Skandale PRL-u - ebook
Skandale PRL-u - ebook
Oto opowieść o wydarzeniach, które szokowały Polaków czasów Polski Ludowej. Choć komunizm był niby z natury postępowy i bezpruderyjny, to sprawy seksu były tematem tabu, a naturyści i wystawa kobiecych aktów jawiły się jako zagrożenie dla systemu. Niebezpieczne były także: bimber, spekulanci, zieleniaki, no i pokątny handel cielęciną. Grzegorz Sieczkowski z humorem opisuje czasy, gdy na czołówki gazet trafiali nie celebryci, lecz sznurek do snopowiązałek. Jednym z bohaterów tej książki jest też, papier toaletowy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-44-2 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Michalina Wisłocka była Adamem Słodowym polskiego seksu. Po ukazaniu się jej słynnej książki pod tytułem „Sztuka kochania” panią seksuolog zaczęto zapraszać na łamy różnych pism. W pisemku dla kolekcjonerów i działkowców pod tytułem „Relaks i Kolekcjoner Polski” obok porad, jak uprawiać groszek w ogródku, pani Wisłocka radziła, jak uprawiać seks. Jak mało który polski seksuolog miała wyczucie realiów, w jakich ludzie żyją, znaczy – uprawiają ten seks. W bardzo ważnym felietonie „A może jednak w łazience” doktor Wisłocka w sposób niezwykły i kreatorski podeszła do trudnych warunków lokalowych ówczesnych Polaków. „Dzieci czy babcia śpią już spokojnie i łazienka staje się tym azylem, w którym nikt nie podsłuchuje, nie podgląda i możemy rozwinąć skrzydła pomysłowości seksualnej. Aby poruszyć i pogłębić temat, opowiem, jak można bawić się w łazience¹” – niestety, badaczce zajętej poruszaniem i pogłębianiem problemu seksu w łazience umknął dość istotny szczegół. Taki mianowicie, że w peerelowskich blokach było to pomieszczenie najbardziej akustyczne, przenoszące dźwięki w pionie i poziomie, dzięki czemu łatwo dawało się rozpoznawać czynności licznych sąsiadów i zgębiać wnikliwie ich plan dnia. Naturalnie, wejście na całą noc do łazienki nie mogło również wzbudzić żadnego zainteresowania ze strony pozostałych domowników, a szczególnie znanej z dyskrecji wspomnianej wyżej babci.
Ale zostawmy problemy akustyki i przejdźmy do przygotowania miejsca uprawiania seksu. Tutaj niczym mistrz Adam Słodowy doktor Wisłocka kroi gąbkę pod miłosne igraszki. „Jeżeli lubimy suchy i spokojny tapczan bez atrakcji wodnych, możemy po prostu położyć gąbkowy materacyk na podłodze obok wanny, tu szczególnie podkreślam: nie materac 2 x 2 m, który oczywiście się nie zmieści, tylko kawałek gąbki o grubości 5 cm, a długości i szerokości odpowiedniej do miejsca na podłodze. Gąbkę taką można jeszcze dziś od czasu do czasu nabyć z metra w sklepie chemicznym”. Widać wyraźnie, że seks łazienkowy był powiązany z koniecznością nabycia gąbki, a to wymagało polowania na nią, bo jak wiemy, nie zawsze była dostępna i nawet autorka tego instruktażu wyraźnie podkreśliła, że „bywa od czasu do czasu”.
Następnie Wisłocka weszła na wyższy etap nazywany popularnie „robieniem nastroju”: „A gdyby ktoś miał alergiczny wstręt do gąbki, można ją przykryć kocykiem, dodając kilka poduszek z tapczana, nie tylko gwoli dekoracji, ale również jako instrument służący do zmiany pozycji”.
Kiedy już w łazience jest odpowiedni nastrój, a para ściska się na gąbce między wanną, umywalką, sedesem, stołkiem i pralką, zawadzając nogami o emaliowaną miednicę, można pomyśleć o odpowiednich na tę okoliczność pozycjach: „W takim materacykowym gniazdku możemy poigrać i w pozycji leżącej, i odwrotnej, tudzież w pozycji na jeźdźca i innych bardziej wybrednych”. Trzeba dodać, co wiemy z doświadczenia, że unosząc głowę (szczególnie dotyczy to partnerek w pozycji na jeźdźca), trzeba uważać, by nie uderzyć w umywalkę. Wisłocka pomijała ten detal, pewnie by nie burzyć nastroju.
W dalszej części kochankowie opuszczają z trudem kupioną gąbkę, wykorzystując elementy stałe i ruchome łazienki. „Na przykład stosunek w pozycji siedzącej (pani siedzi na kolanach partnera przodem lub tyłem) bez trudu można zaaranżować na brzegu wanny okrytym grubym frotowym ręcznikiem lub na stołku, który przeważnie mieści się w łazience”.
Ale doktor Michalinie Wisłockiej nie wystarczało opisywanie znanych powszechnie pozycji. Było czuć, że improwizuje: „W sytuacji łazienkowej można by jeszcze wprowadzić pozycję «piętrową», która w czasie pisania przyszła mi do głowy. Partner czy partnerka siada na parapecie wanny przeciwległym do baterii, układając wyprostowane nogi na obu jej krawędziach. Drugie klęcząc czy siedząc na dnie wanny, ma do dyspozycji prysznic, głaskanie, pocałunki, przytulanie na wszystkie sposoby, jakie mu dyktuje wyobraźnia”.
Trochę trudno sobie wyobrazić tę pozycję, ale jest nadzieja, że jakiejś grupie rekonstrukcyjnej uda się ją odtworzyć. Wisłocka przestała improwizować i wróciła do roli Słodowego: „Wracając jeszcze do gąbki na podłodze, lepiej jeżeli jest bez koca, ponieważ istnieje wtedy szansa dla mało wygimnastykowanych do ucieczki po figlach prysznicowych na gąbkę, nie martwiąc się, że człowiek wodą ocieka i gdzie to wszystko będzie się suszyć”.
To, co pisała Wisłocka, to była taka siermiężna Kamasutra dla obywateli PRL-u na miarę socjalistycznych możliwości. Pani doktor nie tylko chciała być seksuologiem dla ludzi, ale także seksuologiem wśród ludzi. Nieść ten kaganek, gdzie się tylko da. A jak zobaczyła ściskającą się parę, to musiała troskliwie pytać, czy czegoś im nie brakuje. Z felietonów Wisłockiej wynika, że dla niej ważną formą kontaktu z ludźmi był na przykład spływ kajakowy. „Najczęstszym widokiem w czasie wycieczek kajakowych od strony jeziora były dziewczęta gołe, jak je Pan Bóg stworzył, leżące w trzcinach na materacu lub w kajaku i opalające «na równo» fragmenty ciała normalnie okryte stanikiem i minimajteczkami, tzw. białe plamy” – zarejestrowała czujnym i być może nawet uzbrojonym okiem badacza.
„Wszystkie, gdzie mogły i jak mogły, opalały białe plamy” – od razu wyjaśniam, nie chodziło o „białe plamy” historii, nie ma tu żadnych metafor, choć obok są teksty o umundurowaniu żołnierzy Września. Wisłocka była zorientowana na konkret i tego konkretu trzymała się mocno, jak tylko się dało. Jak każdy badacz ruszyła w teren, zadając pytania i wyciągając następnie z nich wnioski trudne do przyjęcia dla niektórych: „Przyszło mi wtedy do głowy, aby zrobić krótką ankietę wśród chłopców przebywających na biwakach, jakie jest ich zdanie na temat opalenizny kobiecej. I tu… bomba dla dziewcząt. Wszyscy jak jeden mąż stwierdzali, że nadzwyczaj seksownie działają na nich białe plamy rozmieszczone w okolicach erotogennych”.
Z edukacją seksualną było zawsze w Polsce cienko. I może dlatego Polacy mieli problem z nazywaniem wstydliwych części ciała, czynności i przedmiotów seksualnych. U nas jest tylko terminologia medyczna lub nieprzyjemny, wulgarnie agresywny język. Nic albo niewiele pośrodku. Tak jest na przykład z prezerwatywami. Dla Anglików to są „francuzki”. A po drugiej stronie kanału La Manche używając ich, Francuzi mówią, iż przywdziewają „angielską kapotę”. Za czasów PRL-u w Krakowskich Zakładach Przemysłu Gumowego „Stomil”, wówczas jedynego w kraju producenta prezerwatyw, pracownicy mówili na prezerwatywy „presy”. Powszechnie używano też pochodzącej z angielskiego nazwy „kondom”, potocznie wymawianej jako „kondon”. Już w okresie funkcjonowania III Rzeczpospolitej przyjęła się nazwa „gumka”, ale czy to brzmi seksownie?
Kiedy kończył się ustrój socjalistyczny w Polsce pojedyncza prezerwatywa w kiosku „Ruchu” i aptece kosztowała jedyne sześć złotych i był to wówczas jeden z najtańszych dostępnych produktów. Z tego też powodu „gumki” cieszyły się wśród ludności płci obojga i w różnym przedziale wiekowym dużą popularnością. „Cóż jeszcze dziś w Polsce można kupić za sześć złotych? – pytają w «Stomilu», dając do zrozumienia, że dlatego w Polsce prezerwatywy to nie tylko środek antykoncepcyjny, ale i gumki do przewiązywania pęczka rzodkiewek, baloniki dla dzieci” – pisał w 1988 roku redaktor Jerzy Łukowicz na łamach miesięcznika „Pan”. W ten sposób – szczególnie w obrocie towarem owocowo-warzywnym – prezerwatywy wykorzystywano jeszcze w wolnej Polsce. Niektóre babcie na bazarach mówiły, że robią to z przyzwyczajenia, a także dlatego, że zawsze po drodze do sklepu lub kościoła można te prezerwatywy w kiosku kupić. A ponoć były one też mocniejsze od gumek recepturek.
Mimo tak dobrej opinii starszych pań wiele osób w czasach PRL-u nie miało zaufania do wytrzymałości prezerwatyw i krążyło dużo opowieści o tym, kto z powodu tej słabości wyrobu rodzimego przemysłu gumowego zaliczył wpadkę, jak nazywało się niechcianą ciążę. Te opowieści dementowało pod koniec lat osiemdziesiątych właśnie w miesięczniku „Pan” kierownictwo „Stomilu”. Był to pierwszy chyba reportaż w Polsce z zakładu zajmującego się produkcją prezerwatyw. „Nasze prezerwatywy są dobrej jakości – zapewnia dyrektor Emil Dziwota – zaledwie jeden promille produkcji ma wady” – czytamy we wspomnianym tekście. Podobno wtedy w ciągu roku klienci reklamowali jakość zaledwie kilkuset sztuk, choć z perspektywy czasu i obowiązku, jaki nakłada na nas historia, żałujemy, iż nie pokazano, jak wyglądały takie reklamacje.
Jednym z największych mitów miejskich PRL-u były opowieści o uczynnych paniach kioskarkach i aptekarkach, które w ramach antyantykoncepcyjnego ruchu oporu systematycznie przedziurawiały prezerwatywy igłą. Hobbistyczno-poradnikowy miesięcznik „Pan” potwierdził to, informując o jednym takim przypadku. Prezerwatywy dziurawiła igłą jakaś kioskarka we Wrocławiu. Jednocześnie zdementowano inną popularną w tamtych czasach pogłoskę, że jeden z nieszczęśliwych użytkowników zażądał od „Stomilu”, aby ten płacił alimenty, albowiem to, co się stało, to wina ich produktów.
Była jeszcze jedna opowieść związana z prezerwatywami. To historia młodego, acz już pełnoletniego chłopca, który kupił w aptece prezerwatywę i zapytał się, jak powinien jej używać. Aptekarka, w niektórych wersjach kobieta stara, brzydka i złośliwa, poradziła młodzieńcowi, żeby towar połknął. I tak też się stało. Prezerwatywa zamiast na członka trafiła do żołądka. Dziewczyna zaszła w ciążę, facet po czasie w boleściach trafił do szpitala, gdzie otwarto mu jamę brzuszną, skąd wyjęto środek antykoncepcyjny, a panią aptekarkę wylano z pracy i obciążono alimentami. Historię opowiadano z różnymi zakończeniami lub zgoła bez.
Podobno w PRL-u produkowano prezerwatywy w trzech, czterech kolorach, ale mimo iż pytałem o to wielu znajomych, nikt z nich czegoś takiego nie pamięta. Już samo sformułowanie z 1988 roku, że „starzy pracownicy zakładu pamiętają”, świadczy o tym, że to była jakaś prehistoria. Coś, co się zdarzyło raz i trwało krótko. Ja i moi znajomi podejrzewamy, że mogła być to jakaś linia eksportowa. W takiej sytuacji na wewnętrzny rynek trafiały prawdopodobnie znikome ilości tego luksusu jako tak zwany odrzut z eksportu.
Jak opisywał „Pan”, raz jeden w „Stomilu” wyprodukowano czarną prezerwatywę. Jeden jedyny egzemplarz. Dzisiaj powiedzielibyśmy designerski prototyp. Eksperymentalna prezerwatywa trafiła na ważne zebranie produkcyjne z aktywem zewnętrznym, czyli z urzędnikami z centrali. Nim poddano ją jakimkolwiek analizom, głos w sprawie musiał koniecznie zabrać i w końcu zabrał jakiś ważny urzędnik. Przyjrzał się czarnej prezerwatywie. I zrobił tak, jak to robili urzędnicy w PRL-u, którzy musieli zabrać głos i zająć stanowisko, a nie chcieli zabierać głosu, a tym bardziej zajmować jakiegokolwiek stanowiska w takich sytuacjach. Zadawali wtedy pytanie zasadnicze, zwane też konstruktywnym: „Powiedzcie, a komu to ma służyć?”.
Na sali zapanowało milczenie wynikające z powagi sytuacji. No właśnie, komu miałaby służyć czarna prezerwatywa? Czerń to symbol powagi. Przecież nie można było powiedzieć, że to prezerwatywa dla kadry kierowniczej kluczowych przedsiębiorstw gospodarki socjalistycznej, przedstawicieli instytucji centralnych i aparatu partyjnego. Wstecznemu klerowi tym bardziej nie mogłaby służyć, tu zresztą wchodziłoby się na grząski grunt walki ideologicznej. A więc komu?
Z sali padł nieśmiały głos próbujący to fundamentalne, pryncypialne pytanie charakterystyczne dla czynników politycznych zmienić w błahy żart: „Wdowom”. I na tym sprawa się skończyła. Postęp został zatrzymany, a klasy pracujące miast i wsi już do końca ustroju pozbawiono nadziei na czarne prezerwatywy.
Warto w tym miejscu przypomnieć jeszcze jedną historię. W połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się zachodnie automaty do sprzedaży prezerwatyw. Było wtedy trochę różnych tego typu maszyn w reprezentacyjnych miejscach stolicy, ale nie sprzedawały one prezerwatyw. Można było w nich kupić jakieś słodycze i napoje, a niektóre produkty miały do opakowania przyklejoną resztę, bo był jakiś problem z wydawaniem złotówko-groszowego bilonu. Niektórzy tłumaczyli to zjawisko realną wartością tych pieniędzy. Mówili, że są one tak bezwartościowe, iż nawet metal, z którego je wykonano, nic nie jest warty i pewnie są za lekkie, więc nie da się ich zwrócić w automatach, które wyprodukowano z myślą o prawdziwych, zachodnich pieniądzach. Być może była w tym jakaś prawda, bo w czasie największej inflacji dekarze wykorzystywali monety jednozłotowe jako podkładki do tak zwanych papiaków, czyli gwoździ do przybijania papy. Wychodziło taniej niż kupowanie podkładek na wagę.
Wracając jednak do tych automatów na prezerwatywy: udało się wtedy ustalić, że zakupiono trzy takie automaty, ale nikt nie wiedział, gdzie one są. Niektórzy twierdzili, że umieszczono je w kilku hotelach orbisowskich, ale inni te informacje dementowali. Z kolei złośliwi mówili, że na pewno jeden egzemplarz trafił do Komitetu Centralnego PZPR, a dwa pozostałe do Ministerstwa Przemysłu Maszynowego oraz Ministerstwa Maszyn Lekkich i Rolniczych.
W czasach PRL-u obowiązywała taka zasada, że pracownicy zakładów mogli brać do domu na przykład niektóre niewartościowe produkty, tak zwane odpady produkcyjne, które nie nadawały się do dalszej obróbki lub sprzedaży. Czasami też po godzinach pracy w swojej fabryce mogli zrobić coś dla siebie, wykorzystując te zakładowe materiały-odpady. Pracownicy produkujący prezerwatywy też korzystali z tego przywileju i dla „własnych potrzeb” zdobili je kolcami lub żłobili na nich różne rowki. Potem te wytwory rękodzieła gumowego trafiały na czarny rynek, gdzie robiły prawdziwą furorę, stając się produktem poszukiwanym i takim, za który dobrze płacono. Podobno jakaś pani, której po seksie z użyciem takiej prezerwatywy było tak dobrze jak nigdy wcześniej, z wdzięczności napisała list do kierownictwa „Stomilu”, błagając jednocześnie o dodatkowe dostawy. O dodatkowe rękodzieło.
Prezerwatywy produkowano w Polsce już przed wojną, a po jej zakończeniu kontynuowano tę, postrzeganą wówczas jako bardzo wstydliwą, działalność. Po wojnie na rynek trafiły najpierw primerosy, w latach pięćdziesiątych produkowano je w tutkach, w okrągłych pudełeczkach po trzy sztuki. W latach sześćdziesiątych pojawiły się słynne luxi gum, które sławił młodociany lud męski dość wulgarnym wierszykiem: „A na wyspie Pitikum jest fabryka luxi gum, jest taka czarna masa, w którą wsadza się kutasa”. Te prezerwatywy były talkowane, zapakowane w małą tekturową torebkę i bibułkową saszetkę. W latach sześćdziesiątych podjęto decyzję o ściągnięciu do Polski prezerwatyw z importu. Nazywano je dolarówkami. Podobno przyleciały do nas z Anglii wyczarterowanymi samolotami, można więc powiedzieć, że powstał między Polską a Wielką Brytanią powietrzny most kondomów.
W latach siedemdziesiątych XX wieku krajowy przemysł od prezerwatyw dostał dolarowy wsad. Przeprowadzono modernizację zakładu, zakupiono nowe technologie, zaczęto produkować prezerwatywy lubryfikowane, do których przed pakowaniem dodawano kroplę oleju silikonowego. Pojawiły się najpierw kondomy o nazwie olex, a następnie najsłynniejsze polskie prezerwatywy, czyli erosy, a także ich późniejsze wersje eros-ex i eros-ol-ex.
Ale też w latach siedemdziesiątych wystąpiły problemy ze sprzedażą tych produktów. Magazyny były pełne, a ludzie nie chcieli ich kupować, mimo że sprzedaż wspierano kilkuletnią, przeprowadzaną na wielką skalę akcją walki z chorobami wenerycznymi, które były wtedy bardzo poważnym problemem. Nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego zbyt prezerwatyw tak dziwnie się kształtuje: w 1975 roku sprzedano ich tylko dwadzieścia trzy miliony, w 1976 – trzydzieści trzy miliony, a w 1977 – znowu o dziesięć milionów sztuk mniej. W końcu wysokość zbytu ustabilizowała się na poziomie około dwudziestu pięciu milionów prezerwatyw rocznie.
Podczas wspomnianej akcji zwalczania chorób wenerycznych rozrzucano jaskrawe ulotki na dużych koncertach zespołów młodzieżowych. Na jednej z tych kolorowych broszurek widniał wielki napis: „Prezerwatywa”, pozostałe były poświęcone najważniejszych chorobom wenerycznym. Prezerwatywy były jednak promowane dyskretnie i niechętnie. Środkiem antykoncepcyjnym, który miał największą kampanię, były globulki zet. Ogłoszenia prasowe formułowano jednak tak, że trzeba było wcześniej mieć świadomość, do czego te globulki służą, bo z samych reklam poza nazwą człowiek niczego się nie dowiedział.
Produkcja środków antykoncepcyjnych miała w Polsce coś z tajnych operacji specjalnych. Tak było na przykład w połowie lat osiemdziesiątych z pajączkiem antykoncepcyjnym. Wkładka antykoncepcyjna o nazwie spider cu uzyskała siedem patentów, oprócz krajowego, między innymi zachodnioniemiecki, szwajcarski i amerykański. Jej cena miała wtedy wynosić dziewięćset złotych, czyli dużo mniej niż cena spiral dostępnych w Peweksie, które kosztowały od siedmiu i pół do dziesięciu dolarów. Wkładki produkowało przedsiębiorstwo Towarzystwa Rozwoju Rodziny „Securitas”. „Początkowo wydawało się, że rocznie wystarczy trzydzieści tysięcy, potem jednak zdanie zmieniono. Oszacowano, że dopiero siedemdziesiąt–sto tysięcy wkładek zaspokoi oczekiwania – pisał „Kurier Polski”. – Przedsiębiorstwu «Securitas» doskwiera ciasnota i braki kadrowe. Przy wkładkach pracują trzy osoby”. Pierwsza partia towaru miała trafić do aptek po wyjałowieniu w Instytucie Badań Jądrowych. Jak widać, była to zakonspirowana i poważna operacja.
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych pojawiły się w sprzedaży wibratory. Można było je kupić w Domach Towarowych „Centrum”. Były one różnokolorowe, w wersji – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – „softowej”, jeśli chodzi o wierność w stosunku do pierwowzoru. Ozdabiały prawie wszystkie stoiska, bo kryzys dawał się już we znaki, więc ustawiano je, żeby zapełnić czymś półki tam, gdzie innego towaru nie było. A tu proszę bardzo, kolorowe, estetyczne, chyba nawet z importu z drugiego obszaru płatniczego, czyli z krajów zgniłego kapitalizmu. Oficjalnie to nie były wibratory, ale aparaty do masażu twarzy. Z tych aparatów żartowali nawet w telewizji w którymś z programów satyrycznych. Chyba Mann z Materną z nich kpili. Żarty nie miały jednak wpływu na stanowisko dyrekcji Domów Towarowych „Centrum”, wibratory jak stały w gablotkach przed emisją programu, tak stały nadal po niej i chyba tak dostały do pogłębienia kryzysu.
Inna sprawa, że ludzie tak byli spragnieni nowinek, iż niektórzy te wibratory naprawdę uznali za aparaty do masażu twarzy i nosili je przy sobie. Panowie trzymali je w modnych saszetkach zwanych popularnie pederastkami lub w tradycyjnych teczkach, a panie w swoich damskich torebkach. Można było więc spotkać w miejscach publicznych elegantki i elegantów, którzy wyciągali – na przykład stojąc w kolejce – taki wibrator, przepraszam, aparat do masażu twarzy, i masowali sobie szyję, twarz, a panie nawet dekolt. Podobno taki zabieg dawał przyjemne odprężenie.II. „Wypadki lipcowe”, czyli kłopoty z rozbieraniem
Trudno powiedzieć, kiedy w Polsce pojawili się pierwsi naturyści. Niektórzy twierdzą, że już przed wojną, w latach trzydziestych. W okresie międzywojnia nudyści spotykali się na plażach Pojezierza Wileńskiego i nad Bałtykiem. Zażywano też nagich kąpieli słonecznych na łachach piachu na Wiśle w Kazimierzu Dolnym. Korzystała z tych uciech młodzież artystyczna, studenci Tadeusza Pruszkowskiego, artysty malarza i profesora Akademii Sztuk Pięknych. Także po wojnie opalano się w taki sposób w tym miejscu.
„Czy nie spotkaliśmy się przypadkiem na nagiej plaży w Kazimierzu?” – zapytał kiedyś Jan Suzin moją koleżankę, dziennikarkę jednego z warszawskich dzienników. Suzin to była jedna z największych telewizyjnych legend.
Po wojnie podobno pierwszych nago opalających się przedstawicieli płci obojga widywano regularnie już w 1946 roku w okolicach Krynicy Morskiej. Prawda jest jednak taka, że Polacy do lat siedemdziesiątych bez ubrania opalali się albo prywatnie, na przykład we własnym ogródku, albo potajemnie na jakimś odludziu. Nagie plaże to przede wszystkim była jedna z atrakcji letnich wyjazdów do Rumunii, Bułgarii, NRD, a przede wszystkim do dawnej Jugosławii. Za najbardziej rozbierający się naród Polacy uważają chyba Niemców, których najczęściej spotykali na tych plażach i których uznali za naród całkowicie pozbawiony zahamowań.
Nagość na polskich plażach pojawiła się na początku lat siedemdziesiątych, w dużej części pod wpływem wakacyjnych wyjazdów za granicę i dochodzącego do Polski echa rewolucji obyczajowej końca lat sześćdziesiątych. Na początku rozbierano się w kilku miejscowościach nadmorskich zdominowanych przez turystów z Warszawy. Prym wiodły Chałupy na Półwyspie Helskim, Dębki, mała miejscowość rybacka na zachód od Władysławowa, oraz Międzyzdroje. Rozbierano się też pod stolicą, najpierw w Świdrze w okolicach Otwocka, a potem na plaży przy Wale Miedzeszyńskim.
W Polsce nie może być historii, która nie ma w sobie ducha heroizmu, poświęcenia, ofiary i cierpienia za sprawę. Taka też jest historia polskiego naturyzmu. Te jej ciężkie początki opisywał wybitny pisarz o międzynarodowej sławie, Janusz Głowacki. Był on też jedną z pierwszych ofiar represji, które dotknęły świat miłośników nagiego opalania i nagich kąpieli. Swoje cierpienia doskonały autor opisał w krótkim, lecz przejmującym utworze pod znamiennym tytułem „Polowanie na rozbierańca”. Na początku lat siedemdziesiątych przedstawił tam mianowicie relację z dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce pewnego straszliwie upalnego dnia lipcowego, kiedy to pozbawiony bielizny kąpielowej zwanej slipkami lub kąpielówkami leżał na plaży obok redaktora A. Markowskiego z tygodnika satyrycznego „Szpilki”. Wokół nago opalało się kilkanaście osób, ktoś z gołym – za przeproszeniem – tyłkiem ukradkiem biegł do wody.
„Mimo upału, analizowaliśmy na rozstawionej szachownicy wariant obrony Niemzowitscha, zastosowany w partii Fischer-Spasski, dyskutując jednocześnie dla ożywienia umysłu o koncepcji czasu w utworach Lesława M. Bartelskiego”² – zanotował Głowacki, opisując sytuację przed szturmem, który nadszedł znienacka.
„Dziś, gdy cofam się myślą do owego dnia, pojąć nie mogę, czemu nie zadrżały nam ręce, gdy po kąpieli postanowiliśmy także opalać się bez kostiumu. Dlaczegóż nie przyszło opamiętanie także później, gdy nad wydmami pojawiła się luneta-peryskop używana z powodzeniem podczas drugiej wojny światowej, a i potem, gdy pobliski las ruszył ku nam, niczym Makbet nie chcieliśmy uwierzyć w nieuchronność przeznaczenia. Dopiero, gdy gałęzie opadły, odsłaniając mężczyznę w pięknym garniturze koloru wody morskiej i koszuli typu yellow bahama, a za nim błysnął stalowy mundur plutonowego Milicji Obywatelskiej, schwyciliśmy za kąpielówki, zbyt późno.
– Ciekawe, gdzie panowie trzymają dowody osobiste? – zapytał przedstawiciel puckiej władzy w cywilu, proponując mi równocześnie zbicie konia.
Tak zaczęła się kilkudniowa walka o podstawowe prawa człowieka, która kiedyś być może przejdzie do historii jako wypadki lipcowe. Walka, w której po jednej stronie występowali funkcjonariusze MO i Główny Urząd Morski, a po drugiej – dziesięć osób bez majtek”.
Trudno powiedzieć, że pozostałych nagusów przedstawiciele władzy ludowej schwytali, hałas wywabił bowiem z grajdołów i zza parawanów rozebrane towarzystwo, które myślało, że w wyniku tej wielkiej akcji udało się złapać jakiegoś dusiciela lub Szweda, który kajakiem przedostał się do Polski, wybierając wolność. Powinno się raczej powiedzieć, że została schwytana ciekawość. Ciekawość całkowicie obnażona. Rozebrani jednak stawiali opór słowny i w trakcie wymiany zdań zwrócili uwagę, że innych gołych władza nie represjonuje. Wskazywali przy tym na grupkę golasów, która szprechała w obcym, choć dobrze znanym języku.
„Przedstawiciel władzy z dojrzałością wybitnego męża stanu uniknął międzynarodowego konfliktu, gdyż także wiedział, iż są to turyści z NRD. Wspaniale obrośnięty prawnik, zamaskowany tuniczką z ręcznika frotté, wtrącił, że należą oni jednak do naszego bloku, nie powinni być dyskryminowani i także należy im się opieka władzy. Miniaturowy elegant w napoleońskiej czapie skonstruowanej z jakiejś gazety oświadczył zajadle – relacjonował Janusz Głowacki – że ma poufne informacje, iż pięćset metrów stąd opala się na wydmie bez kostiumu aliant, patrzy w stronę morza, więc stosunkowo łatwo można się do niego podczołgać, zachodząc od lasu”.
Niestety, władza była nieubłagana i zadowolona ze swojego wielkiego triumfu. Nie pomogły argumenty, że zebrani w Chałupach nudyści to rewolucjoniści, którzy wśród ludu niosą kaganek światłych ideałów marksizmu. Że te idee dotarły już do Rumunii, gdzie światli towarzysze dopuszczają opalanie się bez ubrania. Przedstawiciele rodzimej władzy ludowej nie podjęli debaty o ideałach socjalizmu i zapowiedzieli, że uczestnicy tego opalania bez bielizny kąpielowej niebawem spotkają się w kolegium do spraw wykroczeń. Po ich odejściu ludzie, zapewne w wyniku doznanych upokorzeń czy też zwykłego lekceważenia, postanowili się zjednoczyć i walczyć o swoje niezbywalne prawa.
Zastosowano metody biernego oporu, a może nawet walki czynnej. Towarzystwo postanowiło się nie ubierać, lecz „z honorem lec”. Ustalono sposób walki, wyznaczono dzieci do obserwacji, rozstawiono je na stanowiskach bojowych, rozebrano się za parawanami i oczekiwano na nieuchronny atak.
„Następnego dnia udałem się na plażę w oportunistycznych kąpielówkach, usiadłem samotnie, lecz za chwilę przysiadł się do mnie atletyczny mężczyzna w bermudach, powiedział, że jest straszny upał i że warto by coś zdjąć. Prowokacja wydawała mi się szyta zbyt grubymi nićmi, więc czym prędzej oddaliłem się” – relacjonował wydarzenia lipcowe Janusz Głowacki, który niebawem dostrzegł na plaży pięciu potężnie zbudowanych młodych mężczyzn skradających się w stronę stanowisk bojowych nudystów. Mężczyźni w kąpielówkach skradali się, umiejętnie przeczesując teren tak, by nikt rozebrany nie mógł się przemknąć. Zaglądali w grajdoły i pod koce, aż zbliżyli się do głównej linii. Na ich widok dzieci podniosły krzyk, ich rodzice wrzucili na siebie kostiumy plażowe, a szturmujący wyciągnęli z chlebaków czapki Urzędu Morskiego. Atak został odparty. Tego dnia nad polskim morzem wygrał z państwem polskim – za przeproszeniem – zwykły polski goły tyłek.
Trauma jednak pozostała. Pojawiły się informacje w prasie, że od czasów pamiętnych wydarzeń lipcowych pisarz Janusz G. ciągany po kolegiach karno-administracyjnych „ma uraz i używa kąpielówek retro, czyli do kolan (W takich widziano go tego lata na plaży w Chałupach, gdzie na krańcach plaży paradowały tłumy golasów)”.
Właśnie w 1975 roku rewolucja zasiana podczas pamiętnych wydarzeń lipcowych zaczęła przynosić pierwsze owoce, choć pisarz Janusz Głowacki miał paradować na plaży w konspiracyjnych gaciach.
„Lato tego roku jest (w zasadzie było) wyjątkowo piękne. Rolnicy są zadowoleni, natomiast w kręgach administracji państwowej mają latu za złe, że było takie piękne, upalne i słoneczne. Okazało się bowiem, że w tym roku nie tylko zboża i okopowe obrodziły znakomicie. Na naszych plażach zakwitli także nudyści. Jak doniosła prasa, na Wybrzeżu milicja była zmuszona użyć do ich tępienia nawet odwodów, a w ogóle to nie można dać sobie rady z golasami” – pisał na łamach tygodnika „Kultura” Andrzej Gass w „Reportażu o niesłusznej nagości”.
Jednocześnie przedstawił problem polskiego nudyzmu zainteresowanej publiczności krajowej, kręgom czytelników elitarnych, bo „Kultura” – jak sam tytuł wskazuje – była czasopismem kulturalnym i miała też czytelników kulturalnych, obytych z kulturą niższą i wyższą. Redaktor Andrzej Gass udał się więc w teren, na plażę naturystów, którą konspiracyjnie nazwał poetycko Wyspą Nagości. Jak można się domyślać, chodziło mu o stołeczną plażę przy Wale Miedzeszyńskim. Podobnie jak opisywani przez Głowackiego plażowicze wykazywali świadomość klasową oraz znajomość zagadnień światopoglądowo-politycznych, tak redaktor Gass, nie odwołując się bezpośrednio do języka propagandy, wskazywał pośrednio, że na plaży nudystów ze względu na szeroki przekrój społeczny rozebranych obywateli mamy do czynienia z ludźmi równymi sobie, z przedstawicielami w gruncie rzeczy społeczeństwa bezklasowego.
„Gromadka ludzi w różnym wieku, różnych zawodów: od robotnika do naukowca. Przeważnie między trzydziestką a czterdziestką, ale emeryci płci obojga też przychodzą – relacjonował z reporterską sumiennością. – Matki z dziećmi, małżeństwa, pewien pan z artyleryjską lornetą budzący ogólne współczucie i nawet zrozumienie, zakochani, gitowcy jak baranki (czyżby brak ubrania miał pozytywny wpływ na resocjalizację?), ich dziewczyny (bardzo godne), pani redaktorowa (zawsze w majteczkach: chce się wyróżniać), studenci ze skryptami (sesja poprawkowa) i licealiści z książkami (we wrześniu druga tura egzaminów wstępnych na uczelnie). Także kilku panów w wiankach z gałązek wikliny na głowach, nacierających się co i raz pachnącymi kremami przy akompaniamencie okrzyków: «Boże, jaki on opalony!». Żadnych sensacji. Nic z rui i poróbstwa. Porcja nagości jest tak duża, że nawet dla największych amatorów przestaje być atrakcją. Kilka osób traktuje opalanie bardzo poważnie. Wieczorami można ich zobaczyć na scenie Teatru Wielkiego. Przedstawicielka lżejszej muzy, striptizerka z „Kongresowej”, co piętnaście minut zmienia swoją pozycję względem słońca. Jej mąż baczy, by brązowiała równomiernie, co pewien czas spogląda na stoper i krzyczy: «Hoop!». Wtedy małżonka posłusznie przewraca się na plecy”.
Opisana plaża w warunkach realizmu socjalistycznego i gospodarki planowej stanowiła ideał. Krainę wymarzoną, raj wyśniony, ziemię obiecaną. Redaktor wskazywał na brak konfliktów i generalnie sympatyczną atmosferę. Wyczuwając ją, ludzie pracy socjalistycznej po prostu zaczęli się gdzieniegdzie rozbierać całkiem lub – jak w przypadku niektórych pań – przynajmniej częściowo, w wersji topless. Władza wysłała przeciw gołym swoje oddziały. Tygodnik „Polityka” doniósł, że na Półwyspie Helskim przywołano do porządku pewną aktorkę, gdy opalała się nago.
Publicyści zapowiadali, że nie da się uniknąć gołych plaż, tak jak nie udało się uniknąć coca-coli i jeszcze kilku innych rzeczy. Widmo golizny krążyło nad Polską.