Sergiusz, Czesław, Jadwiga - ebook
Sergiusz, Czesław, Jadwiga - ebook
Czesław Miłosz i Sergiusz Piasecki nigdy nie darzyli się sympatią. Obu pisarzy podzieliła kobieta... Sergiusz, Czesław, Jadwiga - najnowsza książka Marii Nurowskiej. Odważna, bezkompromisowa powieść o tragicznych losach trójki bohaterów, o których inni biografowie ledwo napomykają.
Przedwojenne Wilno. On jest młodym zdolnym poetą, ona piękną, zakochaną w nim studentką prawa. Kiedy on zostawia ją w krytycznym momencie, z czasem pojawia się ten trzeci - wrażliwy bandyta, który zaopiekuje się porzuconą kobietą. W tle: wojenna zawierucha i lata emigracyjnej tułaczki. Historia ta dotyczy dwóch wyjątkowych postaci z artystycznego parnasu: przyszłego noblisty, wówczas początkującego poety, oraz byłego przestępcy, szpiega i więźnia, a zarazem literackiego odkrycia lat trzydziestych.
Czesław Miłosz, po latach spędzonych na emigracji, doczeka się największych literackich splendorów i międzynarodowego uznania, pod koniec życia wróci do Polski. Sergiusz Piasecki, również emigrant, już nigdy nie zobaczy kraju i do śmierci będzie żył w zapomnieniu i biedzie. Łącząca ich, choć nie bezpośrednio, znajomość z tajemniczą Jadwigą i tragiczne losy kobiety znajdują odzwierciedlenie w licznych utworach obydwu artystów. Po latach na ślad tych dramatycznych wydarzeń wpada przez przypadek młoda studentka polonistyki, a później badaczka literatury, dla której z czasem wyjaśnienie nieznanej historii przeradza się w coraz głębszą fascynację, wykraczającą daleko poza życie zawodowe...
Spodziewałam się takiej odpowiedzi, ale kiedy otrzymałam potwierdzenie z wiarygodnych ust, hotelowy pokój zatańczył mi przed oczami. To była jedna z najdziwniejszych nocy w moim życiu i jedno z najdziwniejszych spotkań. Kobieta tak bardzo tajemnicza i skryta opowiedziała mi historię swojego życia, miłości, zwątpienia i rozpaczy. Mówiła, mówiła, mówiła. Czułam, że to lektura Zielonego zeszytu coś w niej odblokowała, skłoniła do przerwania wieloletniego milczenia, mnie miała przypaść rola słuchaczki. Wiele faktów było mi znanych, pokrywały się z tym, co opisał Sergiusz Piasecki, ale teraz mogłam spodziewać się odpowiedzi na od dawna nurtujące mnie pytania. (fragment)
Nurowska pokazuje niejednoznaczność postaw w chwilach ekstremalnych - nie tylko tych historycznych, ale i intymnych. Przygląda się także tematom tabu...
Bernadetta Darska, z recenzji Wyboru Anny
Zarówno intryga, jak i tło psychologiczne powieści Marii Nurowskiej są jedyne w swoim rodzaju. Mamy do czynienia z rzadkim przypadkiem podwójnego sukcesu, literackiego i biograficznego.
Jean-Maurice de Montremy, „Le Figaro", z recenzji trylogii Panny i wdowy
Książki Marii Nurowskiej zostały przetłumaczone na szesnaście języków, w tym chiński i koreański. We Francji i w Niemczech były bestsellerami.
Zapraszamy do odwiedzenia stron autorki:
www.marianurowska.com.pl
www.facebook.com/nurowska
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-045-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Angielskie lato powitało mnie pochmurną pogodą i deszczem. Byłam rozczarowana, bo inaczej sobie wyobrażałam pierwsze zagraniczne wakacje. Zaprosił mnie mój dziadek, który mieszkał w Hastings na południu Anglii i którego nigdy wcześniej nie widziałam. Miasto, położone niczym Rzym na siedmiu wzgórzach, było znanym kurortem, niestety lata świetności miało już za sobą, na nadmorskiej promenadzie, zamiast spacerujących eleganckich dam z parasolkami i dżentelmenów w cylindrach, widziało się zwyczajnie ubranych ludzi, a kołyszące się na wodzie jachty zastąpiły łodzie rybackie. Od strony morza niósł się zapach ryb, który zwabiał tabuny mew, zdarzało się, że przelatywały tuż nad głowami spacerowiczów. Z powodu złej pogody było ich niewielu, ale z braku innych atrakcji ja też się do nich zaliczałam. Towarzyszył mi zwykle foksterier dziadka o imieniu Tobiasz, a jego ulubionym zajęciem było zaczepianie przechodniów. Któregoś dnia zaczął obszczekiwać starszego pana w jasnym, podniszczonym prochowcu. Zawołałam psa, a pan przystanął.
– Polka?
– Tak – odrzekłam zaskoczona.
– A cóż, na Boga, pani tu robi?
– Jestem na wakacjach – wyjaśniłam. – Przyjechałam z Polski, z Warszawy.
– Z Polski, z Warszawy – powtórzył, czułam, że ta informacja nie była mu obojętna.
– A pan? Też jest tu na wakacjach?
– Można tak powiedzieć, ale to bardzo długie wakacje.
Jakiś czas szliśmy obok siebie, Tobiasz stracił zainteresowanie nogawką mojego rozmówcy, a ponieważ oprócz nas na promenadzie nie było nikogo, spuściłam go ze smyczy.
– I jak się pani podoba w Hastings? – spytał mój towarzysz, starając się podtrzymać rozmowę.
Zawahałam się.
– Niespecjalnie.
– To tak jak mnie – uśmiechnął się. – Ale pani stąd wyjedzie, a ja niestety będę musiał zostać, a dlaczego, to bardzo długa historia, i taką młodą osobę z pewnością by znudziła. Chyba jeszcze chodzi pani do szkoły?
– Od października zaczynam studia – odrzekłam z dumą.
– Co będzie pani studiowała?
– Polonistykę.
– A mówi coś pani nazwisko Piasecki, Sergiusz Piasecki?
– Nie, raczej nie.
– Kiedyś był pisarzem.
Mój towarzysz wkrótce się pożegnał, a ja po powrocie ze spaceru spytałam dziadka, czy słyszał o takim pisarzu.
– Zajrzyj do biblioteki, stoją tam na półce jego książki – odpowiedział.
Kiedy na odwrocie jednej z nich zobaczyłam zdjęcie autora, nie miałam wątpliwości, kogo spotkałam na nadmorskiej promenadzie. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że tak oto zaczyna się moja niezwykła życiowa przygoda. Teraz i ja jestem już na emeryturze, dziadek Henryk od dawna nie żyje, jak troje moich bohaterów, których losy w zdumiewający sposób splotły się ze sobą.
Do Hastings wróciłam po pięciu latach. Był maj tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku, niby to przyjechałam do dziadka, aby w spokoju przygotowywać się do obrony pracy magisterskiej, ale tak naprawdę chciałam spotkać się z panem w jasnym prochowcu. Wiedziałam już, że mieszka nieopodal nadmorskiej promenady. Dom był murowany z drewnianym piętrem, na poddasze wchodziło się po wąskich, krętych schodach. Muszę przyznać, że byłam zdenerwowana, kiedy pukałam do odrapanych drzwi. Po chwili pisarz stanął w progu, niższy niż go zapamiętałam, szczupły, o zapadniętych policzkach i oczach ukrytych za okularami. Miałam wrażenie, że te oczy przewiercają mnie na wylot.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Proszę, proszę, dama z pieskiem – powiedział wolno. – Jak mnie tu pani znalazła?
– Już wiem, kim jest Sergiusz Piasecki – uśmiechnęłam się.
– A czym mogę pani służyć?
– Rozmową.
Teraz on się uśmiechnął.
– Jeśli mnie pani rozszyfrowała, powinna pani wiedzieć, że unikam rozmów, szczególnie ze wścibskimi kobietami.
Wiedziałam, że muszę wytoczyć jakąś armatę, bo za chwilę odprawi mnie z kwitkiem.
– Pan dostanie Nobla – wypaliłam. – Chcę być na to przygotowana jako pana biograf…
– Jeśli już, to biografka – poprawił mnie.
– Znam pana twórczość – mówiłam gorączkowo – i nie może być inaczej, bo nie ma drugiego tak oryginalnego pisarza, z takim życiorysem… Jestem przekonana, że oni pana docenią, prędzej czy później…
– Nie zostało mi już wiele czasu – odrzekł z goryczą w głosie.
Coś jednak musiałam w nim poruszyć tą przemową, bo zaprosił mnie do środka.
Wnętrze było nieduże o skośnych ścianach, mieściło się tam żelazne łóżko, biurko z przedpotopową maszyną do pisania i jedno krzesło, za zasłonką stała dwupalnikowa kuchenka, a obok na stołku duża emaliowana miska i wiadro z wodą. Na podłodze zmurszałe od wilgoci deski przykryte były zielonym dziurawym linoleum. Całości dopełniały szpary w drewnianych ścianach pozapychane gazetami. Wszystko to świadczyło o jakimś niewyobrażalnym ubóstwie lokatora.
Ostatnia cela Sergiusza Piaseckiego – pomyślałam, nie mając wtedy świadomości, że pisarzowi pozostało kilka miesięcy życia.
Widząc moje zażenowanie, wyjaśnił:
– Wiecznie się przeprowadzałem, nigdy nie miałem własnego kąta, tylko wynajęte pokoje. Tutaj nie jest jeszcze najgorzej. Napije się pani herbaty?
– Jeśli to nie kłopot.
– Miło mi będzie wypić herbatę z młodą damą, odzwyczaiłem się już od towarzystwa kobiet, bo właścicielki domu tak nie traktuję. Ona tu zresztą rzadko bywa, mieszka w Londynie, a tutaj to rodzaj daczy. Ja jestem jej stróżem. Częściej wpadają synowie tego babska, z bardzo głośnym towarzystwem, ale do tego też się już przyzwyczaiłem.
Usiadłam na żelaznym łóżku z siatką, która się pode mną ugięła, z trudem zachowywałam równowagę. Pan Sergiusz zajął miejsce naprzeciw mnie na krześle. Filiżanki trzymaliśmy w ręku.
– Więc chce pani napisać moją biografię – powiedział – ale czy zdaje sobie pani sprawę, że nikt tego w Polsce nie wyda?
– Jestem cierpliwa – odrzekłam z przekonaniem. – Poczekam.
– Obawiam się, że nie doczeka się pani; dopóki będzie istniał Związek Sowiecki, a Polska będzie w jego orbicie, ja będę pisarzem zakazanym.
– Świat nigdy nie stoi w miejscu, ciągle coś się zmienia. – Byłam pełna entuzjazmu. – Moja mama przez wiele lat nie dostawała paszportu, a teraz obie możemy odwiedzać dziadka… Oczywiście niejednocześnie, jedna z nas zostaje w Polsce jako zakładniczka, ale coraz więcej ludzi wyjeżdża za granicę i przemyca stamtąd książki, na moim wydziale wszyscy czytają paryską „Kulturę”.
– Nie mam nic wspólnego z tym środowiskiem – odrzekł ostro.
– Wiem, pokłócił się pan z nimi o Miłosza… ale to przecież bardzo dobry poeta.
Pisarz zmienił się na twarzy, rysy mu się wyostrzyły, z profilu przypominał teraz drapieżnego ptaka.
– Nie wiem, jaki z niego poeta, ale wiem, co to za człowiek. Dla mnie zawsze będzie sprzedawczykiem, zdrajcą…
Czułam, że ten konflikt musi mieć głębsze podłoże i chyba wykracza poza spory polityczne, postanowiłam więc zmienić temat.
– Czy zgodzi się pan, żebyśmy razem pracowali?
– Nad moim wizerunkiem dla potomności? – odpowiedział pytaniem. – Po co on komu? Studentce polonistyki nic nie mówiło moje nazwisko.
– Przyszłej studentce! Teraz to nazwisko mówi mi bardzo dużo.
Długo milczał i już zaczynałam się niepokoić.
– Uważam, że szkoda pani czasu, ale skoro się pani upiera…
– O tak! – zawołałam ucieszona. – Upieram się! To dla mnie bardzo ważne spotkanie, bardzo ważne!
– No dobrze – uciął. – Więc jak sobie pani wyobraża tę współpracę, biografko?
– Chciałabym zapisywać nasze rozmowy, jeśli nie ma pan nic przeciw temu.
– Nie mam – odparł – i nie będę pani zaglądał przez ramię, co pani z tego wykorzysta.
– Mam na imię Anna i… proszę mi mówić po imieniu.
– O nie! – usłyszałam. – Nie jestem jeszcze starym dziadem, który do młodej kobiety zwracałby się na ty. To kiedy zaczynamy?
– Choćby dzisiaj – odrzekłam i nie potrafiąc ukryć podniecenia, wyjęłam notatnik.
Piasecki się uśmiechnął.
– Szybka pani jest, ale ja muszę się najpierw przygotować. Czy tu, gdzie się pani zatrzymała, mają telefon?
– Mieszkam u dziadka i on ma telefon.
– Ja za to nie mam, ale niedaleko jest budka; kiedybędę gotów do rozmowy, powiadomię panią. Jak długo pani tu zostaje?
– Do końca września – odrzekłam rozczarowana. Byłam niemal pewna, że nie zadzwoni, ale sięgnął na półkę i wyjął stamtąd jakąś książkę.
– Proszę to koniecznie przestudiować – powiedział – bo często będę się odnosił do treści zawartych w tym dziełku!
Spojrzałam na tytuł: Zniewolony umysł. Słyszałam o tej książce Miłosza, ale jej nie znałam, w Polsce była lekturą zakazaną i trudno było do niej dotrzeć, a ja, prawdę mówiąc, nie przyłożyłam się, aby ją zdobyć.
Uprzedziłam dziadka, że jeśli zadzwoni Sergiusz Piasecki, ma mnie „natychmiast wołać do telefonu”.
– Zgodnie z rozkazem, moja wnuczko – odrzekł z uśmiechem.
– Nie żartuj, dziadziu. To dla mnie ważne ze względów zawodowych, właśnie zostałam biografką pisarza, zgodził się ze mną współpracować.
– W takim razie gratuluję!
Wieczorem, leżąc w łóżku, zaczęłam przeglądać „dziełko” Miłosza i zauważyłam, że Piasecki dopisywał na marginesach swoje komentarze.
Pierwszy oprotestowany przez niego fragment dotyczył współpracy autora esejów z Jerzym Andrzejewskim: w „pogodny, wiosenny ranek” obaj literaci siedzieli w biurze Filmu Polskiego i pracowali nad scenariuszem o Robinsonie Warszawskim, człowieku, który po powstaniu pozostał sam na gruzach miasta. Ponieważ zawiązywanie wątków filmowych wydawało im się uciążliwe, kładli nogi na stół albo na poręczy foteli, chodzili po pokoju, palili papierosy i nęciło ich okno, przez które dolatywał świergot wróbli…
„Za oknem było podwórze z młodymi drzewami, a za podwórzem wielki gmach, zamieniony niedawno w siedzibę policji bezpieczeństwa i więzienie. Zauważyliśmy na parterze, w zakratowanych oknach, dużo postaci młodych mężczyzn. Niektórzy próbowali się opalać, umieszczając twarz w promieniu słońca; inni łapali hakiem z drutu papierki, które wyrzucono przez okno na piasek z sąsiednich cel. Stojąc z Alfą w oknie, obserwowaliśmy ich, milcząc. Byli to, jak łatwo było odgadnąć, żołnierze armii podziemnej; gdyby do Polski powrócił emigracyjny rząd z Londynu, ci żołnierze «podziemnego państwa» byliby honorowani i fetowani jako bohaterowie. Obecnie, jako politycznie niepewni, zostali osadzeni w więzieniu. Przykład ironicznych dowcipów Historii. Ci przeważnie bardzo młodzi chłopcy, przyzwyczajeni żyć w ciągu wojennych lat z bronią w ręku, wśród ciągłych niebezpieczeństw, teraz powinni byli zapomnieć jak najszybciej o swoich konspiracyjnych upodobaniach; wielu z nich umiało to zrobić dostatecznie szybko i udawać, że nigdy nie działali w podziemiu; inni ciągle jeszcze przebywali w lasach; niektórych łapano w lasach czy w miastach i osadzano za kratami. Chociaż ich wrogiem był Hitler, teraz z kolei uznani zostali za agentów klasowego wroga. Byli to bracia tych, którzy walczyli i ginęli w warszawskim powstaniu; jedni z tych, których ślepa ofiarność budziła w Alfie wyrzuty sumienia. Nie wiem, co czuł, patrząc na okna tych więziennych cel. Sądzę, że już wtedy rysował mu się plan jego pierwszej powojennej powieści”¹.
I tu komentarz Piaseckiego: „Wkrótce mieliśmy się dowiedzieć wszyscy, co czuł prozaik Andrzejewski i jaki plan powieści rysował mu się w głowie. Historia starego ideowego komunisty!!! A co czuł poeta? Nic nie czuł, liczył srebrniki, które miały wpaść do jego kieszeni za wspólnie z prozaikiem spłodzony scenariusz filmowy, oczywiście uwzględniający jedyną słuszną linię bierutowskiej partii…”.
Piasecki zadzwonił po tygodniu. Umówiliśmy się następnego dnia o godzinie dziesiątej rano.
– Tylko proszę panią o punktualność – zaznaczył.
Nazajutrz punktualnie o dziesiątej stanęłam pod jego drzwiami.
Pisarz był wyświeżony, ogolił się (ostatnio jego policzki pokrywał lekki zarost), pachniał wodą kolońską, chyba nieco gorszą od tej, której używał dziadek.
– No to co, pani Aniu, na początek napijemy się herbaty?
Zakrzątnął się po swoim ubogim gospodarstwie, potem rozlał bursztynowy płyn do filiżanek; trzeba przyznać, że potrafił parzyć herbatę. Kiedy się lepiej poznaliśmy, zrobił mi cały wykład na ten temat. Teraz delektowaliśmy się nią w milczeniu, oboje świadomi, że zaczynamy wspólną podróż w przeszłość.
– Let’s go! – powiedział wreszcie, a ja wyjęłam notatnik i wieczne pióro, które dostałam w prezencie od dziadka.
Urodziłem się pierwszego kwietnia tysiąc dziewięćset pierwszego roku w Lachowiczach na Białorusi, wtedy to była jeszcze II Rzeczypospolita… I to jest moja prawdziwa data urodzenia, tę z dokumentów spreparowałem w obawie, że mogę figurować w międzynarodowych rejestrach przestępców, co znacznie utrudniłoby mój żywot na emigracji. Muszę pani powiedzieć, że w czasie okupacji często zmieniałem imiona, nazwiska i daty urodzenia, zatrzymałem się na tej z pierwszego czerwca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Dlaczego się o dwa lata postarzyłem? Może dlatego, że nie jestem kobietą… A co do kobiet, to odegrały one niebagatelną rolę w moim życiu, choć żadna z nich nie pozostała ze mną na dłużej. Ta, którą długo uważałem za własną matkę, wywarła na mnie ogromny wpływ. Miała na imię Filomena. Mimo że nie traktowała mnie najlepiej, już jako dzieciak doceniłem jej niezwykłą urodę. Każdego ranka, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, zsuwałaszlafrok, pod którym była całkiem naga, i myła się w dużej, emaliowanej misce, a ja przycupnięty gdzieś w kącie z zapartym tchem śledziłem te jej poranne ablucje. Obserwowałem jak wolno, niemal z nabożeństwem namydla swoje piękne ciało, unosząc po kolei ramiona, pieszcząc dłońmi piersi, uda, brzuch. Chyba oboje w równym stopniu byliśmy rozkochani w jej bujnej fizyczności, w takich chwilach nie odczuwałem podniecenia, to był raczej podziw dla kobiecego ciała. Najbardziej zafascynowały mnie jej łokcie, krągłe z dołeczkami, w przyszłości moje kobiety, a miałem ich dużo, nie mogły mieć spiczastych łokci, poza jedną, ale to osobna historia…
Trzeba powiedzieć, że moja macocha traktowała mnie podle, zamykała przede mną jedzenie na klucz, często chodziłem więc głodny, stosowała też wymyślne kary cielesne za nieduże przewinienia, kiedyś naderwała mi nawet ucho, ale nigdy nie poskarżyłem się ojcu, a on, ciągle zajęty, nie dostrzegał moich sińców i skaleczeń. Mimo wszystkich krzywd, których doświadczałem z jej strony, starałem się być zawsze blisko niej, zafascynowany patrzyłem, jak czesze swoje wspaniałe włosy, jak je potem splata w warkocz i owija wokół głowy. Byłem dzieckiem i nie potrafiłem nazwać swojej fascynacji. Teraz wiem, że chodziło o jej zmysłowość, miała niski, melodyjny głos, pięknie śpiewała dumki. Wszystko w niej było piękne oprócz duszy, źle traktowała ludzi stojących niżej od siebie, twarz jej się wtedy zmieniała, w głosie pojawiał się twardy ton, ale potrafiła też być przymilna, kiedy leżało tow jej interesie. Patrzyłem, jak łasi się do ojca, i ogarniało mnie zdumienie, że ktoś może się tak zmieniać, w jego obecności znacznie lepiej mnie zresztą traktowała, zdarzyło jej się nawet mnie przytulić, pogłaskać po głowie, rzecz w tym, że ojciec bardzo rzadko bywał w domu. Ja i ona byliśmy na siebie skazani, teraz wiem, że trudno jej było zaakceptować dziecko innej kobiety, uważała też pewnie, że to z mojego powodu ojciec nie chce się z nią ożenić, jej status w naszym domu był niejasny, coś pośredniego pomiędzy konkubiną a służącą. Służącą u ojca była moja rodzona matka. Nie pamiętam jej. Filomena traktowała ją jak rywalkę, straszyła mnie złymi ludźmi, którzy chcą mnie porwać i niechybnie zrobić mi krzywdę, a chodziło o to, że matka chciała odebrać mnie ojcu. Nosiłem jej nazwisko do jedenastego roku życia, dopiero po zmianie tak zwanych carskich ukazów ojciec mógł mnie usynowić. Podobno przychodziła pod nasz dom, zaglądała w okna. Wpadł mi nawet w ucho fragment wymiany zdań pomiędzy ojcem i jego konkubiną, „jak suka za szczeniakiem” – syczała Filomena – „trzeba przeżegnać ją kijem po plecach, bo w końcu porwie dzieciaka”. Raz jej się nawet udało i jest to chyba jedno z pierwszych moich wspomnień: ciemność, zarys czyjejś sylwetki, czyjeś ręce. Przytulają mnie, słyszę tuż obok bicie serca i czuję się… bezpieczny, chyba ten jeden jedyny raz w moim długim życiu, a właśnie byłem porywany… Często potem myślałem o niej, ale było tylko to poczucie nagłej bliskości. Zamiast twarzy matki biała plama…
Pierwszym moim językiem był oczywiście rosyjski, chodziłem do rosyjskiej szkoły, ale szkoły nienawidziłem, nic więc dziwnego, że miałem marne wyniki. Moi koledzy określali mnie pogardliwie „Polaczok”, tak oto dowiadywałem się, że jestem Polakiem…
Wieczorem przejrzałam notatki, prawie nie mogąc uwierzyć, że udało mi się namówić tego „mało sympatycznego człowieka”, jak twierdził mój dziadek, do tak osobistych zwierzeń. Dziadek dużo czytał, o Piaseckim jako o pisarzu był raczej dobrego zdania.
– Język jego powieści jest szorstki, prosty, czasami wręcz prostacki – stwierdził – jednak ma w sobie coś magicznego, wchodzisz w świat bohaterów i dobrze wiesz, że to nie jest twój świat, ale cię fascynuje, trudno z niego wyjść…
– Tak samo go odbieram – przyznałam.
– Wiesz, że w trzydziestym ósmym roku po ukazaniu się Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy Piasecki został nawet zgłoszony do Nagrody Nobla, przynajmniej tak się mówiło na mieście. Wokół jego osoby panował szum, stał się objawieniem literackim, książkę przetłumaczono na wiele języków, w tym na ten najważniejszy: angielski. Zainteresowało się jego powieścią kino. Kto wie, gdyby nie wojna, może by tego Nobla dostał…
– On cały czas czeka!
– Jego gwiazda niestety zgasła.
– Przecież Wielka Niedźwiedzica wciąż świeci!
– Już nie dla niego.
– Nigdy nic nie wiadomo. Mój profesor uważa, że Nobla dają z rozdzielnika, a Polak dawno tej nagrody nie dostał. A tak między nami, dziadziu, mieszkacie z panem Piaseckim w jednym mieście i nie nawiązaliście bliższej znajomości, dlaczego?
– Aa… bo to taki mało sympatyczny człowiek… – odrzekł. – Myślę, że on nie umiał się tutaj odnaleźć, nie ma studiów ani żadnego konkretnego fachu, a ze swoimi manierami szpiega z lat dwudziestych nie został zaakceptowany ani przez emigracyjne środowisko, ani tym bardziej przez obcych…
– Bardzo jesteś surowy, nie każdy może być znawcą łaciny.
– Ale jakby mnie nie chcieli tutaj w szkole, tobym na przykład łatał zelówki.
– A Piasecki pisze i są tacy, co go czytają.
– No przecież i ja do nich należę – obruszył się dziadek. – Chciałem ci tylko uświadomić, że masz do czynienia z wyjątkowym odludkiem.
Może dlatego, że we wczesnym dzieciństwie byłem zdany tylko na siebie, w późniejszych latach najlepiej czułem się sam ze sobą, ojciec obawiał się nawet, że wyrosnę na dzikusa. Starał się jakoś temu przeciwdziałać i zafundował mi lekcje… gry na skrzypcach. Nienawidziłem tego, miałem chyba słuch muzyczny, ale pociąganie smyczkiem po drewnianej skrzynce wydawało mi się czymś bardzo niemęskim, wręcz upokarzającym. Jak tylko mogłem, wielkim łukiem omijałem dom mojej nauczycielki, miłej zresztą pani Aliny. Trochę mi przeszkadzało to, że była brzydka, nosiła silne szkła i miała rzadkie żółte zęby, ale lubiła mnie i kryła przed ojcem wszystkie moje nieobecności.
– Sergiuszku – powtarzała za każdym razem – jakbyś tylko chciał, zostałbyś wirtuozem…
Ale ja nie chciałem. Rozmawialiśmy po rosyjsku oczywiście. W czasie tych wagarów oddawałem się o wiele moim zdaniem ciekawszym zajęciom, włóczyłem się po okolicznych lasach, pływałem w Niemnie, to taka tajemnicza rzeka pełna różnych zakoli… do dziś pamiętam jej zapach, zapach igliwia pomieszany z zapachem mięty, i kolor wód zmieniający się w zależności od pory dnia, w cieniu przy brzegach zielonkawy, pośrodku w odcieniu bursztynu… W moich okolicach nad jej brzegami rosły sosny, może stąd ten igłowy zapach… Byłem też bardzo wrażliwy na los bezdomnych psów, bardzo często podkradałem Filomenie kiełbasę ze spiżarni, jako podrostek nauczyłem się otwierać wytrychem kłódkę… no więc nie chodziłem już głodny i moi podopieczni też nie. Ale trzeba powiedzieć, że dużo czytałem… po rosyjsku, język polski był w tym czasie dla mnie niedostępny, nawet z ojcem rozmawialiśmy cyrylicą… Z przekładów najbardziej zafrapowali mnie Nędznicy Victora Hugo, czytałem też Waltera Scotta i Dumasa, spore wrażenie zrobił na mnie Hrabia Monte Christo… Widocznie już wtedy odezwała się we mnie żyłka awanturniczo-złodziejska. Na pierwszym miejscu był jednak Czechow, potem Gogol. Tołstoja nie lubiłem, to taki belfer w literaturze… a belframi pogardzałem od dziecka. Miałem chyba ze trzynaście lat, kiedy wpadł mi w ręce przekład Trylogii Sienkiewicza, jakoś mnie nie wciągnęła, ci waćpanowie i waćpanny mnie denerwowali, a najbardziej wiecznie omdlewająca Oleńka z Potopu. Ale Kmicic przypadł mi do gustu, rozumiałem jego rozterki… A potem w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym w sposób wielce dramatyczny zakończyłem swoją edukację… Trzeba byłoby wyobrazić sobie życie niedorostka, tego „Polacziszkę”, który swojego honoru bronił pięściami. Byłem sam naprzeciw całej zgrai i nie zawsze wychodziłem z tego pobity. Filomena, opatrując moje rany, kręciła głową.
– Sergiusza to tylko przewiesić przez sznur, żeby z niego głupota wyparowała!
Jej stosunek do mnie wyraźnie się zmieniał; im byłem starszy, tym łaskawiej na mnie spoglądała. Gnębiła mnie, gdy byłem bezbronny i całkowicie od niej zależny, a kiedy podrosłem i potrafiłem jej się postawić, zaczęła mnie w jakiś sposób szanować, chyba przestała widzieć we mnie bękarta, syna służącej, stawałem się teraz dla niej paniczem, który jakby chciał, mógłby jej w oczach ojca zaszkodzić. Wkrótce zresztą miałem zniknąć z rodzinnego domu, i to na zawsze, prosto ze szkoły w gimnazjalnym palcie i granatowej czapce z palmami trafiłem do tiurmy… Dlaczego… to dość skomplikowane. Po moich wczesnych doświadczeniach i tych nieco późniejszych, gdy musiałem się bronić przed atakami nie tylko ciała pedagogicznego, ale też kolegów, głęboko zakorzeniło się we mnie poczucie krzywdy, zrozumiałem, że coś takiego jak sprawiedliwość nie istnieje i nikt mnie nie obroni, jeśli nie obronię się sam. Na każdą prowokację postanowiłem odpowiadać siłą. No i skończyło się to więzieniem… Za co… Może trochę za głupotę… Dokonałem zbrojnego zamachu na inspektora szkolnego, wyjątkową kanalię, która mnie upatrzyła sobie na ofiarę… Postraszyłem go znalezionym w lesie pordzewiałym naganem, przedtem odczyściwszy broń tak, że nieźle się prezentowała. Nie siedziałem długo, bo udało mi się stamtąd uciec… Odbyło się to, że tak powiem, w stylu hrabiego Monte Christo, i co najważniejsze, z sukcesem… Skoro się pani upiera, wspólnie z kolegą z celi przepiłowaliśmy kratę, on jako zawodowiec potrafił ukryć pilnik w podeszwie buta, czmychnęliśmy w dwie strony i tyle nas widziano. Nikt mnie już nie szukał, czas był niespokojny, w Rosji rewolucja, wojna domowa, a zaraz potem odrodzenie Polski i walki o granice na wschodzie. To był mój żywioł, chociaż nie od razu wiedziałem, po której stronie powinienem się opowiedzieć. Bardzo szybko zrozumiałem, że jako półkrwi Polak nieprzynależący kulturowo ani do polskiego, ani rosyjskiego środowiska muszę się jakoś określić. Obserwując zachowania nowej sowieckiej władzy, nie miałem wątpliwości, do kogo chcę przystać. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku wziąłem udział w walkach ulicznych w Mińsku i zostałem po raz pierwszy ranny. To dziwne uczucie, nie czuje się bólu, tylko takie silne pchnięcie… Kiedy się wykurowałem, jako ochotnik zaciągnąłem się do oddziałów białoruskich przy armii polskiej, które powstały na mocy dekretu Piłsudskiego. Rok później ukończyłem kurs w Szkole Podchorążych Piechoty. I tu ciekawostka, w westybulu tej szkoły została wmontowana marmurowa płyta, gdzie widniało moje nazwisko jako wychowanka szkoły, poległego w czasie walk z bolszewikami. Wymieniono nawet, że byłem czterokrotnie ranny. Jako Sergiusz Piasecki oczywiście, nie uprawiałem wtedy żonglerki nazwiskami… Jest taki przesąd, że ktoś uśmiercony za życia będzie długowieczny, nie wiem, czy moje sześćdziesiąt cztery lata to załatwiają…
Do domu dziadka wracałam piechotą, mieszkał spory kawałek drogi od pana Sergiusza, na jednym ze wzgórz, ale lubiłam takie marsze, przychodziły mi wtedy do głowy najlepsze pomysły. Teraz zastanawiałam się, jak potoczą się moje rozmowy z pisarzem, czy nie poczuje się zmęczony codziennymi wizytami. Nie mogąc nadążyć z zapisywaniem, prosiłam, aby pewne rzeczy powtarzał. Zauważyłam też, że nie jest w najlepszej formie, a wiele sobie obiecywałam po tych spotkaniach, w końcu mój rozmówca był legendarną postacią, w jego życiorysie istniały spore luki, marzyło mi się, abyśmy je razem wypełnili. Mierzyłam siły na zamiary, to pewne. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że wtedy byłam mocno początkującą biografką Sergiusza Piaseckiego.
Przy kolacji spytałam dziadka, czy nie zna kogoś, kto miałby dyktafon i zgodziłby się mi go wypożyczyć. Dziadek pomyślał chwilę.
– Spróbuję zapytać znajomego, jest dziennikarzem radiowym, pracuje w BBC i zdaje się, że ma coś podobnego.
– Byłoby wspaniale!
– Nie ekscytuj się tak, moja wnuczko. – Staruszek starał się studzić mój zapał. – To absolutna nowość i szczęśliwi posiadacze z pewnością niechętnie się z nią rozstają.
– Powiedz temu panu, że chodzi o rzecz wielkiej wagi, o ocalenie portretu pisarza dla potomności!
Dziadek się uśmiechnął.
– No cóż, spróbuję.
Nie wiem, co powiedział temu dziennikarzowi, ale na jedno z kolejnych spotkań z Piaseckim taszczyłam pod pachą dyktafon. Pisarz odniósł się nieufnie do tego urządzenia, był speszony, robił pauzy, zaczął się nawet jąkać i obawiałam się, że z nagrywania nic nie będzie. Po jakimś czasie jednak rozmowa potoczyła się całkiem gładko, bo pan Sergiusz, podążając za tokiem swoich myśli, przestał dostrzegać to dość pokaźne pudło. Byłam w siódmym niebie, rano biegłam na nagranie, a wieczorem słowo w słowo spisywałam rozmowę z taśmy.
Wojsko szybko oceniło moją przydatność, dostałem się pod skrzydła osławionej „dwójki”, gdzie dość długo przymykano oko na moje, powiedzmy, niezbyt jasne poczynania. No cóż, wiedziałem, że stąpam po grząskim gruncie, ale nie miałem nic do stracenia, a do zyskania sporo. Buszując po Białorusi i zbierając wiadomości dla moich szefów, trafiałem do różnych środowisk, między innymi handlarzy, którzy bogacili się na przemycie i szukali jako kurierów takich straceńców jak ja. Kusili sporymi zarobkami, ale nie zależało mi na pieniądzach, pociągała mnie przygoda. Przemyt traktowałem jako zajęcie uboczne w mojej profesji szpiega. Było to o tyle łatwe, że doskonale znałem okolice, od dziecka włóczyłem się po lasach, niemal na pamięć znałem różne przejścia i jary, gdzie w razie niebezpieczeństwa mogłem się ukryć, a stawka była wysoka, bo nie chodziło o paczkę papierosów, szmuglowałem do Rosji kokainę, zaś w drugą stronę cenne futra. Czy pani wie, że w ciągu kilku lat przez moje ręce przeszło ponad milion funtów? Chodziłem z kieszeniami wypchanymi forsą, co było czystą głupotą, bo zainteresował się mną kontrwywiad rosyjski, czyli Czeka, a potem GPU… Utrudniało mi to moją szpiegowską robotę i było śmiertelnie niebezpieczne, ale czułem się w swoim żywiole, kochałem niebezpieczeństwo… No cóż, mógłbym snuć gawędy o tym okresie życia, panią jednak interesuje przede wszystkim moja twórczość literacka… Powiem więc tak, wyleciałem z trzaskiem z wywiadu, powszechnie się uważa, że za kontakty ze światem przestępczym, a prawda jest taka, że całkiem przypadkiem zdemaskowałem kogoś ze sfer rządowych jako naszego współpracownika… Bałem się wtedy, że niedawni koledzy mnie sprzątną, i kładłem się spać z naganem pod poduszką. Już nie jadałem czarnego kawioru, zdarzało się, że głód zaglądał mi w oczy, nie bardzo też wiedziałem, co ze sobą zrobić, pojawiła się nawet myśl, żeby zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej. Nic mnie tu nie trzymało, z ojcem przedzieliła mnie granica, mieszkał teraz w Mińsku Litewskim, nie byłem związany uczuciowo z żadną kobietą. Okazało się to jednak niemożliwe, wywiad francuski postawił weto, jako że byłem oficerem rezerwy…
I tutaj potrzebny jest szerszy komentarz, bo te następujące po sobie wydarzenia o mało nie doprowadziły mnie do stryczka, można nawet powiedzieć: przyczyniły się też do tego, że zostałem pisarzem. Jakiś czas przebiedowałem u kuzyna w Grodnie, skąd wyruszyłem do Wilna na bosaka, bo miałem zdarte na amen zelówki. O tym mieście i moim stosunku do niego jeszcze porozmawiamy… No więc szedłem i szedłem, czując się jak zbity pies, na osłodę wygrzebałem z kieszeni resztkę kokainy, było tego coś około pół grama. Kiedyś usłyszałem powiedzenie o kokainistach, że diabeł ich kołysze na swoim bucie. Mnie się to przytrafiło z pewnością, bo zaczynałem tracić nad sobą kontrolę. Z bronią w ręku napadłem na kupców jadących furmanką na targ i zrabowałem im, pamiętam, tysiąc pięćdziesiąt cztery złote. Z gotówką w kieszeni poczułem się znacznie lepiej. W Wilnie spotkałem się z jedynym przyjacielem, jakiego miałem kiedykolwiek, Antonim Niewiarowiczem. Wyciągnąłem go z ponurej speluny i we dwóch zamieszkaliśmy w hotelu. Przesiadywaliśmy głównie w hotelowej restauracji, a ponieważ dawaliśmy sute napiwki kelnerom, ochoczo donosili nam zamawiane dania i trunki. Pieniądze dość szybko się skończyły, zaczęliśmy się więc rozglądać za jakimś zajęciem. Długo nie musieliśmy czekać, dawny partner z czasów przemytniczej prosperity zlecił nam zadanie. Mieliśmy przeszmuglować z Moskwy ukryty tam w pewnym miejscu woreczek z brylantami. Zaczęliśmy się przygotowywać do tej akcji i aby zaoszczędzić pieniądze na konieczne wydatki, przenieśliśmy się z hotelu do mieszkania Wiery, flamy Antka, w Nowej Wilejce… To był sierpień tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku. No cóż, po dawce kokainy rozzuchwaliliśmy się i z bronią w ręku zatrzymaliśmy kolejkę konną linii Wasiliszki–Skrzybowce… W przedziale siedzieli urzędnik, młoda dziewczyna i starsza Żydówka, której kazaliśmy zdjąć kolczyki. Broniła się, strasznie przy tym jazgocząc, więc aby się uciszyła, biliśmy ją po głowie, niezbyt mocno, zaznaczam, skończyło się na guzie. Kolczyków jednak nie zdjęła, więc musieliśmy się zadowolić stu sześćdziesięcioma złotymi. Broń Boże, nie byłem antysemitą, uznawałem prawo do życia każdego w tej wielonarodowościowej kresowej społeczności, po prostu tak się składało, że zamożni ludzie, którzy stawali na naszej drodze, to byli Żydzi. Potem były jeszcze inne drobne napady, bo ciągle brakowało nam forsy na moskiewską wyprawę.
Dlaczego nie doszło do tej wyprawy, dowiedziałam się wieczorem z „Kuriera Wileńskiego”. Dziadek miał coś do załatwienia w Londynie, przy okazji poszperał w archiwum i przywiózł mi wycinki prasowe dotyczące sprawy Piaseckiego.
„W Nowo-Wilejce mieszka od kilku lat niejaka Wiera Bułhakowska. Była ona żoną słynnego śpiewaka rosyjskiego Szalapina, i od pewnego czasu do Bułhakowskiej zajeżdżało co kilka tygodni dwóch młodych ludzi, którzy w ciągu parodniowego pobytu wydawali po kilka tysięcy złotych. Rozrzutność tego towarzystwa zwróciła uwagę policji. Jednakże nie dało się zauważyć nic, co by wskazywało na nielegalne pochodzenie lekkomyślnie wydawanych sum.
Tymczasem do komendy P P pow. wileńsko-trockiego nadszedł z k-dy P.P. pow. lidzkiego list gończy z rysopisami bandytów, którzy napadli na pociąg.
ARESZTOWANIE BANDYTÓW
Ponieważ rysopis bandytów podany w liście gończym przez komendę P.P. m. Lidy zgadzał się z rysopisem towarzyszy p. b. Szalapinowej – onegdaj, kiedy to rozrzutne towarzystwo raczyło się sutą libacją przy stole zastawionym kilku butelkami spirytusu, kilkunastu policjantów otoczyło dom p. Szalapinowej, kilku zaś z posterunkowym Augustyniakiem wkroczyło do środka.
Jeden z bandytów, widząc policjantów, momentalnie wyjął z tylnej kieszeni rewolwer, kierując go w stronę posterunkowego Augustyniaka. Post. Augustyniak wyrwał bandycie rewolwer, nakładając mu na ręce kajdanki. Dwaj pozostali policjanci załatwili się z drugim bandytą. Zakutych w kajdany sprowadzono do komendy P.P. pow. wileńsko-trockiego i osadzono w areszcie”².
Ten opis tak bardzo nie pasował do mojego rozmówcy, że wydawał się wręcz absurdalny, zupełnie jakbym czytała o rozprawie nowojorskiej policji z gangsterami, tylko tam niechybnie polałaby się krew i taki posterunkowy Augustyniak nie miałby szans wyszarpnąć bandycie broni. To był desperacki akt jednego z młodych ludzi, nie potrafił jednak strzelić do policjanta. Miałam ochotę spytać mojego bohatera, czy to nie o niego chodziło, ale zabrakło mi odwagi.
Może sam mi powie – pomyślałam.
Przez błędy młodości o mały włos nie straciłem życia, sąd w Lidzie skazał nas obu z Antkiem na karę śmierci, ale obrońcy wnieśli telegraficzną prośbę do prezydenta o ułaskawienie i prośba ta została uwzględniona… Nie wiem tylko, komu powinniśmy dziękować, prezydentowi czy telegrafowi…
Chodziło o czas, bo pluton egzekucyjny był już w pogotowiu. Kara śmierci przez rozstrzelanie to było dla mnie pocieszenie, że jeśli już mam zginąć – to od kuli, a nie jak szczur, z pętlą na szyi… Muszę też zaznaczyć, że nigdy nie ceniłem zbytnio swojego życia, może właśnie dlatego wychodziłem cało z wielu opresji. Słuchałem tych wszystkich przemów prokuratora, obrońców z dużą obojętnością, a może intuicja mi podpowiadała, że i tym razem się uda…
Moje pisarstwo… to była tylko kwestia czasu… a że realizacja nastąpiła w więzieniu, zdecydował przypadek… Nie udało mi się uzyskać wcześniejszego zwolnienia, mimo że parokrotnie się o to starałem, ale udało mi się wywalczyć przywilej zapełniania kartek pismem… Otrzymałem brulion z numerowanymi stronami i w ciągu zaledwie miesiąca szaleńczej pracy powstała moja powieść Piąty etap. O czymże to mogłem pisać! O swojej szpiegowskiej przeszłości oczywiście, na tym znałem się najlepiej. Cenzura więzienna odmówiła przesłania rękopisu do wydawcy. To był moment krytyczny, poddałem się, natychmiast odezwała się zadawniona gruźlica płuc… Ta moja wierna kochanica… kochaliśmy się na zabój, do krwi. Pisałem nawet do niej wiersze, leżąc w kącie celi więziennej na sienniku:
Wywiesiłaś krwawy sztandar
na pobladłe lice,
pełna dumy, zwycięstw, sławy,
urocza gruźlico!!
…………………
Ty całujesz tak gorąco
– pijesz jak z krynicy!
Aż wypijesz krew do końca,
najmilsza gruźlico!³
Pisarz popatrzył na mnie spod oka.
– No i jak, podobają się pani moje więzienne erotyki? Tyle lat minęło, a cytuję z pamięci…
Więc leżąc na swoim wyrze, przez zakratowane okno patrzyłem w niebo; kiedy było pogodne, mogłem rozpoznać konstelacje gwiazd. One do mnie mówiły, a nawet coś obiecywały… Powiem za kolegą pisarzem: kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy to ja… Wyprowadziła mnie z więziennego piekła… wcześniej wskazała mi drogę… Podjąłem nową próbę, w przepełnionej celi pisałem jak w transie, nie słysząc głosów współwięźniów, często zapominając nawet, gdzie jestem. Wolno mi było mieć tylko jeden brulion, z ponumerowanymi stronami, który zapisany musiałem oddać klawisznikowi; przekazywał go wyżej, do władz więziennych, a ja dostawałem następny. Atrament robiłem z chemicznego ołówka, rozpuszczając go we własnej ślinie, a kiedy odmawiano mi nowego zeszytu, zapełniałem wolne miejsca pomiędzy wierszami, bywało też, że pisałem w poprzek tekstu innym kolorem, tak powstawała moja przepustka do wolności, ale wtedy nie myślałem o tym… Po prostu musiałem pisać, to był wewnętrzny przymus… Łatwiej by mi było tworzyć po rosyjsku, bo dużo w tym języku czytałem i poznałem jego brzmienie w strofach, które wyszły spod pióra wielkich pisarzy, ale w mojej duszy grała już polska nuta… Podręcznikiem języka polskiego stały się dla mnie „Wiadomości Literackie”… Napisałem z więzienia do redaktora naczelnego, że marzę o tym, aby móc czytać jego pismo, i wkrótce zacząłem je regularnie otrzymywać. Gratis! Wyznałem potem w liście do przyszłego wydawcy: „chłonę z nich wiedzę, uczę się języka i boję się nawet podziękować kochanemu pismu, że gdzieś tam za burtą życia jest człowiek, który sam nic nie dając, korzysta z pracy, talentu i organizacji wielu ludzi stojących u warsztatu kultury. One były moją radością, mojem światłem i z nich najwięcej skorzystałem”⁴.
1. Klasztor na Świętym Krzyżu (1936). Widok ogólny od strony wschodniej. Tu mieściło się więzienie, w którym przebywał Sergiusz Piasecki.
Pisząc Kochanka, nie zastanawiałem się, co będzie dalej, czy cenzura więzienna też go zaaresztuje i utknie on na zawsze w kazamatach Świętego Krzyża… Musi pani wiedzieć, że było to najsurowsze więzienie II Rzeczypospolitej, które mieściło się w klasztorze na wysokiej zalesionej górze. Budynki często ginęły w chmurach. To takie polskie San Quentin pilnie strzeżone. Naczelnik miał oswojonego wilka, stale mu towarzyszył, wodząc ślepiami po naszych wynędzniałych sylwetkach. Zresztą swoje pierwsze zetknięcie z tym więzieniem i ze mną opisał Wańkowicz w londyńskich „Wiadomościach”…
Odszukałam ten numer dużo później, tekst nosił tytuł Goście w domeczku:
„Zastygli ludzie po stłoczonych celkach, w których piętrzyły się pod sufit ułożone na dzień w jeden stos wyrki. Stać tu nie było gdzie, a cóż dopiero pisać. Szary mur ziemistych twarzy ział butwiejącymi namiętnościami. W tym murze uderzyły palące, o skoncentrowanej woli oczy. Za chwilę te oczy, osadzone w wychudłej ziemistej twarzy, były przede mną. Któż z tej maski wyczyta wiek? Siedzieliśmy w małym pokoiku; (…) Piasecki, wycieńczony jedenastoletnim więzieniem, zagrożony chorobą płuc, o ziemistej cerze, pukał co rok do świata z głębi trumny. Pytał teraz o jedno: czy dobrze pisze? Spalał się w tym pytaniu. Nie skarżył się”⁵.
W czasie tego spotkania na moment spotkały się oczy głodnego wilka i sytego niedźwiedzia! Wiedziałem, że ten człowiek był moją ostatnią szansą i od niego, jako od współwłaściciela wydawnictwa, zależał los mojej powieści. Jeśli to możliwe, chciałbym, aby pan ocenił wartość mojej książki i wytknął ewentualne błędy – poprosiłem, a on odrzekł krótko: „Proszę przysłać rękopis”. Zanim to nastąpiło, minęły miesiące, powieść została poddana surowej więziennej cenzurze. Gdyby nie osoba przyszłego wydawcy, Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy z pewnością nie ujrzałby światła dziennego. Dokładnie czternastego lutego tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku Wańkowicz po raz drugi przyjechał na Święty Krzyż. Kiedy klawisznik prowadził mnie więziennymi korytarzami, nie wiedziałem, dokąd idę i po co, ale na widok zwalistej postaci rozpartej w fotelu w gabinecie naczelnika wszystko było już dla mnie jasne.
– Szanowny panie, panie Sergiuszu – zaczął uroczyście gość – jestem tu w imieniu Towarzystwa Wydawniczego „Rój” i zostałem upoważniony do podpisania z panem umowy na wydanie pańskiej powieści Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy. Serdecznie gratuluję panu i obiecuję wszczęcie starań o skrócenie pańskiej kary. Zrobię wszystko, aby wyciągnąć pana z tego piekła.
Tak więc z ust tego człowieka padły słowa, które przypieczętowały mój los.
Po moim uwolnieniu, kiedy stałem się sensacją literacką Warszawy, Wańkowicz zaprosił mnie do siebie na obiad, był tam też starszy mężczyzna o niesamowitych oczach, starałem się unikać jego wzroku, ale sam podszedł do mnie.
– Otrzymał pan dar od Opatrzności, może pan przewidywać zdarzenia przyszłe, proszę tego nie zmarnować…
Potem się dowiedziałem, że ów człowiek to słynny wróż Ossowiecki. Wracając do mojego ułaskawienia, chyba pomogła mi opinia moich przełożonych z „dwójki”, dobrze ocenili moją działalność i zasługi dla ojczyzny, której przedstawiciele o mały włos nie wysłali mnie na tamten świat… Wyrok śmierci zamieniono nam z Antkiem na piętnaście lat, odsiedziałem z tego jedenaście, dziesięciokrotnie przenoszony z więzienia do więzienia. Chce pani wiedzieć, jak to wyglądało? Pięć lat spędziłem w pojedynczych celach, sześć we wspólnych, w karcerze prawie dwa lata, zakuty w kajdany, bo byłem buntownikiem i namawiałem do buntu przeciw nieludzkim warunkom współwięźniów, wobec braku poprawy wylądowałem na Świętym Krzyżu…Maria Nurowska – autorka powieści i dramatów. Wydała m.in. Innego życia nie będzie (1987), Postscriptum (1989, wznowione ostatnio pt. Wybór Anny), Hiszpańskie oczy (1990), Listy miłości (1991), sagę Panny i wdowy (1991–1993), Rosyjskiego kochanka (1996), Tango dla trojga (1997), Miłośnicę (1998), Niemiecki taniec (2000), opowieść o Ryszardzie Kuklińskim Mój przyjaciel zdrajca (2004), trylogię ukraińską: Imię twoje… (2003), Powrót do Lwowa (2005), Dwie miłości (2006), wspomnienia Księżyc nad Zakopanem (2006) oraz opowieść biograficzną Anders (2008). W ostatnich latach nakładem W.A.B. ukazały się: Sprawa Niny S. (2009), Nakarmić wilki (2010) i Requiem dla wilka (2011). Najnowsze powieści Marii Nurowskiej to Drzwi do piekła (2012) oraz Dom na krawędzi (2012). Jej książki zostały przetłumaczone na szesnaście języków, w tym chiński i koreański. We Francji i w Niemczech były bestsellerami.
Strony autorki: www.marianurowska.com.pl, www.facebook.com/nurowska