Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sonata dla Motyla - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sonata dla Motyla - ebook

Anna czy Julia?

Którą z nich główna bohaterka czuje się bardziej?

 Kiedy po dłuższym czasie nieobecności przybywa do Bluszczowego Dworku, domu, w którym się wychowała, chce być Anną. Tą, którą stała się w Warszawie − niezależną, przebojową, z charakterem, radosną. Uważa, że Julia, jak w przeszłości nazywała ją rodzina zastępcza, była zakompleksiona, nieśmiała i niepewna siebie. Winą za to obarcza swoje przybrane rodzeństwo, zwłaszcza Kamila, któremu nigdy nie wyjaśniła, dlaczego pewnego dnia uciekła bez słowa z ich wspólnego domu. Gdy go znów spotyka, przestaje być pewna, czy pozbyła się „Julii” na zawsze. Kiedy do Bluszczowego Dworku przybywają wszyscy członkowie tej patchworkowej rodziny, zaniepokojeni stanem zdrowia ukochanej matki Elżbiety, wraz z nimi powracają liczne wspomnienia, zarówno te dobre, jak i złe, których Anna-Julia nie umie wyrzucić ze swej pamięci...

Czy na wsi, daleko od stolicy, bez komputera i szalonych znajomych, odkryje swoje prawdziwe „ja”, czy wręcz przeciwnie – poczuje jeszcze większy zamęt w głowie? Kim tak naprawdę chce być? Pobyt w Bluszczowym Dworku z pewnością zweryfikuje wiele jej dotychczasowych poglądów – na ludzi, na życie, na miłość i przyjaźń. I już nigdy nie będzie takie samo…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-385-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Anna

Polskie drogi zajmowały zaszczytne, bo siódme miejsce na liście rzeczy, których Anna szczerze nienawidziła. Każda dłuższa podróż jawiła się jej jako nader nieprzyjemne przeżycie i ilekroć kobieta siadała za kierownicą, mając przed sobą wizję pokonania setek kilometrów, żałowała, że nie może podróżować czołgiem. Taka przejażdżka stanowiła zresztą jedno z jej największych marzeń. Mogłaby wtedy strzelać do co bardziej bezczelnych kierowców, przekonanych, że na pewno zdążą wyprzedzić bądź ktoś zrobi im miejsce, a także tarasować auta pozostawiane tuż przed skrzyżowaniami, bo ich właścicielom nie chciało się przejść pięciu kroków od parkingu.

Przede wszystkim zaś nie musiałaby się obawiać, że gdzieś na bocznych drogach, dziesiątki kilometrów od cywilizacji, utknie w błocie bądź złapie gumę.

– Niech to szlag – wymamrotała Anna, nie mając już nawet siły się denerwować i trzykrotnie uderzyła czołem o kierownicę. Rozległ się dźwięk klaksonu, który zapewne spłoszył wszystkie okoliczne wiewiórki, nienawykłe do obecności samochodów w centrum ich królestwa.

Ukochany, acz już mocno leciwy opel Anny nie był przystosowany do ekstremalnych warunków, jakie zaserwowała mu jedyna droga prowadząca do Zguby. Nierówna, wąska i wyboista ścieżka wiła się niczym wąż, zmuszając kierowcę do zastanawiania się, co będzie, jeśli na kolejnym zakręcie znienacka napotka jadące z przeciwka auto. Nie można było powiedzieć, że jest pełna dziur – ona sama stanowiła jedną wielką dziurę i uniemożliwiała rozwinięcie większej prędkości niż dziesięć kilometrów na godzinę. Gałęzie co chwila uderzały w szyby, a wizja rys, jakie z pewnością pojawiły się na drzwiach, nie napełniała Anny optymizmem. W dodatku po ostatnich deszczach trasa bardziej przypominała płytkie bagno niż drogę i okazała się dla opla przeszkodą nie do pokonania.

Po raz kolejny od piątej rano, kiedy to wyjechała z Warszawy, nawiedziło ją przemożne pragnienie, aby wrzucić wsteczny bieg i zawrócić. Znów jednak zdołała jakoś zdusić w sobie chęć powrotu. Miała za sobą ponad dziewięć godzin jazdy, w tym dwie spędzone w korkach, dwanaście wahadeł i jedną kontrolę przeprowadzaną przez wyjątkowo nadgorliwych policjantów. Nie przeżyłaby teraz drugiej takiej podróży, a od celu dzieliło ją zaledwie pięć, sześć kilometrów. Poza tym nie mogła tak po prostu się rozmyślić, musiała dotrzeć na miejsce. Była to winna Elżbiecie.

– Zły początek. Oby to nie było ostrzeżenie od losu – westchnęła, wysiadając z auta. Od razu zapadła się w błoto po kostki, kompletnie niszcząc ukochane trampki. To tyle, jeśli chodzi o odpowiednią prezencję córki marnotrawnej powracającej w rodzinne strony po kilkuletniej nieobecności. Będzie cała brudna, zanim dotrze do Zguby, o ile oczywiście tam dotrze. Po drodze mogła w końcu utonąć i nikt nigdy nie odnalazłby jej trupa. Przez moment Anna zastanowiła się, czy to byłaby taka zła opcja.

– Trzymaj się, Staruszku – powiedziała do opla, otworzyła tylne drzwi i wyciągnęła plecak. Torbę w bagażniku postanowiła zostawić w spokoju. Nie miała dość wiary we własne siły, aby próbować wziąć ją ze sobą. – Nigdzie nie uciekaj. Bądź grzeczny, mamusia niedługo wróci.

Pieszczotliwie poklepała maskę samochodu. Oczywiście, wielokrotnie zarzucano jej, że oszalała, skoro traktuje auto jak człowieka, ale niespecjalnie się tym przejmowała. Znajomi zresztą wysuwali wiele innych argumentów na poparcie tezy o obłędzie Anny, niekoniecznie dotyczących auta.

– Dziewczyno, ty chcesz leczyć ludzi? – prychała zawsze Kasia, współlokatorka i najlepsza przyjaciółka Anny zarazem, ilekroć ta radośnie witała swojego Staruszka, jak lubiła nazywać zdezelowanego opla. – Zacznij od siebie, skarbie! Jeśli na tej psychologii jest więcej ludzi podobnych do ciebie, to nigdy w życiu nie pójdę do żadnego terapeuty, choćbym doznała wszelkich możliwych zaburzeń osobowości!

– Kobieto! Kobieto! – powtarzał Drozd groźnym tonem, ale oczy się mu śmiały. – Okazujesz temu samochodowi więcej uczucia niż mnie. Zobaczysz, pewnego dnia oszaleję z zazdrości i doprowadzony do ostateczności popełnię jakąś zbrodnię. Na przykład napełnię bak olejem albo zrobię coś równie okrutnego.

Anna uśmiechnęła się do siebie, zarzuciła plecak na prawe ramię i ruszyła drogą, brnąc w błocie po kostki. Robiło się jej lżej na duszy za każdym razem, gdy pomyślała o Droździe, jego pociągłej, bladej twarzy, szarych oczach, szerokich ustach i głębokim głosie. Biedak, nie miał pojęcia, co naprawdę oznacza wyrażenie „oszaleć z zazdrości”. Na tę myśl uśmiech spełzł z ust dziewczyny. Ona akurat aż za dobrze poznała pełne możliwości kogoś, kto rzeczywiście jest chorobliwie zazdrosny.

Nerwowym gestem przeczesała krótkie włosy, kończące się kilka centymetrów nad ramionami. Ścięła je w pierwszym tygodniu studiów. Gdy współlokatorka Anny ujrzała jej dzieło, załamała ręce, a następnie złapała za nożyczki, doprowadziła bałagan na głowie koleżanki do porządku i zaoferowała pomoc przy farbowaniu nijakich, jasnobrązowych kosmyków na rudo („Bo ja już widzę, że ty skończysz z zieloną głową albo całkiem łysa, jeśli cię zostawię samą sobie”). Kasia definitywnie minęła się z powołaniem – powinna zostać dyplomowaną kosmetyczką, stylistką albo projektantką mody, a nie studiować stosunki międzynarodowe. Od tamtych postrzyżyn to ona dbała o wygląd Anny i to dzięki niej dziewczyna szczyciła się modną fryzurką oraz opanowała obsługę tuszu do rzęs, który wcześniej traktowała jako narzędzie masowej zagłady.

Po pół godzinie drogi trampki reprezentowały sobą obraz nędzy i rozpaczy, a ciemne dżinsy były ubłocone niemal do kolan. Ilość plam na spodniach rosła mniej więcej w takim tempie jak niepokój Anny. Rozpoznawała już pewne charakterystyczne punkty: przechylona sosna, od której zawsze oczekiwało się, że runie przy pierwszej lepszej burzy i zatarasuje drogę. Ogromny kamień porośnięty mchem, stojący tuż przy tym czymś, co śmiało udawać drogę. Tylko parę kroków dzieliło Annę od ścieżki prowadzącej do domu położonego w pewnym oddaleniu od pozostałych zabudowań. Domu, w którym spędziła większość dzieciństwa. Domu, z którym wiązały się jej najlepsze – a także najgorsze – wspomnienia. Zarówno jedne, jak i drugie konsekwentnie usiłowała wymazać z pamięci.

– Myśl pozytywnie – nakazała sobie, przymykając powieki. – Prawdopodobnie w domu zastaniesz tylko Elżbietę i Emila. Miło będzie ich znowu zobaczyć. Pogawędzisz z Elżbietą o studiach, pokażesz jej zdjęcia i zobaczysz, co nowego pojawiło się w ogrodzie. Na pewno upiekła ciasto, a nikt nie robi takiej szarlotki jak ona. Potem oprzesz Emilowi głowę na ramieniu i opowiesz o Kaśce, Droździe i tym szalonym facecie, który prowadzi zajęcia ze statystyki. Będą szczęśliwi, a ty spędzisz tu parę miłych dni, oddychając czystym powietrzem, wypoczywając na łonie natury i po, góra, tygodniu spakujesz się, żeby dołączyć do paczki w Kołobrzegu. O raju, mówię do siebie tak, jakbym była swoją własną pacjentką!

Moment później, gdy spacerowanie z zamkniętymi oczami skończyło się potknięciem i upadkiem prosto w kałużę, Anna doszła do wniosku, że na przeprowadzanie terapii – nawet, czy też zwłaszcza, na samej sobie – powinna zaczekać do skończenia studiów. Wcale nie czuła się lepiej, w dodatku była jeszcze bardziej brudna niż przed chwilą. Jakby tego było mało, z ciemnych chmur zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Paskudna pogoda zajmowała piąte miejsce na liście najbardziej znienawidzonych rzeczy przez Annę. Miała ochotę głośno stwierdzić, że gorzej już być nie może, ale nie chciała dodatkowo kusić losu. I tak nie był wobec niej zbyt łaskawy. Gdyby pozwoliła sobie na taki komentarz, zapewne okazałoby się, że gdzieś po okolicznych lasach grasuje jakiś wściekły, bardzo głodny niedźwiedź.

Mój anioł stróż wziął sobie urlop, pomyślała ponuro. Albo znów popadł w alkoholizm.

Już dawno temu opracowała teorię, wedle której jej prywatny anioł wpadł w szpony alkoholizmu, gdy ona była małym dzieckiem. Zaczął wychodzić z nałogu dopiero przed czterema laty i wydawało się, że jest na jak najlepszej drodze ku wyleczeniu, kiedy nagle spotkał jakiegoś starego znajomego, poszli razem na parę piw i tak jakoś dalej poszło… Bo jak inaczej wyjaśnić telefon, który odebrała trzy dni temu?

– Julianko – powiedziała Elżbieta do słuchawki i Anna od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Upłynęło wiele czasu, odkąd Elżbieta nazwała ją w ten sposób. – Julianko, wiem, jak nie lubisz wracać do Zguby, ale muszę się z tobą zobaczyć. Sama nie mogę pojechać do Warszawy. Proszę cię, wpadnij chociaż na parę dni. To naprawdę ważne.

Anna więc naraziła się na wybuch wściekłości Kasi, mówiąc jej, że nie może jechać z nimi do Kołobrzegu. Zniosła rozczarowaną minę Drozda i narzekania Wiolki. Spakowała torbę, napełniła bak, wsiadła za kierownicę i ruszyła w podróż przez pół Polski, pewna, że Elżbieta nie przedstawiłaby zaproszenia w takiej formie, gdyby nie stało się coś złego. Do Zguby i większości jej mieszkańców Anna miała mocno ambiwalentny stosunek, ale Elżbietę kochała, choć nie zawsze umiała to okazać. Nie widziały się od paru miesięcy i wypadało złożyć przynajmniej krótką wizytę. Inna sprawa, że idea powrotu do rodzinnych stron przyprawiała dziewczynę o mdłości.

Zatrzymała się przed zieloną tabliczką, na której widniał biały napis „Zguba”. Potrzebowała bardzo długiej chwili, żeby zmusić się do zrobienia kolejnego kroku. Wiedziała, że to głupie, ale czuła się tak, jakby właśnie przekraczała niewidzialną granicę. Deszcz, z dużym wyczuciem dramatyzmu, rozpadał się na dobre dokładnie w momencie, w którym przechodziła obok tablicy. Anna przyspieszyła kroku, świadoma, że i tak niewiele w ten sposób osiągnie. Zanim schroni się pod dachem, zdąży przemoknąć do suchej nitki. Pech, który pozostawiła w tej głuszy, przywitał ją radosnym piskiem, zarzucając ramiona na jej szyję. Powinna się tego spodziewać. Co dobrego mogło ją czekać w Zgubie? Znów machinalnie przeczesała włosy palcami. Nabrała tego zwyczaju, gdy je obcięła i nie mogła przywyknąć do tego, jak bardzo są krótkie. Później stało się to swojego rodzaju odruchem. Ręka Anny wędrowała do czupryny za każdym razem, kiedy dziewczyna była zdenerwowana bądź zakłopotana. Choć mogło się wydawać to dziwne – ani jedna, ani druga sytuacja nie zdarzała się często. Miała jednak przykre wrażenie, że w tym miejscu się to zmieni.

– Szeregowa Motylska! Baczność! – nakazała sobie, skręcając w kierunku zjazdu do Bluszczowego Dworu. Droga prowadząca do tego domu przedstawiała się znacznie lepiej niż dojazd do Zguby. – Nie ma powodów do nerwów. Co ma być, to będzie, a ty z całą pewnością świetnie sobie poradzisz.

Wyprostowała plecy, dumnie uniosła brodę. Miała dwadzieścia trzy lata, skończyła czwarty rok studiów na jednej z najlepszych uczelni w kraju, radziła sobie sama w dużym mieście i nie narzekała na brak towarzystwa. Czego właściwie tak się obawiała? Była dorosłą osobą, której nikt nie mógł dyktować, co powinna robić. Jeżeli ktoś spróbuje… cóż, ona już takiemu delikwentowi pokaże, że Anna Motylska nie będzie słuchać niczyich poleceń.

W bojowym nastroju weszła między drzewa, decydując się na pójście skrótem. Deszcz odszedł równie szybko, jak się pojawił. Anna zręcznie przeskakiwała przez korzenie, utrzymywała równowagę na śliskim mchu, odsuwała gałęzie, które mogłyby chlasnąć ją w twarz. Większą część dzieciństwa spędziła właśnie w tym lesie i miesiące miejskiej egzystencji nie mogły sprawić, że tak po prostu o tym zapomni. Nie musiała się zastanawiać nad tym, którędy idzie, jej stopy same wkroczyły na dobrze sobie znany szlak. Po dwóch minutach marszu przeszła obok brzóz, przebrnęła przez paprocie i znalazła się przy ogrodzeniu otaczającym dom, w którym spędziła sporą część dzieciństwa.

Anna zmierzyła wzrokiem ogrodzenie. W jej głowie zrodziła się szalona myśl: dlaczego właściwie nie? Zamachnęła się z całej siły, przerzucając plecak na drugą stronę. Świetnie pamiętała, że przedostanie się przez mur jest zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym do realizacji. Chichocząc z własnej głupoty, rozpoczęła wspinaczkę. Pierwsza próba się nie powiodła: jej buty były śliskie od deszczu i błota. Za drugim razem poszło zdecydowanie lepiej. Wdrapała się na samą górę i zeskoczyła wprost na trawnik. Było to zachowanie głupie i kompletnie nieodpowiedzialne, mogła się nawet połamać i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Ostatni raz próbowała dostać się w ten sposób do środka, kiedy miała szesnaście lat i skręciła sobie wtedy kostkę. Teraz na szczęście wylądowała dość zgrabnie, choć poślizgnęła się na mokrej trawie i opadła na klęczki. Mimo tego ten szalony pomysł sprawił, że zły humor Anny odszedł jak ręką odjął. Miała ochotę się śmiać. Może naprawdę nie będzie tak źle. W końcu z tym miejscem wiązało się więcej dobrych wspomnień niż złych.

Bluszczowy Dwór, jak nazywali go mieszkańcy Zguby, z zewnątrz nie zmienił się przez ostatnie dwa lata. Ba, nie licząc nowych roślin w ogrodzie, nie zmienił się od chwili, w której pojawiła się tutaj po raz pierwszy: drobniutka dziewczynka z kucykami, przerażona i zafascynowana jednocześnie. Dworek kojarzył się jej wtedy z bajką o Śpiącej Królewnie, a to z powodu wieżyczki i bluszczu pnącego się po jednej ze ścian. Wielokrotnie słuchała opowieści o tym, jak Marek i Elżbieta, jeszcze w czasach narzeczeństwa, przypadkiem zawędrowali do Zguby, zobaczyli ten śmieszny dworek i z miejsca się w nim zakochali.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia – mówiła Elżbieta z rozmarzeniem. Siedzieli na werandzie: jasnowłosa kobieta w błękitnej sukni, otoczona przez gromadkę dzieci. Jowita tuliła się do boku matki, Michał siedział po turecku na chodniku, przodem do nich, a Anna usadowiła się na najniższym ze stopni; Emil leżał z głową na jej kolanach. Kamil zajął miejsce na poręczy, w pewnym oddaleniu od reszty i nonszalancko machał nogami, udając, że wcale nie słucha opowieści. – Wtedy ten dom wyglądał jak jedna wielka ruina. Odpadający tynk, wybite okna, puste butelki w całym ogrodzie… A miał coś takiego, co mnie przyciągało. Marek spytał, czy chciałabym tu zamieszkać. Oczywiście tylko się śmiałam, że chcę też gwiazdki z nieba. Rok później, gdy wróciliśmy z podróży poślubnej, przywiózł mnie tutaj. Dom był już wyremontowany, a on powiedział, że w tym miejscu wychowamy nasze dzieci.

Przez ułamek sekundy Annie zdawało się, że znów ich wszystkich widzi, że na werandzie dostrzega niebieski rąbek spódnicy Elżbiety i słoneczne promienie odbijające się w jej pierścionku. Wyobrażenie prysło jednak niczym bańka mydlana, gdy usłyszała czyjś głos. Charakterystyczny, trochę gardłowy i nieprzyjemny, jakby mówiący miał lekką chrypę.

– Wyglądasz jak sierotka Marysia.

Poderwała się na równe nogi. Pojawił się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Może zobaczył jej torbę przefruwającą nad murem porośniętym bluszczem i wyszedł sprawdzić, kto to? Przypatrywała się mu w milczeniu. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wręcz nieprzyzwoicie wysoki, przerastający Annę, z jej marnym metr sześćdziesiąt dwa, o trzydzieści centymetrów, jasnobrązowe włosy miał jak zwykle rozczochrane i znów zapomniał się ogolić. Nawet uśmiech się nie zmienił – wciąż to samo lekceważące skrzywienie warg, jakby ich właściciel kpił sobie w duszy z całego świata i wszystkich dookoła.

– Cześć, Kam – przywitała się, wpychając dłonie do kieszeni dżinsów. Nie do końca tak wyobrażała sobie to spotkanie. Jeśli już w ogóle o tym myślała, liczyła na to, że będzie wtedy sucha, a nie kompletnie przemoczona i utytłana błotem do samych kolan. Nawet do głowy jej też nie przyszło, że zostanie przyłapana na przechodzeniu przez ogrodzenie – czego, nawiasem mówiąc, nauczył ją właśnie on, gdy miała jedenaście lat.

– Coś ty zrobiła z włosami, Julio? – spytał, podchodząc bliżej i chwytając rudy kosmyk. Zwalczyła impuls każący natychmiast odskoczyć, zamiast tego przechyliła głowę na lewo, umykając przed dotykiem.

– Obcięłam i ufarbowałam, chyba nie tak trudno to zauważyć – oznajmiła, trochę zdumiona tym, jak normalnie brzmi jej głos. – Ciebie też miło widzieć, dziękuję, u mnie wszystko dobrze, rzeczywiście, dawno się nie widzieliśmy.

– Lubiłem twoje włosy – stwierdził Kamil, ignorując drugą część wypowiedzi. Anna pokręciła głową zrezygnowana, wyminęła go, idąc w stronę swojego plecaka. W tym momencie zza domu wybiegł ogromny owczarek niemiecki i z szaleńczym szczekaniem ruszył wprost na nią. Zanim zdążyła się zorientować w sytuacji, już leżała plecami na mokrej trawie, niszcząc sobie ubranie do reszty, a pies entuzjastycznie lizał ją po policzkach.

– Sasza! – jęknęła Anna, usiłując jedną ręką odepchnąć pysk od twarzy, a drugą zrzucić z siebie ciężkie cielsko. Sasza była najbardziej przyjacielskim psem na świecie, w przeciwieństwie do swego brata Brutusa, który zdechł tuż przed wyjazdem Anny. Dziewczyna powinna się cieszyć, że teraz miała do czynienia z suką, nie z nim. Brutus mógłby jej nie rozpoznać od razu i zamiast do lizania, rzucić się do gryzienia. – Sasza, ty wstrętna bestio, złaź ze mnie albo przerobię cię na kotlety!

Sasza nie przejęła się tą straszną groźbą i podjęła próbę ucałowania Anny prosto w nos. Z ust kobiety wyrwał się okrzyk frustracji. Wkładając w to wszystkie siły, szarpnęła się w bok, zrzucając z siebie psa i natychmiast się poderwała, zanim suczka w przypływie miłości nie postanowi ponownie jej powalić.

Świetnie. No po prostu świetnie!, pomyślała z irytacją, poklepując Saszę po łbie. Jeśli już musiała spotkać Kamila, wolałaby, żeby nastąpiło to podczas jakiejś poważnej uroczystości rodzinnej, gdzie nie byłaby mokra, brudna, nie spadałaby z murów na jego oczach i nie lądowała na trawie, przygnieciona przez owczarka niemieckiego.

– Witaj, słońce. Też cieszę się, że cię widzę, ale pocałunkom na powitanie mówię stanowczo nie – poinformowała psa, prostując się i próbując otrzepać ubranie. Przeniosła wzrok na Kamila i uśmiechnęła się krzywo. – Mój bohater. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy.

– No, no, no… – Och, jak zawsze irytował ją jego zwyczaj powtarzania „no” tym protekcjonalnym tonem! – Zrobiłaś się strasznie ironiczna, Julio.

– Anna – zaprotestowała, cofając się pod wpływem ciężaru Saszy, która postanowiła oprzeć przednie łapy na jej ramionach. – Mam na imię Anna.

Jedna brew Kamila powędrowała do góry. Nabrał tego zwyczaju jeszcze w dzieciństwie, próbując naśladować ojca.

– Zabawne, że o tym zapomniałem. Dlaczego w takim razie wszyscy zapamiętaliśmy cię jako Julię?

– Mówią do mnie Anna – oznajmiła stanowczo, nie mając zamiaru ustąpić. Skończyły się czasy, w których mógł nią dowolnie manipulować. Nigdy więcej. – To moje drugie imię. Dlaczego niby nie? Na ciebie w końcu wołali Kamael, a nie pamiętam, żeby takie imię figurowało w twojej metryce…

Zaśmiał się. Spojrzała na niego ze zdumieniem, bo Kamil nie śmiał się często, a przynajmniej nie robił tego wtedy, kiedy oboje mieszkali w Zgubie. Pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.

– Zawsze ta sama – powiedział w końcu i teraz jego uśmiech wydawał się nieomal radosny. Anna gwałtownie się odwróciła, dopadła do swojego plecaka i przerzuciła go sobie przez ramię. Zawsze ta sama. Ze wszystkiego, co mógłby jej powiedzieć, to było ostatnie, co chciała usłyszeć.

Kamil vel „Kamael” Bluszcz, w pełni zasługujący na przydomek wzięty od demona. Druga pozycja na liście rzeczy, których Anna nienawidziła najbardziej na świecie. I bardzo niewiele brakowało mu do zajęcia pierwszego miejsca.

Szybkim krokiem ruszyła w stronę domu, weszła po stopniach na taras i otworzyła drzwi, zanim zdążyła zastanowić się nad tym, czy powinna zapukać. Lepiej, by Elżbieta miała naprawdę poważny powód, żeby ją tutaj ściągnąć. Im szybciej się dowie, o co chodzi, tym szybciej będzie mogła wrócić. O ile oczywiście jakimś cudem uda się jej wyciągnąć Staruszka z tego błota. Wolała nie brać pod uwagę możliwości, że utknął tam na dobre.

Natychmiast wyczuła charakterystyczny, niepowtarzalny zapach, którego źródła nigdy nie potrafiła określić. Wanilia, suszone kwiaty i coś jeszcze, czego nie umiała nazwać. Głośno wciągnęła powietrze w płuca, zatrzymując się na progu, szybko mrugając, żeby powstrzymać łzy. Co jest? Przecież nie rozklejała się tak łatwo. Dlaczego teraz nagle…

– Witaj w domu, Julio – mruknął Kamael, stając za jej plecami. Jego dłoń zacisnęła się na ramieniu Anny, nie na tyle mocno, żeby sprawić ból, ale też zbyt silnie, by mogła się wyrwać. Nawiedziła ją irracjonalna myśl, że dokładnie tak zawsze wyglądało życie z Kamilem. Próbował wszystko zagarnąć dla siebie, nie wypuścić z rąk, nie bacząc na nikogo oprócz siebie, a jednocześnie przecież nigdy żadnego z nich celowo by nie skrzywdził. Przynajmniej chciała wierzyć, że nie zrobiłby czegoś takiego.

– Puszczaj – syknęła ze złością. Z salonu dobiegł cichy, męski głos. – Julia? – Szarpnęła się gwałtownie, wyzwalając z uścisku. Rzuciła plecak na podłogę i w dwóch skokach pokonała korytarz. Emil stał na środku salonu, na jego młodzieńczej twarzy o miękkich rysach malowała się niepewność. Gdy jednak dziewczyna znalazła się na progu, uśmiechnął się, sobie tylko znanym sposobem rozpoznając, że to właśnie ona. Jasnowłosy, niebieskooki, wyższy od niej o najwyżej dziesięć centymetrów, w niczym nie przypominał swojego starszego brata. Anna, mokra i brudna, wydała z siebie nieartykułowany pisk, a po chwili wpadła prosto w jego wyciągnięte ramiona. Uniósł ją i okręcił dookoła. Oboje śmiali się jak małe dzieci. Kamael przypatrywał się im, stojąc na progu.

– Cóż to za blask strzelił tam z okna? Okno jest wschodem, a Julia jest słońcem – zacytował Emil, stawiając ją na podłodze. Pogłaskał ją po policzku, przebiegł opuszkami palców po brodzie, ustach, nosie i powiekach, jakby jeszcze raz się upewniał, że to naprawdę ona.

– Emil, Emil, Emil – powtórzyła śpiewnie jego imię, niczym kolejne elementy wyliczanki, opierając podbródek na ramieniu przyjaciela. Wciąż używał tej samej wody toaletowej. Wciągnęła w płuca jej zapach i w tym momencie poczuła: naprawdę znalazła się w domu, nieważne, co się z nim wiązało.

*

Anna, po przyjeździe do Warszawy, zmieniła imię z tego samego powodu, dla którego ścięła niegdyś długie włosy. Chciała sama siebie przekonać, że przeszłość zostawiła z tyłu i rozpoczęła nowy etap w życiu. O dziwo, osiągnęła zamierzony efekt i poczuła się zupełnie inną osobą.

Julia ze Zguby miała dwa cienkie warkoczyki, nosiła okulary w czerwonych oprawkach, chodziła ze spuszczoną głową i nie patrzyła ludziom w oczy. Poruszała się raczej niezdarnie, mówiła bardzo cicho, kuliła ramiona, jakby w każdej chwili oczekiwała uderzenia i grzecznie jadła sałatki. Anna z Warszawy chodziła szybko i pewnie, okulary zamieniła na soczewki, włosy farbowała na czerwono, słynęła z ciętego języka i żywiła się pizzą oraz hamburgerami. I czasem sama nie umiała uwierzyć, że kiedyś naprawdę była Julią. Może to jakaś pomyłka? Może Zguba i rodzina Bluszczów przyśniły się jej pewnej jesiennej nocy, kiedy odsypiała urodzinową imprezę Kasi? Albo zderzyła się na ulicy z jakąś obcą dziewczyną i w wyniku zawirowań czasoprzestrzeni wymieniły się wspomnieniami? Na ruchliwych warszawskich ulicach, w zatłoczonych przedziałach metra, obserwując zza szyb tramwajów rzędy wysokich budynków, trudno było uwierzyć, że gdzieś tam istnieje miasteczko zagubione wśród lasów, niezaznaczone na większości map. Zguba, w której niemal każdy dom był szary i zniszczony, gdzie stał tylko jeden sklep, a krajobrazy mogłyby posłużyć za tło dla dowolnego horroru. Dom, porośnięty bluszczem, kobieta w niebieskiej sukience, dźwięki pianina, wykrzywiona złością twarz Kama, to wszystko zdawało się scenami z filmu obejrzanego przed wielu laty. Gdy jednak przekroczyła granice Zguby, wspomnienia znów zaczęły nabierać ostrości, cisnąć się do głowy jedno za drugim, te dobre i te złe, bez jakiegoś określonego porządku.

Dwunastoletnia Julia leży na dawno niekoszonym na trawniku, na którym bujnie rozrosły się mlecze i koniczyna, zupełnie nieruchomo, tak że w pewnym momencie na nadgarstku siada jej motyl o cytrynowych skrzydłach. Przygląda się mu zafascynowana, ale wtedy nadchodzi Kamael, depcząc koniczynę, przepłaszając motyla. Wiatr porywa nasiona kopniętych dmuchawców.

Michał, dziwnie odmieniony, jakiś wyższy i poważniejszy, wprowadza do salonu szczupłą, jasnowłosą, bardzo piękną dziewczynę. Karina, moja narzeczona – mówi, a Elżbieta ściska dłoń kobiety, która ma bladą cerę i niebieskie oczy Królowej Śniegu z ilustracji do „Baśni” Andersena. Siedemnastoletnia Julia chowa twarz za włosami, czując się nieswojo pod chłodnym, taksującym spojrzeniem Kariny. Czeka na moment, w którym te usta, pomalowane karminową szminką, rozchylą się i kobieta spyta z pogardą: „a to kto?”.

Mała Julia wchodzi pierwszy raz do salonu, wszystko wydaje się takie ogromne i obce. Ludzie zebrani w pomieszczeniu patrzą na nią i Julia czuje, jakby obserwowały ją dziesiątki, setki, tysiące par oczu, wirujących dookoła, niebieskich, zielonych, brązowych i szarych. Kręci się jej od tego w głowie i ledwo dostrzega, że chłopiec w czerwonej bluzce wystawia język, a pulchna dziewczynka, o buzi porcelanowej lalki, krzywi się z niechęcią. Jasnowłosa kobieta wstaje z fotela, uśmiecha się – i wyciąga ramiona.

Anna pozbyłaby się wspomnień Julii, gdyby tylko mogła. Zdołała pozbyć się samej Julii, jej włosów i okularów, sposobu chodzenia i mówienia, ubrań, butów, nawyku obgryzania paznokci, tego, jak trzymała głowę. Pozbyła się nawet myśli Julii, ale choć z każdym rokiem zapominała coraz więcej, nie mogła całkowicie wyrzucić Juliowej pamięci, tak, jak zrobiła to z ulubionym swetrem i ściętymi włosami. Gdyby mogła, zrobiłaby to. Ale nie mogła.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

W. Szekspir, Romeo i Julia, Warszawa 1956.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: