Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siła duetów - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Siła duetów - ebook

Nagle pojawia się przyspieszenie. Nagle przestrzeń między nami jest bardziej mostem niż przepaścią. Nagle nie wiemy, co powiedzieć, ponieważ tak wiele jest do powiedzenia. Albo na odwrót, dokładnie wiemy, co powiedzieć, ponieważ w jakiś przedziwny sposób miliardy impulsów zaangażowanych w myśli i mowę nagle się łączą, odnajdując właściwą drogę. Czasami spotykasz kogoś, kto może zmienić twoje życie. Czasami czujesz, w obecności innej osoby ty sam trafiasz na nową orbitę, że ziemia pod twoimi stopami bardziej przypomina trampolinę, że jesteś w stanie – z tą nową osobą – tworzyć rzeczy piękniejsze i użyteczniejsze, bardziej fantastyczne i realne niż kiedykolwiek wcześniej. J.R.R. Tolkien i C.S. Lewis Marina Abramovic i Ulay John Lennon i Paul McCartney George Balanchine i Suzanne Farrell Steve Jobs i Steve Wozniak Joshua Wolf Shenk przyjrzał się temu, jak się poznali, nawiązali współpracę, jak we wspólnej pracy konfliktowali się i godzili, uzupełniali i rywalizowali, wreszcie jak skończyła się ich więź. Prześledził losy znanych i mniej znanych duetów, by odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że dwoje artystów jest w stanie osiągnąć to, co niedostępne dla samotnie pracującej osoby i na czym polega twórcza chemia między dwojgiem ludzi? O Autorze Joshua Wolf Shenk Pisarz i eseista, autor znakomitej książki Lincoln’s Melancholy. Współpracownik czasopism The Atlantic, The New Yorker i Harper’s. W ramach projektu Arts in Mind prowadzi wywiady z artystami i psychologami. Zasiada w radzie organizacji The Moth. Mieszka w Los Angeles.

Spis treści

Wstęp

Wprowadzenie: 1 + 1 = nieskończoność

CZĘŚĆ 1: SPOTKANIE
1. „Przypominasz mi Charliego Mungera”. Miejsca spotkań i przyciągania
2. Jednojajowe bliźniaki z różnych krańców świata. Zbieżność zamiłowania do podobieństw i różnic
3. „Jak dwa młode niedźwiadki”. Różnorodność elektryzujących doświadczeń

Część 2: Konfluencja
4. Obecność › Pewność › Zaufanie. Etapy konfluencji
5. Czas na wiarę. Ostatnie stadium
6. „Wszyscy spierdalajcie”. Psychologia My
7. „Nie ma takiej siły w niebie, piekle i na ziemi”. Twórcze pary

Część 3: Dialektyka
8. W świetle rampy (i w cieniu). Gwiazda i reżyser
9. Pan Wesołek i Pan Strukturski. Płyn i naczynie
10. Inspiracja i perspiracja. Marzyciel i realizator
11. Na zmianę. Generatory i rezonatory
12. „Wszystko jest odwrotnością”. Psychologia przeciwieństw
13. Ten „Inny” w psychice. Dialog w twórczym myśleniu

Część 4: Dystans
14. Twórczy mnisi i bliźniaki syjamskie. Skrajności dystansu
15. „W jakiś sposób wciąż się zaskakiwaliśmy”. Odmiany dystansu
16. „Pragnienie tego, czego brakuje”. Erotyka dystansu

Część 5: Nieskończona gra
17. Mój najintymniejszy wróg. Twórcze tło
18. Luke Skywalker i Han Solo. Twórcze duety i współkonkurencja
19. „Wszyscy chcemy mieć przewagę”. Klarowność i płynność władzy
20. „Uwielbiam przepychanki z Orvem”. Konflikt
21. Wariacje na temat Alfy i Bety. Paradoks Hitchcocka
22. „Co z duetem McCartney-Lennon?” Taniec władzy

Część 6: Przerwanie
23. „Słuchaj, tego już za wiele…”. Potknięcia
24. Paradoks sukcesu. Kliny
25. Niezdolność do naprawy. Dlaczego Lennon i McCartney się rozstali?
26. Historie niedokończone. Czy Lennon-McCartney kiedykolwiek się rozpadli?

Epilog: Burton Fink w Hotelu Standard

Podziękowania

Wybrane źródła

Przypisy

Indeks

O Autorze

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-18628-9
Rozmiar pliku: 636 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie 1 + 1 = nieskończoność

Całe wieki mit o samotnym geniuszu górował nad nami niczym olbrzym. Pomysł, że nowe, piękne, zmieniające świat dzieła mają swoje źródło we wspaniałych umysłach, jest tak powszechny, że już dawno przestaliśmy się nad nim zastanawiać. Posągi z brązu zaczęły przypominać stare drzewa – pomniki współczesnej myśli, które omyłkowo uznajemy za element otaczającego nas naturalnego świata.

Można nam ten błąd wybaczyć, wszak twórczość jest czymś tak bardzo niewytłumaczalnym. Jak to możliwe, że ze wszystkich dźwięków wszechświata, ze wszystkich sylab i zmiennych rytmów wyłania się doskonała piosenka? Jak możemy wyjaśnić pojawienie się wspaniałego pomysłu – przejście od chaosu do porządku?

Dziś dominuje przekonanie, że skoro twórczość jest właściwością jednostki, najlepiej ją zgłębimy, poznając historie tych rzadkich geniuszy – tych, którzy stworzyli Kaplicę Sykstyńską, Hamleta, żarówkę czy iPoda. Taki model jest spójny z deklaracją Thomasa Carlyle’a z lat czterdziestych XIX wieku: „Historia świata jest jedynie biografią wspaniałych ludzi”.

Najpowszechniejsza alternatywa dla modelu samotnego geniusza lokuje twórczość w sieciach. Oto jak Herbert Spencer ustosunkował się do Carlyle’a: „Powstanie wspaniałego człowieka zależy od długiej serii złożonych wpływów (...) Zanim człowiek może zmienić swoją społeczność, sam musi zostać przez nią stworzony”. Zamiast więc skupiać się na samotnym bohaterze, czerpiącym inspirację z niebios (lub nieświadomości), takie podejście podkreśla długą, zawiłą drogę innowacji. W miejsce heroicznych jednostek, główną rolę przydziela heroicznym kulturom – na przykład dworom szesnastowiecznej Florencji czy kawiarniom oświeceniowego Londynu albo kampusowi Pixar.

Problem z pierwszym modelem twórczości polega na tym, że jest on fantazją, narracją opierającą się na jeszcze bardziej fundamentalnym micie wyizolowanego, autonomicznego Ja, dla którego społeczne doświadczenia są wtórne. Pomysł samotnego geniusza stał się dominującym spojrzeniem na twórczość nie ze względu na zawartą w nim prawdę – de facto zaprzecza on i przesłania społeczne właściwości innowacji – ale dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra historia.

Model sieci ma odwrotny problem. Jest on w zasadzie prawdziwy, jednak stopień jego skomplikowania sprawia, że niełatwo zrobić z niego ciekawą narrację. Model samotnego geniusza jest elektryzujący, ale uproszczony, natomiast model sieci jest odpowiednio subtelny, jednak trudny do zastosowania w codziennym życiu. Można sformułować argument – wnikliwy i przekonujący – że każda nowa dobra rzecz jest skutkiem ogromnej złożoności. Ale w jaki sposób przełożyć ową złożoność na praktykę? Jak o niej mówić, nie tylko w Oxfordzie czy na konferencji TED, ale w kuchniach i barach?

Na szczęście istnieje sposób na zrozumienie społecznego charakteru twórczości, który jest prawdziwy i użyteczny zarazem. To historia twórczych duetów.

Pięć lat temu zaciekawiło mnie coś, co nazywamy „chemią”, wzajemnym elektryzowaniem się. Pierwszy powód tego zainteresowania miał charakter osobisty: chciałem zrozumieć właściwości tych relacji, dzięki którym przeżyłem najlepsze okresy mojego życia i których brak pogarszał jego jakość. To sprawiło, że na myśl przyszedł mi Eamon Dolan, wydawca mojej pierwszej książki Lincoln’s Melancholy. Nasza znajomość jest przykładem tej chemii, która mnie zaintrygowała. Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, stało się dla mnie jasne, że owa chemia sama w sobie oraz jej przykłady w znakomitych twórczych duetach idealnie wpisują się w obszar mojego nowo powstałego zainteresowania.

Sporządziłem listę twórczych tandemów, które chciałem lepiej poznać, i znaleźli się na niej między innymi: John Lennon i Paul McCartney z Beatlesów; Steve Jobs i Steve Wozniak, twórcy Apple Computer; Maria i Piotr Curie, odkrywcy promieniotwórczości. Pomyślałem, że jeżeli zacznę rozumieć te związki, nauczę się czegoś ważnego o wzajemnym inspirowaniu i rozwijaniu. Wyobrażałem sobie każdą parę oraz pełną napięcia przestrzeń między tworzącymi ją ludźmi. I postanowiłem napisać biografię tej przestrzeni.

W chwili, w której na myśl przyszedł mi Vincent van Gogh i jego brat Theo, projekt wszedł na nowe tory. Jak wygląda ta historia? Znałem Theo jako adresata listów Vincenta i widziałem opisy ukazujące go jako osobę wspierającą malarza. Szybko dowiedziałem się, że było to coś więcej. Theo był bowiem tak naprawdę ukrytym partnerem w czymś, co zacząłem postrzegać jak prawdziwy twórczy duet. Znalazłem tak wiele innych przykładów ukrytych partnerów – wielu z nich przedstawiam w tej książce – że uznałem taką relację bardziej za zasadę niż wyjątek: jedna z osób w tandemie skupia na sobie światło reflektorów niczym samotny geniusz, podczas gdy druga pozostaje w cieniu.

I mamy jeszcze przypadki, w których dwie twórcze osoby, z których każda była doskonale znana za indywidualne zasługi, potężnie na siebie wpływały i oddziaływały – na przykład Ann Landers i Dear Abby, bliźniaczki i autorki gazetowych porad, napędzające swoje kariery wzajemną rywalizacją, albo C.S. Lewis i J.R.R. Tolkien, których prace podlegały nieuchronnym wpływom twórczej interakcji. A jednak przez dziesięciolecia nawet badacze zajmujący się Lewisem i Tolkienem wytrwale bagatelizowali ich wzajemne inspiracje.

Na bazie mojego pierwszego pytania o naturę twórczych związków pojawiło się pytanie drugie: dlaczego tak wiele tych relacji było ukrywanych i ignorowanych?

Głębia tego problemu ukazała mi się w całej okazałości podczas uroczystej kolacji organizowanej przez uniwersytet goszczący mnie w charakterze prelegenta. Profesor biznesu zadał mi pytanie, czy analizowałem relacje między golfistami a ludźmi noszącymi za nimi sprzęt. Nie robiłem tego. Wszystko, co wiedziałem na temat osób noszących kije golfowe, zawdzięczam komedii Caddyshack. Profesor zachęcał, bym się tej relacji jednak przyjrzał. Jako młody człowiek grał zawodowo w golfa i uważał, że dynamika rozgrywek PGA była naprawdę ciekawa w kontekście międzyludzkich relacji. Tak mi to wyjaśnił: „Widzi pan, grający w golfa – wedle reguł profesjonalnych rozgrywek – ma być sam, i człowiek noszący jego sprzęt jest jedynym odstępstwem od tej zasady. Tu nie jest tak jak w baseballu, gdzie menedżer może w każdej chwili wejść na boisko, żeby pogadać, albo gdzie można się spotkać na ławce. Dlatego ludzie noszący sprzęt nie są wyłącznie pomocnikami, ale stają się też strategami i psychologami”.

Czy ma na myśli jakiś konkretny duet, będący przykładem opisywanej relacji?

„Oczywiście. Tiger Woods i Steve Williams”, odparł bez wahania.

Rzeczywiście, okazało się, że pomocnik Tigera w latach 1999–2011 robił o wiele więcej niż noszenie sprzętu. Robił nawet więcej niż udzielanie rad i pomaganie szefowi. Williams także z niego drwił – żeby podnieść mu ciśnienie – i celowo wpuszczał go w maliny, jeśli uważał, że to pomoże grze. Podczas zawodów PGA w 2000 roku w czwartej rundzie i w drodze do siedemnastego dołka Woods potrzebował doskonałego wyniku, by móc powalczyć z liderem. Williams wyliczył odległość dziewięćdziesięciu pięciu jardów do flagi – ale Woodsowi powiedział, że wynosi ona dziewięćdziesiąt jardów. Jak wyjaśniał w Golf Magazine, Woods miał problem z kontrolowaniem odległości. Dlatego w tajemnicy przed nim ją modyfikował. Przy siedemnastym dołku Woods uderzył piłeczkę sześćdziesiąt centymetrów od flagi, po czym wygrał rozgrywkę. Williams stwierdził jeszcze w Golfie, że podawał Tigerowi niewłaściwe odległości przez większą część pięcioletniego okresu współpracy.

Ukryty charakter relacji wykracza poza konkretną parę i przenosi się na całe kategorie relacji. W większości obszarów możemy odnaleźć analogię do nikomu nieznanych pomocników golfisty, ludzi pełniących kluczowe role całkowicie poza polem widzenia publiczności. Ich praca ma ogromne znaczenie dla tych, którzy o niej wiedzą, niemniej nie mają raczej co liczyć na ogólne zainteresowanie. Nie chodzi tylko o to, że Theo van Gogh wydaje się być postacią szerzej nieznaną. Także marszandzi są przeważnie anonimowi (i kuratorzy, i fałszerze, i asystenci i tak dalej i dalej). W świecie filmu aktorzy i reżyserzy są zapraszani do popularnych programów telewizyjnych, co raczej nie przytrafia się operatorom filmowym i montażystom. Podobnie rzadko zdarza się, byśmy znali kamerzystów telewizyjnych programów bijących rekordy oglądalności.

W niektórych przypadkach taki cichy partner staje w świetle reflektorów. Po trzydziestu latach artysta Christo zaczął dzielić się popularnością uzyskaną dzięki wspólnej pracy ze swoją żoną i partnerką Jeanne-Claude. W innych wypadkach rzekomi samotni geniusze aktywnie ukrywają prawdę. Oryginalne Gwiezdne wojny George’a Lucasa bardzo wiele zawdzięczały jego związkowi z pierwszą żoną, zdobywczynią Oscara za montaż, Marcią Lucas, którą biograf Dale Pollock określił mianem „tajnej broni” swojego ówczesnego męża. „Ona naprawdę była sercem i duszą tych filmów”, wspomina Mark Hamill, odtwórca roli Luke’a Skywalkera. Ale po rozwodzie w autoryzowanych materiałach rzadko kiedy o jej roli wspominano.

George Lucas wcale nie musiał wkładać wiele wysiłku w ukrywanie roli swojej byłej żony. W kulturze samotnych geniuszy wystarczy delikatnie popchnąć piłeczkę, która dalej będzie się już toczyć sama, nabierając coraz większego rozpędu. Z reputacją jest jak z pieniędzmi, tu także zastosowanie znajduje werset z Ewangelii św. Mateusza: „Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma”. (Mt 13, 12; Biblia Tysiąclecia). Socjolog Robert Merton wykazał, że w sytuacji, w której współpracują dwaj naukowcy, temu bardziej znanemu przypisujemy lwią część zasług, niezależnie od faktycznego wkładu. A jeśli dwóch naukowców niezależnie od siebie zgłosi w tym samym czasie tę samą ideę, temu bardziej znanemu przypadnie zdecydowanie więcej uznania. Merton nazwał to zjawisko efektem (św.) Mateusza.

Kultura samotnych geniuszy pozbawiła wiele kobiet uznania, które im się należy. Na przykład Linus Pauling zdobył w roku 1962 Pokojową Nagrodę Nobla za działalność na rzecz pokoju, do której wprowadziła go jego żona Ava Helen Pauling. Jeszcze stosunkowo niedawno twórczy mężczyźni bez ograniczeń korzystali z anonimowej pracy swoich żon, które były ich asystentkami przy badaniach, montażystkami, a nawet dyrektorkami zarządzającymi w firmach noszących nazwiska mężów. Takie pomniejszanie zasług dotyczy oczywiście nie tylko kobiet. Vivien Thomas był technicznym czarodziejem, który wspólnie z doktorem Alfredem Blalockiem stworzył podwaliny współczesnej kardiochirurgii. A mimo to Thomas, Afroamerykanin, całe lata w dziale kadr figurował jako dozorca, nawet wtedy, kiedy kierował pracą laboratorium i szkolił lekarzy.

Inny powód, dla którego wzajemne zależności tak często pozostają ukryte, wynika z trudności, jakich nastręcza ich zrozumienie – nawet wówczas, gdy bezpośrednio się im przyglądamy. Kłopoty mają nie tylko osoby z zewnątrz, ale nierzadko także sami zainteresowani. Legendarny wydawca Maxwell Perkins przekształcił nieskładne rękopisy Thomasa Wolfe’a w powieści Look Homeward, Angel oraz Of Time and the River, a Wolfe wylewnie chwalił swojego partnera w dedykacji tej ostatniej książki. Następnie pewien krytyk w Saturday Review sformułował zarzut, że „niekompletność” Wolfe’a jako autora jest „rażąco widoczna w fakcie”, że „nieodzowna część artysty nie jest atrybutem pana Wolfe’a, ale Maxwella Perkinsa”. Wolfe wpadł we wściekłość, że nie był w stanie „sam zrealizować zadania artysty”. W napadzie furii zerwał stosunki z człowiekiem, który pomógł mu zaistnieć.

F. Scott Fitzgerald, inny autor wychowany przez Maxwella Perkinsa, powiedział kiedyś, że testem na wybitną inteligencję jest zdolność utrzymywania w umyśle dwóch sprzecznych ze sobą idei bez załamania nerwowego. Thomas Wolfe nie był w stanie zaakceptować tego, że był zarówno kompletnym artystą, jak i zależnym partnerem.

W obronie Wolfe’a należy wskazać, że wzajemne zależności są bardzo trudne do ogarnięcia w kulturze z obsesją na punkcie samotnego geniusza. Lawrence Lessig zauważa, że znakiem czasu są nie tyle dyskutowane idee, co idee, które uważamy za pewnik. Za pewnik, bez cienia wątpliwości, uznajemy, że trzonem twórczych osiągnięć jest jednostka. Od testów rozwiązywanych przez dzieci w szkole począwszy, przez statystyki zawodników w lidze koszykówki i ranking najbardziej twórczych ludzi biznesu Fast Company, aż po stypendia MacArthur Fellowship (tzw. grant dla geniuszy), nieustannie powracamy do założenia, że twórczość mieści się – i teraz wyobraź sobie, jak stukam się palcem po czaszce – właśnie tutaj. Mówimy o opinii Sądu Najwyższego tak, jakby sędzia napisał ją w pojedynkę, podobnie jak Michał Anioł sam pomalował Kaplicę Sykstyńską. A przecież sędziowie pracują tak samo jak Michał Anioł, w tłumie kolegów po fachu i pomocników. Wiele najjaśniejszych gwiazd naszego czasu – Justin Bieber, Mario Batali czy Doris Kearns Goodwin – to przecież nie pojedyncze osoby, ale marki przedstawiające wspólnie wypracowane dzieła.

Zastanówmy się, skąd tak naprawdę wziął się nieszczęsny mit samotnego geniusza. Oto najkrótsza odpowiedź: wyłonił się w Oświeceniu, rozpowszechnił w Romantyzmie, by nabrać ostatecznych kształtów we współczesnych Stanach Zjednoczonych. Od samego początku mit splatał się z poglądem, że natura ludzka jest rezultatem odrębnego, wydzielonego Ja. Tak wiele z tego, co uważamy za trafny opis naszego rozwoju, tego, jak działamy, i tak naprawdę również tego, kim jesteśmy, powstało w cieniu błędnego założenia, że ludzie są odrębni, oddzieleni, wyizolowani.

Na przykład w całej różnorodności współczesnej psychologii – od psychoanalizy po psychiatrię biologiczną, od B.F. Skinnera i behawioryzmu po rozwojowe teorie Jeana Piageta – dominuje skupienie na doświadczeniach jednostki. Popularna hierarchia potrzeb stworzona przez psychologa Abrahama Maslowa wyraża to wprost. Maslow porządkuje ludzkie potrzeby od tych najbardziej podstawowych po te najwyższe, na dole umieszczając potrzeby fizjologiczne (np. jedzenie i wydalanie), nieco tylko wyżej stawiając potrzebę bezpieczeństwa. Drugie miejsce od góry zajmują potrzeby związane z poczuciem własnej wartości (szacunkiem, pewnością siebie), na samym szczycie zaś Maslow robi miejsce dla samorealizacji. W środku upycha potrzeby miłości i przynależności. Innymi słowy, Maslow spostrzegał wprawdzie bliskie relacje z innymi jako potrzeby nieco bardziej zaawansowane niż korzystanie z toalety i dach nad głową, jednak w jego mniemaniu są one wyłącznie krokiem na drodze do osobistego rozwoju i spełnienia.

Nurt rozkwitający dziś w nauce i badaniach nad twórczością położył fundamenty pod nowy sposób rozumienia zjawiska. Epokowe zmiany w XVII i XVIII wieku, które doprowadziły do powstania mitu o samotnym geniuszu, wynikały z potężnych ruchów w miejscach przecinania się polityki, ekonomii i kultury (wyłonienie się państw, gospodarki rynkowej, zmieniająca się rola religii w codziennym życiu). Dziś pośród porównywalnie potężnych zmian (narodziny internetu i dalekosiężne konsekwencje tego faktu; globalna gospodarka; odkrycia naukowe rzucające nowe światło na wszystko, od rozwoju dzieci po złożone systemy) te podstawowe idee wreszcie zaczynają się kruszyć. Ostatnimi laty pojawiło się mnóstwo nowych prac naukowych na temat relacji międzyludzkich i wzajemnych powiązań – w psychologii społecznej, badaniach nad relacjami i twórczością grupową. Steven Johnson w swojej książce Where The Good Ideas Come From proponuje coś, co można by nazwać sieciową teorią ludzkich dokonań, mającą najodpowiedniejszą metaforę w ekologii – nieustanne wzajemne zależności wielu niedostrzeganych sił, które „kompulsyjnie łączą i mieszają najcenniejszy z zasobów: informację”.

I choć ten nacisk na grupy i sieci jest cenny i prawdziwy, w niewystarczającym stopniu koryguje model samotnego geniusza. „Geniusz” to historia wymyślona po to, aby uchwycić szeroką i ostatecznie tajemniczą naturę twórczości. Obejmuje ona i osadza w kontekście coś niesamowitego. Gdy już obraz samodzielnego Tigera Woodsa, Vincenta van Gogha czy Thomasa Wolfe’a się pojawił, kuszące staje się opowiedzenie całej historii, przeanalizowanie całości bezpośrednich kręgów tych jednostek, wszelkich wpływów bliskich i dalekich. I niebawem takie ćwiczenie zaprowadzi nas do pomysłu, który wyartykułował Percy Bysshe Shelley: „Umysł każdego człowieka jest (...) modyfikowany przez wszystkie obiekty natury i sztuki; przez każde słowo i każdą sugestię, którą kiedykolwiek dopuścił do swojej świadomości”.

Każdy człowiek z jakąś intelektualną ambicją doceni tę myśl. Jednak jej złożoność sprawia, że trudno mieć ją stale w umyśle, nie mówiąc już o stosowaniu w codziennym życiu. Najbystrzejsi pośród nas mogą czytać egzegezę Iliady i Odysei wskazującą, że jest to nagromadzenie ustnych tradycji i mitów całych pokoleń, ale wciąż za autora dzieł uznawać będą Homera. Doskonale wiadomo, że Homer jest fuzją, ale pojedynki między wymagającą umysłowego wysiłku prawdą a zwykłą fikcją są nierówne, najdelikatniej ujmując.

Model sieciowy dotyka również tematu relacji intymnych. Wszyscy intuicyjnie wiemy, że życie toczy się w bliskich relacjach z innymi ludźmi, choć często ulegamy pokusie zignorowania tej oczywistej prawdy. „Na pewnym poziomie ludzie lubią skupiać się na grupach, ponieważ tak jest wygodniej”, mówi Diana McLain Smith, terapeutka rodzinna, która zajęła się doradztwem w obszarze przywództwa, autorka The Elephant in the Room: How Relationships Make or Break the Success of Leaders and Organizations. „Nie muszą myśleć o ludziach jako o ludziach. Kiedy pojawiam się i zaczynam mówić o relacjach, ludzie zawsze zaczynają nerwowo chichotać. Mówią, że to przypomina terapię par. Przyznanie, że i tu istnieją relacje, wywołuje dyskomfort, ponieważ jest to coś spoza kulturowej normy racjonalnego życia korporacyjnego. Niemniej to jest dokładnie to, o czym wszyscy naprawdę rozmawiają: w biurowej kuchni, w barze po pracy, z partnerami w domu. Relacje naprawdę są tym, o czym wszyscy myślimy. A jednak nie myślimy o nich zbyt dobrze, i tu właśnie jest pies pogrzebany”.

Para jest podstawową jednostką twórczą. W swojej analizie twórczych kręgów, sięgającej od francuskich impresjonistów aż do twórców psychoanalizy, socjolog Michael Farrell odkrył, że grupy wytwarzają poczucie wspólnoty, celowości i widownię, ale najważniejsze dzieła jednak rodziły się w parach, jak Claude Monet i Pierre Auguste Renoir czy Zygmunt Freud i Wilhelm Fliess.

Dlaczego? A to dlatego, że prawdopodobnie jesteśmy już tak stworzeni, że potrafimy współpracować otwarciej i głębiej z pojedynczą osobą niż z jakąkolwiek grupą, być może dlatego, że nasza psychika kształtuje się w relacjach jeden na jeden z opiekunami.

Diada jest więc najpłynniejszą i najelastyczniejszą formą relacji. Dwie osoby mogą niemal z marszu stworzyć własną społeczność. Jeżeli dodamy do tego jedną lub więcej osób, sytuacja staje się bardziej stabilna, lecz owa stabilność wraz z usztywnianiem się ról i władzy może dławić twórczość. Trzy nogi sprawiają, że stół stabilnie stoi w miejscu. Dwie nogi są stworzone do chodzenia czy biegania (lub skakania czy przewracania się).

Pary w naturalny sposób wyzwalają zaangażowanie, a nawet intensywność. W dużych grupach jednostka może się ukryć za innymi, udawać, że pracuje. W parze nikt się nie schowa. „Decydującą cechą diady jest to, że każda z tworzących ją osób musi rzeczywiście czegoś dokonać, a w wypadku porażki zostaje nam tylko ten drugi człowiek – a nie ponadindywidualna siła, z jaką mamy do czynienia już nawet w grupie trzech osób”, napisał Georg Simmel. To właśnie, jego zdaniem, nadaje duetowi jego koloryt i właściwości. „Dokładnie ten fakt, że każda z osób wie, że może polegać wyłącznie na partnerze i na nikim innym, nadaje diadzie (...) wyjątkowy charakter”.

I naturalnie to mam na myśli pisząc, że para jest podstawową jednostką twórczą. Nie jest oczywiście jedyną istotną jednostką. Koncert jazzowego trio lub analiza poczynań amerykańskiego senatu wyraźnie pokazują, że znaczenie ma cała grupa. Ale nawet te trójki i setki są kształtowane przez istniejące w nich duety.

To kolejna podstawowa kwestia – duety nie tylko generują twórczość, ale również pozwalają na jej modelowanie. W Where The Good Ideas Come From Steven Johnson identyfikuje wzorce typowe dla innowacji we wszystkim, od raf koralowych począwszy przez miasta aż po internet. „W języku teorii złożoności wzorce te (...) są fraktalami: pojawiają się ponownie w rozpoznawalnej postaci, kiedy się zbliżasz i oddalasz, w cząsteczkach, neuronach, pikselach, na deptakach. Nieważne, czy przyglądasz się pierwotnym innowacjom życia opartego na atomach węgla, czy eksplozji nowego oprogramowania w sieci – wciąż będą się pojawiały te same kształty”.

I tak samo sprawy się mają w odniesieniu do kształtu duetu. Celem jest tu zrozumienie natury twórczych dychotomii oraz dychotomicznej natury samego procesu twórczego. Proces ten charakteryzuje się wzajemnym przyciąganiem i odpychaniem między dwiema jednostkami, niezależnie od tego, czy jednostkami tymi są pojedyncze osoby, grupy, czy nawet, jak zobaczymy, jedna osoba i jej wewnętrzny głos.

Przejdziemy wspólnie drogę, którą przechodzą duety. Porównując setki twórczych tandemów dostrzegłem, że wędrówka ma sześć etapów:

I. Spotkanie. Analiza najwcześniejszych spotkań osób, które stworzą duet sprawia, że warunki i charakterystyki, dzięki którym rodzi się chemia i wzajemne iskrzenie – niezwykłe podobieństwa współistniejące z niezwykłymi różnicami – stają się jasne.

II. Konfluencja. Z czasem dwie jednostki wychodzą poza czyste zainteresowanie sobą i wzajemną fascynację – naprawdę stają się parą, ulegając wzajemnie elementom swoich indywidualnych tożsamości w celu stworzenia czegoś, co psycholodzy nazywają „wspólną tożsamością”.

III. Dialektyka. W samym sercu pracy twórcze duety rozkwitają dzięki rozdzielnym i splątanym rolom, wpisując się w archetypowe kombinacje, ukazujące zasadnicze miejsce dychotomii w procesie twórczym.

IV. Dystans. Aby prosperować w dłuższym czasie, duety potrzebują czegoś więcej niż tylko bliskości. Muszą także znaleźć optymalny dystans do siebie, wykroić wystarczającą przestrzeń, w której będą rozwijać odrębne idee i doświadczenia, aby w partnerstwie nie zgasł ogień.

V. Nieskończona gra. Na najwyższym poziomie dokonań pary działają w sieci rywalizacji i współpracy, dialektyki ujawniającej bezwzględną naturę władzy i potencjał do narodzin konfliktu.

VI. Przerwanie. Patrząc, jak duet przestaje istnieć, dostrzegamy, że rozdzielają go te same energie, które uprzednio stanowiły napęd. Wciąż jest ogień, ale gdzieś gubi się równowaga, nierzadko w wyniku jakiejś krytycznej zmiany okoliczności. A jednak, jeśli przyjrzymy się, jak pozostają ze sobą związane, zarówno praktycznie, jak i psychologicznie, możemy stwierdzić, że twórcze duety tak naprawdę nigdy się nie kończą.

Zanim zaczniemy, wyjaśnię, co rozumiem pod pojęciem twórczość. Sięgnąłem po szeroką definicję, którą sformułował Mihaly Csikszentmihalyi: „stworzenie czegoś prawdziwie nowego, co jest wystarczająco cenne, by stać się częścią kultury”. Włączyłem sztukę – pisanie, muzykę, taniec i tak dalej – a także naukę, technologię, aktywność społeczną i biznes. Starałem się unikać polityki, natomiast każdy inny duet wydawał mi się w porządku tak długo, jak długo dwie osoby wspólnie tworzyły coś, co było wkładem w kulturę wykraczającym ponad to, co każda z tych osób mogła stworzyć w pojedynkę.

Kilka szybkich uwag. Po pierwsze, niemal każde nazwisko, na które natkniesz się na tych stronach, jest znane lub powiązane ze znanym projektem, choć poświęciłem też mnóstwo czasu na analizowanie par, które nie są powszechnie rozpoznawalne. Pierwszym wyzwaniem, przed którym stanąłem, było zrozumienie zasadniczej dynamiki duetów. Żeby mu sprostać, musiałem patrzeć bardzo szeroko. Kolejne wyzwanie dotyczyło zilustrowania tej podstawowej dynamiki prawdziwymi historiami. Uznałem, że sięgnięcie po dobrze znane nazwiska będzie najbardziej sugestywne i najlepiej przysłuży się realizacji mojego celu.

Jednym z produktów ubocznych tej strategii jest fakt, że wiele przykładów przedstawionych w tej książce zaczerpnięto z materiałów ogólnodostępnych. Jeśli tylko było to możliwe, polegałem na bezpośrednich opowieściach bohaterów, a także osób, którym dane było się im przyglądać. Przeprowadziłem wywiady z niektórymi znakomitymi duetami, w tym z Jamesem Watsonem (z duetu Watson i Crick), Mariną Abramović i Ulayem oraz z Davidem Crosbym i Grahamem Nashem. Żeby dowiedzieć się czegoś o tandemie Matt Stone i Trey Parker, rozmawiałem z wieloma osobami z ich kręgu. Rozmówcą, który chyba najbardziej zapadł mi w pamięć, był Tenzin Geyche Tethong, przez ponad czterdzieści pięć lat pracujący jako prywatny sekretarz (czytaj: szef personelu) Dalajlamy.

Książka, którą trzymasz w ręku, jest przede wszystkim syntezą napędzaną moją ciekawością kwestii, o których pisałem na początku: czym jest to coś, co nazywamy chemią? I czego nas to uczy o procesie twórczym?

Gdy zacząłem pracę nad książką, chciałem sprawdzić, czy bliższe przypatrzenie się dużej grupie wyjątkowych duetów dostarczy lekcji, które dadzą się zastosować w różnych studiach nagraniowych, laboratoriach, salach spotkań zarządów i na boiskach. Okazało się, że tak. Twórcze relacje coś łączy – określona trajektoria, wątki, które rozpalają ogień.

A jednak moja postawa względem tego materiału nie przypomina samozadowolenia myśliwego, który owocnie zakończył polowanie. Po pięciu latach czuję się raczej jak badacz spoglądający przez lornetkę, by dostrzec dziwne i cudowne zwierzę w wysokiej trawie. Dzieje się tak częściowo dlatego, że zajmuję się tu dwiema sprawami: twórczością i intymnością, które są z natury tajemnicze i pełne paradoksów.

Moja metoda pracy ma swoje mocne strony i ograniczenia, ujawniające się w podejmowanych próbach odnalezienia delikatnej równowagi między poznaniem ogólnych prawd i zbadaniem osobliwości i sprzeczności prawdziwych ludzi.

Chcę się też przyznać, że moja własna pozycja jest skromna. Spośród ludzi, których znam, należę do tych bardziej wyizolowanych. Może nie do końca jestem taki, jak stworzony przez Ralpha Ellisona Niewidzialny człowiek w zatęchłej piwnicy rozświetlonej żarówkami wiszącymi na kablu. Niemniej większość mojego dorosłego życia spędziłem samotnie. Nawet w towarzystwie innych ludzi mam kłopot ze skierowaniem uwagi na zewnątrz, z odejściem od nieprzerwanego szeptania i krzyków rozlegających się w mojej głowie.

Kiedy więc przyglądam się postaciom, które opisuję, moja twarz jest niejako przyciśnięta do szyby. Pociechą są dla mnie pisarze pracujący nad tematami, w których dotkliwie odczuwają własne deficyty – na przykład William James, którego wybitny dyskurs na temat religijnych doświadczeń był rezultatem jego własnych zmagań z wiarą. James ze swojego dystansu uczynił atut, wnosząc żarliwą ciekawość i pomocną naiwność – gotowość do nazwania doświadczenia uznawanego za oczywiste przez tych, którym jest ono znane.

Co się tyczy kontaktów, wiem, że w moim pragnieniu, aby było ich więcej, nie jestem osamotniony. Także wielu ludzi sukcesu pragnie stać się częścią równania, w którym jeden plus jeden równa się nieskończoność. I wielu ludzi uwikłanych jest w związki, których otaczający świat nie docenia, albo im samym brakuje słów, aby je adekwatnie opisać.

Napisałem tę książkę, wierząc, a wiara poparta jest doświadczeniem, że więcej jest możliwe – więcej intymności, więcej twórczości, więcej wiedzy o tej podstawowej prawdzie: że możemy tworzyć najlepsze prace i żyć najpełniej, podłączając się do tej ogromnej przestrzeni, istniejącej między nami a innymi ludźmi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: