Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skandale PRL-u - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skandale PRL-u - ebook

Oto opowieść o wydarzeniach, które szokowały Polaków czasów Polski Ludowej. Choć komunizm był niby z natury postępowy i bezpruderyjny, to sprawy seksu były tematem tabu, a naturyści i wystawa kobiecych aktów jawiły się jako zagrożenie dla systemu. Niebezpieczne były także: bimber, spekulanci, zieleniaki, no i pokątny handel cielęciną. Grzegorz Sieczkowski z humorem opisuje czasy, gdy na czołówki gazet trafiali nie celebryci, lecz sznurek do snopowiązałek. Jednym z bohaterów tej książki jest też, papier toaletowy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-44-2
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. Oby­wa­te­lu, wi­bra­to­rem po­ma­suj twarz, czy­li sier­miężna Ka­ma­su­tra

Mi­cha­li­na Wisłocka była Ada­mem Słodo­wym pol­skie­go sek­su. Po uka­za­niu się jej słyn­nej książki pod tytułem „Sztu­ka ko­cha­nia” panią sek­suolog zaczęto za­pra­szać na łamy różnych pism. W pi­sem­ku dla ko­lek­cjo­nerów i działkowców pod tytułem „Re­laks i Ko­lek­cjo­ner Pol­ski” obok po­rad, jak upra­wiać gro­szek w ogródku, pani Wisłocka ra­dziła, jak upra­wiać seks. Jak mało który pol­ski sek­suolog miała wy­czu­cie re­aliów, w ja­kich lu­dzie żyją, zna­czy – upra­wiają ten seks. W bar­dzo ważnym fe­lie­to­nie „A może jed­nak w łazien­ce” dok­tor Wisłocka w sposób nie­zwykły i kre­ator­ski po­deszła do trud­nych wa­runków lo­ka­lo­wych ówcze­snych Po­laków. „Dzie­ci czy bab­cia śpią już spo­koj­nie i łazien­ka sta­je się tym azy­lem, w którym nikt nie podsłuchu­je, nie podgląda i możemy roz­winąć skrzydła po­mysłowości sek­sualnej. Aby po­ru­szyć i pogłębić te­mat, opo­wiem, jak można bawić się w łazien­ce¹” – nie­ste­ty, ba­dacz­ce zajętej po­ru­sza­niem i pogłębia­niem pro­ble­mu sek­su w łazien­ce umknął dość istot­ny szczegół. Taki mia­no­wi­cie, że w pe­ere­low­skich blo­kach było to po­miesz­cze­nie naj­bar­dziej aku­stycz­ne, prze­noszące dźwięki w pio­nie i po­zio­mie, dzięki cze­mu łatwo dawało się roz­po­zna­wać czyn­ności licz­nych sąsiadów i zgębiać wni­kli­wie ich plan dnia. Na­tu­ral­nie, wejście na całą noc do łazien­ki nie mogło również wzbu­dzić żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia ze stro­ny po­zo­stałych do­mow­ników, a szczególnie zna­nej z dys­kre­cji wspo­mnia­nej wyżej bab­ci.

Ale zo­staw­my pro­ble­my aku­sty­ki i przejdźmy do przy­go­to­wa­nia miej­sca upra­wia­nia sek­su. Tu­taj ni­czym mistrz Adam Słodo­wy dok­tor Wisłocka kroi gąbkę pod miłosne igrasz­ki. „Jeżeli lu­bi­my su­chy i spo­koj­ny tap­czan bez atrak­cji wod­nych, możemy po pro­stu położyć gąbko­wy ma­te­ra­cyk na podłodze obok wan­ny, tu szczególnie pod­kreślam: nie ma­te­rac 2 x 2 m, który oczy­wiście się nie zmieści, tyl­ko kawałek gąbki o gru­bości 5 cm, a długości i sze­ro­kości od­po­wied­niej do miej­sca na podłodze. Gąbkę taką można jesz­cze dziś od cza­su do cza­su nabyć z me­tra w skle­pie che­micz­nym”. Widać wyraźnie, że seks łazien­ko­wy był powiązany z ko­niecz­nością na­by­cia gąbki, a to wy­ma­gało po­lo­wa­nia na nią, bo jak wie­my, nie za­wsze była dostępna i na­wet au­tor­ka tego in­struk­tażu wyraźnie pod­kreśliła, że „bywa od cza­su do cza­su”.

Następnie Wisłocka weszła na wyższy etap na­zy­wa­ny po­pu­lar­nie „ro­bie­niem na­stro­ju”: „A gdy­by ktoś miał aler­gicz­ny wstręt do gąbki, można ją przy­kryć ko­cy­kiem, do­dając kil­ka po­du­szek z tap­cza­na, nie tyl­ko gwo­li de­ko­ra­cji, ale również jako in­stru­ment służący do zmia­ny po­zy­cji”.

Kie­dy już w łazien­ce jest od­po­wied­ni nastrój, a para ści­ska się na gąbce między wanną, umy­walką, se­de­sem, stołkiem i pralką, za­wa­dzając no­ga­mi o ema­lio­waną mied­nicę, można pomyśleć o od­po­wied­nich na tę oko­licz­ność po­zy­cjach: „W ta­kim ma­te­ra­cy­ko­wym gniazd­ku możemy po­igrać i w po­zy­cji leżącej, i od­wrot­nej, tu­dzież w po­zy­cji na jeźdźca i in­nych bar­dziej wy­bred­nych”. Trze­ba dodać, co wie­my z doświad­cze­nia, że unosząc głowę (szczególnie do­ty­czy to part­ne­rek w po­zy­cji na jeźdźca), trze­ba uważać, by nie ude­rzyć w umy­walkę. Wisłocka po­mi­jała ten de­tal, pew­nie by nie bu­rzyć na­stro­ju.

W dal­szej części ko­chan­ko­wie opusz­czają z tru­dem ku­pioną gąbkę, wy­ko­rzy­stując ele­men­ty stałe i ru­cho­me łazien­ki. „Na przykład sto­su­nek w po­zy­cji siedzącej (pani sie­dzi na ko­la­nach part­ne­ra przo­dem lub tyłem) bez tru­du można za­aranżować na brze­gu wan­ny okry­tym gru­bym fro­to­wym ręczni­kiem lub na stołku, który prze­ważnie mieści się w łazien­ce”.

Ale dok­tor Mi­cha­li­nie Wisłockiej nie wy­star­czało opi­sy­wa­nie zna­nych po­wszech­nie po­zy­cji. Było czuć, że im­pro­wi­zu­je: „W sy­tu­acji łazien­ko­wej można by jesz­cze wpro­wa­dzić po­zycję «piętrową», która w cza­sie pi­sa­nia przyszła mi do głowy. Part­ner czy part­ner­ka sia­da na pa­ra­pe­cie wan­ny prze­ciw­ległym do ba­te­rii, układając wy­pro­sto­wa­ne nogi na obu jej krawędziach. Dru­gie klęcząc czy siedząc na dnie wan­ny, ma do dyspo­zy­cji prysz­nic, głaska­nie, pocałunki, przy­tu­la­nie na wszyst­kie spo­so­by, ja­kie mu dyk­tu­je wy­obraźnia”.

Trochę trud­no so­bie wy­obra­zić tę po­zycję, ale jest na­dzie­ja, że ja­kiejś gru­pie re­kon­struk­cyj­nej uda się ją od­two­rzyć. Wisłocka prze­stała im­pro­wi­zo­wać i wróciła do roli Słodo­we­go: „Wra­cając jesz­cze do gąbki na podłodze, le­piej jeżeli jest bez koca, po­nie­waż ist­nie­je wte­dy szan­sa dla mało wy­gim­na­sty­ko­wa­nych do uciecz­ki po fi­glach prysz­ni­co­wych na gąbkę, nie mar­twiąc się, że człowiek wodą ocie­ka i gdzie to wszyst­ko będzie się su­szyć”.

To, co pisała Wisłocka, to była taka sier­miężna Ka­ma­su­tra dla oby­wa­te­li PRL-u na miarę so­cja­li­stycz­nych możliwości. Pani dok­tor nie tyl­ko chciała być sek­su­olo­giem dla lu­dzi, ale także sek­su­olo­giem wśród lu­dzi. Nieść ten ka­ga­nek, gdzie się tyl­ko da. A jak zo­ba­czyła ści­skającą się parę, to mu­siała tro­skli­wie pytać, czy cze­goś im nie bra­ku­je. Z fe­lie­tonów Wisłockiej wy­ni­ka, że dla niej ważną formą kon­tak­tu z ludźmi był na przykład spływ ka­ja­ko­wy. „Najczęstszym wi­do­kiem w cza­sie wy­cie­czek ka­ja­ko­wych od stro­ny je­zio­ra były dziewczęta gołe, jak je Pan Bóg stwo­rzył, leżące w trzci­nach na ma­te­ra­cu lub w ka­ja­ku i opa­lające «na równo» frag­men­ty ciała nor­mal­nie okry­te sta­ni­kiem i mi­ni­maj­tecz­ka­mi, tzw. białe pla­my” – za­re­je­stro­wała czuj­nym i być może na­wet uzbro­jo­nym okiem ba­da­cza.

„Wszyst­kie, gdzie mogły i jak mogły, opa­lały białe pla­my” – od razu wyjaśniam, nie cho­dziło o „białe pla­my” hi­sto­rii, nie ma tu żad­nych me­ta­for, choć obok są tek­sty o umun­du­ro­wa­niu żołnie­rzy Września. Wisłocka była zo­rien­to­wa­na na kon­kret i tego kon­kretu trzy­mała się moc­no, jak tyl­ko się dało. Jak każdy ba­dacz ru­szyła w te­ren, za­dając py­ta­nia i wyciągając następnie z nich wnio­ski trud­ne do przyjęcia dla niektórych: „Przyszło mi wte­dy do głowy, aby zro­bić krótką an­kietę wśród chłopców prze­by­wających na bi­wa­kach, ja­kie jest ich zda­nie na te­mat opa­le­ni­zny ko­bie­cej. I tu… bom­ba dla dziewcząt. Wszy­scy jak je­den mąż stwier­dza­li, że nad­zwy­czaj sek­sow­nie działają na nich białe pla­my roz­miesz­czo­ne w oko­li­cach ero­to­gen­nych”.

Z edu­kacją sek­su­alną było za­wsze w Pol­sce cien­ko. I może dla­te­go Po­la­cy mie­li pro­blem z na­zy­wa­niem wsty­dli­wych części ciała, czyn­ności i przed­miotów sek­su­alnych. U nas jest tyl­ko ter­mi­no­lo­gia me­dycz­na lub nie­przy­jem­ny, wul­gar­nie agre­syw­ny język. Nic albo nie­wie­le pośrod­ku. Tak jest na przykład z pre­zer­wa­ty­wa­mi. Dla An­glików to są „fran­cuz­ki”. A po dru­giej stro­nie kanału La Man­che używając ich, Fran­cu­zi mówią, iż przy­wdzie­wają „an­gielską ka­potę”. Za czasów PRL-u w Kra­kow­skich Zakładach Prze­mysłu Gu­mo­we­go „Sto­mil”, wówczas je­dy­ne­go w kra­ju pro­du­cen­ta pre­zer­wa­tyw, pra­cow­ni­cy mówili na pre­zer­wa­tywy „pre­sy”. Po­wszech­nie używa­no też po­chodzącej z an­gielskiego na­zwy „kon­dom”, po­tocz­nie wy­ma­wia­nej jako „kon­don”. Już w okre­sie funk­cjo­no­wa­nia III Rzecz­po­spo­li­tej przyjęła się na­zwa „gum­ka”, ale czy to brzmi sek­sow­nie?

Kie­dy kończył się ustrój so­cja­li­stycz­ny w Pol­sce po­je­dyn­cza pre­zer­wa­ty­wa w kio­sku „Ru­chu” i ap­te­ce kosz­to­wała je­dy­ne sześć złotych i był to wówczas je­den z naj­tańszych dostępnych pro­duktów. Z tego też po­wo­du „gum­ki” cie­szyły się wśród lud­ności płci oboj­ga i w różnym prze­dzia­le wie­ko­wym dużą po­pu­lar­nością. „Cóż jesz­cze dziś w Pol­sce można kupić za sześć złotych? – py­tają w «Sto­mi­lu», dając do zro­zu­mie­nia, że dla­te­go w Pol­sce pre­zer­wa­ty­wy to nie tyl­ko śro­dek an­ty­kon­cep­cyj­ny, ale i gum­ki do prze­wiązy­wa­nia pęczka rzod­kie­wek, ba­lo­ni­ki dla dzie­ci” – pisał w 1988 roku re­dak­tor Je­rzy Łuko­wicz na łamach mie­sięczni­ka „Pan”. W ten sposób – szczególnie w ob­ro­cie to­wa­rem owo­co­wo-wa­rzyw­nym – pre­zer­wa­ty­wy wy­ko­rzy­sty­wa­no jesz­cze w wol­nej Pol­sce. Niektóre bab­cie na ba­za­rach mówiły, że robią to z przy­zwy­cza­je­nia, a także dla­te­go, że za­wsze po dro­dze do skle­pu lub kościoła można te pre­zer­wa­ty­wy w kio­sku kupić. A ponoć były one też moc­niej­sze od gu­mek re­cep­tu­rek.

Mimo tak do­brej opi­nii star­szych pań wie­le osób w cza­sach PRL-u nie miało za­ufa­nia do wy­trzy­małości pre­zer­wa­tyw i krążyło dużo opo­wieści o tym, kto z po­wo­du tej słabości wy­ro­bu ro­dzi­me­go prze­mysłu gu­mo­we­go za­li­czył wpadkę, jak na­zy­wało się nie­chcianą ciążę. Te opo­wieści de­men­to­wało pod ko­niec lat osiem­dzie­siątych właśnie w mie­sięczni­ku „Pan” kie­row­nic­two „Sto­mi­lu”. Był to pierw­szy chy­ba re­por­taż w Pol­sce z zakładu zaj­mującego się pro­dukcją pre­zer­wa­tyw. „Na­sze pre­zer­wa­tywy są do­brej jakości – za­pew­nia dy­rek­tor Emil Dzi­wo­ta – za­le­d­wie je­den pro­mil­le pro­dukcji ma wady” – czy­ta­my we wspo­mnia­nym tekście. Po­dob­no wte­dy w ciągu roku klien­ci re­kla­mo­wa­li jakość za­le­d­wie kil­ku­set sztuk, choć z per­spek­ty­wy cza­su i obo­wiązku, jaki nakłada na nas hi­sto­ria, żałuje­my, iż nie po­ka­za­no, jak wyglądały ta­kie re­kla­ma­cje.

Jed­nym z naj­większych mitów miej­skich PRL-u były opo­wieści o uczyn­nych pa­niach kio­skar­kach i ap­te­kar­kach, które w ra­mach an­ty­an­ty­kon­cep­cyj­ne­go ru­chu opo­ru sys­te­ma­tycz­nie prze­dziu­ra­wiały pre­zer­wa­ty­wy igłą. Hob­bi­stycz­no-po­rad­ni­ko­wy mie­sięcznik „Pan” po­twier­dził to, in­for­mując o jed­nym ta­kim przy­pad­ku. Pre­zer­wa­ty­wy dziu­ra­wiła igłą jakaś kio­skar­ka we Wrocławiu. Jed­no­cześnie zde­men­to­wa­no inną po­pu­larną w tam­tych cza­sach pogłoskę, że je­den z nieszczęśli­wych użyt­kow­ników zażądał od „Sto­mi­lu”, aby ten płacił ali­men­ty, al­bo­wiem to, co się stało, to wina ich pro­duktów.

Była jesz­cze jed­na opo­wieść związana z pre­zer­wa­ty­wa­mi. To hi­sto­ria młode­go, acz już pełno­let­nie­go chłopca, który kupił w ap­te­ce pre­zer­wa­tywę i za­py­tał się, jak po­wi­nien jej używać. Ap­te­kar­ka, w niektórych wer­sjach ko­bie­ta sta­ra, brzyd­ka i złośliwa, po­ra­dziła młodzieńcowi, żeby to­war połknął. I tak też się stało. Pre­zer­wa­ty­wa za­miast na członka tra­fiła do żołądka. Dziew­czy­na zaszła w ciążę, fa­cet po cza­sie w boleściach tra­fił do szpi­ta­la, gdzie otwar­to mu jamę brzuszną, skąd wyjęto śro­dek an­ty­kon­cep­cyj­ny, a panią ap­te­karkę wy­la­no z pra­cy i obciążono ali­men­ta­mi. Hi­sto­rię opo­wia­da­no z różnymi zakończe­nia­mi lub zgoła bez.

Po­dob­no w PRL-u pro­du­ko­wa­no pre­zer­wa­ty­wy w trzech, czte­rech ko­lo­rach, ale mimo iż pytałem o to wie­lu zna­jo­mych, nikt z nich cze­goś ta­kie­go nie pamięta. Już samo sfor­mułowa­nie z 1988 roku, że „sta­rzy pra­cow­ni­cy zakładu pamiętają”, świad­czy o tym, że to była jakaś pre­hi­sto­ria. Coś, co się zda­rzyło raz i trwało krótko. Ja i moi zna­jo­mi po­dej­rze­wa­my, że mogła być to jakaś li­nia eks­por­to­wa. W ta­kiej sy­tu­acji na wewnętrzny ry­nek tra­fiały praw­do­po­dob­nie zni­ko­me ilości tego luk­su­su jako tak zwa­ny od­rzut z eks­por­tu.

Jak opi­sy­wał „Pan”, raz je­den w „Sto­mi­lu” wy­pro­du­ko­wa­no czarną pre­zer­wa­tywę. Je­den je­dy­ny eg­zem­plarz. Dzi­siaj po­wie­dzie­li­byśmy de­si­gner­ski pro­to­typ. Eks­pe­ry­men­tal­na pre­zer­wa­tywa tra­fiła na ważne ze­bra­nie pro­duk­cyj­ne z ak­ty­wem zewnętrznym, czy­li z urzędni­ka­mi z cen­tra­li. Nim pod­da­no ją ja­kim­kol­wiek ana­li­zom, głos w spra­wie mu­siał ko­niecz­nie za­brać i w końcu za­brał jakiś ważny urzędnik. Przyj­rzał się czar­nej pre­zer­wa­tywie. I zro­bił tak, jak to ro­bi­li urzędni­cy w PRL-u, którzy mu­sie­li za­brać głos i zająć sta­no­wi­sko, a nie chcie­li za­bie­rać głosu, a tym bar­dziej zaj­mo­wać ja­kie­go­kol­wiek sta­no­wi­ska w ta­kich sy­tu­acjach. Za­da­wa­li wte­dy py­ta­nie za­sad­ni­cze, zwa­ne też kon­struk­tyw­nym: „Po­wiedz­cie, a komu to ma służyć?”.

Na sali za­pa­no­wało mil­cze­nie wy­ni­kające z po­wa­gi sy­tu­acji. No właśnie, komu miałaby służyć czar­na pre­zer­wa­ty­wa? Czerń to sym­bol po­wa­gi. Prze­cież nie można było po­wie­dzieć, że to pre­zer­wa­ty­wa dla ka­dry kie­row­ni­czej klu­czo­wych przed­siębiorstw go­spo­dar­ki so­cja­li­stycz­nej, przed­sta­wi­cie­li in­sty­tu­cji cen­tral­nych i apa­ra­tu par­tyj­ne­go. Wstecz­ne­mu kle­ro­wi tym bar­dziej nie mogłaby służyć, tu zresztą wcho­dziłoby się na grząski grunt wal­ki ide­olo­gicz­nej. A więc komu?

Z sali padł nieśmiały głos próbujący to fun­da­men­tal­ne, pryn­cy­pial­ne py­ta­nie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla czyn­ników po­li­tycz­nych zmie­nić w błahy żart: „Wdo­wom”. I na tym spra­wa się skończyła. Postęp zo­stał za­trzy­ma­ny, a kla­sy pra­cujące miast i wsi już do końca ustro­ju po­zba­wio­no na­dziei na czar­ne pre­zer­wa­ty­wy.

War­to w tym miej­scu przy­po­mnieć jesz­cze jedną hi­sto­rię. W połowie lat sie­dem­dzie­siątych po­ja­wiły się za­chod­nie au­to­ma­ty do sprze­daży pre­zer­wa­tyw. Było wte­dy trochę różnych tego typu ma­szyn w re­pre­zen­ta­cyj­nych miej­scach sto­li­cy, ale nie sprze­dawały one pre­zer­wa­tyw. Można było w nich kupić ja­kieś słody­cze i na­po­je, a niektóre pro­duk­ty miały do opa­ko­wa­nia przy­kle­joną resztę, bo był jakiś pro­blem z wy­da­wa­niem złotówko-gro­szo­we­go bi­lo­nu. Niektórzy tłuma­czy­li to zja­wi­sko re­alną war­tością tych pie­niędzy. Mówili, że są one tak bezwar­tościo­we, iż na­wet me­tal, z którego je wy­ko­na­no, nic nie jest war­ty i pew­nie są za lek­kie, więc nie da się ich zwrócić w au­to­ma­tach, które wy­pro­du­ko­wa­no z myślą o praw­dzi­wych, za­chod­nich pie­niądzach. Być może była w tym jakaś praw­da, bo w cza­sie naj­większej in­fla­cji de­ka­rze wy­ko­rzy­sty­wa­li mo­ne­ty jed­nozłoto­we jako podkładki do tak zwa­nych pa­piaków, czy­li gwoździ do przy­bi­ja­nia papy. Wy­cho­dziło ta­niej niż ku­po­wa­nie podkładek na wagę.

Wra­cając jed­nak do tych au­to­matów na pre­zer­wa­ty­wy: udało się wte­dy usta­lić, że za­ku­pio­no trzy ta­kie au­to­maty, ale nikt nie wie­dział, gdzie one są. Niektórzy twier­dzi­li, że umiesz­czo­no je w kil­ku ho­te­lach or­bi­sow­skich, ale inni te in­for­ma­cje de­men­to­wa­li. Z ko­lei złośliwi mówili, że na pew­no je­den eg­zem­plarz tra­fił do Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go PZPR, a dwa po­zo­stałe do Mi­ni­ster­stwa Prze­mysłu Ma­szy­no­we­go oraz Mi­ni­ster­stwa Ma­szyn Lek­kich i Rol­ni­czych.

W cza­sach PRL-u obo­wiązywała taka za­sa­da, że pra­cow­ni­cy zakładów mo­gli brać do domu na przykład niektóre nie­war­tościo­we pro­duk­ty, tak zwa­ne od­pa­dy pro­duk­cyj­ne, które nie nada­wały się do dal­szej obróbki lub sprze­daży. Cza­sa­mi też po go­dzi­nach pra­cy w swo­jej fa­bry­ce mo­gli zro­bić coś dla sie­bie, wy­ko­rzy­stując te zakłado­we ma­te­riały-od­pa­dy. Pra­cow­ni­cy pro­du­kujący pre­zer­wa­ty­wy też ko­rzy­sta­li z tego przy­wi­le­ju i dla „własnych po­trzeb” zdo­bi­li je kol­ca­mi lub żłobi­li na nich różne row­ki. Po­tem te wy­two­ry ręko­dzieła gu­mo­we­go tra­fiały na czar­ny ry­nek, gdzie robiły praw­dziwą fu­rorę, stając się pro­duk­tem po­szu­ki­wa­nym i ta­kim, za który do­brze płaco­no. Po­dob­no jakaś pani, której po sek­sie z użyciem ta­kiej pre­zer­wa­ty­wy było tak do­brze jak nig­dy wcześniej, z wdzięczności na­pi­sała list do kie­row­nic­twa „Sto­mi­lu”, błagając jed­no­cześnie o do­dat­ko­we do­sta­wy. O do­dat­ko­we ręko­dzieło.

Pre­zer­wa­ty­wy pro­du­ko­wa­no w Pol­sce już przed wojną, a po jej zakończe­niu kon­ty­nu­owa­no tę, po­strze­ganą wówczas jako bar­dzo wsty­dliwą, działalność. Po woj­nie na ry­nek tra­fiły naj­pierw pri­me­ro­sy, w la­tach pięćdzie­siątych pro­du­ko­wa­no je w tut­kach, w okrągłych pudełecz­kach po trzy sztu­ki. W la­tach sześćdzie­siątych po­ja­wiły się słynne luxi gum, które sławił młodo­cia­ny lud męski dość wul­gar­nym wier­szy­kiem: „A na wy­spie Pi­ti­kum jest fa­bry­ka luxi gum, jest taka czar­na masa, w którą wsa­dza się ku­ta­sa”. Te pre­zer­wa­ty­wy były tal­ko­wa­ne, za­pa­ko­wa­ne w małą tek­tu­rową to­rebkę i bibułkową sa­szetkę. W la­tach sześćdzie­siątych podjęto de­cyzję o ściągnięciu do Pol­ski pre­zer­wa­tyw z im­por­tu. Na­zy­wa­no je do­larówka­mi. Po­dob­no przy­le­ciały do nas z An­glii wy­czar­te­ro­wa­ny­mi sa­mo­lo­ta­mi, można więc po­wie­dzieć, że po­wstał między Polską a Wielką Bry­ta­nią po­wietrz­ny most kon­domów.

W la­tach sie­dem­dzie­siątych XX wie­ku kra­jo­wy prze­mysł od pre­zer­wa­tyw do­stał do­la­ro­wy wsad. Prze­pro­wa­dzo­no mo­der­ni­zację zakładu, za­ku­pio­no nowe tech­no­lo­gie, zaczęto pro­du­ko­wać pre­zer­wa­tywy lu­bry­fi­ko­wa­ne, do których przed pa­ko­wa­niem do­da­wa­no kroplę ole­ju si­li­ko­no­we­go. Po­ja­wiły się naj­pierw kon­do­my o na­zwie olex, a następnie najsłyn­niej­sze pol­skie pre­zer­wa­tywy, czy­li ero­sy, a także ich później­sze wer­sje eros-ex i eros-ol-ex.

Ale też w la­tach sie­dem­dzie­siątych wystąpiły pro­ble­my ze sprze­dażą tych pro­duktów. Ma­ga­zy­ny były pełne, a lu­dzie nie chcie­li ich ku­po­wać, mimo że sprze­daż wspie­ra­no kil­ku­let­nią, prze­pro­wa­dzaną na wielką skalę akcją wal­ki z cho­ro­ba­mi we­ne­rycz­ny­mi, które były wte­dy bar­dzo poważnym pro­ble­mem. Nikt nie po­tra­fił wytłuma­czyć, dla­cze­go zbyt pre­zer­wa­tyw tak dziw­nie się kształtuje: w 1975 roku sprze­dano ich tyl­ko dwa­dzieścia trzy mi­lio­ny, w 1976 – trzy­dzieści trzy mi­lio­ny, a w 1977 – zno­wu o dzie­sięć mi­lionów sztuk mniej. W końcu wy­so­kość zby­tu usta­bi­li­zo­wała się na po­zio­mie około dwu­dzie­stu pięciu mi­lionów pre­zer­wa­tyw rocz­nie.

Pod­czas wspo­mnia­nej ak­cji zwal­cza­nia chorób we­ne­rycz­nych roz­rzu­ca­no ja­skra­we ulot­ki na dużych kon­cer­tach ze­społów młodzieżowych. Na jed­nej z tych ko­lo­ro­wych bro­szu­rek wid­niał wiel­ki na­pis: „Pre­zer­wa­ty­wa”, po­zo­stałe były poświęcone naj­ważniej­szych cho­ro­bom we­ne­rycz­nym. Pre­zer­wa­ty­wy były jed­nak pro­mo­wa­ne dys­kret­nie i niechętnie. Środ­kiem an­ty­kon­cep­cyj­nym, który miał naj­większą kam­pa­nię, były glo­bul­ki zet. Ogłosze­nia pra­so­we for­mułowa­no jed­nak tak, że trze­ba było wcześniej mieć świa­do­mość, do cze­go te glo­bul­ki służą, bo z sa­mych re­klam poza nazwą człowiek nicze­go się nie do­wie­dział.

Pro­duk­cja środków an­ty­kon­cep­cyj­nych miała w Pol­sce coś z taj­nych ope­ra­cji spe­cjal­nych. Tak było na przykład w połowie lat osiem­dzie­siątych z pajączkiem an­ty­kon­cep­cyj­nym. Wkładka an­ty­kon­cep­cyj­na o na­zwie spi­der cu uzy­skała sie­dem pa­tentów, oprócz kra­jo­we­go, między in­ny­mi za­chod­nio­nie­miec­ki, szwaj­car­ski i ame­ry­kański. Jej cena miała wte­dy wy­no­sić dzie­więćset złotych, czy­li dużo mniej niż cena spi­ral dostępnych w Pe­wek­sie, które kosz­to­wały od sied­miu i pół do dzie­sięciu do­larów. Wkładki pro­du­ko­wało przed­siębior­stwo To­wa­rzy­stwa Roz­wo­ju Ro­dzi­ny „Se­cu­ri­tas”. „Początko­wo wy­da­wało się, że rocz­nie wy­star­czy trzy­dzieści tysięcy, po­tem jed­nak zda­nie zmie­nio­no. Osza­co­wa­no, że do­pie­ro sie­demdzie­siąt–sto tysięcy wkładek za­spo­koi ocze­ki­wa­nia – pisał „Ku­rier Pol­ski”. – Przed­siębior­stwu «Se­cu­ri­tas» do­skwie­ra cia­sno­ta i bra­ki ka­dro­we. Przy wkład­kach pra­cują trzy oso­by”. Pierw­sza par­tia to­wa­ru miała tra­fić do ap­tek po wyjałowie­niu w In­sty­tu­cie Badań Jądro­wych. Jak widać, była to za­kon­spi­ro­wa­na i poważna ope­ra­cja.

Na przełomie lat sie­dem­dzie­siątych i osiem­dzie­siątych po­ja­wiły się w sprze­daży wi­bra­to­ry. Można było je kupić w Do­mach To­wa­ro­wych „Cen­trum”. Były one różno­ko­lo­ro­we, w wer­sji – jak­byśmy dzi­siaj po­wie­dzie­li – „so­fto­wej”, jeśli cho­dzi o wier­ność w sto­sun­ku do pier­wo­wzo­ru. Ozda­biały pra­wie wszyst­kie sto­iska, bo kry­zys dawał się już we zna­ki, więc usta­wia­no je, żeby zapełnić czymś półki tam, gdzie in­ne­go to­wa­ru nie było. A tu proszę bar­dzo, ko­lo­ro­we, es­te­tycz­ne, chy­ba na­wet z im­por­tu z dru­gie­go ob­sza­ru płat­ni­cze­go, czy­li z krajów zgniłego ka­pi­ta­li­zmu. Ofi­cjal­nie to nie były wi­bra­to­ry, ale apa­ra­ty do masażu twa­rzy. Z tych apa­ratów żar­to­wa­li na­wet w te­le­wi­zji w którymś z pro­gramów sa­ty­rycz­nych. Chy­ba Mann z Ma­terną z nich kpi­li. Żarty nie miały jed­nak wpływu na sta­no­wi­sko dy­rek­cji Domów To­wa­ro­wych „Cen­trum”, wi­bra­to­ry jak stały w ga­blot­kach przed emisją pro­gramu, tak stały nadal po niej i chy­ba tak do­stały do pogłębie­nia kry­zysu.

Inna spra­wa, że lu­dzie tak byli spra­gnie­ni no­wi­nek, iż niektórzy te wi­bra­to­ry na­prawdę uzna­li za apa­ra­ty do masażu twa­rzy i no­si­li je przy so­bie. Pa­no­wie trzy­ma­li je w mod­nych sa­szet­kach zwa­nych po­pu­lar­nie pe­de­rast­ka­mi lub w tra­dy­cyj­nych tecz­kach, a pa­nie w swo­ich dam­skich to­reb­kach. Można było więc spo­tkać w miej­scach pu­blicz­nych ele­gant­ki i ele­gantów, którzy wyciągali – na przykład stojąc w ko­lej­ce – taki wi­bra­tor, prze­pra­szam, apa­rat do masażu twa­rzy, i ma­so­wa­li so­bie szyję, twarz, a pa­nie na­wet de­kolt. Po­dob­no taki za­bieg dawał przy­jem­ne odprężenie.II. „Wy­pad­ki lip­co­we”, czy­li kłopo­ty z roz­bie­ra­niem

Trud­no po­wie­dzieć, kie­dy w Pol­sce po­ja­wi­li się pierw­si na­tu­ryści. Niektórzy twierdzą, że już przed wojną, w la­tach trzy­dzie­stych. W okre­sie między­woj­nia nudyści spo­ty­ka­li się na plażach Po­je­zie­rza Wileńskie­go i nad Bałty­kiem. Zażywa­no też na­gich kąpie­li słonecz­nych na łachach pia­chu na Wiśle w Ka­zi­mie­rzu Dol­nym. Ko­rzy­stała z tych uciech młodzież ar­ty­stycz­na, stu­den­ci Ta­de­usza Pruszkowskie­go, ar­ty­sty ma­la­rza i pro­fe­so­ra Aka­de­mii Sztuk Pięknych. Także po woj­nie opa­la­no się w taki sposób w tym miej­scu.

„Czy nie spo­tka­liśmy się przy­pad­kiem na na­giej plaży w Ka­zi­mie­rzu?” – za­py­tał kie­dyś Jan Su­zin moją koleżankę, dzien­ni­karkę jed­ne­go z war­szaw­skich dzien­ników. Su­zin to była jed­na z naj­większych te­le­wi­zyj­nych le­gend.

Po woj­nie po­dob­no pierw­szych nago opa­lających się przed­sta­wi­cie­li płci oboj­ga wi­dy­wa­no re­gu­lar­nie już w 1946 roku w oko­li­cach Kry­ni­cy Mor­skiej. Praw­da jest jed­nak taka, że Po­la­cy do lat sie­dem­dzie­siątych bez ubra­nia opa­la­li się albo pry­wat­nie, na przykład we własnym ogródku, albo po­ta­jem­nie na ja­kimś od­lu­dziu. Na­gie plaże to przede wszyst­kim była jed­na z atrak­cji let­nich wy­jazdów do Ru­mu­nii, Bułga­rii, NRD, a przede wszyst­kim do daw­nej Ju­gosławii. Za naj­bar­dziej roz­bie­rający się naród Po­la­cy uważają chy­ba Niemców, których najczęściej spo­ty­ka­li na tych plażach i których uzna­li za naród całko­wi­cie po­zba­wio­ny za­ha­mo­wań.

Nagość na pol­skich plażach po­ja­wiła się na początku lat sie­dem­dzie­siątych, w dużej części pod wpływem wa­ka­cyj­nych wy­jazdów za gra­nicę i do­chodzącego do Pol­ski echa re­wo­lu­cji oby­cza­jo­wej końca lat sześćdzie­siątych. Na początku roz­bie­ra­no się w kil­ku miej­sco­wościach nad­mor­skich zdo­mi­no­wa­nych przez tu­rystów z War­sza­wy. Prym wiodły Chałupy na Półwy­spie Hel­skim, Dębki, mała miej­sco­wość ry­bac­ka na zachód od Władysławo­wa, oraz Międzyz­dro­je. Roz­bie­ra­no się też pod sto­licą, naj­pierw w Świ­drze w oko­li­cach Otwoc­ka, a po­tem na plaży przy Wale Mie­dze­szyńskim.

W Pol­sce nie może być hi­sto­rii, która nie ma w so­bie du­cha he­ro­izmu, poświęce­nia, ofia­ry i cier­pie­nia za sprawę. Taka też jest hi­sto­ria pol­skie­go na­tu­ry­zmu. Te jej ciężkie początki opi­sy­wał wy­bit­ny pi­sarz o między­na­ro­do­wej sławie, Ja­nusz Głowac­ki. Był on też jedną z pierw­szych ofiar re­pre­sji, które do­tknęły świat miłośników na­gie­go opa­la­nia i na­gich kąpie­li. Swo­je cier­pie­nia do­sko­nały au­tor opi­sał w krótkim, lecz przej­mującym utwo­rze pod zna­mien­nym tytułem „Po­lo­wa­nie na roz­bie­rańca”. Na początku lat sie­dem­dzie­siątych przed­sta­wił tam mia­no­wi­cie re­lację z dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń, które miały miej­sce pew­ne­go strasz­li­wie upal­ne­go dnia lip­co­we­go, kie­dy to po­zba­wio­ny bie­li­zny kąpie­lo­wej zwa­nej slip­ka­mi lub kąpielówka­mi leżał na plaży obok re­dak­to­ra A. Mar­kow­skie­go z ty­go­dni­ka sa­ty­rycz­ne­go „Szpil­ki”. Wokół nago opa­lało się kil­ka­naście osób, ktoś z gołym – za prze­pro­sze­niem – tyłkiem ukrad­kiem biegł do wody.

„Mimo upału, ana­li­zo­wa­liśmy na roz­sta­wio­nej sza­chow­ni­cy wa­riant obro­ny Nie­mzo­wit­scha, za­sto­so­wa­ny w par­tii Fi­scher-Spas­ski, dys­ku­tując jed­no­cześnie dla ożywie­nia umysłu o kon­cep­cji cza­su w utwo­rach Lesława M. Bar­tel­skie­go”² – za­no­to­wał Głowac­ki, opi­sując sy­tu­ację przed sztur­mem, który nad­szedł znie­nac­ka.

„Dziś, gdy co­fam się myślą do owe­go dnia, pojąć nie mogę, cze­mu nie zadrżały nam ręce, gdy po kąpie­li po­sta­no­wi­liśmy także opa­lać się bez ko­stiu­mu. Dla­czegóż nie przyszło opa­mięta­nie także później, gdy nad wy­dma­mi po­ja­wiła się lu­ne­ta-pe­ry­skop używa­na z po­wo­dze­niem pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej, a i po­tem, gdy po­bli­ski las ru­szył ku nam, ni­czym Mak­bet nie chcie­liśmy uwie­rzyć w nie­uchron­ność prze­zna­cze­nia. Do­pie­ro, gdy gałęzie opadły, odsłaniając mężczyznę w pięknym gar­ni­tu­rze ko­lo­ru wody mor­skiej i ko­szu­li typu yel­low ba­ha­ma, a za nim błysnął sta­lo­wy mun­dur plutonowe­go Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej, schwy­ci­liśmy za kąpielówki, zbyt późno.

– Cie­ka­we, gdzie pa­no­wie trzy­mają do­wo­dy oso­bi­ste? – za­py­tał przed­sta­wi­ciel puc­kiej władzy w cy­wi­lu, pro­po­nując mi równo­cześnie zbi­cie ko­nia.

Tak zaczęła się kil­ku­dnio­wa wal­ka o pod­sta­wo­we pra­wa człowie­ka, która kie­dyś być może przej­dzie do hi­sto­rii jako wy­pad­ki lip­co­we. Wal­ka, w której po jed­nej stro­nie występo­wa­li funk­cjo­na­riu­sze MO i Główny Urząd Mor­ski, a po dru­giej – dzie­sięć osób bez maj­tek”.

Trud­no po­wie­dzieć, że po­zo­stałych na­gusów przed­sta­wi­cie­le władzy lu­do­wej schwy­ta­li, hałas wy­wa­bił bo­wiem z graj­dołów i zza pa­ra­wanów ro­ze­bra­ne to­wa­rzy­stwo, które myślało, że w wy­ni­ku tej wiel­kiej ak­cji udało się złapać ja­kie­goś du­si­cie­la lub Szwe­da, który ka­ja­kiem prze­do­stał się do Pol­ski, wy­bie­rając wol­ność. Po­win­no się ra­czej po­wie­dzieć, że zo­stała schwy­ta­na cie­ka­wość. Cie­ka­wość całko­wi­cie obnażona. Ro­ze­bra­ni jed­nak sta­wia­li opór słowny i w trak­cie wy­mia­ny zdań zwrócili uwagę, że in­nych gołych władza nie re­pre­sjo­nu­je. Wska­zy­wa­li przy tym na grupkę go­lasów, która szpre­chała w ob­cym, choć do­brze zna­nym języku.

„Przed­sta­wi­ciel władzy z doj­rzałością wy­bit­ne­go męża sta­nu uniknął między­na­ro­do­we­go kon­flik­tu, gdyż także wie­dział, iż są to turyści z NRD. Wspa­nia­le obrośnięty praw­nik, za­ma­sko­wa­ny tu­niczką z ręczni­ka frotté, wtrącił, że należą oni jed­nak do na­sze­go blo­ku, nie po­win­ni być dys­kry­mi­no­wa­ni i także należy im się opie­ka władzy. Mi­nia­tu­ro­wy ele­gant w na­po­leońskiej cza­pie skon­stru­owa­nej z ja­kiejś ga­ze­ty oświad­czył za­ja­dle – re­la­cjo­no­wał Ja­nusz Głowac­ki – że ma po­uf­ne in­for­ma­cje, iż pięćset metrów stąd opa­la się na wy­dmie bez ko­stiu­mu aliant, pa­trzy w stronę mo­rza, więc sto­sun­ko­wo łatwo można się do nie­go pod­czołgać, za­chodząc od lasu”.

Nie­ste­ty, władza była nie­ubłaga­na i za­do­wo­lo­na ze swo­je­go wiel­kie­go trium­fu. Nie po­mogły ar­gu­men­ty, że ze­bra­ni w Chałupach nudyści to re­wo­lu­cjo­niści, którzy wśród ludu niosą ka­ga­nek światłych ideałów mark­si­zmu. Że te idee do­tarły już do Ru­mu­nii, gdzie świa­tli to­wa­rzy­sze do­pusz­czają opa­la­nie się bez ubra­nia. Przed­sta­wi­cie­le ro­dzi­mej władzy lu­do­wej nie podjęli de­ba­ty o ideałach so­cja­li­zmu i za­po­wie­dzie­li, że uczest­ni­cy tego opa­la­nia bez bie­li­zny kąpie­lo­wej nie­ba­wem spo­tkają się w ko­le­gium do spraw wy­kro­czeń. Po ich odejściu lu­dzie, za­pew­ne w wy­ni­ku do­zna­nych upo­ko­rzeń czy też zwykłego lek­ce­ważenia, po­sta­no­wi­li się zjed­no­czyć i wal­czyć o swo­je nie­zby­wal­ne pra­wa.

Za­sto­so­wa­no me­to­dy bier­ne­go opo­ru, a może na­wet wal­ki czyn­nej. To­wa­rzy­stwo po­sta­no­wiło się nie ubie­rać, lecz „z ho­no­rem lec”. Usta­lo­no sposób wal­ki, wy­zna­czo­no dzie­ci do ob­ser­wa­cji, roz­sta­wio­no je na sta­no­wi­skach bo­jo­wych, ro­ze­bra­no się za pa­ra­wa­na­mi i ocze­ki­wa­no na nie­uchron­ny atak.

„Następne­go dnia udałem się na plażę w opor­tu­ni­stycz­nych kąpielówkach, usiadłem sa­mot­nie, lecz za chwilę przy­siadł się do mnie atle­tycz­ny mężczy­zna w ber­mu­dach, po­wie­dział, że jest strasz­ny upał i że war­to by coś zdjąć. Pro­wo­ka­cja wy­da­wała mi się szy­ta zbyt gru­by­mi nićmi, więc czym prędzej od­da­liłem się” – re­la­cjo­no­wał wy­da­rze­nia lip­co­we Ja­nusz Głowac­ki, który nie­ba­wem do­strzegł na plaży pięciu potężnie zbu­do­wa­nych młodych mężczyzn skra­dających się w stronę sta­no­wisk bo­jo­wych nu­dystów. Mężczyźni w kąpielówkach skra­da­li się, umiejętnie prze­cze­sując te­ren tak, by nikt ro­ze­bra­ny nie mógł się prze­mknąć. Zaglądali w graj­doły i pod koce, aż zbliżyli się do głównej li­nii. Na ich wi­dok dzie­ci pod­niosły krzyk, ich ro­dzi­ce wrzu­ci­li na sie­bie ko­stiu­my plażowe, a sztur­mujący wyciągnęli z chle­baków czap­ki Urzędu Mor­skie­go. Atak zo­stał od­par­ty. Tego dnia nad pol­skim mo­rzem wy­grał z państwem pol­skim – za prze­pro­sze­niem – zwykły pol­ski goły tyłek.

Trau­ma jed­nak po­zo­stała. Po­ja­wiły się in­for­ma­cje w pra­sie, że od czasów pamiętnych wy­da­rzeń lip­co­wych pi­sarz Ja­nusz G. ciągany po ko­le­giach kar­no-ad­mi­ni­stra­cyj­nych „ma uraz i używa kąpielówek re­tro, czy­li do ko­lan (W ta­kich wi­dzia­no go tego lata na plaży w Chałupach, gdzie na krańcach plaży pa­ra­do­wały tłumy go­lasów)”.

Właśnie w 1975 roku re­wo­lu­cja za­sia­na pod­czas pamiętnych wy­da­rzeń lip­co­wych zaczęła przy­no­sić pierw­sze owo­ce, choć pi­sarz Ja­nusz Głowac­ki miał pa­ra­do­wać na plaży w kon­spi­ra­cyj­nych ga­ciach.

„Lato tego roku jest (w za­sa­dzie było) wyjątko­wo piękne. Rol­ni­cy są za­do­wo­le­ni, na­to­miast w kręgach ad­mi­ni­stra­cji państwo­wej mają latu za złe, że było ta­kie piękne, upal­ne i słonecz­ne. Oka­zało się bo­wiem, że w tym roku nie tyl­ko zboża i oko­po­we ob­ro­dziły zna­ko­mi­cie. Na na­szych plażach za­kwi­tli także nudyści. Jak do­niosła pra­sa, na Wy­brzeżu mi­li­cja była zmu­szo­na użyć do ich tępie­nia na­wet od­wodów, a w ogóle to nie można dać so­bie rady z go­la­sa­mi” – pisał na łamach ty­go­dni­ka „Kul­tu­ra” An­drzej Gass w „Re­por­tażu o niesłusznej nagości”.

Jed­no­cześnie przed­sta­wił pro­blem pol­skie­go nu­dy­zmu za­in­te­re­so­wa­nej pu­blicz­ności kra­jo­wej, kręgom czy­tel­ników eli­tar­nych, bo „Kul­tu­ra” – jak sam tytuł wska­zu­je – była cza­so­pi­smem kul­tu­ral­nym i miała też czy­tel­ników kul­tu­ral­nych, oby­tych z kul­turą niższą i wyższą. Re­dak­tor An­drzej Gass udał się więc w te­ren, na plażę na­tu­rystów, którą kon­spi­ra­cyj­nie na­zwał po­etyc­ko Wyspą Nagości. Jak można się domyślać, cho­dziło mu o stołeczną plażę przy Wale Mie­dze­szyńskim. Po­dob­nie jak opi­sy­wa­ni przez Głowac­kie­go plażowi­cze wy­ka­zy­wa­li świa­do­mość kla­sową oraz zna­jo­mość za­gad­nień świa­to­poglądowo-po­li­tycz­nych, tak re­dak­tor Gass, nie odwołując się bez­pośred­nio do języka pro­pa­gan­dy, wska­zy­wał pośred­nio, że na plaży nu­dystów ze względu na sze­ro­ki przekrój społecz­ny ro­ze­bra­nych oby­wa­te­li mamy do czy­nie­nia z ludźmi równy­mi so­bie, z przed­sta­wicielami w grun­cie rze­czy społeczeństwa bezkla­sowego.

„Gro­mad­ka lu­dzi w różnym wie­ku, różnych za­wodów: od ro­bot­ni­ka do na­ukow­ca. Prze­ważnie między trzy­dziestką a czter­dziestką, ale eme­ry­ci płci oboj­ga też przy­chodzą – re­la­cjo­no­wał z re­por­terską su­mien­nością. – Mat­ki z dziećmi, małżeństwa, pe­wien pan z ar­ty­le­ryjską lor­netą budzący ogólne współczu­cie i na­wet zro­zu­mie­nie, za­ko­cha­ni, gi­tow­cy jak ba­ran­ki (czyżby brak ubra­nia miał po­zy­tyw­ny wpływ na re­so­cja­li­zację?), ich dziew­czy­ny (bar­dzo god­ne), pani re­dak­to­ro­wa (za­wsze w maj­tecz­kach: chce się wyróżniać), stu­den­ci ze skryp­ta­mi (se­sja po­praw­ko­wa) i li­ce­aliści z książkami (we wrześniu dru­ga tura eg­za­minów wstępnych na uczel­nie). Także kil­ku panów w wian­kach z gałązek wi­kli­ny na głowach, na­cie­rających się co i raz pachnącymi kre­ma­mi przy akom­pa­nia­men­cie okrzyków: «Boże, jaki on opa­lo­ny!». Żad­nych sen­sa­cji. Nic z rui i poróbstwa. Por­cja nagości jest tak duża, że na­wet dla naj­większych ama­torów prze­sta­je być atrakcją. Kil­ka osób trak­tu­je opa­la­nie bar­dzo poważnie. Wie­czo­ra­mi można ich zo­ba­czyć na sce­nie Te­atru Wiel­kie­go. Przed­sta­wi­ciel­ka lżej­szej muzy, strip­ti­zer­ka z „Kon­gre­so­wej”, co piętnaście mi­nut zmie­nia swoją po­zycję względem słońca. Jej mąż ba­czy, by brązo­wiała równo­mier­nie, co pe­wien czas spogląda na sto­per i krzy­czy: «Hoop!». Wte­dy małżonka posłusznie prze­wra­ca się na ple­cy”.

Opi­sa­na plaża w wa­run­kach re­ali­zmu so­cja­li­stycz­ne­go i go­spo­dar­ki pla­no­wej sta­no­wiła ideał. Kra­inę wy­ma­rzoną, raj wyśnio­ny, zie­mię obie­caną. Re­dak­tor wska­zy­wał na brak kon­fliktów i ge­ne­ral­nie sym­pa­tyczną at­mos­ferę. Wy­czu­wając ją, lu­dzie pra­cy so­cja­li­stycz­nej po pro­stu zaczęli się gdzie­nieg­dzie roz­bie­rać całkiem lub – jak w przy­pad­ku niektórych pań – przy­najm­niej częścio­wo, w wer­sji to­pless. Władza wysłała prze­ciw gołym swo­je od­działy. Ty­go­dnik „Po­li­ty­ka” doniósł, że na Półwy­spie Hel­skim przy­wołano do porządku pewną ak­torkę, gdy opa­lała się nago.

Pu­bli­cyści za­po­wia­da­li, że nie da się uniknąć gołych plaż, tak jak nie udało się uniknąć coca-coli i jesz­cze kil­ku in­nych rze­czy. Wid­mo go­li­zny krążyło nad Polską.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: