą poznałam w Tokio — wykonywałam w studiu tego słynnego mistrza fotografii miejskiej różne prace pomocnicze. A gdy któregoś dnia on sam zapytał, czy nie chciałabym popracować jako jego asystentka, zgodziłam się. Przez co mój powrót do Niemiec przesunął się o trzy miesiące, na szczęście Marco zdołał przełożyć wystawę w Café Galao na wiosnę. Przed całkowitym wyluzowaniem powstrzymywało mnie wtedy tylko jedno: Tristan. Ale on roześmiał się jedynie i nie zgodził się na to, bym odrzuciła tak wyjątkową ofertę. Chociaż byłam już bliska tego, by spakować manatki i polecieć pierwszym samolotem, żeby wreszcie móc znaleźć się w jego ramionach, on mi na to nie pozwolił. Lecz gdy zaproponowałam, że w końcu zademonstruję mu, czego kilka lat wcześniej nauczyłam się na kursie stripteasu, nie był już tak nieugięty. Pamiętam, że śmialiśmy się tamtego wieczoru do rozpuku.

Przedłużenie naszego rozstania Tristan wykorzystał od razu na kolejną podróż pociągiem na bilet międzynarodowy, tym razem po Europie Wschodniej. Dzięki temu dzisiaj zna Europę niemal jak własną kieszeń — od Warszawy po Lizbonę. Kiedy dziewięć miesięcy temu wyruszyłam zobaczyć cały świat, on też wyjechał ze Stuttgartu, chcąc nabrać dystansu do własnych wspomnień o Helen i oswoić sobie południową część kontynentu: Francję, Hiszpanię, Portugalię… W którymś momencie zaczął relacjonować swoje wrażenia i różnorodne spotkania nie tylko mnie, ale także udostępniać je innym w formie niewielkiego bloga podróżniczego. Oczywiście od samego początku byłam jego zapaloną czytelniczką, i wkrótce nie jedyną. Wreszcie doszło do tego, że fani bloga bardzo się denerwowali, jeśli jego autor nie odzywał się choćby przez tydzień. Tristan bowiem potrafi tak ubierać rzeczywistość w słowa, że człowiek po prostu uzależnia się od jego opisów i wciąż chce więcej.

A mówiąc zupełnie szczerze, on sam ma w sobie coś takiego, że działa jak narkotyk. I pewnie dlatego ledwie dotarłam do jakiegoś kolejnego miasta, najpierw szukałam kawiarenki internetowej albo WLAN-u. Czegoś, co umożliwiłoby kontakt. W ciągu minionych dziewięciu miesięcy nierzadko jakość połączenia była tak zła, że musieliśmy się wyćwiczyć w odczytywaniu jedynie z ruchu warg tego, co mieliśmy sobie nawzajem do powiedzenia. Dla mnie nie stanowiło to problemu, ponieważ Tristan ma cudowne usta.

Niezależnie od tego, jak daleko się znajdował, lekko opóźnione filmiki wideo i wiele nieplanowanych kadrów pozwalało mi śledzić zmiany w jego wyglądzie. Zauważyłam, że w Portugalii miał coraz dłuższe włosy, że w południowej Francji się nie golił, a w Bukareszcie był zmęczony. On zaś widział, że moja skóra jest coraz bardziej brązowa, a włosy pod wpływem słońca oraz słonej wody jaśnieją i mocniej się skręcają, aż w końcu musiałam ściąć swój koński ogon, czego natychmiast pożałowałam. Dzięki Skype’owi mógł nawet cierpieć razem ze mną, kiedy w Dżakarcie przechodziłam jakieś zatrucie pokarmowe. Był przy mnie. Zawsze. Tyle tylko że nie mogąc go dotknąć, myślałam czasami, że zwariuję. Wystarczy, że przypomnę sobie jego miękką, delikatną skórę, a już czuję mrowienie w palcach.

Pojutrze się z nim spotkam.POWRÓT

— Proszę ustawić oparcia foteli w pozycji pionowej i zapiąć pasy. Wkrótce będziemy podchodzić do lądowania.

Jedno spojrzenie przez okrągłe okienko wystarcza, bym mogła rozpoznać, jakie to miasto lśni pode mną w bezchmurnej ciemności. Serce bije mi jak oszalałe, mam wilgotne dłonie. W ostatnich miesiącach zdarzyło mi się przeżyć wiele lądowań, żadne miasto jednak nie wygląda z powietrza tak cudownie. Wszystkie inne sprawiały wrażenie obcych i niepokojących, były tajemnicą czekającą na odkrycie i zgłębienie. Podobnie jak w wypadku nowej znajomości zbliżałam się do nich po omacku i dosyć szybko stwierdzałam, czy i w jakim stopniu do siebie pasujemy. Gdy natomiast teraz wysiądę z samolotu, od razu znajdę się u siebie.

Czuję, że do oczu napływają mi łzy. Mój Stuttgart błyszczy jasno i mruga pode mną wesoło, jakby też cieszył się z mojego powrotu. Mnóstwo świateł, mnóstwo wspomnień, mnóstwo ludzi. A wielu z nich to moi przyjaciele, którzy — gdyby tylko znali prawdziwą datę przylotu — czekaliby teraz na mnie na lotnisku z kiczowatą tablicą powitalną, z balonikami i chusteczkami. Poinformowałam ich jednak, że wracam dopiero za dwa dni. Dokładnie na otwarcie wystawy. Chciałam bowiem móc wyjść po Tristana na dworzec. On ma przyjechać jutro rano pociągiem i zamierza odebrać mnie w południe z lotniska. Już nie mogę się doczekać tej niespodzianki i wyobrażam sobie wyraz jego twarzy, kiedy wysiądzie z Eurocity z Budapesztu i zobaczy, jak do niego biegnę.

Gdy samolot dotyka ziemi i przez chwilę lekko się kołysze, moje serce również wraca na swoje miejsce. Jestem znowu w swym starym życiu, do którego — mam nadzieję — po wszystkich tych zmianach i doświadczeniach wciąż jeszcze pasuję.

Stuttgart już śpi. Kwietniowa noc jest wyjątkowo ciepła, a w powietrzu unosi się woń oczekiwania. Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że jestem tu z powrotem, gdy pospiesznie przemierzam ostatnie metry dzielące mnie od mojego biura. Dziewięć miesięcy temu wyjechałam stąd jedynie z niedużą torbą podróżną, aparatem fotograficznym i laptopem, a teraz ciągnę za sobą ogromną walizkę. Jest ciężka, ponieważ kryje się w niej wiele pamiątek darowanych mi na pożegnanie przez nowych przyjaciół z wielu krajów. To niesamowite, ile ostatnio wylałam łez na lotniskach całego świata. Ale teraz, gdy znalazłszy się na swojej klatce schodowej, wciągam stopień po stopniu wypchany bagaż, wszystko to nagle wydaje się nieskończenie dalekie.

Przekręcam klucz w zamku i lękliwie uchylam drzwi. Przez chwilę nie ruszam się z miejsca, a gdy już przestępuję próg, natychmiast spada na mnie lawina wspomnień. Obrazów Tristana. Obrazów nas dwojga. Tu, na tej podłodze. Widzę jego dłonie, jego usta, przypominam sobie swoją decyzję, nasze rozstanie. Nie do wiary, jak namacalnie obecne mogą być określone momenty, mimo że minęło od nich już wiele miesięcy. Wszystkie wracają nieoczekiwanie i cisną się w mojej głowie. Dziewięć miesięcy to cholerny szmat czasu. Najchętniej pojechałabym do niego natychmiast albo przynajmniej bym do niego zadzwoniła, ale jest w druga w nocy i Tristan raczej już śpi — gdzieś w Budapeszcie.

Po omacku wchodzę głębiej, od razu wyczuwam znajomy zapach, dostrzegam w mroku sprzęty i meble. Nie włączam światła — łagodna poświata miasta całkowicie mi wystarcza.

Jestem w domu. Nareszcie. W wyniku szalonych okoliczności to małe biuro z kuchenną niszą i kącikiem łazienkowym stało się ostatnio moim mieszkaniem, ale ponieważ podczas podróży przyszło mi nocować w najrozmaitszych norach, teraz to moje skromne lokum wydaje się pięciogwiazdkowym hotelem.

Opadam na kanapę i wyciągam nogi przed siebie. Powoli wędruję wzrokiem po pokoju: moje biurko, mój komputer, mój fotel. Zalegający tu spokój przyjemnie odpręża. Brakuje tylko Tristana, który usiadłby koło mnie i o którego bym się oparła. Wtedy jeszcze… Ha! Podekscytowana wyciągam komórkę, klikam na ikonkę aparatu fotograficznego i skierowuję kamerę w taki sposób, abym w kadrze znalazła się ja i widoczna była także moja kanapka. Potem naciskam migawkę i utrwalam swoje pierwsze minuty w ojczyźnie specjalnie dla Tristana. To będzie ostatni ulubiony moment, jaki wyślę mu z podróży. Ja z powrotem tutaj. Gdzie byliśmy we dwoje. Na myśl o tym robi mi się ciepło w środku i nie mogę powstrzymać uśmiechu.

Gdy budzik wyrywa mnie ze snu, wydaje mi się, że spałam co najwyżej pół godziny. Ale zegarek mówi co innego. Mam wrażenie, że moje ciało częściowo jest jeszcze po drugiej stronie Atlantyku, i musi upłynąć kilka sekund, zanim dociera do mnie w pełni, gdzie się znajduję. I wtedy od razu się uśmiecham: nie, już nie jestem w Nowym Jorku. Jestem w domu.

Powoli zwlekam się z kanapy i ruszam w kierunku prysznica. W świetle dnia natychmiast rozpoznaję swoje stare życie i to, co widzę, całkiem mi się podoba. Wszystko, co minionego lata tutaj zostawiłam, zdaje się wraz z moim powrotem budzić z zimowego snu. Komputer, który włączam odruchowo, przechodząc obok, natychmiast zaczyna szumieć w znajomy sposób, monitor, który najpierw robi się jasnoniebieski, a potem kolorowy, i zdjęcia na ścianach, których z czułością dotykam. Rozglądam się dookoła zadowolona i postanawiam, że muszę jak najszybciej podziękować Beccie, która podczas mojej nieobecności dbała o to maleńkie biuro-mieszkanie, od czasu do czasu je wietrzyła, usunęła resztki z lodówki i nawet sprzątała za mnie klatkę schodową zgodnie z grafikiem ustalonym przez lokatorów. Dzięki niej wszystko teraz wygląda tak, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała.

Po długim prysznicu idę do kuchennego kąta i stwierdzam, że pusto jest nie tylko w lodówce, ale także mała szafka wisząca świeci pustkami: nie ma mleka, chleba, po prostu niczego. Bo jak Beccie już się za coś zabierze, to robi to gruntownie. Ale zaraz… Z tyłu, na najwyższej półce… Na szczęście odkrywam wiecznie zdatną do spożycia kawę rozpuszczalną, którą kiedyś tu zdeponowałam, tak na wszelki wypadek. Termin przydatności nie minął. Schokoccino to wysokogatunkowa kawa rozpuszczalna o pysznym i intensywnym smaku czekolady plus cudowna pianka… Okej. Oczywiście mogłabym skoczyć do piekarni na rogu albo do kawiarni na prawdziwą kawę, ale na razie nie jestem jeszcze gotowa.

Gdy niedługo potem z parującym kubkiem siadam do komputera, w końcu czuję się tak jak zawsze w swoim biurze. Znajomy pulpit, znajome dokumenty i programy. Wszystko jest jak kiedyś, nic się nie zmieniło. Czyli powrót do dawnego życia jest bardzo prosty. Hasła do różnych programów i portali społecznościowych wskakują niemal same. Naprawdę nic się nie zmieniło.

Wyjmuję z walizki pierwszą z kart pamięci zapełnioną pierwszymi zdjęciami z podróży: wylot ze Stuttgartu, widoki nad chmurami, posiłek w samolocie, lądowanie w Sydney. Wszystko było jeszcze takie świeże i ekscytujące, bo świat stał przede mną otworem. A teraz odnoszę wrażenie, jakby to wydarzyło się w jakimś innym życiu. Niesamowite, jak czas szybko mija. Wsuwam kartę do komputera, podłączam zewnętrzny dysk pełniący funkcję mojego archiwum zdjęciowego, świadoma tego, że przez najbliższe godziny część wspomnień zostanie skopiowana z jednego nośnika na drugi. Wiem, wiem, jestem przesadnie ostrożna, ale taki już mam zwyczaj i zawsze muszę natychmiast zrobić backup swoich prac. Serwer na FTP-ie, udostępniony mi przez Marco specjalnie z przeznaczeniem na moje zdjęcia z podróży, to dla mnie za mało. Poza tym nie chciałam dzielić się z nim swoimi wszystkimi migawkami. Tak czy inaczej: dopóki nie stworzę bezpiecznej kopii, nie potrafię wyzwolić się od panicznej wizji, że na przykład z jakiegokolwiek nieprawdopodobnego powodu zgubię karty pamięci czy przez pomyłkę usunę ich zawartość i w konsekwencji wszystkie moje fotograficzne skarby, cudowne ulubione momenty, znikną na zawsze, jakbym ich nigdy nie przeżyła i nie utrwaliła. I właśnie na tę nerwową archiwizację przeznaczyłam dzisiaj czas aż do popołudnia — podczas swojej wyprawy nastrzelałam bowiem mnóstwo zdjęć i zgranie ich w całości trochę potrwa, zwłaszcza że wszystkie są w najwyższej rozdzielczości. Jakiś właściciel galerii w Berlinie, którego Marco zna z dawnych lat, zdecydował się pokazać moje prace z podróży już w lipcu. I nawet zapłacił za nie z góry, umożliwiając mi w ten sposób wyruszenie w świat. Swoją drogą nie wiem, dlaczego Marco robi taką wielką tajemnicę z tego, kim jest ten człowiek. Jutro, podczas małej wystawy w Café Galao, będę musiała przyprzeć go do muru i wycisnąć z niego tę informację.

Gdy śledzę przebieg procesu kopiowania pierwszej karty pamięci, obserwując jego postęp na zielonym pasku, i jednocześnie przypominam sobie czas spędzony w Australii, głośne „pling” oznajmia wpływanie na pocztę elektroniczną jednej wiadomości za drugą. Po wejściu na swoje konto odkrywam zaskoczona, że są to same propozycje pracy. Szybko przebiegam je wzrokiem. Na własnej stronie firmowej zamieściłam informację, że będę przyjmować zlecenia dopiero od przyszłego tygodnia, dlatego dziwi mnie aż tyle wstępnych ofert. Gdybym wszystkie je przyjęła, przez najbliższe pół miesiąca — oceniając pobieżnie — nie miałabym ani jednego dnia wolnego. Musiałabym nawet kilka propozycji odrzucić. Czy nie ma w Stuttgarcie innych fotografów obsługujących imprezy? Czy przez ten czas nikt nie zajął mojego miejsca? Mimo woli się uśmiecham. Czyli nie muszę martwić się o swoje finanse, poza tym miło jest stwierdzić, że mimo nieobecności nie zapomniano o mnie. Tylko jak, na litość boską, miałabym obskoczyć cztery dyskoteki w jeden piątek i kolejne cztery w sobotni wieczór? Nawet gdybym się tego podjęła, w niedzielę byłabym raczej nie do życia. A przecież w swej wyobraźni widzę siebie razem z Tristanem na jego vespie, w winnicach, w parku u podnóża zamku albo — jeszcze lepiej — w jego łóżku. Tak naprawdę to widzę nas wyłącznie w łóżku u niego albo przynajmniej w jego mieszkaniu, gdzie on prawie nigdy nie ma na sobie nic więcej poza bokserkami — jeśli w ogóle.

Sięgam po omacku po komórkę i wybieram numer Tristana. Niech myśli, że jestem nadal w Stanach, tak bym mogła zaskoczyć go jutro na dworcu. Brakuje mi jego głosu — oraz informacji o dokładnej godzinie przyjazdu do Stuttgartu pociągu z Budapesztu. Kiedy w poniedziałek, tuż przed moim rzeczywistym odlotem z Nowego Jorku, rozmawialiśmy krótko ze sobą, nie wiedział jeszcze, na który pociąg się zdecyduje. Planował jedynie być w Stuttgarcie w czwartek wcześnie rano. Może dziś wie już więcej. Odzywa się sygnał w słuchawce i jak zawsze, gdy w radosnym oczekiwaniu nasłuchuję, kiedy on odbierze, serce bije mi dwa razy szybciej niż normalnie. I chociaż już niebawem będę go znowu miała obok siebie, tęsknota za nim wcale nie jest mniejsza. Wręcz przeciwnie.

— Niestety nie mogę odebrać. Proszę o zostawienie wiadomości, oddzwonię.

Przyjazną melodię tego nagrania znam na pamięć. Jestem nawet w stanie wyobrazić sobie wyraz jego twarzy. Już te krótkie dwa zdania wywołują we mnie lekki dreszczyk, a mój uśmiech staje się szerszy, kiedy rozlega się charakterystyczny sygnał, po którym można się nagrać.

— Cześć, Tristan, chciałam tylko…

…wiedzieć, o której będziesz jutro na dworcu i subtelnie zasugerować, że po ciebie wyjdę i że potem już tak szybko się mnie nie pozbędziesz…

— …z tobą pogadać. Niedługo wsiadam do samolotu i nie będę już osiągalna. Ale kiedy odsłuchasz moją wiadomość, odezwij się proszę. Wszystko jedno kiedy.

Wszystko jedno kiedy. To już oboje dobrze znamy. Nierzadko dzwonił do mnie w środku nocy, kiedy u niego był jasny dzień, lecz dla niego byłam zawsze gotowa zrezygnować ze snu. Wolałam już nie spać całą noc i z nim rozmawiać, niż stracić choćby jedną chwilę spędzoną razem. I właśnie dlatego muszę, chcę czy nie, odmówić kilku klientom. Przynajmniej na razie. Przecież my dwoje mamy do nadrobienia dziewięć cholernie długich miesięcy. Poza tym prawdopodobnie i tak nie byłabym w stanie robić sensownych zdjęć, mając przez cały czas głowę zajętą myślami o Tristanie. Z całą pewnością najpierw muszę całkowicie skupić się na nim. W przeciwnym razie popełniłabym zawodowe samobójstwo. Na razie postanawiam nie podejmować żadnych decyzji. Przecież oficjalnie jeszcze w ogóle mnie nie ma w Stuttgarcie. Może najpierw powinnam się dowiedzieć, co Tristan na to powie.

Mimo jet lagu niezmordowanie, przy wsparciu dużej ilości kawy rozpuszczalnej, przegrywam zdjęcie za zdjęciem na dysk zewnętrzny, ciesząc się, że żadne nie przepadło, podobnie jak wspomnienia chwil, w których powstawały. Te zdjęcia są prawdziwe i stanowią część mnie. A czy są dobre — to w lipcu osądzą inni. Ja kocham je wszystkie. Dzięki zachęcie Tristana, bym po drodze zbierała dla niego ulubione momenty, chłonęłam świat szeroko otwartymi oczami i przede wszystkim z otwartym sercem, i kiedy teraz przeglądam pobieżnie te swoje skarby, najbardziej wzruszają mnie kadry uchwycone specjalnie dla niego. Nasze ulubione momenty. Dobrze by było, gdyby teraz przekonały jeszcze Marco i tajemniczego właściciela galerii, który swoją zaliczką sfinansował mi podróż.NIESPODZIANKA

Wczesnym popołudniem uznaję, że najwyższa pora powrócić do codzienności. Odrywam się w końcu od komputera i uroczyście odkładam na półkę zewnętrzny dysk załadowany po ostatni bit zdjęciami z podróży. Potem szybko zbieram swoje brudne rzeczy, idę do pralni samoobsługowej przy Rotebühlplatz, wrzucam je do pralki i wychodzę kupić coś do jedzenia, następnie zabieram czyste pranie, cały czas ignorując jet lag, który pewnie w którymś momencie podstępnie mnie zaatakuje.

Tristan nie oddzwonił; wciąż zgłasza się tylko jego poczta głosowa. Prawdopodobnie siedzi już w pociągu, który pewnie rano będzie w Stuttgarcie. Postanawiam, że po powrocie do biura muszę sprawdzić godziny przyjazdu w Internecie.

Późnym popołudniem nie tylko dopada mnie głód, ale przychodzi mi też do głowy superpomysł! Co prawda Stuttgart wciąż jeszcze nie doczekał się nowego dworca kolejowego, za to ma nową cukiernię Tasty Donuts. Dowiedziałam się o niej nie od Beccie, która oczywiście z entuzjazmem opowiedziała mi potem o jej otwarciu, ale z bloga Tristana, który niedługo po Bożym Narodzeniu wpadł na trochę do Stuttgartu. Wpis był bardzo zabawny, a jego zdjęcie z wypchanymi policzkami i szerokim uśmiechem osłodziło mi niemalże dosłownie wolny wieczór po pracy w Nowym Jorku. Bardzo żałowałam, że nie było mnie tam wtedy, i to nie tylko z powodu mojej słabości do słynnych pączków z dziurką.

Zmotywowana wizją spodziewanej przyjemności, nie zwlekając, wybieram się do zachodniej części Stuttgartu, gdzie ma swoją siedzibę ten raj łasuchów. Całkiem niedaleko od tamtego miejsca spędziłam kilka ostatnich lat razem z Oliverem, zanim stopniowo, ale definitywnie odkochaliśmy się w sobie i wreszcie rozstaliśmy się jako przyjaciele. I chociaż ta okolica bardzo długo była moim miejscem na ziemi, dzisiaj czuję się tu niemal obco.

Gdy wreszcie staję przed Tasty Donuts, bez wahania otwieram szklane drzwi i wchodzę do wnętrza, w którym wspaniale pachnie.

— Zaraz do ciebie przyjdę!

Z głębi dobiega sympatyczny męski głos. Rzucam okiem na ogromny wybór pączków. O rany! Chyba powinnam się jak najszybciej zapisać do jakiegoś klubu fitness, nie ma bowiem wątpliwości, że choć jestem w tym lokalu po raz pierwszy, to na pewno nie ostatni. Donuty z polewą czekoladową, ze smarties, nadziewane i nienadziewane… Na krótką chwilę przymykam oczy i rzeczywiście czuję się jak w Nowym Jorku. Znajomy zapach, atmosfera. To taka mała podróż w czasie.

— Wybrałaś już coś sobie?

Młody mężczyzna wchodzi za ladę i czeka, podczas gdy ja przyglądam się małym okrągłym wypiekom. I jak tu się zdecydować? Po jednym z każdego rodzaju! To byłaby właściwa odpowiedź. Ale jak wynikało z rozmowy z Beccie sprzed tygodnia, moja przyjaciółka na wernisaż zamierza wcisnąć mnie w jedną ze swoich diabelnie obcisłych sukienek, w której pozostanie niewiele miejsca i dla Layli, i dla donutów.

— Hm. A co byś mi polecił?

— Godne polecenia są wszystkie. Ale może zasmakuje ci kiwi&white.

Chyba powinnam mu zaufać.

— Okej.

Kiedy biorę od niego donuta o wdzięcznej nazwie kiwi&white i ciągle zmagam się z myślami, czy połknąć go od razu na miejscu, czy może lepiej na spokojnie w domu, słyszę, że za mną otwierają się drzwi i do środka wchodzą nowi klienci.

— Layla?

O Boże! Wzdrygam się, mając nadzieję, że w sklepie stoi druga kobieta o tym imieniu i nie może się zdecydować, gdzie ma skonsumować swojego pączka. Jednak ten głos jest mi zbyt znajomy. Wciąż jeszcze. Obracam się powoli — i widzę go. To on. Po prostu stoi przede mną.

— Oli, cześć!

Wygląda inaczej. Ma nową fryzurę, ale inną niż w moim koszmarnym śnie. Nigdy dotąd nie nosił tak krótko obciętych włosów, lecz do twarzy mu z nimi. Nawet bardzo. Dodają mu charakteru. Jest ubrany w czarną skórzaną kurtkę. Podarowałam mu ją kiedyś na Gwiazdkę, lecz ani razu jej nie włożył. Właściwie szkoda.

— Czyli już wróciłaś.

— Tak. Wczoraj… a tak naprawdę dzisiaj w nocy.

Stoimy naprzeciw siebie, nie do końca wiedząc, jak odnaleźć się w tej sytuacji. To absurdalne, bo przecież tak długo byliśmy sobie bliscy. Wreszcie robię krok w jego stronę, a on robi to samo. Dziwnie się czuję, obejmując go. Jego usta są blisko mojego ucha.

— Świetnie wyglądasz.

Komplement? Od Olivera? Tak po prostu? Czyli jednak prawie tak samo jak we śnie. Czy ja wobec tego śnię? Może siedzę jeszcze w pralni i drzemię? Wreszcie dopadł mnie ten paskudny jet lag? Nie, wszystko wkoło wydaje się nazbyt realne.

— Dzięki. Ty też. Dobrze ci w tej kurtce.

Oliver śmieje się od niechcenia. Potem powoli odsuwamy się od siebie i nagle ten moment zbliżenia wcale nie wydaje się nieprzyjemny. On nie jest już co prawda moim Olim, ale przecież mimo wszystko możemy zostać przyjaciółmi. Tak, będziemy jedną z tych fajnych byłych par, które witają się uściskiem i całusem, machają do siebie na ulicy i dzwonią do siebie, gdy któreś pilnie potrzebuje pomocy. To chyba wcale nie jest takie niedorzeczne?

— No i jak było? — pyta, jakbym była w stanie wszystkie swoje przeżycia zamknąć w dwóch minutach. Nic z tego, na rzetelną relację potrzeba dużo czasu.

— Bardzo pięknie.

— To super.

Podoba mi się, jak na mnie patrzy. Jakby autentycznie cieszył się z tego, że moja podróż się udała.

— Może moglibyśmy kiedyś…

— Oli, ale tylko po jednym!

Młoda kobieta o krótkich jasnych włosach wchodzi do cukierni, zatrzymuje się zaskoczona i wiedzie wzrokiem od Olivera ku mnie, po czym znowu spogląda na niego. Unosi brwi tak wysoko do góry, że chyba nawet Mr Spock byłby pod wrażeniem. Nie mówi już ani słowa i nagle sytuacja staje się trochę niezręczna. Nie znam jej, lecz coś w wyrazie jej twarzy zdradza, że ona wie, kim jestem. W końcu nie tak trudno dodać jeden do jednego. Blondyna podchodzi do Olivera, bierze go za rękę, a on robi nieduży krok do tyłu — czyli cofa się ode mnie. Może jednak nie będziemy jedną z tych fajnych byłych par, które przecież i tak nie istnieją. I jeszcze jedna korekta: nie zadzwonię do niego, gdybym potrzebowała pomocy, bo on na pewno wziąłby ją ze sobą.

— Isabell, to jest Layla. Spotkaliśmy się przypadkiem. Laylo, a to jest Isabell.

Nie musi mi jej przedstawiać, wiem i tak, jaką rolę pełni w jego życiu owa Isabell. Trudno tego nie zauważyć. Dlaczego Beccie nic mi nie wspomniała, że Oliver ma nową dziewczynę?

Aby nie dać nic po sobie poznać, zmuszam się do uśmiechu i wyciągam do niej rękę.

— Cześć, Isabell, miło cię poznać.

Podwójne kłamstwo. Ani nie chcę jej poznać, ani sytuacja nie jest miła. Atmosfera jest raczej… napięta. Niemal lodowata. Gdyby ona miała pistolet w ręce, natychmiast uciekłabym jak najdalej.

— Wzajemnie.

Isabell uśmiecha się do mnie chłodno. Należy do kobiet określanych jako „ładne”. Dobrze jej z krótkimi włosami, ponieważ nie nadają jej ani chłopięcego, ani pospolitego wyglądu. Ma delikatną twarz i wspaniałą figurę. Jedynie jej wąskie usta, które teraz zamieniają się w cienką kreskę, nie za bardzo pasują do reszty.

Mierzy mnie od stóp do głów, a ja tylko czekam, aż ni stąd, ni zowąd wypali: „Co? I ty z kimś takim wytrzymałeś tyle czasu?”.

— Skarbie, przyniesiesz pączki?

Wydając to polecenie, które Oliver natychmiast posłusznie wykonuje, patrzy na mnie, a nie na niego.

— A więc to ty jesteś ta słynna Layla? Słyszałam, że wybrałaś się w podróż po świecie dla odnalezienia samej siebie?

W jej ustach brzmi to jak coś, co można skwitować jedynie pełnym współczucia uśmieszkiem.

— Tak, coś w tym rodzaju.

— Co kto lubi.

Ja jej nie lubię, to mogę powiedzieć na sto procent. Można by przypuszczać, że to dlatego, że jestem dawną przyjaciółką Olivera, a ona prawdopodobnie już mieszka z nim w naszym mieszkaniu. Ale w gruncie rzeczy jest mi to obojętne. Nie odpowiada mi ta jej wyniosła arogancja. Isabell nie robi tajemnicy z tego, że uważa się za kogoś lepszego, a jednocześnie… Ha! To jest idealna chwila, by wyciągnąć asa z rękawa.

— Jutro wieczorem jest otwarcie mojej wystawy w Café Galao. Mam nadzieję, że wpadniecie, prawda?

Aby nie mówić tylko do niej, odwracam się szybko w kierunku Olivera, w którego skrzynce pocztowej już dawno powinno być zaproszenie. I przynajmniej on z entuzjazmem uśmiecha się do mnie, za co miałabym ochotę go uściskać.

— Jasne. Będę na pewno.

— A ja przyszłabym tak czy inaczej. — Głos Isabell przybiera wyraźnie cierpki ton, gdy mijając mnie, kroczy — tak, tak, nie idzie, tylko kroczy — do lady, staje obok Olivera i obrzuca mnie stamtąd lekceważącym spojrzeniem. — Ktoś przecież musi coś o tym napisać, a skoro Oli i tak tam będzie…

Pudło! I gol do własnej bramki.

— Isabell pisze do „Stuttgarter Zeitung”. Jest w tym naprawdę dobra!

I objaśnia mi z dumą w głosie, o jakich to wspaniałych rzeczach pisuje jego wspaniała nowa przyjaciółka. Super! O mnie nigdy nie mówił z takim podziwem.

Czyli ta lodowata wiedźma będzie recenzować moje zdjęcia. Jestem w stanie już teraz sobie wyobrazić, jak wypadnie jej osąd. Ale muszę stawić temu czoło. Przed rokiem najpóźniej w tym momencie schowałabym głowę w piasek albo od razu cała bym się w nim zagrzebała, byle tylko nie pójść na własny wernisaż. W razie braku piasku udałabym ciężką grypę i poprosiła Marco, żeby odwołał wystawę. Jednak tamtej Layli już nie ma i nie chcę do niej wracać. To po pierwsze, a po drugie straciłabym w Marco przyjaciela, a przecież zależy mi na nim.

Toteż z niewzruszonym uśmiechem na ustach mówię do Isabell:

— Cudownie. Czyli widzimy się jutro? Ciekawe, co powiesz o moich fotografiach.

Bo są dosyć dobre. Potwierdziło mi to już kilku uznanych fachowców. Tylko jeszcze ja sama muszę w to uwierzyć, a gdy spoglądam w lodowatoniebieskie oczy Isabell, dochodzę do wniosku, że powinnam zrobić to jak najszybciej.

— Rzeczywiście jestem ich ciekawa. Ostatnio napatrzyłam się na tyle przeciętnej miernoty, że byłoby miło zobaczyć dla odmiany coś przynajmniej znośnego.

Patrzy na mnie wyzywająco i już wyraźnie cieszy się na to, jak obsmaruje moje zdjęcia w swoim tekście. Oliver powinien chyba wziąć tę swoją pannę na smycz, bo z każdym zdaniem, jakie pada z jej wąskich usteczek, Isabell upodabnia się do wytresowanego psa obronnego. Trzymając ją za rękę, Oli uśmiecha się do mnie.

— Na pewno będzie przyjemnie.

Po czym zabiera paczkę z pączkami i wciąż się uśmiechając, rusza z Isabell uwieszoną mu na ramieniu w stronę wyjścia.

— Do jutra — rzuca Isabell, a jej słowa pożegnania brzmią raczej jak groźba. Oliver spogląda jeszcze raz w moją stronę z otuchą.

— Do jutra. Fajnie, że już wróciłaś.

— Dzięki.

Po czym w końcu wychodzą. Kiedy patrzę za nimi przez wielką szybę cukierni, ogarnia mnie niemiłe uczucie, którego można się pozbyć tylko w jeden sposób.

— Przepraszam, wezmę jeszcze dwa kiwi&white, dwa klasyczne… i dwa ze smarties.

Poza tym muszę jak najszybciej do kogoś zadzwonić.

Dlaczego Beccie nie powiedziała mi nic o Oliverze i o tym soplu lodu? Przydałoby się małe ostrzeżenie. Dotarłszy do biura, padam na kanapkę i wybieram jej numer, ale zanim uda mi się zadać to nurtujące mnie pytanie, ona zaczyna piszczeć i piać w słuchawkę z radości, że już jestem z powrotem. A potem tylko na krótką chwilę przerywa potok słów, jaki się z niej wylewa, aby mi zarzucić, że nie powiedziałam jej, kiedy naprawdę przylatuję. Bo skrzyknęłaby wszystkich i przygotowała mi należyte powitanie. Że właśnie z tego powodu zrobiłam tak, jak zrobiłam, jest dla niej zupełnie niepojęte.

— Jeśli zależy ci na tym, aby naprawić ten błąd, i to jak najszybciej, musisz wpaść do mnie jeszcze dzisiaj. Zrobimy sobie coś pysznego do jedzenia, ty opowiesz mi, co przeżyłaś w świecie, a ja opowiem ci o tym, co wydarzyło się tutaj, no a potem obejrzymy sobie jeden odcinek Seksu w wielkim mieście.

Chociaż brzmi to nęcąco, nie mam najmniejszej ochoty ruszyć się z mojej kanapki, nie mówiąc już o wyjściu z biura.

— Jestem naprawdę zmęczona. A poza tym ty nie wspomniałaś mi ani słowem o Olim i jego nowej przyjaciółce. Czyli jesteśmy kwita.

— To są rzeczy niewspółmierne. Ja chciałam cię chronić i nie psuć ci podróży, a ty wykluczyłaś mnie ze swojego życia. Jeszcze daleko do wyrównania rachunków między nami.

Sposób patrzenia na świat przez Beccie jest zawsze odświeżający. Mimo to opadają mi powieki.

— Różnica czasu daje mi się we znaki. Muszę się przespać, a jutro z samego rana chcę wyjść na dworzec po Tristana.

— Jestem naprawdę zawiedziona i czuję się głęboko urażona, że nie powiedziałaś mi, kiedy przylatujesz. Przecież mogłabyś przenocować u mnie. Jutro nie miałabyś tak daleko, poza tym moja łazienka jest trzy razy większa od twojej i…

Nie ustąpi, póki się nie zgodzę. Kocham ją za to.

— No dobra. Przyjdę. Ale nie będziemy przez całą noc żłopać szampana.

Beccie autentycznie zawiedziona wzdycha w słuchawkę.

— Zgoda. Nie będziemy siedzieć za długo, jutro rano wstaniesz i pójdziesz po tego swojego Tristana na dworzec, ale po południu masz być znowu u mnie. Przecież muszę cię wyszykować na twój wielki wieczór, a ty w tym czasie zdradzisz mi pikantne szczegóły swojej podróży, czego dziś wieczorem nie zrobisz, bo nie będziesz wystarczająco pijana.

— Umowa stoi. — Znowu mimo woli się uśmiecham. — Beccie, poczekaj!

— Tak?

— Masz ochotę na donuty?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: