Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serce teściowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 listopada 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Serce teściowej - ebook

Serce teściowej skrywa tajemnice tak piekielną, że utajnioną na 666 lat...

Wyobrażasz sobie jak byłoby pięknie, gdyby smoki nie istniały, wiedźmy nie były mściwe, demony nie stosowały kruczków prawnych a serca teściowych były szczere i czyste jak kryształ? Niestety! Gościńce pełne są seksualnych frustratów uganiających się konno i w rynsztunku w poszukiwaniu wież oraz ich dziewiczych lokatorek. Smoki są wielce uczone w piśmie, certyfikaty ukończenia akademii posiadają a jak wieść gminna głosi, jeden spod Krakowa - wyjątkowo przewrotny -  zamiast owce pożerać z zyskiem je sprzedaje... Strzeż się więc i pod żadnym pozorem nie budź śpiącej królewny! Uważnie czytaj intercyzy. Przenigdy nie otwieraj tajemniczo zakorkowanych butelek i nigdy, ale to nigdy, nie oświadczaj się po pijaku nieznajomym ślicznotkom.

Serce teściowej mieści następujące opowiadania:

  • Dlaczego rycerz nie przeląkł się smoka,

  • Wilczy dołek, czyli jak zostać smokiem,

  • Fliegritterzy,

  • Żmija na śpiąco,

  • Serce teściowej,

  • Kura,

  • Demony starszyny Gawriłowa,

  • Invidia,

  • Cena spokoju,

  • Festung Oels,

  • Różaniec z bursztynu.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7574-417-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dlaczego rycerz nie przeląkł się smoka

Choć macierz moja niskiego była rodu, a ojca swego zgoła nie znałem, nie poskąpił mi Bóg łask, bym ku światowemu życiu miał możność się wznieść. W klasztorze braci cystersów nie szczędzono nauk ani mej duszy, ani grzesznemu ciału, więc po kolejnym bolesnym, a nie do końca zasłużonym, wybatożeniu porzuciłem onych świątobliwych mężów, zamiarując do jakiegoś możnego pana w służbę pójść, życia prawdziwego zaznać.

Takiego właśnie, pełnego wzniosłych myśli, gdym wlókł się gościńcem, naszedł mnie rycerz Strzygniew Strzegonia, wielmoża pleców szerokich i pięści ogromnej, umysłu zaś na tyle żywego, ile ku rozpoznaniu herbów, czy to wrogów, czy przyjaciół, koniecznym było, a i tu niejeden raz zdarzyło mu się pomylić, przez co nie miał zbyt wielu znajomków na tym łez padole.

Pan ów, gdy zoczył mnie, w sakwie podróżnej księgę wielkiej uczoności akuratnie przewoził. Sam jednakowoż nie był w stanie treści jej poznać, jako że umiejętność czytania obcą mu, jako i każdemu uczciwemu rycerzowi, była. Toteż na widok mej szaty pątniczej – bo w łachman prawdziwy zdążył się habit mój przemienić – zakrzyknął radośnie.

– Otoś spadł mi z nieba, klecho zatracony!

Gdym mu wyjawił, żem niewyświęcony jeszcze, strapił się niepomału, jednakowoż zadał bystre pytanie, czy zdolen jestem znaczki kreślone na pergaminach w słowa poskładać, a po twierdzącej odpowiedzi oblicze znowu mu się rozjaśniło.

– To i lepiej, żeś nie kapłanem – rzekł z promiennym uśmiechem – bo od dziś na służbę cię przyjmuję. Zasię święconego człeka nijak by było w przypływie złości bez plecy batogiem przeciągnąć lubo w pysk, jak Bóg przykazał, strzelić.

Na pierwszym zaś postoju księgę z juków dobywszy, czytać mi ją a wyjaśniać nakazał. Jako już rzekłem, wielkiej mądrości był to wolumin – traktat o naturze smoków przez niejakiego Marcusa Sanctusa Huberathusa własną ręką spisany. Mędrzec ów, w słowach pełnych uczoności, między bajki gadki o potędze onych potworów kazał włożyć. Nie jest bowiem smok latający stworem ogromnym, jak tego chcą ciemne umysły, jako taki zbyt ciężki by był i w powietrze unieść by się nie mógł. Skoro więc lata, nad dużego orła większym być nie może. Zaś jeśli pokaźny by był istotnie, nieruchawością za rozmiar swój zapłacić musi, a o nijakim lataniu wówczas mowy być nie może. Ledwiem to wyłuszczyć nadążył, pan mój zakrzyknął wielkim głosem:

– Takoż i miód na me serce lejesz! Gdy poczwara rzeczona wagi sporego ptaka przekroczyć nie może, pośledniejszy nawet ode mnie rycerz zdolny jest ją położyć trupem! Jeśli zasię wielka a nieruchawa jest, jeszcze lepiej, bo każden parający się zbrojnym rzemiosłem wie, iż przeciwnik silny, ale powolny, łatwym łupem łacno się staje.

Po czym w łeb mnie z radości mimochodem palnąwszy, dalej czytać nakazał. Rzekłszy prawdę, ciężką miał rękę Strzygniew Strzegonia. Gdym do przytomności powrócił, lodowatą wodą w twarz sowicie oblany, dalej jąłem uczoną księgę studiować.

Marcus Sanctus Huberathus wywodził także o ogniu, przerażającym orężu potwora. I tu, jak ze słów uczonego wynikło, obawiać się go trzeba nie tak bardzo, jak o tym legendy stanowią. Wystarczy przestrzegać pewnych wskazówek – a to zbroję grzeczną u płatnerza obstalować od gorącości chroniącą, a to podchodzić smoka nie pod wiatr, ale z wiatrem, bo podmuch powietrza ogień bestii i tak nędzarny jeszcze pomniejsza, często zgoła na powrót w paszczę płomienie jej wpychając. Ogień ów zresztą krótkotrwały ma być i odpowiednich substancyj jeno na kilka porcji posiada w sobie smoczysko. Co do zbroi, mędrzec opisał ją dokładnie, szkicując na dodatek grzeczne ryciny.

Po tych słowach znów zakrzyknął radośnie rycerz Strzegonia, jednak tym razem zręcznie nadążyłem przed ciosem się uchylić, co rozgniewało go niepomiernie, tak że mi niespodziewanie z drugiej ręki zadał uderzenie zwane plaskaczem, po którym przez tydzień gęba puchła mi tak, żem mu księgi czytać nie mógł.

Nie tracił jednak czasu cny Strzygniew. Ledwie dotarliśmy do miasta Krakowa, ruszył ku warsztatom płatnerskim najlepszego rzemieślnika wyszukać. A trza tu dopowiedzieć, iż piękny ów gród od pewnego czasu jął prześladować smok straszliwy. Długa miała być bestia na trzysta łokci, fruwająca i straszliwym ogniem dalej niż przez trzy własne długości ziejąca. Obśmiał się Strzygniew Strzegonia z ludzkiej łatwowierności, a i ja krzywo się uśmiechnąłem, na ile mi boląca gęba pozwalała. Dopiekło pono smoczysko okolicznym mieszkańcom, kmieciom plony niszcząc, kupców odstraszając, gdyż wielu podróżnych wolało gród ominąć niż zdawać się na hazard spotkania z poczwarą, zaś mieszczan zmuszając do płacenia danin ponad miarę, albowiem trza było bydlęta wszędy skupować, by żarłoka nasycić, a skarbiec książęcy pustkami świecił. Przeto palatyn książęcy za pokonanie poczwary nagrodę sowitą ofiarował – córę swą wraz z bogatym wianem. Oczy zaświeciły się rycerzowi memu na taką gratkę.

– Panna piękna, jak słychać – rzekł – i prócz rozkoszy cielesnej klejnotów a ziem małżonkowi przysporzy.

Gdym zaś chciał mu przytaknąć, za ramię mnie ścisnął.

– Ty zasię nic teraz nie gadaj, Jakubie, byś jak najprędzej ozdrowiał i księgę do końca mi objaśnił. Zęby naderszone szanuj, bo jeśli, nie daj Bóg, wylecą, szeplenić jeszcze zaczniesz, a chcę wszystko jak należy z uczonego traktatu wyrozumieć, nie zaś głupawy bełkot usłyszeć.

Żelazny miał uścisk mój pan. Obojczyk zachrupał jeno żałośnie, jęk z mych ust dobywając. Poszedłem zatem milczący i przygarbiony za czcigodnym Strzygniewem do najprzedniejszego w mieście płatnerza. Tam pan mój wedle wzorów wziętych z iluminacyj w księdze Huberathowej zbroję sporządzić kazał, szczerym złotem obiecując zapłacić, gdy jeno córkę dostojnika za żonę dostanie. Krzywił się rzemieślnik na tak niepewny kredyt, gwarancyj a zastawów żądał, więc mu rycerz w poczet długu moją osobę powierzył, co poniekąd ukontentowało mistrza, choć rzucił kwaśne słowo, a to o mych plecach wątłych, a to o nogach pałąkowatych, a to o gębie krzywej. Poszliśmy potem na zamek, gdzie palatyn niezwłocznie nas przyjął, swą córę mając u boku. Piękna była tak, jak o niej powiadano. I usłyszeliśmy o latającej bestii rzeczy potworne. I podpisał zaraz potem dostojnik cyrografy stosowne. I postawił trzy krzyżyki na każdym Strzygniew Strzegonia. Zaś w przedsionku, z radosnej swawoli, rycerz mój poturbował i ze schodów zrzucił szewca pewnego, co z wypchanym siarką baranem ośmielił się przyleźć i przed pańskie oczy pchać w prostackiej czelności.

Miesiąc prawie zbroję płatnerz gotował, całą inną robotę zupełnie na ten czas porzuciwszy, ja zaś do czytania i tłumaczenia księgi powrócić mogłem. Wówczas dowiedziałem się, iż smoki umiejętność straszliwą posiadły, a to czytanie w myślach człeka i możność myśli onych kształtowania. Tu jednakowoż mój pan wzruszył jeno ramionami.

– A niechże u mnie co wyczytać popróbuje, gdy taki gardzina – rzekł. – Szczycę się bowiem, iże wpierw zwykłem czynić, potem zasię dopiero w umyśle cokolwiek rozważać. Dlatego z bitew żywy i cały zawsze wychodzę, za nic mając słabeuszy owych, którzy każdy krok rozważają. Powiadam ci, Jakubie, słaby to oręż na prawego woja owo czytanie w rozumie. Chłopkom roztropkom jeno lubo zgoła takim ciastochom jako ty bać się tego, nie mnie.

Słowami tymi wlał otuchę w moje serce.

– Panie – odważyłem się jeszcze rzec. – Ów Marcus Sanctus Huberathus w uczoności swojej doradza jednak, by mimo wszystko smoka strzałą z kuszy lubo łuku porazić, miast się na awanturę konną porywać.

Podniósł groźnie dłoń potężną Strzygniew, jednakowoż pomny, iż jeszcze przydać się mogę, zaledwie trącił mnie lekko w plecy. Gdym powstał jako tako na nogi, rzekł:

– Nie wiesz to, że kusza wyklętą i nierycerską bronią jest? Zaś z łuku szyć umiem doskonale, jednakowoż nie przystoi rycerzowi narzędziem tym się parać, jeśli konno a kopijno stanąć może. Nie wiesz ty, co honor, tak i się nie wtrącaj. Ninie zaś do mistrza po pancerz pójdźmy.

Piękna była zbroja uczyniona sprawnymi rękami płatnerza. Jak zwierciadło lśniąca, bez jednej szczeliny, przez którą płomień przedrzeć by się mógł, zaś przyłbica taka, jakiej nigdy nie widziałem, wielka niby sagan, z wąskim pasem na oczy i otworami do oddychania przesłoniętymi skośnymi paskami metalu. Można było owe paski za pomocą dźwigienki ułożyć całkiem płasko, by od ognia się odciąć, a owa niespotykana wielkość szłomu należytą ku przetrwaniu ilość powietrza zabezpieczała. I tarczę wykuł mistrz jak lustro, wielką na cztery łokcie, za którą cały mógł się rycerz schronić. Pod blachy zasię zamówił płatnerz u sukienników a kuśnierzy kosztowny kaftan i nogawice. Na miękkie sukno podbite filcowym płatem naszyto skóry salamander, o których powiadają, iże w ogniu bezkarnie mogą się kąpać. Takoż rumak grzeczną oprawę otrzymał. A to kropierz sukienny, grubości zacnej, któren przed walką wodą porządnie zmoczony miał zostać, a to stalową osłonę na łeb, tak że swego pana do złudzenia przypominał, a to siodło i rząd cały blaszkami ciasno nabijane, by płomień zbyt łatwo rzemieni nie spalił.

Przybrał się też zaraz szlachetny Strzygniew Strzegonia, ubrał także swego wiernego wierzchowca, po czym ruszyliśmy na błonia ku walce go układać.

Nadchodził zasię czas, gdy smoczysko daniny zażądać miało. Owiec dwóch setek, krów cztery mendle i jednej dziewicy ku sprośnej uciesze.Wilczy dołek,czyli jak zostać smokiem

Z ciemnego wnętrza pieczary wydobywał się gryzący dym. Był tłusty, pełzł nisko przy ziemi, niósł nieprzyjemny zapach siarki i smoły. Całe otoczenie jaskini, w tym także droga, pokryte zostało czarną twardą substancją, po której szło się niepokojąco wygodnie.

Sir Edward złożył dłonie przy ustach.

– Bywaj!

Natychmiast musiał ująć wodze, gdyż zaniepokojony rumak, którego trzymał przy pysku, próbował wspiąć się na tylne nogi.

– Bywaj! – zawołał jeszcze raz.

W ciemnym wnętrzu dał się dostrzec niewyraźny blask. Po chwili ukazał się niepozorny człowiek, dzierżący w lewej ręce łuczywo, a w prawej ogromny miecz, którego koniec wlókł się po ziemi, a raczej tym ciemnym czymś, czym ziemię pokryto.

Sir Edward, widząc, że miecz zdaje się cięższy od właściciela, pomyślał, iż nie ma wielkiego sensu posługiwać się bronią, której nie da się swobodnie unieść. On sam musiałby się zdrowo wysilić, żeby machnąć takim rożnem, a co dopiero ten chudy szczur.

Chudzielec, jakby odgadując jego myśli, rzekł:

– Postury jestem może i podłej, szlachetny panie, ale nie zważajcie na pozory. – Tu niespodziewanie lekko uniósł ramię z bronią i zawinął z furkotem ciężką głownią, jakby miał w ręku ćwiczebny kij, a nie bojową klingę. Sir Edward splunął od uroku, co widząc, mieszkaniec jaskini roześmiał się chrapliwie. Zaraz jednak spoważniał i powiedział dobitnie:

– Skoroście już wleźli w moją dziedzinę, rycerzu, powstrzymajcie się, z łaski swojej, od plucia, albowiem okrutnie tego nie lubię. Jak każdego zresztą chamstwa.

Sir Edward chciał potraktować bezczelnego pustelnika tak ostro, jak na to zasłużył, ale w czas przypomniał sobie, kto tu do kogo przybył i kto od kogo, czego, w jakim celu... Zaraz, kto, od czego, dla kogo... Nie po co i dla kogo...

– Czyżbyście się, panie zaplątali w konstrukcji gramatycznej? – zainteresował się uprzejmie gospodarz.

Sir Edward poczerwieniał.

– Skoro już jestem twoim gościem – warknął – postaraj się powstrzymać od czytania w moich myślach, bo okrutnie tego nie lubię. Jak każdego zresztą chamstwa!

– Celna riposta, panie. – Pustelnik skinął z uznaniem głową. – W dodatku będąca parafrazą mojej wcześniejszej wypowiedzi...

– I nie używaj słów, których znaczenia nie rozumiem – zirytował się znowu rycerz. – Tego też nie lubię!

– Jaki wymagający panek – mruknął pustelnik.

– Co tam mruczysz?

– Modlitwy, szlachetny rycerzu – odparł pustelnik, nie zważając na marsową minę i zgrzytnięcie zębów niespodziewanego gościa. – Pozwólcie za mną do mego mieszkania.

Zaczął padać rzęsisty deszcz, więc rycerz chętnie skorzystał z zaproszenia.

Wnętrze jaskini urządzone było skromnie. Ot, ława z tarcic, służąca za stół i łoże zarazem, kilka byle jak zbitych zydli, na ścianach masa suszonych ziół, naczynia zawierające jakieś tajemnicze substancje. W kotle nad sporym paleniskiem bulgotało smrodliwie.

– Co tam warzysz?

Pustelnik rzucił miecz pod ścianę, zatknął w kunie łuczywo.

– Asfalt, panie.

– Co?

– Takie coś, żeby można wylewać tym trakty, na początek przynajmniej te najgłówniejsze. To znakomicie ułatwi podróżowanie i postawi handel na nogi. Właśnie to położyłem na dojeździe do mojej pieczary.

– Znowu jakieś diabelstwo! Łykom życie ułatwi, a porządne rycerstwo na psy zejdzie przez takie wynalazki! Wygodna, mój świątobliwy mężu, to może być droga do piekła, zaś człek poczciwy zbytków nie potrzebuje. Mnie, na przykład, wystarczy niebo nad głową i koń między nogami...

Przy ostatnich słowach sir Edward ugryzł się w język, zdając sobie sprawę, iż mogą zabrzmieć dwuznacznie i zgorszyć pustelnika.

Ten jednak tylko wzruszył ramionami.

– Z czym przybywacie, panie?

Rycerz rozejrzał się.

– Nie dasz mi nic do picia?

– Nie.

– Zdechła u ciebie gościnność!

Pustelnik pokręcił głową.

– To nie tak, panie. Wodę pijacie?

– Tfu – skrzywił się sir Edward.

– No właśnie, a ja nic innego nie mam.

– Dobrze, to cię dostatecznie tłumaczy. Słuchaj zatem, chociaż, na honor, nie cierpię gadać o suchym pysku, a co miałem w bukłaku, dawno wypiłem! Ale do rzeczy. Zdarzyło mi się, otóż, złożyć córze wielkiego pana, a damie mego serca, pewne ślubowanie...

– To bardzo nierozważne – wtrącił gospodarz.

– Może. Ale zdarzyło się i nic już się na to nie poradzi. Czy możesz mi nie przerywać? Nie lubię tego. Jak zresztą...

– ...każdego chamstwa – dokończył pustelnik. – Skądeś to znam.

– Właśnie. Słuchaj więc. Ślubowałem tak długo wstrzymać się od kobiecego ciała i wszetecznych uciech, aż wytropię i pokonam stworzenie naprawdę i do imentu złe, taką esencję zła...

– Co za idiotyczny pomysł! – nie wytrzymał pustelnik.

– Tak?! – zaperzył się rycerz. – To spróbuj wymyślić w naszych czasach coś oryginalnego! Co lepsze i łatwiejsze ślubowania wytarte już jak gacie starego knechta. Graala może miałem poszukać?

Pustelnik obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.

– Chyba byłoby łatwiej...

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Później, panie, później... Mówcie dalej.

– Jako takową esencję astrolog królewski wskazał smoki, z natury złe i przewrotne, a przy tym jednakowoż w dużym stopniu przystępne ludzkiej mocy. Stanęło na tym, iż smoka łeb lubo nawet żywą poczwarę wybrance ofiaruję. Com się zjeździł po świecie, ilem zniósł upokorzeń i zaznał trudów, zanim powiedziano mi, jak onego smoka odszukać, jakie warunki wypełnić i zanim pokierowano mnie do ciebie, opiekunie smoczy...

– Glejt książęcy na polowanie macie? – spytał rzeczowo pustelnik. – Bo na kłusowanie zezwolić nie mogę.

– Oto jest. – Rycerz podał pergamin opatrzony wielką pieczęcią. Pustelnik odczytał pismo, nie spiesząc się zbytnio.

– Opłata wniesiona?

Sir Edward wydobył bez słowa drugi dokument. Pustelnik otworzył szeroko oczy.

– Zwolnienie z płatności? Ho, ho, musicie mieć, szlachetny panie, możnych protektorów.

Sir Edward uśmiechnął się skromnie.

– To nieistotne. Ważne, bym poczwarę ubił, jako że okrutnie zaczyna mi już doskwierać ślubowanie.

– Oj, obawiam się, że i tak koniec końców przyjdzie wam zostać zakonnikiem.

– Co?! Co powiedziałeś?!

– Że przyjdzie wam zostać...

– Słyszałem! Chcę wiedzieć, dlaczego?

– Oszukano was. Smoki bez wątpliwości żadnej wrednymi nad wyraz stworzeniami są, ale ponieważ zostały przez Boga stworzone, zatem żadną miarą esencją zła ich nazwać nie można.

– Jakże to?!

– Na ostatnim soborze w Lateranie biskupi orzekli, iż nawet sam diabeł czy inne demony, w tym i smoki, stworzone zostały podług natury dobrymi, a stały się złymi sami przez się, przez własne grzechy. Tak i diabła samego nie lza nazwać esencją zła, jak widzicie.

– Inaczej mi gadał astrolog! – rzekł groźnie rycerz. – Jemu wierzę, nie tobie. Smoka chcę!

– Smok wam nie pomoże, padliście ofiarą...

– Pomoże! Smoka chcę!

– Wierzajcie mi...

– Smoka!!! – ryknął sir Edward.

– Aleście uparci, panie. Jak widzę nic was nie odwiedzie od zamiaru ubicia potwora?

– Nie! Mówiłem już! Baby... Tfu! Smoka mi trza! A porządnego!

– Jak chcecie, nie będę się więcej sprzeciwiał. Musicie się, jak widzę, przekonać sami. Wyboru wielkiego nie mamy, jako że smoków coraz to mniej. Ale może coś tam dla was znajdę. Jest tu, i owszem, w okolicy smok jeden nazwiskiem Gorynycz...

Rycerz zmarszczył brwi.

– Gorynycz? – zapytał nieufnie. – Czy to brytyjskie nazwisko?

– Nie, to imigrant. U nas już od dawna słaba koniunktura na rodzimym rynku, choćby z tego względu, iż znacznie zmniejszono dotacje państwowe z uwagi na wyprawy krzyżowe pustoszące skarbiec, a i ludzie przestają lubić ryzyko, zaczynają bardziej się garnąć do handlu czy bankowości niż wojowania. Zresztą nasze smoki kapryśne są. Zaraz chcą zamek na pomieszkanie dostać, parę wsi pod zarząd, kontyngent dziewic, regularnych podwyżek, dodatku szkodliwego za zionięcie. A widzicie, panie, z zagranicy czasem zjeżdżają znakomici fachowcy, tani, a przy tym niewymagający. Ale i tych przymało...

– Nieważne. – Sir Edward machnął ręką. – A ten, jak mu tam...

– Gorynycz. Pochodzi z dalekiego kraju, nieznanej i dzikiej Rusi.

– Właśnie. Zły on chociaż?

– To bestia! – wykrzyknął pustelnik. – Potwór straszliwy, dyplomowany. Odebrał najlepsze wykształcenie w kijowskiej uczelni, specjalizację robił w Riazaniu, wie wszystko, co wredny smok wiedzieć powinien, a nawet więcej. Oczywiście, jego dyplom został u nas nostryfikowany, może więc działać legalnie, bez obaw, że będą go prześladować służby imigracyjne. Jednakowoż, jeśli ten was nie zadowala, mogę polecić innego, ale do tego trzeba przeprawić się przez góry. To także gastarbajter, tyle że z Bliskiego Wschodu, niejaki Mustafa ibn Dżinn, naprawdę paskudna postać. Przykulał się swego czasu z Ziemi Świętej za królem Ryszardem.

Sir Edward westchnął.

– Niech już będzie ten Rusek, skoro do niego najbliżej.

– Słuszny wybór, panie, jednak pozwólcie sobie zwrócić uwagę, że naprawdę na niewiele wam się to zda, jak już bowiem mówiłem...

– Zamilcz – warknął rycerz. – Wiem ja, co jest na rzeczy. Nie chce ci się szukać nowego smoka, gdy tego ubiję! Leń z ciebie, świątobliwy. Jakoweś podejrzane eksperymenta robić wolisz niż to, za co ci płacą!

Pustelnik wzruszył ramionami. „Czekaj, ciołku” mruknął cichutko pod nosem i zanim rycerz zdążył się oburzyć, powiedział głośno:

– Wiecie, że glejt opiewa na jedno polowanie?

– Przecież, że wiem! Wyraźnie to napisano.

– Umiecie czytać? – zdziwił się opiekun smoków.

Sir Edward obraził się i nadął.

– Skąd ci przychodzą do głowy takie głupoty, prostaku? Jestem porządnym i uczciwym rycerzem. Nie przystoi mi imać się tego, co jeno klechom i łykom przypisane. Przy mnie ów glejt rządnie sporządzono i odczytano.

– Wybaczcie, panie, moje niewczesne podejrzenia, ale świat dookoła ulega nieustającym przemianom, więc...

– Jeszcze aż tak nie zwariował!

– Wybaczcie zatem. Wracając do sedna sprawy, wiecie, że drugiego zezwolenia nie otrzymacie. Edykt królewski z roku tysiąc dwieście trzydziestego szóstego...

– Wiem, wiem. Jeden rycerz może otrzymać tylko jedno takie pozwolenie w życiu. Ale jeśli mi się nie uda, z pewnością nie będzie to już ważne. Bo takie drobiazgi trupa nie mogą interesować.

– Jednak moim obowiązkiem jest zaznajomić was ze wszystkimi aspektami...

– Gdzie ten smok, pustelniku, do diaska?! Wskaż mi drogę i diabli z tobą oraz twoimi przestrogami! Nie mam zamiaru tego wysłuchiwać.

– Jak sobie chcecie...

Fliegritterzy

Rękopis poniższy, zdeponowany w archiwum państwowym, publikujemy ku przestrodze wszystkim tym, którzy chcąc zahamować postęp, stają na drodze ludziom zdecydowanym ponosić najwyższe ofiary w imię nauki oraz dobra ludzkości.

Rydygier von Storm, radca dworu Jego Cesarsko-Królewskiej Mości, Franciszka Józefa XI, dnia 10 maja roku Pańskiego 2110

Skoro czytasz te słowa, mój daleki potomku, wiedz, iż spisane zostały wieki przed Twym narodzeniem, bo w roku Pańskim tysiąc czterechsetnym czterdziestym czwartym. Skąd mam pewność, żeś przyszedł na świat długo po tych wydarzeniach? Stąd mianowicie, iże, zgodnie z wolą jego wysokości cesarza, ukryto je w archiwach na lat sześćset i sześćdziesiąt sześć, albowiem miłościwie nam panujący uznał w swej mądrości, że takie wieści, diabła samego mogące o ból głowy przyprawić, szatańską liczbą winny być opatrzone ku przestrodze przyszłych pokoleń.

Będąc tedy skromnym sługą cesarskim, a zarazem jednym z pierwszych mieczów pośród walecznego rycerstwa austriackiego, zostałem oddelegowany z doniosłą misją w piękne Góry Kasperskie. Nie w ostatku na wybór mej skromnej osoby miały wpływ moje zainteresowania naukami wszelakimi wraz z alchemią i astrologią. Przydano mi do towarzystwa ponurego mnicha od dominikanów, ojca Eustachego, któren z kolei parał się egzorcyzmami. Tenże milczał całą drogę, spoglądając na mnie jeno z ukosa, a niechętnie. Zaufania widać nie miał do człeka, co zgłębiać pragnie naturę rzeczy, miast zdać się na wiarę i brać za pewnik każde słowo świętych ksiąg.

Pora bodaj najwyższa, byś zapoznał się, cny potomku, z celem wyprawy. Oto pan na zamku Krostenmädel, graf Gotfryd von und zu Schoenendreck, od dłuższego czasu słał raporty o tajemniczych zjawiskach, które zaczęły pojawiać się nad jego dziedziną. Początkowo na dworze jego cesarskiej mości przypuszczano, iż pan Gotfryd wyszedł z rozumu, co w jego rodzie bywało przypadkiem wcale częstym. Jednakowoż kiedy podobne skargi jęli słać pomniejsi pankowie, a do stolicy dotarła delegacja przerażonego i zdeterminowanego chłopstwa, cesarz musiał podjąć działania. To znaczy wysłał mnie i zakonnika dla rozpoznania sprawy. Pisma grafa Schoenendrecka mówiły o pojawiających się znad gór przynajmniej raz na tydzień „Niepojętych Obiektach Latających”, zwanych przez pospólstwo „Uprzykrzonymi Fruwającymi Obrzydlistwami”, jako że ptactwo domowe niepomiernie się płoszyło, a najspokojniejsze nawet krowiny zaczynały wierzgać niczym bojowe nieujeżdżone rumaki. Ponoć straszydła miały kształt koła podobnego do wielkiego talerza, w przelocie wydawały dźwięk niski i przeraźliwy, ciągnąc za sobą smród okropny i duszący.

– Takie to czasy nadchodzą – zakrzyknął dominikanin, gdy mu rzecz wyjawiono. – Do tych pór czarownice zadowalać się zwykły miotłami pospolitymi, ninie zaś ważą się czynić podobne eksperymenta!

Jedyne to były zresztą słowa, jakiem od egzorcysty usłyszał. W drodze burczał jeno, a głową dawał znaki, czego mu trzeba.

Zamek Krostenmädel posadowiono na wysokim wzgórzu, a raczej górze strzelistej, bronionej ze wszech stron przepaściami. Na szczyt prowadziła jedynie wąska droga, łatwa do obrony, znajdująca się cała pod ostrzałem z murów. Z podziwem patrzyłem na dzieło budowniczych. W dawniejszych czasach ci z grafów Schoenendrecków, co nie popadli w odmęty szaleństwa, parali się rzemiosłem raubritterskim, łupiąc na drogach, kogo się dało. Stąd zwykli zamykać się przed karnymi ekspedycjami w niedostępnej twierdzy. Od dwóch pokoleń jednak ustatkowali się, zajęli gospodarzeniem na podobieństwo drugich panów. Z pewnością ogromnie zaważyło na ich decyzji pewne wydarzenie. Otóż, zniecierpliwiony bezkarnością grafów poprzednik obecnego cesarza wysłał wojsko uzbrojone w kilka co potężniejszych armat. Ogromny trud, z jakim je przyciągnięto, opłacił się stokrotnie. Zostały umieszczone na okolicznych wzgórzach. Kiedy pod morderczym ogniem zawaliła się jedna i druga zamkowa wieżyczka, oblężeni wywiesili białą szmatę, zaprzysięgli przed samym arcybiskupem porzucenie łupiestwa, a do skarbu monarchy odprowadzone zostało sowite odszkodowanie. Ponoć od tamtych pór nie masz w całej krainie bezpieczniejszego miejsca niż dziedzina Schoenendrecków.

Wspięliśmy się zdyszani a upoceni na górę, pieszo, prowadząc konie, bo jechać urwistą ścieżką było niepodobieństwem. Załomotałem w bramę. Otwarło się okienko, łypnęło czujne spojrzenie.

– A wy czego?

Zaprawdę, powiadam Ci, mój czytelniku, mógłby ów bramny cerber doskonale porozumieć się z mym duchownym towarzyszem podróży, albowiem warknięcie jego kubek w kubek przypominało odgłosy, które wydawał dominikanin. Jednakowoż nie miałem czasu czekać aż ci dwaj wyburkają, co jest na rzeczy. Krzyknąłem zatem na opieszalca, by pana powiadomił o przybyciu delegacyi samego cesarza. Jeśli zaś się nie pospieszy, ruszamy w powrotną drogę, a wonczas jego chlebodawca do sądnego dnia będzie czekał na rozpatrzenie sprawy.

Nie powiem, pognał niemilec w dyrdy, aż stukały podkute buciska na kamieniach dziedzińca. Nie musieliśmy też długo czekać, by nam wrota uchylono. Idąc ku pomieszczeniom mieszkalnym, widziałem takie mrowie zbrojnych, jakby się pan Schoenendreck do wojny szykował.

Graf Gotfryd był mężczyzną w sile wieku, o ujmującym wyglądzie i obyciu, twarzy gładkiej, dokładnie wygolonej, grzywce ułożonej wedle najnowszych mód, lecz potężne, sękate dłonie znamionowały upodobanie do wojennych ćwiczeń. Zmęczone spojrzenie wbił w blat stołu, cichym, jęczącym chwilami głosem opowiadając o swych niedolach.

– Wystawcie sobie, czcigodni, żyć się już nie da przez te przeklęte fruwające patery. Dawniej, jeszcze nawet kilka miesięcy temu, pojawiały się z rzadka, najczęściej koło soboty, a i to nocami głównie. Jednak od jakiegoś czasu nie ma dnia, bym ich nie oglądał! Coraz też są bezczelniejsze. Nad zamek nadlatują, przerażenie budząc.

Ukrył twarz w dłoniach, mówiąc jeszcze ciszej.

– Ostatnio pojawiły się także większe. Zwyczajnie bywają rozmiaru dużego młyńskiego koła. Ale z miesiąc temu przyfrunął prawdziwy olbrzym. Huczał i buczał jak sto diabłów, śmierdział też nie do pojęcia, z tysiąc razy mocniej niż zazwyczaj bywa. Zawadził o dach nad stajniami, zawalając pół więźby.

– A czymże śmierdzi ów szatański pomiot? – usłyszałem głos zakonnika. A już myślałem, że mu w drodze język wilcy skradli. – Siarką, smołą li palonym ścierwem?

Spojrzał nań pan Gotfryd, pokręcił powoli głową.

– Żadną z owych substancyj, któreś, ojcze, raczył wymienić. Smród ten straszliwy najbardziej ze wszystkiego przywodzi na myśl dobrze sfermentowaną gnojowicę, choć, gdyby rzec prawdę, jeszcze jest okrutniejszy.

Zaciął wargi ojciec Eustachy. Pewnie był nie mniej ode mnie zdumiony tą wieścią.

– A skąd – teraz ja zabrałem głos – te straszliwe obiekta zwykły przylatywać?

Graf zaprowadził nas na wysoką wieżę, z której rozciągał się wspaniały widok. Górski, rześki wiatr szarpał włosy, wlewał się ożywczym strumieniem w piersi.

– Tam. – Gotfryd wskazał linię poszarpanych odległych przełęczy. – Stamtąd przylatują obrzydlistwa. Wszystkich chłopów mam już przestraszonych, kury jaj nie niosą, krowom mleko się zatrzymuje. Przyjdzie mi na łazęgę pójść, gdy dochodów nijakich zdobyć się nie daje, a zaciężni wojacy żrą jeno, piją i żołdu wołają. Zwolnić zaś ich nijak, skoro nie wiada, czy kiedy nie nadciągnie tych fruwaczy cała hałastra, by obrócić mą siedzibę w perzynę. Utrzymuję więc póki co darmozjadów, choć nie wiem, zali nie uciekną w potrzebie, boż to jeno ciemni pachołkowie, co bronią robić potrafią, ale przesądni są niby stare baby.

– A nie próbował się tam kto kiedy wyprawić?

Popatrzył na mnie jakbym był niespełna rozumu.

– Nie masz takich szaleńców w całej okolicy. Myślisz, waszmość, żem nagród nie wyznaczał? Żem nie kusił różnych desperatów? Jeno i desperacyja, choćby największa, ma swoje granice.

Pokręciłem w duchu głową. Jak to wraz z raubritterstwem opuścił bojowy duch panów Schoenendrecków! Gotfryd widać zbabiał ze szczętem. Sama zaprawa wojskowa to nie wszystko i na nic zda się bez odwagi, a tej mu najwyraźniej brak. Nie dziwota, że miast wziąć sprawy w swoje ręce, wygląda wybawienia od cesarskich ludzi.

Droga ku wskazanym przez grafa przełęczom zajęła dzień cały. Musieliśmy przenocować u skalistych stóp wypiętrzenia, przy miłym źródełku. Po drugiej stronie mieliśmy znaleźć ruiny starego zamczystego klasztoru cystersów i... i diabeł jeden wie, co jeszcze.

Nad ranem zerwał nas straszliwy furkot. Znad krawędzi skał wyskoczył okrągły kształt, gnając z wielką prędkością na wschód, nad spokojne wioski i sielskie doliny. Po niejakim czasie poczuliśmy osławiony smród. Uwierz mi, potomku, nazwać go sfermentowaną gnojowicą to jakby rzec, iż zbrodzień dzieciobójca jest zaledwie drobnym rzezimieszkiem. Moje powonienie zostało porażone tak bardzo, iż przez dłuższą chwilę żyłem w przekonaniu, jakoby nos mój odpadł. Dominikaninowi oczy łzawiły. Chwytał się to za serce, to za gardło, rzężąc przeciągle i oczy wybałuszając. Widać nie dla wiekowego człeka podobne awantury. Nie mogąc samemu wydobyć słowa, gestem nakazałem mu powrót. Po cóż mi taki pomocnik, którym trza się jeszcze opiekować?Żmija na śpiąco

Jakże żałośnie wyglądał, leżąc na środku drogi, wstrząsany ni to dreszczami, ni paroksyzmami urywanego oddechu, takiego, jaki wydają płuca pośród beznadziejnego szlochu. Prezentował się wręcz niesmacznie.

Książę w pierwszej chwili chciał go ominąć szerokim łukiem, jednak zaraz odezwało się sumienie i przypomnienie przypowieści o dobrym Samarytaninie.

– Stać!

Orszak zatrzymał się posłusznie, a zaniepokojony ochmistrz przykłusował natychmiast. Był równie tłusty jak chabeta, której dosiadał. Obrzucił wzrokiem skulonego na ziemi nieszczęśnika.

– Panie – rzekł zgorszony – nie chcesz chyba znowu zajmować się kimś takim, jak ten tutaj. Ów zewłok nie jest godzien jednego zmarszczenia twych brwi, a cóż dopiero dłuższego i głębszego zainteresowania!

– Zamilknij, człeku małej wiary, albowiem oto postanowiłem spełnić dobry uczynek i niech mnie diabli porwą, jeżeli tego zaniecham!

Ochmistrz wzruszył ramionami i wycofał się, krzywiąc pulchne wargi.

– Książę będzie spełniał dobry uczynek! – oznajmił. – Szykuje się dłuższy popas.

Kucharz zaczął niezwłocznie rozkładać sprzęty, mrucząc niechętnie pod nosem.

– Wszystko wytworne jedzenie zmarnuje się na tych wędrownych żebraków. Co i raz któryś na drogę wyłazi, kiedy tylko wieść się rozejdzie, że jego wysokość Kalikst Bury z zamku wyruszył...

Tymczasem książę zlazł z konia, podszedł do skulonej na drodze postaci.

– Wstańże już, człecze nieszczęsny – rzekł. – Dziś twój pusty brzuch napełni się jadłem, o jakim zapewne nigdy nawet nie śniłeś.

Leżący podniósł głowę. Błysnęły załzawione małe oczka, osadzone nieoczekiwanie blisko siebie w szczupłej, by nie rzec chudej, twarzy.

– O wielki majestacie! – zawołał zewłok, rzucając się do kolan Kaliksta. – Nie jestem ja zwykłym żebrakiem, za jakiego mnie bierzecie ani też mi w głowie frykasy waszego kuchty! Mam zmartwienie o wiele większe niźli mogłaby mu ulżyć twoja lub czyjakolwiek niezmierzona łaskawość dla nieszczęsnego, znękanego życiem i złym losem robaka! Przy nim ontologiczna pustka naaseńskich rozważań zdaje się źródłem bogatym i ożywczym niczym oaza pośród pustynnych skał.

Książę chrząknął niepewnie. Wypowiedź nędzarza zdała mu się cokolwiek zawiła, a pod koniec wręcz niezrozumiała, uznał jednak, że nie wypada się z tym odkrywać.

– A cóż to, jakaś tragedia cię spotkała?

– Nie mnie, wasza wysokość, nie mnie! O, bodaj to na mnie właśnie spadły wszystkie plagi egipskie wraz z nieszczęściami hiobowymi! Bodaj to mnie Pan nasz naznaczył piętnem szaleństwa, a oszczędził to cudowne dziecię, sikorkę umiłowaną, źrenicę w oku wiernych poddanych!

Ciekawość księcia rosła w miarę, jak obdartus mówił.

– Wstań, mój dobry człowieku i opowiedz dokładnie, co to za nieszczęście dotknęło istotę, o której mówisz. Ślubowałem ja bowiem, że pierwszą napotkaną uciśnioną dziewicę z okowów wyzwolę.

– Dziewicę, powiadacie panie? – Mizerak poskrobał się niepewnie po głowie. – A tak – zawołał nagle wielkim głosem – jest ci ona dziewicą... Piękną jako marzenie, czystą niby źródlana woda bijąca ze skały, a dobroci wszelakiej pełną...

– Dobrze już, dobrze, skończ te pienia. Wystarczy. Powiedz lepiej, kto ona, gdzie ona i któż ją niewoli? Powiodę zaraz mój hufiec przyboczny i pokonam gnębiciela! Hej, do mnie tu zaraz, panie Delipacy, szykuj w klin szeregi, a kopie mi tam w pół końskiego ucha!

– Zaraz, książę, nie tak prędko – obszarpaniec położył dłoń na ramieniu Kaliksta. – Zbrojni raczej na nic się nie przydadzą. Tu z magią sprawa!

Rozległy się trąbki, a imć Delipacy stanął w strzemionach, wypatrując wroga. Spojrzał pytająco na księcia. Ten machnął ręką.

– Zluzuj, waść, szyki, fałszywy to alarm! Tobie jak na imię? – zwrócił się do nędzarza. – Nijak mi tak rozmawiać na drodze z nieznanym człekiem.

– Jestem Werner Kusibab. – Zapytany dumnie podniósł głowę. – Czarodziej trzeciej kategorii z cenzusem!

– O! – zdumiał się książę. – Czyż twoim krewnym nie jest przypadkiem...

– Jest – przerwał Werner z ponurą miną. – Fortunat Kusibab, dyplomowany mistrz magii. To mój brat. Znają go bodaj wszyscy w tej części świata, a i w innych niezgorzej.

– Lecz twoja szata i opłakany stan! Jakże to? Czyż przystoi magowi łazić w takich szmatach?

– Niestety – westchnął czarodziej – miałem, owszem, piękne szaty i ciepłą posadkę u króla Konsencjusza Bohuśława, pana pięknego kraju Wygwizdu. Dobrze mi się wiodło – rozmarzył się – oj, dobrze... Aż do chwili, gdy na królestwo spadło wielkie nieszczęście. Ukochana córa królewska, cudna Ramona, zakłuła się wrzecionem w palec i usnęła...

– Chyba umarła, chciałeś rzec – poprawił go Kalikst. – Pewnie nabawiła się tężca, biedactwo. Że też osoby wysokiego urodzenia miewają pociąg do takich plebejskich rozrywek, jak przędzenie!

– Usnęła – odparł z naciskiem Kusibab i powtórzył – usnęła, nie umarła... Zły czar to sprawił, rzucony zresztą nie przez kogo innego, jak kochanicę mego brata, wiedźmę, niejaką Eleonoritę Trzęsimiech! Obraziła się, zgrega, że jej na chrzestną matkę nie poprosili. A kto by, wasza łaskawość, taką wredną babę na kumę chciał?! Toż nawet brat mój koniec końców od niej uciekł, choć sam niedelikatnego jest gustu i sumienia.

– Cuda opowiadasz, cudeńka – szepnął książę. – Mów dalej, mów.

– A co tu mówić? Koniec. Usnęła, biedactwo, a wraz z nią wszyscy na zamku i w całej stolicy! Wszyscy!

– A ty? – spytał nieufnie Kalikst. – Ty jakoś nie uległeś czarowi, jak widzę?

– Boli mnie twoja podejrzliwość, książę – zawołał Werner. – Czyż wszak nie mówiłem, że jestem czarodziejem? Co prawda tylko trzeciej kategorii, ale za to z cenzusem! Kiedy tylko czar zaczął działać i ujrzałem ziewających niepowstrzymanie dworzan, domyśliłem się, że z nieczystą siłą sprawa, pobiegłem zaraz do swej komnaty, migiem sporządziłem i zażyłem dekokt. Bóg mi świadkiem, chciałem go zadać także i innym, ale było za późno...

– A nie mogłeś ich jakoś odczarować?

– O panie! Com się ja napróbował, ilem potu przy retortach przelał... Na nic wszystko. Wszystkie bodaj kury w okolicy zjadłem, a w znoju łapać te gadziny musiałem, bowiem one jedne nie pospały się jako stworzenia zbyt głupie, by na nie magia podziałała, wiele więc mi na to czasu schodziło. I nic. Tyle żem przeczytał w pewnej księdze, iż czar zdjąć może jedynie osoba krwi królewskiej lub przynajmniej książęcej, gdy pocałunek na wargach zaklętej nieszczęśnicy złoży.

– Bardzo to zajmujące. – Na twarzy Kaliksta pojawiły się wypieki. – A jakie też wiano ma owa królewna?

– O, widzę, że bystry z ciebie młodzian, książę. Bystry i zapobiegliwy. Wiano, to w klejnotach i złocie tak z pięć tysięcy grzywien jest warte. Dziedzina królewny, gdy ją kto już wyzwoli, obejmuje całych sto pięćdziesiąt jakosiów... Tak zarządził król, zanim zasnął ostatecznie.

– Jakosiów? – zdumiał się książę. – A cóż to za przedziwna miara? Co to jest jakoś?

– Nie jakoś, wasza książęca wysokość, ale jakosię.

– Czy jakosię, czy jakoś tam inaczej, wytłumacz, o co chodzi.

Werner Kusibab odchrząknął.

– Otóż kraina Wygwizd daleko stąd leży, prawie na końcu świata i całkiem inne panują w niej obyczaje. Takoż i miary inne miewają. A owo jakosię jest to skrót od „jak okiem sięgnąć”, a oznacza, że gdy wdrapiecie się na wieżę wysokości pięćdziesięciu łokci i w dzień pogodny rozejrzycie, wszystko w zasięgu wzroku to jedno jakosię... Zaś sto pięćdziesiąt jakosiów to będzie... Hm... To ogromny szmat ziemi!

– Wszystko, co w zasięgu wzroku, mówisz?

– Nie inaczej.

– To źle. – Kalikst podrapał się po głowie.

– Źle? – zdumiał się czarodziej.

– Ano źle. Jestem ja bowiem krótkowidzem i muszę ci powiedzieć, że dla mnie już tamte drzewa – książę wskazał pobliskie zarośla – mocno są rozmazane... Niewielkie więc to będzie wiano... Ze trzy może cztery włóki... Zaprawdę niewiele. Może to dobre dla chłopa, ale nie dla dziedzica wysokiej krwi.

– Ależ książę – zawołał Werner – umówmy się, że to księżniczka patrzeć będzie, a ma ona, zapewniam was, wzrok iście sokoli! Poza tym jej dziedzina dawno została odmierzona i wyznaczona! A po śmierci króla do męża Ramony będzie należał cały Wygwizd!

– Chyba że tak! – ucieszył się Kalikst. – To oczywiście zmienia postać rzeczy.

– Niepokoi mnie ta cisza – odezwał się książę, rozglądając się na boki.

– Wszyscy śpią, to i cicho jest – odparł Kusibab.

– Nie wspominałeś, że to zagórska kraina... Strasznie mnie podróż wymęczyła!

– Mówiłem przecież, że Wygwizd na końcu świata się znajduje. Sami chyba wiecie, książę, że krainy takie są zawsze położone w górach albo i zgoła za nimi. Cieszyć się wypada, że nie za siedmioma...

Przy drodze Kalikst dostrzegł duży szkielet dziwnego kształtu. Wstrząsnął się.

– Czy to szczątki smoka? Nic o smokach nie mówiłeś!

– Ależ, książę! – Werner zerknął spod oka. – Toż to zwykła krowa! Sam ją zjadłem, kiedy kur zabrakło. Kroiłem ją codziennie po kawałku i nawet się nie przebudziła. Taka jest moc zaklęcia Eleonority Trzęsimiech!

– Strasznie tu – szepnął Kalikst. – Dlaczegom w przypływie szaleństwa zgodził się wyruszyć bez ochrony kawalergardów imć Delipacego?

– Na nic by się nie przydali. Zdatni są, żeby walczyć z wrażymi siłami, ale na pewno nie ze snem magicznym.

– Jednakowoż czułbym się pewniej, mając za plecami pięćset rapierów i tyleż ciężkich wierzchowców. A tak sam jestem niczym palec w...

– Oto i zamek! – Czarodziej przerwał ponure rozmyślania księcia. – To w nim znajdziemy królewnę.

Pomieszczenie, do którego Kusibab zaprowadził księcia było ogromną salą przypominającą kryptę, w której na katafalkach stały rzędem pokryte kurzem trumny. Przedtem przemierzali zamkowe korytarze i komnaty wypełnione tłumem śpiących ludzi. Robiło to niesamowite wrażenie. Z jednej strony Kalikst był coraz bardziej przerażony, ale z drugiej pocieszał się, że przynajmniej czarodziej nie okazał się zwykłym oszustem.

Jednak teraz zatrząsł się z oburzenia.

– Gdzieś ty mnie przyprowadził, marny magiku?! Co to, trupa chcesz mi za żonę wyswatać? Oj, bo gniew mój poznasz! – Chwycił rękojeść rapiera.

Przerażony Kusibab padł na kolana.

– Ależ panie, racz mnie wysłuchać, zanim popełnisz niewybaczalny błąd.

– Mów – warknął Kalikst, przykładając mu do gardła sztych broni. Im bardziej był zalękniony, tym większa stawała się chęć zabicia człowieka, który go do tego przerażającego miejsca przyprowadził. Hamowała księcia jedynie myśl, że po śmierci czarodzieja zostałby zupełnie sam w towarzystwie nieboszczyków. – Mów szybko!

– Sam królewską rodzinę tu ułożyłem, wasza wysokość! Czy zdajesz sobie sprawę, jak miękko wyściełane są trumny koronowanych głów? Czy chcielibyście pojąć za żonę księżniczkę całą posiniaczoną i powygniataną od leżenia latami na zwykłym łożu? To było zresztą jedno z ostatnich życzeń króla przed zaśnięciem.

– Hm – chrząknął niepewnie Kalikst – może to racja, robaku. Choć cały czas mam wrażenie, że coś kręcisz.

– Ja kręcę?! – wykrzyknął z oburzeniem Kusibab. – Ja kręcę?! Królewnę chcę mu dać za żonę, a on jeszcze mnie śmie obrażać! – unosił się coraz bardziej. Odtrącił ostrze rapiera, powstał z kolan. – Dobrze, jak sobie chcecie. To ja idę!

– Ależ nie obrażaj się! – Kalikst chwycił czarodzieja za rękę. – Gdzie ta cudowna istota?

– Tam. – Kusibab niedbałym gestem wskazał pierwszą z brzegu trumnę.

– Na co czekasz? Otwieramy!

Urażony Werner wzruszył lekko ramionami, ale podążył za księciem.

Sapiąc i stękając, unieśli ciężkie wieko. Książę wpatrzył się w nieruchomą postać.

– No i jak? – spytał z zadowoleniem czarodziej.

– Jak? – Kalikst zgrzytnął zębami. – Jak?! Ty śmiesz pytać, jak?! To stare, pomarszczone babsko ma być piękną dziewicą?!

– Jakie stare babsko? Jakie stare babsko?! – Kusibab poczerwieniał ze złości. Naraz wydał się większy i groźniejszy niż do tej pory, co zaskoczyło i stropiło na chwilę księcia. – Pewnie królewna trochę buzię pogniotła od poduszki, ot co! A wy zaraz, że stara i pomarszczona!

– Pogniotła?! Co ty pieprzysz, człowieku?! – wrzasnął Kalikst, zapominając o wymogu wytwornego wyrażania się w obliczu śpiących, bo śpiących, ale zawsze koronowanych głów. – Toż to zwyczajnie stara, przechodzona raszpla!

– Oj, książę – rzekł surowo czarodziej – nie wolno tak mówić o jej wysokości! Nadobna to dziewica, choć nie przeczę, może być i nieco naruszona zębem czasu! Minęło w końcu ładnych parę lat.

– Ona nie jest naruszona zębem czasu! – pienił się Kalikst. – To ona sama może czas zębami gryźć, jeżeli jej w ogóle jeszcze jakieś pozostały! I nie mów mi, że to pudło jest nadobną dziewicą. Jeżeli nawet jest dziewicą to tylko dlatego, że nikt jej nie chciał, nawet pałacowy koniuch! Może byś tak rzucił na nią okiem, zamiast się ze mną wykłócać!

– Co? – Kusibab zajrzał w końcu do trumny. – Rzeczywiście, stara cholera... Czy to możliwe, żeby upłynęło aż tyle lat?... Zaraz! – Palnął się w głowę. – Przecież to nie ta trumna! To jest królowa matka, znaczy twoja przyszła teściowa. Niepiękna, zgadzam się, ale córka do niej w niczym niepodobna. W babkę się wdała, a ta była cud urody, że ho, ho! Z najdalszych stron przybywali chętni do jej ręki. Zaraz, zaraz – zamruczał – jak to było? Pierwsza od lewej, czy pierwsza od prawej? A może to była druga od lewej?... Albo od prawej?...

– Zdecyduj się wreszcie, człowieku. – Szturchnął go książę.

– Wiem, już wiem, to będzie ta! – Czarodziej podbiegł do katafalku pośrodku.

– Pierwsza z lewej, pierwsza z prawej – przedrzeźniał go książę – a w końcu żadna z nich! Swoją drogą, co ich tutaj tak dużo? Mówiłeś, że królewna Ramona jest jedynaczką.

– Bo jest. Tutaj leżą jej ojciec, matka i paru szwa... Paru bliższych krewnych. Takie było życzenie króla, zanim zasnął.

– Całkiem sporo tych życzeń zdążył mieć przed zaśnięciem – mruknął Kalikst.

– Konsencjusz Bohuśław to bardzo zdecydowany człowiek, wasza miłość – odparł Kusibab. – Jak na króla przystało.

– Dobrze już, otwieraj tę trumnę!

Zgrzytnęło wieko. Werner czujnie, a książę ze sceptycznym wyrazem twarzy zapatrzyli się w leżącą postać.

– No i co? – sapnął z zadowoleniem Kusibab. – Teraz chyba jesteście w końcu zadowoleni?

– Buzia owszem, nawet ładna – rzucił niedbale Kalikst – ale czy wszystko ma na miejscu, zobaczymy dopiero, gdy wstanie.

– No to do dzieła, książę, do dzieła! – zaczął zagrzewać Werner. – Po co jeszcze zwlekać? Całujcie królewnę, byle gorąco, potem przed ołtarz i do łożnicy!

– Czekaj, czekaj, mój drogi. To ile, powiadasz, królewna ma tych włości w posagu? Sto pięćdziesiąt jakosiów?

– Nie inaczej!

– A w klejnotach i złocie równowartość pięciu tysięcy grzywien?

– Tak jest, przecież mówiłem! I po śmieci króla Konsencjusza całe państwo Wygwizd będzie twoje!

– No dobrze. – Kalikst pochylił się nad królewną i natychmiast wyprostował. – Zaraz, zaraz, gdzieś tu musi być jakaś zagwozdka.

– Jaka znowu zagwozdka? – jęknął Werner. – Co znowu wymyśliliście? Takiego marudnego księcia w życiu nie spotkałem!

– Trochę to wszystko za łatwe i za proste... Żadnych szczególnych warunków, niebezpieczeństw w sumie po drodze nie było... Spacer, nie wyprawa ratunkowa.

– Za łatwo?! – Czarodziej złapał się za głowę. – Za łatwo wam?! Może mam tutaj jakiego smoka sprowadzić, żeby było trudniej? Albo stado wściekłych rozbójników? To da się zrobić, tylko poczekajcie parę dni!

– A ta czarownica, jak jej tam... Eleo... Eleio...

– Eleonorita Trzęsimiech.

– Właśnie. Czy ona nie będzie się mściła za to, że czar zdejmę?

– Książę – zawołał zrozpaczony Kusibab. – Eleonorita od dawna ma to wszystko w dupie, naprawdę! Zapewniam! Daję słowo! Przysięgam wreszcie! Zajęta jest teraz ciemiężeniem ludu pewnego państwa na środkowym wschodzie! Została ministrem zdrowia, a to dużo lepsza rozrywka niż jakieś tam czary. Bez użycia magii daje radę rozpieprzyć w drobny mak wszystko, czego się tylko dotknie! Teraz zdecyduj się wreszcie: albo całujesz, albo idę szukać innego księcia!

– Dobrze już, dobrze, nie ciskaj się, bo nie ma o co.

Kalikst znowu pochylił się nad trumną, lekkim dmuchnięciem rozwiał złote loki królewny, lecz zaraz odskoczył.

– Ona mrygnęła! – zawołał przestraszony.

– Niemożliwe!

– Wyraźnie widziałem!

– Wykluczone!

– O, jeszcze mryga, patrz sam, jak jej oczy pod powiekami tańcują!

– E, książę – rzekł Werner z wyrzutem. – Tak się bać byle drobiazgu... Toż po prostu królewna znalazła się w fazie szybkich ruchów gałek ocznych. No, w fazie snu REM, jak powiadają znający! Czyś nigdy o tym nie słyszał?

– Nie!Rafał Dębski – rocznik ’69. Debiutował w 1998 roku w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem Siódmy liść. Pisarz wszechstronny, dobrze czuje się zarówno w czasach, kiedy Słońce było Bogiem, jak i kiedy człowiek stał się zdobywcą tysięcy Słońc. W latach 2009 – 2012 redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror”.

Z wykształcenia i wykonywanego zawodu psycholog, pracuje w gimnazjum, zmagając się ze skutkami lekkomyślnej reformy oświaty. Obok pisania książek jego wielką pasją jest historia, przez którą, niczym w krzywym zwierciadle, postrzega ludzi – ich postawy, emocje, motywacje.

Ma wielki apetyt na życie. Chciałby osiągnąć wiele i żyć tak, aby nie żałować... Najlepiej nie żałować niczego. Niestety, natura wpisała mu w geny dawkę lenistwa. To przesądza o tym, że nie boi się wyzwań i dużo pracuje. Bo dzięki temu może jak najszybciej uporać się z tym, co tak czy inaczej musi być wykonane. Niestety, jak już się zdążył przekonać, to działa w obie strony. Praca, niczym owa Ciemność, dostrzegła go, pokochała i zawsze wie, gdzie Rafała znaleźć, dopaść i usidlić.

Z Fabryką Słów opublikował powieści Czarny Pergamin (2006), Kiedy Bóg zasypia (2007), Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu (2010), Wilkozacy. Wilcze prawo (2010), Wilkozacy. Krew z krwi (2012), zbiory opowiadań Serce teściowej (2008) oraz Łzy Nemezis (2009). Jego teksty znalazły się także w czterech najlepszych antologiach Fabryki Słów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: