Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smutek aniołów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Smutek aniołów - ebook

Gdy osieroconemu chłopakowi udaje się wreszcie znaleźć swoje miejsce i troskliwych opiekunów, musi porzucić listy od matki, wierszei perspektywę nauki. Razem z listonoszem Jensem udaje się w długą podróż na północ. Tam, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie wyruszao tej porze roku – przynajmniej nie bez powodu… I okaże się, że zmagania z przyrodą wcale nie są trudniejsze od tych, które toczą się w ich głowach.

Czy odnajdą właściwą drogę? Czy wytrwają w morzu niepewności i lęków? I co zrobią, gdy wrócą?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1705-4
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nasze oczy są niczym krople deszczu

Dobrze byłoby teraz spać, dopóki sny nie zamienią się w niebo, spokojne, bezwietrzne niebo, pojedyncze pióra aniołów spadają w dół, a prócz tego tylko rozkosz nieświadomości siebie. Lecz sen od zmarłych ucieka. Zamykamy nieruchome oczy i dopadają nas wspomnienia, a nie sen. Zrazu nadchodzą pojedynczo, nawet piękne jak srebro, ale rychło zmieniają się w ciemną, przytłaczającą śnieżycę, i tak to już jest od siedemdziesięciu lat. Czas mija, ludzie umierają, ciało chowa się w ziemi i to wszystko, co wiemy. Zresztą niewiele tu nieba, góry nam je zabierają, i pogoda, którą te góry potęgują, ciemne jak kres, a czasem, gdy po burzy przecierają się niebiosa, zdaje nam się, że widzimy białą smugę po aniołach, wysoko ponad chmurami i górami, ponad błędami i pocałunkami człowieka, białą smugę jak obietnica wielkiej błogości. Obietnica ta napełnia nas dziecinną radością i budzi dawno zapomniany optymizm, pogłębiając zarazem rozpacz i zwątpienie. Tak to już jest, wielkie światło tworzy głębokie cienie, wielkie szczęście ma gdzieś swoje wielkie nieszczęście, a szczęście człowieka zdaje się skazane na taniec na ostrzu noża. Życie jest dość proste, a człowiek nie. To, co nazywamy zagadkami życia, to nasze własne dylematy i zaćmienia. Napisano, że śmierć zna odpowiedzi i że właśnie ona uwalnia prastarą wiedzę z oków; to oczywiście wierutna bzdura. Wszystko, co wiemy, czegośmy się nauczyli, nie wyrasta ze śmierci, lecz z wiersza, rozpaczy i wreszcie ze wspomnień szczęścia i wielkiej zdrady. Nie posiadamy mądrości, zastępuje ją to, co w nas wibruje i może jest lepsze. Przebyliśmy długą drogę, dłuższą niż ktokolwiek wcześniej, nasze oczy są niczym krople deszczu, pełne nieba, przejrzystego powietrza i niczego. Dlatego wysłuchaj nas bez lęku. Jeślibyś jednak zapomniał żyć, skończysz jak my, utrudzone stado między życiem a śmiercią. Tak martwe, tak zimne, tak martwe. Gdzieś daleko w krainach myśli, świadomości czyniącej człowieka wzniosłym i diabolicznym, wciąż tli się potajemnie światło, które nie godzi się zgasnąć, nie chce się poddać ciężkiej ciemności i przytłaczającej śmierci. Światło to odżywia nas i zadręcza, skłania, byśmy nie ustawali, miast położyć się niczym nieme zwierzę w oczekiwaniu na to, co może nigdy nie nadejdzie. Światło się tli, zatem nie ustajemy. Ruchy bez wątpienia niepewne, niezdecydowane, lecz cel wyraźny – uratować świat. Uratować ciebie i nas samych poprzez te opowieści, te wyrywki wierszy i snów, które już dawno utonęły w niepamięci. Przebywamy w przeciekającej łodzi i zbutwiałą siecią chcemy łowić gwiazdy.I

Dziś w nocy pewnie wypłyniemy, mówi Balbud.

Gdzieś w nieprzeniknionej ścianie sypiącego śniegu, na mrozie, zaczyna się zmierzchać, kwietniowy mrok wciska się między śnieżne płatki, które warstwami oblepiają człowieka i oba konie. Wszystko białe od śniegu i mrozu, a przecież nadchodzi wiosna. Brną pod wiatr wiejący z północy, który w tym kraju silniejszy jest nad wszystko, człowiek pochyla się do przodu na końskim grzbiecie, mocno ściskając wodze drugiego wierzchowca, cali biali i skuci lodem, pewno zaraz zmienią się w śnieg, a północny wiatr wywieje ich stąd, nim nadejdzie wiosna. Konie zapadają się w miękki puch, ten z tyłu z nieodgadnionym brzemieniem na grzbiecie: kuframi, wiązkami sztokfisza lub dwoma trupami. Tymczasem mrok gęstnieje, nie staje się jednak czarny jak smoła, mimo wszystko jest kwiecień. Posuwają się naprzód z podziwu godnym lub tępym uporem, typowym dla mieszkańców obrzeży nadającego się do zamieszkania świata. Wprawdzie kapitulacja zawsze kusi i wielu tej pokusie ulega, godząc się, by dzień powszedni przysypywał ich śniegiem, dopóki nie utkną gdzieś na stałe, żadnych więcej przygód, zatrzymują się po prostu, dając się zasypać w nadziei, że kiedyś się przetrze i powróci jasność. Ale konie i jeździec wciąż stawiają opór, prą naprzód, mimo iż na całym świecie zdaje się nie istnieć nic poza tą pogodą, wszystko inne zniknęło, śnieżyca wymazuje kierunki, krajobraz, choć za ścianą śniegu kryją się wysokie góry, te same, które zabierają nam sporą część nieba, i to nawet w najlepszych dniach, gdy wszystko jest błękitne i przejrzyste, gdy istnieją ptaki, kwiaty, a niewykluczone, że także blask słońca. Nie podnoszą nawet głów, gdy nagle z nieubłaganej zadymki wyrasta przed nimi ściana domu. Szybko wyrasta druga. I trzecia. I czwarta. A one wolno suną naprzód, jakby żadne życie, żadne ciepło już ich nie obchodziło, jakby został tylko mechaniczny ruch. Co więcej, spomiędzy płatków śniegu przebija się nawet światło, a światło to wiadomość od życia. Trójca jest już przy wielkim domu, wierzchowiec zbliża się do schodów, podnosi przednią nogę i zapamiętale stuka kopytem w najniższy stopień, mężczyzna coś woła, koń przestaje i dalej czekają. Koń z przodu stoi prosto, uszy postawił, jakby się głęboko zadumał. Konie dużo myślą i spośród zwierząt najbliższe są filozofom.

Wreszcie otwierają się drzwi i na podeście pojawia się mężczyzna, mruży oczy przed nachalną śnieżycą, skulony pod zimnym wiatrem; tu wszystkim rządzi pogoda, kształtuje nasze życie jak glinę. Kto tam? zagaduje głośno, patrząc w dół, wirujący śnieg rozdziera pole widzenia, lecz ani jeździec, ani konie nie odpowiadają, patrzą nań tylko wyczekująco, również ten z brzemieniem z tyłu. Mężczyzna na podeście zamyka drzwi, wolno schodzi w dół po śliskich stopniach, zatrzymuje się tuż poniżej środka, wysuwa brodę, by lepiej widzieć, i wtedy wreszcie jeździec wydaje z siebie schrypnięty, skrzeczący dźwięk, jakby oczyszczał język ze szronu i nieczystości, otwiera usta i pyta: a ty kim jesteś, do diabła?

Chłopak cofa się, wspina o jeden stopień, właściwie to nie wiem, odpowiada z tą szczerością, której jeszcze nie utracił, a która czyni zeń idiotę lub szaleńca: nikim szczególnym, jak sądzę.

Kto tam? pyta Kolbeinn, stary kapitan, znad pustej filiżanki, kierując bezużyteczne zwierciadła duszy w stronę chłopca, który wszedł i ma przemożną ochotę nie odpowiadać, ale wymyka mu się: Jens listonosz na lodowym koniu, chce rozmawiać z Helgą, i przebiega obok kapitana siedzącego w swoim wiekuistym mroku.

W domu chłopak szybko wchodzi na piętro, biegnie korytarzem i trzema skokami pokonuje schody na strych. Zupełnie się zapominając, pojawia się we włazie niczym diabeł z pudełka, po czym staje zdyszany na strychu, całkiem bez ruchu, i pozwala oczom przywyknąć do innego światła. Tu na górze panuje niemal mrok, mała lampka oliwna na podłodze, a pod oknem wypełnionym wieczornym śniegiem majaczy balia kąpielowa, cienie drgają w powietrzu. Odnosi wrażenie, że znalazł się we śnie. Widzi czarne niczym węgiel włosy Geirþrúður, jej alabastrowe ramię, wysoką kość policzkową, pół piersi i krople wody na skórze. Obok balii stoi Helga z jedną ręką opartą na biodrze, pojedynczy lok zwisa skosem na czoło, nigdy wcześniej nie widział jej tak frywolnej. Chłopak potrząsa głową, jakby chciał się zbudzić, szybko odwraca się, by odejść, i kieruje wzrok w drugą stronę, choć tam nie ma nic szczególnego, na czym można by zawiesić wzrok. Poza ciemnością i pustką, gdzie nigdy żywe oko nie powinno spoglądać. Listonosz Jens, mówi, starając się, aby bicie serca nie zakłócało głosu, choć to oczywiście beznadziejna próba: przyjechał listonosz Jens i pyta o Helgę. Możesz bez obawy się odwrócić, chyba że jestem aż tak brzydka, mówi Geirþrúður. Przestań dręczyć chłopaka, strofuje ją Helga. A stanie mu się co złego, jak zobaczy starą gołą kobietę? pyta Geirþrúður. Chłopak słyszy, jak wychodzi z balii. Ludzie zażywają kąpieli, myślą coś, myją się, a potem wychodzą z wody, to wszystko jest takie zwyczajne, ale nawet to, co najzwyczajniejsze na tym świecie, może stanowić niejakie zagrożenie.

Helga: teraz możesz już się odwrócić.

Geirþrúður otuliła się wielkim ręcznikiem, lecz jej ramiona wciąż są nagie, a ciemne jak grudzień włosy mokre i dzikie, i pewno czarniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Niebo jest stare, a nie ty, mówi chłopak, a Geirþrúður śmieje się cicho głębokim śmiechem i mówi: groźny będziesz, chłopcze, jak stracisz niewinność.

Kolbeinn pohukuje, słysząc zbliżających się Helgę i chłopca, krzywi porytą zmarszczkami i zoraną głębokimi bruzdami po cięgach życia twarz, a prawa ręka powoli wędruje na stolik, czołga się w przód niczym ślepy pies i dotyka księgi. Wtedy twarz rozluźnia się nieco, poezja nie wyzwala w nas pokory, lecz szczerość, taka jest jej natura i dlatego potrafi być ważną siłą. Oblicze Kolbeinna hardzieje, gdy chłopak i Helga wchodzą do sali restauracyjnej, ale pozwala dłoni nadal spoczywać na książce, Otello w przekładzie Matthíasa Jochumssona: Ręce precz! Wy, ludzie moi, i wy drudzy; gdyby mi wypadało walczyć, byłbym był czynił bez porady. Helga otuliła się grubym, błękitnym szalem, razem z chłopcem przechodzą obok Kolbeinna, który udaje, że nic go nie interesuje, po czym wychodzą. Helga spogląda w dół na Jensa i konie, cała trójka jest niemal nierozpoznawalna, wszyscy biali i skuci lodem. Czemu nie wejdziesz, człowieku? pyta Helga, nieco oschle. Jens podnosi na nią wzrok i odzywa się usprawiedliwiająco: prawdę mówiąc, przymarzłem już do konia.

Jens zazwyczaj bardzo ostrożnie dobiera słowa, jest zresztą wyjątkowo małomówny, świeżo przybył z długiej i surowej wyprawy pocztowej zimą, bo i po co człowiekowi słowa w ślepej zadymce na wychłodzonym wrzosowisku, gdy dawno pogubił wszelkie kierunki? Kiedy więc powiada, że przymarzł do konia, to dokładnie tak jest, słowa są całkiem przejrzyste i nie ukrywają żadnych znaczeń, żadnych cieni, jak to czynić zwykły. Przymarzłem do konia; to oznacza, że ostatni bród, który przekraczał jakieś trzy godziny wcześniej, skrył swoją głębię w mrocznej zadymce, Jens przemókł powyżej kolan, a choć koń jest wielki, kwietniowy mróz chwycił w mgnieniu oka i człowiek przymarzł tak mocno do konia, że nie mógł się poruszyć, nie był w stanie zsiąść i musiał skłonić konia do postukania w najniższy stopień schodów, by się zaanonsować.

Helga i chłopak muszą użyć siły, by oderwać Jensa od konia, a potem podtrzymują go na schodach, co nie jest łatwe, człowiek to postawny, waży z pewnością ze sto kilo. Kiedy udaje im się zedrzeć go z wierzchowca, gruby szal Helgi jest już biały od śniegu, a przed nimi jeszcze schody. Jens prycha z wściekłością, mróz pozbawił go męskości i zmienił w niezdarnego starca. Wolno wtaczają się po schodach. Helga unieruchomiła już kiedyś w gospodzie pijanego rybaka, solidnego wzrostu, i wyrzuciła na zewnątrz niczym jakieś śmieci, dlatego Jens podświadomie wspiera się głównie na niej, bo też kimże jest ten chłopak, nie wygląda na zbyt krzepkiego, mógłby załamać się od płatków śniegu, a co dopiero pod ciężarem silnego ramienia. Konie, mamrocze Jens na piątym schodku, a Helga odpowiada tylko: tak, tak. Byłem przymarznięty do konia i nie mogę chodzić bez podpórki, oświadcza Jens Kolbeinnowi, kiedy Helga i chłopak na poły go wnoszą, a na poły wciągają do izby. Zdejmij skrzynie z konia, nakazuje Helga chłopcu, ja już sama sobie z Jensem poradzę, a potem odprowadź konie do Jóhanna, powinieneś trafić, i daj znać Skúlemu, że zjawił się Jens. A ten tu da sobie radę ze skrzyniami i końmi? powątpiewa Jens, patrząc na chłopca spode łba, jest lepszy, niż wygląda, odpowiada Helga. Chłopak wciąga skrzynie do domu, idzie po ciepłą kurtkę i wychodzi w wieczorną szarugę i mroczną niepogodę, prowadząc dwa wykończone konie.II

Jens zdążył już włożyć suche ubranie, ogrzać sobie nogi, wchłonąć niesamowite ilości zsiadłego mleka, baraniej wędzonki, wypić cztery filiżanki kawy, kiedy wrócił chłopak z redaktorem Skúlim, znalazłszy wcześniej koniom zaciszne miejsce u Jóhanna, księgowego Geirþrúður, który mieszka samotnie i zawsze siedzi sam, co jest zupełnie normalne, bo przecież ludzie tak łacnie potrafią sprawić zawód. Skúli jest długi i chudy, kojarzy się z naprężoną struną, przystaje na filiżankę kawy, ale za piwo dziękuje, kręcąc głową, siada naprzeciwko Jensa z gotowymi przyborami do pisania, długie palce pełne zniecierpliwienia. Kolbeinn zamyślony gładzi Otella i czeka, aż Skúli zacznie przesłuchiwać Jensa, chce usłyszeć wieści, które potem redaktor opublikuje w kolejnych numerach „Woli Ludu”, wychodzącej raz w tygodniu, cztery gęsto zadrukowane strony na temat ryb, pogody, śmierci, trądu, wzrostu traw, armat za granicą. Nie zaszkodzi odświeżyć nieco egzystencję wieściami ze świata, wiatry nie były nam przychylne, w kwietniu niewiele statków do tej pory przypłynęło, a po długiej zimie spragnieni jesteśmy wiadomości. Jens wprawdzie nie jest statkiem, który grzał się w zagranicznym słońcu, ale jest nitką łączącą nas z otaczającym światem w długie zimowe miesiące, kiedy towarzystwa dotrzymują nam jedynie gwiazdy, rozciągający się między nimi mrok i biały księżyc. Trzy, może cztery razy w roku jedzie Jens po pocztę aż do Reykjaviku, zastępując stołecznego listonosza, bo sam pochodzi z Dalir, mieszka tam w chacie otoczonej łagodnymi górami, w zieleniącej się latem okolicy, wraz z ojcem i siostrą, która przyszła na świat z tak wielką jasnością w głowie, że na myśli nie starcza już miejsca, ale też grzechy w niej nie mieszkają. Szlak pocztowy Jensa jest najprawdopodobniej najtrudniejszy w kraju, w ciągu minionych czterdziestu lat aż dwóch listonoszów przypłaciło go życiem, Valdimar i Páll, burza pochłonęła obu w styczniu w odstępie piętnastu lat. Valdimara szybko znaleziono, zamarzniętego na śmierć, i to niedaleko nowego szałasu, a Pálla dopiero na wiosnę, kiedy większość śniegu odparowała. Sama poczta, listy, gazety, szczęśliwie zachowały się nienaruszone w solidnych skrzyniach, wyłożonych od środka jutą, i torbach, które obaj mężczyźni przewieszone mieli przez martwe ramiona. Konie Valdimara odnalazły się żywe, ale tak okrutnie przeniknięte mrozem, że na miejscu pozbawiono je życia. Ciało Valdimara zachowało się w całości, ale Pálla i jego konie zdążyły napocząć kruki i lisy. Stołeczny listonosz przekazuje Jensowi wieści, które przywozi z Reykjaviku, a Jens przywozi je tutaj, zbierając co nieco także po drodze: ten umarł, ta powiła pozamałżeńskie dziecko, Gröndala znaleziono pijanego na brzegu, niestabilna i zmienna pogoda na południu kraju, na wschodzie w Hornafjörður wyrzuciło na brzeg wieloryba długiego na trzydzieści łokci, kooperatywa kupiecka mieszkańców Fljótsdalur organizuje wycieczki statkiem parowym po rzece Lagarfljót, zamówiła nawet parowiec w Newcastle, to w Anglii, dodaje Jens. Jakbym nie wiedział, szybko wtrąca Skúli, nie podnosząc wzroku, zadaje Jensowi pytania i pisze w takim tempie, że kartki niemal goreją. Chłopak bacznie obserwuje, jak redaktor bierze się do rzeczy, jak zadaje pytania, usiłuje nawet zajrzeć mu przez ramię, żeby zobaczyć, czy duża jest różnica między tym, co mówi listonosz, a tym, co zostaje przelane na papier. Skúli jest tak skupiony, że nawet nie zauważa chłopca, choć dwukrotnie podnosi rozdrażniony wzrok, gdy ten zanadto się zbliża. Czas nagli, Jens zdążył się posilić, napełnić wielkie cielsko zsiadłym mlekiem, wędzonką baranią, angielskim ciastem, kawą, gorącą niczym niebiosa i czarną jak piekło, i oto Helga podała mu pierwsze piwo i pierwszy sznaps. Alkohol ma to do siebie, że zmienia nasz system wartości, ptasi śpiew staje się ważniejszy niż gazety świata, chłopak o kruchych oczach cenniejszy od złota, a dziewczyna z dołkami w policzkach potężniejsza niż cała angielska flota. Jens wprawdzie nie mówi o ptasich trylach i dołkach w policzku, tego nigdy by nie zrobił, aliści po trzech piwach i jednym kieliszku stanowi dla Skúlego kiepskie źródło nowin. Ogarnia go jakaś niefrasobliwość, traci zainteresowanie wielkimi wieściami, informacjami o ruchach wojsk, czy przywódca kraju siedzi, czy stoi, czy mianuje zięcia, młodego i niedoświadczonego, na stanowisko pastora w Þingvellir. I mianował go? pyta rozgorączkowany Skúli, Bóg z tobą, jakie to ma teraz znaczenie, i tak na jedno wychodzi, oni w wychodku wszyscy i tak są jednacy, mówi Jens pod wpływem trzeciego piwa, po czym zaczyna opowiadać Kolbeinnowi nowe historyjki o Pállu snującym się po wrzosowisku w poszukiwaniu oczu, które kruk i lisica mu skradły, czyni to dla uciechy staruszka, sam nigdym ducha nie widział, bo z żywymi jest przecież dość duży ambaras, powiada i upija łyk. Skúli składa kartki i wstaje. Nie przeczytałbyś tego? pyta Jens, ma jasne, gęste włosy i byłby przystojny, gdyby nie ogromny nos, wyciąga śpiesznie z torby dwie koperty i podaje Skúlemu, to świadectwa czy oświadczenia dwóch gospodarzy, że listonosz nie dał rady przybyć szybciej z powodu niepogody i nieprzejezdnych dróg, więc jest spóźniony ku utrapieniu wielu, w tym Skúlego. Nie muszę, odpowiada zwięźle redaktor, kiwa głową w stronę Helgi, nie chce mu się spojrzeć na chłopca i Kolbeinna, lecz waha się, gdyż lekko zaskakuje go widok Geirþrúður pojawiającej się w drzwiach za szynkwasem, nie chciało jej się uczesać czarnych jak noc włosów i teraz opadają na ramiona, na zieloną suknię, która tak dobrze na niej leży, że w drodze do domu Skúli o niczym innym nie myśli. Przebija się przez ciemną niepogodę z głową pełną czarnych włosów i zielonej sukni, a pożądanie hula w nim niczym burza wokół.III

Noc jest ciemna i bardzo cicha zimą. Słyszymy oddech ryb morskich na dnie oceanu, a ci, którzy idą w góry lub na wyżynne wrzosowiska, mogą słuchać śpiewu gwiazd. Starzy ludzie przechowujący mądrość doświadczenia powiadali, że tam w górze jest tylko pustkowie i zagrożenie. Zginiemy, jeśli nie będziemy słuchać doświadczenia, ale nadmiernie go słuchając, zgnijemy. Gdzieś wspomniano, że ten śpiew budzi w nas albo rozpacz, albo boskość. Wyruszać w góry w spokojne, czarne jak piekło noce po szaleństwo lub błogość, to może być jakiś cel życia. Ale niewielu zadaje sobie trud takich podróży, niszczą drogocenne obuwie, a nocne czuwanie czyni cię niezdatnym do podjęcia zadań dnia, więc któż miałby wykonać twoje prace, jeśli ty sam temu nie podołasz? Walka o przetrwanie nie idzie w parze ze snami, poezja i solona ryba to przeciwieństwa, nikt nie je swoich snów.

Tak właśnie żyjemy.

Człowiek umrze, jeśli zabierzesz mu chleb, a bez marzeń uschnie. To, co najważniejsze, rzadko bywa skomplikowane, ale przecież by dojść do tak oczywistego wniosku, musimy umrzeć.

Noce nigdy nie będą równie ciche na nizinach, śpiew gwiazd zanika gdzieś po drodze. Ale tu w Plássið, w Miejscu, gdzie nikt nie przebywa na zewnątrz, może poza stróżem nocnym, który wędruje między nieregularnymi latarniami ulicznymi i pilnuje, by nie dymiły i świeciły jedynie wtedy, gdy jest powód, te noce potrafią być bardzo ciche. A teraz zaległa nad Plássið noc rozdziela sny, koszmary, samotność. Chłopak śpi twardym snem w swoim pokoju, zwinięty w precelek pod pierzyną. Nigdy nie spał we własnym kącie, dopóki śmierć Bárðura nie zagoniła go do tego domu trzy tygodnie temu. Zrazu trudno mu było usnąć w tej ciszy, brakowało mu bliskiego oddechu, stłumionego kaszlu, dźwięku przewracania się na bok, puszczania wiatrów, westchnień w głębokim śnie. Tu on sam decyduje, kiedy zgasić światło, dlatego czyta tak długo, jak mu się podoba, a od takiej swobody można dostać zawrotów głowy. Teraz gaszę, mawiał gospodarz, uznawszy, że już dość się naczuwali we wspólnej izbie, po czym ogarniał ich mrok. Ten, co długo w noc czuwa, z trudem nadaje się do pracy za dnia, a ten, co nie goni za swymi marzeniami, traci serce.

I powoli się rozjaśnia.

Gwiazdy i księżyc znikają, świat zalewa dzień, ta błękitna woda niebios. Cudowna jasność pomagająca nam poruszać się po świecie. A jednak nie jest to światło rozległe, od powierzchni ziemi sięga zaledwie kilkadziesiąt kilometrów w powietrze, a tam zaczyna się kosmiczna noc. Najpewniej podobnie jest z życiem, błękitne jezioro, za którym czai się ocean śmierci.IV

Brakuje mi was, chłopaki, i życie wydaje mi się jakieś trudniejsze niż wcześniej, pisze Andrea z rybackiej chaty. Siedziała na ich łóżku na strychu, wykorzystując kolana i podręcznik do angielskiego jako podkładkę. Wypłynęli w morze: Pétur, Árni, Gvendur, Einar i jeszcze dwóch najemnych wioślarzy, zastępujących chłopaka, który przeżył, i tego drugiego, który zmarł. Gdzieś tam, pośród śnieżycy wypełniającej świat i połykającej wszystko, ciężko dyszał ocean. Andrea nawet nie była w stanie dojrzeć drugiej rybackiej chaty, zresztą nie zależało jej na tym. Ale poprzez zawieruchę słychać było wyraźnie oddech oceanu, ciężkie tchnienie bezrozumnej bestii, owej skrzyni pełnej złota, tego grobu tysięcy. Wypłynęli nad ranem i podczas gdy ona pisze list, oni być może pochylają się nad wędami, Pétur z lękiem w sercu, bo wszystko zdaje się w życiu odchodzić, brakuje mi was, chłopaki, pisze. Czasami jednak żałuję, że was poznałam, a przecież niewiele lepszych rzeczy mnie spotkało. Nie wiem, co robić. Wydaje mi się, że powinnam, że muszę podjąć jakąkolwiek decyzję w sprawie mojego życia. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Po prostu żyłam. I nie znam nikogo, kogo mogłabym zapytać o radę. Z Péturem prawie nie rozmawiamy, co nie może być miłe dla pozostałych, a może tylko dla Einara. Niezły z niego szkodnik. Czasem gapi się na mnie, jakby był bykiem, a ja krową. Aj, dlaczego ja ci to piszę, jesteś jeszcze młody i dość masz swoich spraw. Zresztą trudno odczytać moją bazgraninę. Myślę, że podrę ten list i potem spalę.

Tęsknię; minęły dni.

Dystans między Bárðurem a życiem z każdym dniem, z każdą nocą bezlitośnie się wydłuża, bo czas niekiedy bywa przeklętym draniem, daje nam wszystko, aby nam to potem odebrać.

Chłopak się zbudził, usiadł na łóżku, patrzy przed siebie w półmroku, nocne marzenia powoli z niego parują, znikają, stają się niczym. Zbliża się oczywiście szósta, może Helga cicho zapukała do drzwi, a on natychmiast się zbudził. Zjawił się tu prawie trzy tygodnie temu z niebezpieczną poezją na grzbiecie. Jaki właściwie pożytek jest z poezji, jeśli nie tkwi w niej moc odmiany losu? Wszak istnieją książki, które bawią, lecz nie dotykają najgłębszych kwestii. Są też takie, które każą ci wątpić, dają nadzieję, poszerzają horyzonty i prawdopodobnie pokazują, jak szybować. Niektóre książki są ważne, inne tylko cię bawią.

Trzy tygodnie.

Albo prawie.

Izba jest tak wielka, że równa niemal wiejskiej, gdzie dziesięć osób pracuje i sypia razem, a tu ma całą powierzchnię tylko dla siebie. To tak jak posiadać całą dolinę, system słoneczny obok życia, na pewno na to nie zasłużył. Ale to przeznaczenie rozdziela szczęście i nieszczęście, sprawiedliwość nie ma z tym nic wspólnego, a rolą człowieka jest próbować zmienić to, co zmienić trzeba.

Dostaniesz pokój, powiedziała Geirþrúður, i oto tu jest, siedzi skołowany pomiędzy snem a jawą, czekając na poły, aż wszystko zniknie, izba, dom, książki na stoliku nocnym, list od Andrei, nie, nie spaliła go, listonosz zawitał do chaty rybackiej chwilę po tym, jak skończyła go pisać, wciąż bijąc się z myślami, czy go spalić, czy nie, właściwie wręczyła go listonoszowi przez nieuwagę i natychmiast zmieniła zdanie, wybiegła za nim, żeby zażądać zwrotu, lecz już go nie było, pochłonęły go płatki śniegu, połknęła go biel.

W tym domu popołudnia i wieczory potrafią mijać wolno, chyba że się siedzi w gospodzie, a pół miesiąca temu strumień gości był dość ciężki, bo na dwa dni się przejaśniło i Plássið nagle wypełnili rybacy ze statków. Chłopak podawał wtedy piwo, przekąski, sznapsy i przyjmował ironiczne uwagi, zazwyczaj łatwo jest używać słów, a niektórzy sądzą, że obcesowe czy szorstkie zachowanie czyni ich ważniejszymi. Ale przeważnie wieczory mijają wolno. Helga zamyka gospodę, siedzą we czwórkę w domu, w salonie, wahadło wielkiego zegara wisi bez ruchu, jakby w bezdennej depresji, chłopak czyta Kolbeinnowi angielskiego poetę Shakespeare’a, a one najczęściej także słuchają. Przeczytał już Hamleta, jest w połowie Otella, ale początki wcale nie były łatwe; po pierwszej lekturze Kolbeinn tak się zeźlił, że wymachiwał ku niemu laską. Na samym początku zaczął cicho pomrukiwać, co nie brzmiało zbyt zachęcająco, chłopakowi zaschło w ustach i przez jakiś czas miał wrażenie, że krtań mu się kurczy, piszczał raczej, niż wypowiadał słowa. Nie czytaj na bezdechu, upomniała go Helga, gdy Kolbeinn już sobie poszedł, zniknął z bawialni niczym wściekły tryk, czytaj naturalnie, jakbyś oddychał, kiedy się nauczysz, będzie to bardzo proste.

Kiedy się nauczysz.

Wieczorem chłopak nie mógł zasnąć. Spocony wiercił się w tym wspaniałym łożu, wiele razy zapalał światło, zaglądał do Hamleta, na ten przyprawiający o zawrót głowy potok słów, usiłując jakoś się w tym połapać. Wyrzucą mnie stąd, mamrotał; jak, u diabła, człowiek ma wydychać słowa?

Drugie czytanie także okazało się koszmarem.

Było tak nieudane, że angielska poezja nosząca w sobie posmak głębokiego nieba i wielkiej rozpaczy przerodziła się w pozbawioną ducha drogę cierniową.

Po pięciu minutach Kolbeinn podniósł się, a chłopak nieświadomie skulił, lecz uderzenie nie nastąpiło, martwa laska spoczywała przy krześle, Kolbeinn wyciągnął dłoń przypominającą pomarszczonego, starego psa i wymachiwał nią niecierpliwie. Masz mu podać książkę, powiedziała w końcu Helga, nadzwyczaj spokojnie, po czym stary złośnik opuścił bawialnię, wymachując laską, która w jego rękach odzyskała wściekłe życie. No tak, pomyślał chłopak, siedząc jak nieudany twór, to już koniec, latem poszukam pracy przy soleniu ryb, zresztą to było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, to był sen, a teraz czas się obudzić. Geirþrúður siedziała na swoim miejscu z lulką, to było z pewnością najgorsze czytanie, rzekła nieco schrypnięta, bo o kruczym sercu. Ale się nie bój, dno jeszcze nie zostało osiągnięte, gdybyś ciągnął tak dalej, mogło być gorzej. Nie sądzę, odburknął. Ależ tak, nigdy nie bagatelizuj człowieka, niewiele istnieje rzeczy, których nie jest w stanie popsuć. Ciągnęła lulkę, trzymała w płucach słodką truciznę przez kilka sekund, po czym wypuszczała dym nosem: ale jak wczoraj wieczór zauważyła Helga, nie masz sobie nic myśleć, tylko czytać. Przeczytaj później u siebie ten tekst, jutro w środku dnia dostaniesz wolne, żeby się przygotować, czytaj, dopóki nie przestaniesz odróżniać tekstu od samego siebie – wtedy nauczysz się czytać, nie myśląc. Tyle że Kolbeinn zabrał książkę.

Dostaniesz ją później, pójdziemy po nią, sam raczej nie da rady czytać.

Chłopak wciąż siedzi na łóżku.

Słucha nocnych snów sączących się z krwią i znikających w niepamięci, potem wstaje i rozsuwa ciężkie zasłony. Światło, niemal drobnoziarniste, niczego nie skrywa, ale wszystko jest jakby lekko zaburzone lub niejasne, jakby świat układał się z wolna po nocy i burzach ostatnich dni. Żadnych śladów na śniegu na dole, a godzina oczywiście już szósta i niebawem ktoś zacznie działać i zniszczy ten ład. Pracownica w drodze do jakiegoś sklepu, wielebny Þorvaldur w drodze do kościoła na samotne spotkanie z Bogiem, po wsparcie, by nie ugiąć się pod wyczerpującą walką życia, klęka przed ołtarzem, zamyka oczy, bezskutecznie usiłuje uwolnić myśli od kruków tuptających po krawędzi dachu, ciężko, jakby to stukał sam grzech, przypominając o sobie. Być może to nie Bóg stworzył grzech, lecz odwrotnie.

Chłopak siada na miękkim krześle, gładzi list, jakby chciał powiedzieć: ja o tobie nie zapomniałem, no bo jakże mógłbym zapomnieć, po czym bierze książkę ze stolika nocnego, tomik wierszy Ólöf Sigurðardóttir. Chce przeczytać tylko jeden lub dwa wiersze, musi zejść na dół, Helga naturalnie czeka z jakimś zadaniem, odśnieżyć wokół domu, posprzątać, wyszorować podłogi, czytać Kolbeinnowi gazety czy czasopisma, pójść do sklepu Tryggviego. On czyta, a ona mówi, cóż za słowa:

Ona mówi, cóż za słowa. Śmieje się, ta serca nuta.

Nienawidzi, ach okrutna. Rozkazuje, cóż za buta.

Drażni się, ileż to mocy. Ona kocha, ogniem pała.

Ona straszy, cóż za władza. Ona błaga, mowa ciała.

Przerywa lekturę i patrzy w dal. Ona kocha, ona straszy, cóż za buta.V

Minął już prawie tydzień od chwili, kiedy posłała go do sklepu Tryggviego. Miał kupić małe co nieco, czekoladę i cukierki na podwieczorek i gorzkich migdałów, które Helga chciała pomieszać z trucizną i rozrzucić po piwnicy dla myszy, nieproszonych gości. Gunnar stał za ladą, z wąsikiem i ironicznym uśmiechem, najwyraźniej miał ochotę powiedzieć coś ku uciesze własnej i zebranych, a chłopak westchnął do siebie, tak już jest, że ten, kto chętnie poniża innych słowami, nigdy nie zna umiaru. Diabeł wbija weń swe szpony i wtedy ów usta otwiera. I stał Gunnar z otwartymi ustami, dwóch subiektów śledziło zajście, lecz nie udało mu się powiedzieć więcej niż: cóż, bo weszła Ragnheiður i spytała trójcę oschle, czy nie mają nic do roboty. Dwaj subiekci zniknęli szybciutko, jakby wypaleni ogniem, ale Gunnar daleko nie odszedł, usunął się nieco na bok i jął układać jakieś puszki, patrząc ponuro.

Ragnheiður przyglądała się chłopakowi spod kasztanowych włosów, opanowana, odległa, a on chrząknął i cicho, z wahaniem poprosił o przyjemność dla ludzi, śmierć dla myszy. Ani drgnęła, nie oderwała oczu od jego twarzy, lekko rozchyliła usta, za czerwonymi wargami błyszczały białe zęby niczym góry lodowe. Chrząknął ponownie i już miał powtórzyć o czekoladzie i migdałach, ale wtedy się poruszyła, a on pomyślał sobie: nie patrz na nią.

Pozbierała produkty.

On patrzył.

Ale po co patrzeć na dziewczynę, jaki z tego pożytek, jak to działa na serce, niepewność; czy życie w jakikolwiek sposób stanie się lepsze, piękniejsze?

I cóż takiego interesującego jest w ramionach, myślał, bezskutecznie usiłując oderwać od nich wzrok, wszyscy mają ramiona i zawsze mieli, jak świat długi i szeroki. Ludzie mieli ramiona w czasach Egipcjan i na pewno będą je mieć za dziesięć tysięcy lat. Ramię to miejsce, w którym ręka łączy się z barkiem, patrzenie na coś takiego to z pewnością strata czasu, jakkolwiek obłe by one były, nie patrz, sam sobie rozkazywał i udało mu się spojrzeć w bok, gdy zwróciła ku niemu swój biały i zimny policzek. Gunnar obserwował ich z taką uwagą, że zapomniawszy się, trącił stos puszek, które z łoskotem runęły na podłogę. Kiedy chłopak zdjął wzrok z Gunnara, klnącego pośród dwudziestu czy trzydziestu puszek, stała przed nim Ragnheiður z cukierkiem w ustach, a rozdzielała ich tylko lada. To oczywiście nic wielkiego ssać cukierek, ani trochę, ale ona robiła to powoli, patrząc mu w oczy. I tak minęło tysiąc lat. Tak zasiedlono i zabudowano Islandię. Albo prawie dwa tysiące, ukrzyżowano Chrystusa, Napoleon najechał Rosję. I wtedy wreszcie wyjęła z ust mokry i błyszczący cukierek, pochyliła się nad ladą i włożyła go chłopakowi do ust. Ręka mu lekko drżała, gdy odliczał pieniądze. Ragnheiður przyjęła zapłatę i nagle jakby zupełnie przestał ją obchodzić.

Może po prostu znęca się nade mną, myślał, brnąc przez śnieg w drodze powrotnej ze sklepu Tryggviego, zdumiony, jak przyjemnie bywa pozwalać zadawać sobie cierpienie. Cukierek okazał się niewiarygodnie smaczny, chłopak ssał go gorąco i namiętnie, a serce z krwią pompowało niepokój. Niepokój, który znalazł swe żałosne ujście najbliższej nocy, gdy szybko zbudził się ze snu o Ragnheiður, leżała obok naga, przerzuciła nogę przez jego ciało, choć nie miał pojęcia, jak wygląda naga, ale była rozkosznie gorąca i niepojęcie miękka, a on obudził się, ciężko dysząc, cały mokry. Musiał zakraść się do piwnicy do myszy, zdychających wolno od gorzkiej trucizny, żeby wypłukać bieliznę.VI

Chłopak jest już ubrany, czyta dwa wiersze Ólöf, po czym wychodzi z pokoju.

Na schodach wita go chrapanie Jensa. Listonosz, przez te nieliczne dni, kiedy bawi w Plássið, śpi w pokoju gościnnym na parterze. Zazwyczaj nie zatrzymuje się na dłużej niż dwa dni, ot, tylko żeby konie odpoczęły, ale dłużej niż trwa burza śnieżna, jeśli sztorm akurat powstał z dna oceanu gnany odwieczną nienawiścią. Aromat kawy miesza się z chrapaniem, a gdy chłopak znajdzie się na dole, czeka na niego śniadanie, chleb i kaszka. Kolbeinn przeżuwa swoją pajdę grubo obłożoną pasztetem. W samą porę, by uratować mnie przed nachalną wesołością Kolbeinna, mówi Helga. Chłopak jest już tak zadomowiony, że się uśmiecha i nie pozwala ponurej minie kapitana popsuć sobie humoru. Że też Jens potrafi spać mimo własnego chrapania, rzuca. Błogi sen mają niektórzy, odpowiada Helga i nasłuchuje, jak grzeje się kawa, pierwsze nalanie jedynie dla Kolbeinna, który nim otrzyma swoje śniadanie, jest tak zrzędliwy, że unika go większość żyjących, a nawet samo życie.

Kawa się grzeje.

Aj, jakiż aromat ma ten czarny napój!

Dlaczego go tak dobrze pamiętamy, minęło tyle czasu, od kiedy mogliśmy pić kawę, wiele dziesiątków lat, a ten smak i pragnienie są wciąż z nami. Nasze ciała już dawno strawione w glebie, mięso odpadło od kości, wykop nas, a znajdziesz wyłącznie uśmiechające się do ciebie białe kości, mimo to nasze cielesne pragnienia wciąż trwają z nami, nie potrafimy się od nich uwolnić, podobnie jak od wspomnień, które silniejsze są od śmierci. Śmierci, jakaż jest twoja moc?

W kuchni jest przyjemnie i ciepło. Kolbeinn niucha wokół, w jego wielkich dłoniach tkwi pusta filiżanka, chcesz jeszcze, stwierdza Helga, a stary kiwa głową. Powiedziałeś już pierwsze słowa dnia, coś mnie ominęło? pyta chłopak, lecz Kolbeinn nie uznaje go za godnego odpowiedzi. O świcie słowa są drogie, mówi Helga, i ziewa. Wszyscy poza Kolbeinnem, który ciężko znosi czuwanie długo w noc, sfatygowany i do niczego, późno położyli się spać, siedzieli w gospodzie i Jens, na prośbę Geirþrúður, przekazywał im kolejne wieści ze świata, dopóki nie uciszyło go pijaństwo. Chłopak siada przy stole i dopiero wtedy zauważa zadrapania na kapitańskich policzkach, dość głębokie w dwóch miejscach, ale słabo widoczne na ciemnej skórze. Patrzy pytająco na Helgę, przeciąga palcem wskazującym w dół po swoim policzku, chcąc zwrócić jej uwagę na rany Kolbeinna, lecz ona wzrusza ramionami. Wygląda na to, że nic nie wie. Wieczorem zebranie? pyta Kolbeinn, chodzi mu o zebranie Stowarzyszenia Rzemieślników, które odbywa się tutaj co miesiąc. To jego pierwsze słowa od czasu, gdy minęła noc, bardzo zwykłe i powszednie słowa, ale w jakiś sposób udaje mu się je wypełnić wrogością. Tak, o ósmej, odpowiada Helga, siada u końca stołu, sączy kawę rozgrzewającą krew w żyłach i wtedy serce czuje się lepiej. Wzdycha. Jeśli istnieje królestwo niebieskie, to z pewnością rosną tam ziarna kawy. Nie posmarować ci maścią tych zadrapań? Może się wdać zakażenie, mówi Helga. Skąd je masz? pyta chłopak, nie czekając na odpowiedź Kolbeinna, zbyt młody, by wykazać się delikatnością. Kolbeinn prycha, wstaje, wychodzi z kuchni niczym wściekły tryk, waląc wokół swoją laską po ścianach i dwa razy mocno, kiedy mija pokój Jensa, a ten zrywa się zasapany, chrapanie gwałtownie się urywa. Już się zbudził z przeszywającym bólem głowy. Słyszą, jak Kolbeinn wchodzi po schodach, waląc laską, być może w nadziei, że zbudzi także Geirþrúður. Ależ on potrafi być diabelsko rozkoszny, mówi chłopak. Tak, a ty nie powinieneś był zadawać mu takiego pytania, te zadrapania to z pewnością nie jest skutek oddziaływania dobra. Z góry dobiega trzaśnięcie drzwiami, Kolbeinn wszedł do swojej jaskini i pchnął je z całych sił, żeby dźwięk na pewno został usłyszany na dole w kuchni. Teraz to on tylko samego siebie toleruje, mamrocze chłopak pod nosem. Jesteś pewien, że sam siebie toleruje? mówi Helga cicho i podnosi wzrok w górę, jakby chciała zajrzeć do Kolbeinna przez strop i ściany.

Stary kapitan leży ubrany na łóżku, głaszcząc laskę jak wiernego psa, pokój jest podobnych rozmiarów jak pokój chłopaka, solidna biblioteczka obok łóżka, jakieś czterysta książek, niektóre grube i wiele z nich po duńsku, wszystkie jeszcze z czasów, gdy Kolbeinn widział, kiedy jego oczy miały jakiś sens. Teraz leży w łóżku, a oczy są bezużyteczne, można by wyrzucić je do morza, spoczywałyby na dnie oceanu, pełne mroku. Kapitan wzdycha. Czasem, kiedy człowiek czuje się źle, fajnie jest o tym pogadać, powiedziała Helga, grzejąc kawę, i byli tylko we dwoje, ja świetnie słucham, ale Kolbeinn wymruczał jedynie coś, czego sam do końca nie rozumiał. Niejeden woli milczeć, gdy życie najboleśniej daje się we znaki, bo przecież słowa to często tylko martwe kamienie albo porwane i znoszone szaty. Mogą też być chwastami, niebezpiecznymi zarazkami, zbutwiałymi deskami, które nie utrzymają nawet mrówki, a co dopiero człowieka. A mimo to słowa są jedną z niewielu rzeczy, jakie mamy pod ręką, gdy wszystko zawiedzie. Zastanów się. I jeszcze to niezrozumiałe, że najmniej ważkie i najbardziej nieprawdopodobne słowa mogą niespodziewanie udźwignąć wielki ciężar i przenieść życie bez uszczerbku ponad przyprawiającymi o zawrót głowy wąwozami.

Oczy Kolbeinna zamykają się wolno i spokojnie, śpi. Sen jest łaskawy. I zdradliwy.VII

Znów pada śnieg, kiedy Ólafía brnie do nich przez zaspy. W niebie mają śniegu bez końca. Kiedy śnieży, Indianie w północnej Kanadzie powiadają, że to kapią łzy aniołów. Tu dużo pada i smutek niebios jest piękny, to pokrywa chroniąca ziemię przed mrozem, rozjaśniająca ciężką zimę, choć ta może również być zimna i pozbawiona litości. Pot leje się z Ólafíi, gdy puka do drzwi gospody, tak słabo, że musi czekać długie minuty, może dwadzieścia, pot stygnie na ciele i kobieta zaczyna się trząść, trochę jak duży szczeniak. W końcu chłopak otwiera. Trzeba było mocniej pukać, mówi, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo niedorzeczna jest ta uwaga. Ólafía nigdy nie potrafiłaby stanowczo, niemal bezczelnie oznajmić o swoim istnieniu. Cóż, mimo to udało mi się wejść, mówi tylko i zaczyna zmieniać obuwie, na zewnątrz otrzepała się dokładnie ze śniegu i gdy weszła, nie miała na sobie ani jednego płatka. Chłopak wystawia głowę za drzwi i jego ciemna czupryna natychmiast robi się biała, całą ziemię przykrywa gruba warstwa smutku aniołów, ani skrawka pastwiska, ani skrawka brzegu, wszystkie zwierzęta zamknięte, a gospodarze wydzielają im źdźbła, gdzieniegdzie pozostały jedynie zgrabki, chudoba beczy i muczy za lepszym życiem, lecz chmury są grube i żaden dźwięk nie dociera do niebios. Samotny ślad przemarszu Ólafíi rysował się wyraźnie na całej długości ulicy, ale już zaczął się zamazywać, ścieżkę wydeptaną przez Þorvaldura, który przebił się wczesnym rankiem do kościoła dziękować Bogu za życie i łaskę, pytamy tylko jaką łaskę, już dawno zasypał śnieg. Wyszedłszy z domu, Þorvaldur przeklął wrony, rzucił w ich kierunku kilka grudek śniegu, ale chyba niepisane mu było trafić, gdyż ani drgnęły na kalenicy, spoglądały tylko z góry na wielebnego, kracząc szyderczo. Chłopak zamyka widok na świat, otwiera wewnętrzne drzwi i woła głośno, tak, to przyszła Ólafía! Ona prostuje się, słysząc głośno i bez wahania wypowiedziane swoje imię, bo jakie imię zasługuje na to, by je usłyszało wiele osób naraz, jakie życie na to sobie zasłużyło?

Skądinąd los może prokurować niespodziewane połączenia, bądźmy za to wdzięczni, inaczej wiele rzeczy dałoby się przewidzieć, a w powietrzu wokół nas mało byłoby ruchu, tak mało, że skisłoby, a życie stałoby się senne i matowe. Zdziwienie i zaskoczenie to chemiczne reakcje wprawiające w ruch powietrze produkujące życiową energię; pamiętasz chyba Brynjólfura? Kapitana pokładowca Snorriego, który osunął się na stół w gospodzie, zmożony dwunastoma piwami i długotrwałą bezsennością. Chłopak siedział naprzeciwko Brynjólfura, lecz wpatrywał się w swego zmarłego przyjaciela za plecami kapitana, dopóki ten nie rozpłynął się w zimnym powietrzu. Martwe bywa piękno świata.

Helga po prostu posłała kapitanowi na podłodze, nie zasługuje na lepszy los, powiedziała, gdy Geirþrúður miała zamiar kazać go zanieść do pokoju gościnnego, w którym chrapał Jens, dopóki Kolbeinn nie zaczął walić laską w ściany z wrodzonego draństwa czy z rozpaczy właściwej komuś, kto utracił wzrok i nie umie mówić. Niemniej wielka głowa Brynjólfura spoczęła na poduszce. Zupełnie jak głaz narzutowy, mamrotał chłopak, usiłując podłożyć poduszkę pod tę głowę, Helga przykryła kapitana kocem, grubym, szkockim wełnianym kocem, a potem poszła do Ólafíi.

Wiedziała z grubsza, gdzie mieszkają Brynjólfur i Ólafía, ale niewiele więcej, nigdy z Ólafíą nie rozmawiała, nigdy nie stała dość blisko, by poczuć ciężki i półsłodki zapach jej wielkiego, niekształtnego cielska, nie mówiąc o spojrzeniu w oczy, tak okrągłe, że jakby były pełne deszczu i mokrych koni. Te oczy wszędzie mnie prześladują i zmuszają do picia, powiadał Brynjólfur, więc niejeden Ólafíę obwiniał o jego skłonność do kieliszka, wystarczy spojrzeć na tę kobietę, żeby wpaść w rozpacz. I to prawda, niewiele rzeczy ma na człowieka taki wpływ jak oczy, czasem widzimy w nich całe życie, a to może być nie do zniesienia. Ale może Brynjólfur pije dlatego, że odpuścił pomimo piekielnej siły w ramionach, ludzkie nieszczęście częściej pochodzi z wnętrza, niż nam się zdaje. Helga chciała tylko powiadomić Ólafíę, gdzie jest jej chłop, taki miała zamiar, i po krótkich poszukiwaniach odnalazła dom. Ólafía ostrożnie otworzyła drzwi, a Helga spojrzała w jej okrągłe oczy, pełne deszczu i mokrych koni.

Od tamtego czasu Ólafía przychodziła kilka razy pomóc przy takich czy innych drobnych pracach.

Zjawiała się rano, odchodziła wieczorem, koło kolacji, zanim zamkną gospodę, usiądą w salonie i chłopak zacznie lekturę, coraz sprawniej, czasem nawet da się zauważyć na twarzy Kolbeinna wyraz zadowolenia, choć może to złudzenie. Ólafía zarumieniła się, gdy Helga poprosiła ją kiedyś, by z nimi usiadła, wymamrotała tylko coś na pożegnanie i szybko wyszła bez odpowiedzi.

Masz takie dobre serce, że życie mogłoby cię zabić, gdyby mnie zabrakło, powiedziała Heldze Geirþrúður po pierwszym spotkaniu z Ólafíą. Masz coś przeciwko, żeby przychodziła tu od czasu do czasu? Nie, skąd, dobrze jest otaczać się kruchymi ludźmi, to pomaga lepiej zrozumieć świat, chociaż nie zawsze wiem, co począć z tym zrozumieniem.

Ólafía nie działa szybko, porusza się nieco ociężale, jakby we krwi miała domieszkę piasku, ale pracuje systematycznie i się przykłada. Ręce ma zahartowane i twarde jak dechy, palce chude i okazało się, że zwinne.

Helga obudziła Brynjólfura po dwunastu godzinach snu czy dwunastu godzinach śpiączki, i to raczej bezlitośnie.

Ólafía zasługuje na dużo lepszego chłopa niż ty, powiedziała Helga, gdy Brynjólfur siedział skulony nad filiżanką kawy i solidnym śniadaniem, a głowa bolała go tak strasznie, jakby ktoś usiłował rozerwać mu czaszkę. Miał zamiar powiedzieć coś na temat krępującego spojrzenia swojej kobiety, jej ciążącej bliskości albo i głupoty, wszystkiego, co sprawiło, że trudno mu było wytrzymać w domu, ale miał dość rozsądku, by milczeć, a poza tym z całych sił starał się nie wydalić solidnego śniadania, szerokie bary pochylił do przodu, przypominał starca. Statek mnie odrzucił, odezwał się w końcu cicho, jakby do siebie albo do blatu, który mu nie odpowiedział, bo martwe przedmioty nie znają wielu słów. Helga spojrzała na chłopaka, idź no tam szybko zajrzyj, kazała.

Pół godziny później poprosiła chłopaka, by poszedł z Brynjólfurem na statek, odprowadził na jego jednostkę sławnego z brawury wilka morskiego, według własnych słów starego już i bezużytecznego, przekonanego, że statek go odrzucił. Helga powiedziała, żeby odprowadził go na cypel, gdzie czeka statek, powiedziałam mu, że masz nadprzyrodzony talent, czasem konieczność życiowa każe kłamać, aby ludziom pomóc.

Tylko pokładowiec Snorriego wciąż czekał na brzegu, trzymając pion dzięki wielkim stropom; pozostałe już dawno odpłynęły. Brynjólfur zatrzymał się, kiedy zostało im kilkaset metrów do przejścia, spojrzał na statek, który najbardziej przypominał martwego wieloryba, potem chwycił chłopaka za ramię i czerpał od niego siłę. Ten stał bez ruchu i udawał, że ma jakiś szczególny dar, tak jak kazała mu Helga; zagryzał wargi, bo przez chwilę lękał się, że Brynjólfur zgniecie mu ramię. Potem poszli na statek, który dopuścił kapitana do siebie. Szyper położył się płasko na pokładzie i ucałował go.

Otwarcie dziobówki zajęło Brynjólfurowi sporą chwilę, bo klapa przymarzła. Można sądzić, że nie będzie mi dane zejść na dół, mamrotał, ciężko dysząc, ale w końcu się udało, zeszli do luku, gdzie było ciemno i zimno, można wręcz podejrzewać, że Brynjólfur otworzył dziurę do egzystencji i że zapuścili się w dół do samej beznadziei. Tymczasem przez otwór napłynęło poranne światło, wbijając się niczym oszczep w ciemną, wielką bestię. Brynjólfur brnął naprzód po omacku, poszukując światła, bowiem żywi nic nie widzą w takich ciemnościach, w końcu znalazł lampkę naftową i zapaliło się światło, a razem z nim nadzieja. Wkrótce załoga, którą zmobilizowała Helga, zaczęła zbierać się na statku.

Pierwszy przybył Jonni, kuk, łysy niczym kolano klocek o nabrzmiałej twarzy i ciekawskich, lecz przyjaznych oczach. Uściskał Brynjólfura, jakby odzyskał go z piekieł, co takie znowu pozbawione sensu nie było; kucharz niemal zupełnie zniknął w szerokich objęciach, chłopak widział jedynie łysinę, zupełnie jakby Brynjólfur ściskał księżyc. Jonni chwycił wiadro, podreptał na cypel, napełnił naczynie śniegiem, wrócił i zaczął grzać kawę. Rozniecając ogień, długo musiał rozdmuchiwać żar, by obudzić płomień, człowiek wciąż musi dmuchać w węgle, żeby ogień nie zgasł, niezależenie od tego, jak go nazwiemy, życiem, miłością, ideą, jedynie żar pożądania nigdy nie wymaga dmuchania, paliwem jest powietrze, a powietrze otacza ziemię. Zapach zmienił oszronioną dziobówkę w pomieszczenia dla ludzi, wydobywał się przez właz niczym okrzyk radości, zwłaszcza że załoga zaczęła się schodzić strumieniem. Większość w wieku kapitana, ludzie o szorstkiej skórze, niemal stwardniałej, o sztywnych ruchach, nieczujący miękkości, dopóki statek nie znajdzie się na morzu. Wieloryb wyrzucony na brzeg na tutejszej plaży, martwy jak głaz, lecz błyszczący niczym srebro, gdy tylko znajdzie się w wodzie.

Długo siedzieli w dziobówce, Jonni poszedł po więcej śniegu, który zamienił w czarną kawę, trochę jak żartobliwy bóg, zebrani wiercili się w chłodnym pomieszczeniu, żuli tytoń, szczęśliwi klęli, chlali kawę, jutro będzie tu całkiem do życia, powiedział jeden z nich do chłopaka, który siedział wciśnięty między dwóch barczystych jegomościów, grzejąc się w ich cieple. Szorstkie, stwardniałe od niepogody twarze wszystkie skierowane były w stronę Brynjólfura z takim ciepłem i radością, że przypominały piękny, słoneczny dzień. Jedna koja była zabita deskami, dwie wąskie listwy na krzyż, to jest koja Oli Norwega, nie znałeś Oli, mówią chłopakowi, to był dopiero zawodnik, a potem wzdychali na samo wspomnienie, ale też smucili się upływem czasu, który krok po kroku wszystko zabiera, i przeszłość ustawicznie zagarnia coraz większą część życia, wzdychali, częstowali się jeszcze kawą, tytoniem i wspominali Olę. Rozdmuchiwali żar wspomnień, z niemal ściśniętymi gardłami wspominali jego specyficzną wymowę. Prawie zupełnie zapomniał norweskiego, a islandzkiego nigdy porządnie się nie nauczył, stworzył nowy język, coś pomiędzy, a właściwie jedno i drugie, i żadne, i tylko członkowie załogi potrafili go bez trudu zrozumieć. Potem umarł, po prostu utonął przy Dolnym Nabrzeżu podczas flauty, widział, jak księżyc przegląda się w spokojnej tafli morza, i chciał do niego wskoczyć. Utonął w poszukiwaniu piękna. Oj tak. A już na następny rejs uwił sobie gniazdko w najlepszej koi, tu chciał być i nigdzie indziej. Ależ się biedakowi nudziło przez te długie zimowe miesiące! Właśnie dlatego zabita jest deskami, tłumaczą w końcu chłopakowi, Ola potrzebował swojego miejsca i wybrał najlepszą koję, musieliśmy się z tym pogodzić, ale w zamian strzeże nas od wielu złych rzeczy. Na przykład od czego? spytał chłopak. Mężczyźni spojrzeli na niego zdziwieni, o takie rzeczy się raczej nie powinno pytać. Wiercili się, poczęstowali się jeszcze tytoniem, żuli go w milczeniu, bezradni, tak, gdzieś chłopak musi spać, kochanieńki, powiedział wreszcie Jonni, a reszta skinęła głowami, to była prawidłowa odpowiedź, Jonni jest łebski. I wtedy chłopakowi oczywiście się wypsnęło: a czy umarli sypiają?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: