Spiski. Przygody tatrzańskie - ebook
Spiski. Przygody tatrzańskie - ebook
Nieokiełznany erotyzm, humor, duch pastiszu i groteski. „Spiski" były przedziwnym konglomeratem praktycznych wskazówek, dotyczących poruszania się w terenie górskim, oraz fantastycznych opisów i tekstów magicznych - pisze Jacek Kolbuszewski w Odkryciu Tatr. W swojej nowej powieści Wojciech Kuczok w zaskakujący sposób ożywia tę konwencja i podnosi ją do rangi prawdziwej literatury. Lato 1982, stan wojenny w pełni i „polski" mundial w Hiszpanii za pasem. Dziesięcioletni chłopak jedzie z rodzicami na wakacje w Tatry. Próbuje zarazić rówieśników pasją futbolową, obserwując alkoholowe spotkania, które z miejscowymi rozgrywa jego ojciec. Podczas kolejnego wyjazdu, wybiera się z gazdą na grzyby i w tatrzańskiej mgle odkrywa świat pogańskiej erotyki. Parę lat później pośredniczy w miłosnej korespondencji pięknej góralskiej pary, Feli i Józusia, i staje się świadkiem wielkiej obławy górali na zakochanego w Feli... niedźwiedzia. W końcu wyrusza w Tatry jako dorosły, po raz ostatni z rodzicami. Chce pomóc ojcu, który przekracza smugę cienia, w odzyskaniu utraconej radości życia. Skutki tej kuracji przejdą najśmielszej oczekiwania naszego bohatera. Nieokiełznany erotyzm, humor, duch pastiszu i groteski - Spiski Wojciecha Kuczoka potwierdzają klasę jednego z najwybitniejszych młodych polskich prozaików.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-250-7 |
Rozmiar pliku: | 611 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dość, synek, niczego już cię te komuchy nie nauczą, wyjeżdżamy na wakacje.
Zlekceważył groźbę obniżenia mi oceny za zachowanie, mówiąc, że w kraju zniewolonym, okupowanym, do tego tkwiącym już od pół roku w stanie wyjątkowej bezradności, nie wypada mieć dobrych ocen ze sprawowania, dobre oceny ze sprawowania mają tylko przyszli konformiści; w wolnej Polsce, której on nie dożyje, ale dożyję ja, a już na pewno moje dzieci, ludzie nie będą się szczycić pozytywnymi cenzurkami za sprawowanie otrzymanymi w czasach terroru, kłamstwa i pogardy. Ojciec tym łatwiej wpadał w antypaństwowy słowociąg, im bardziej plugawe spowszednienie ogarniało ludzi, powoli, acz nieubłaganie przyzwyczajających się do nowego stadium ponurości i braku perspektyw. Im bardziej ludzie cichli, tym on zajadlej trajkotał, im głębiej się wszyscy zapadali w pogodzenie i otumanienie, tym on wścieklej wygrażał palcem, podżegał i wzywał do walki, oczywiście tylko za zamkniętymi drzwiami swojego domostwa, tylko nas, domowników, a mianowicie mnie, kończącego właśnie trzecią klasę szkoły podstawowej z haniebnie dobrymi wynikami (pochwalał je bez entuzjazmu, jakby żałował, że nie uczęszczam na tajne komplety, nie zakładam uczniowskiej opozycji, ale umiejętność czytania i pisania doskonalę na tekstach dobieranych przez komunistyczne ministerstwo edukacji), i moją matkę, zawodowo pełniącą obowiązki gospodyni domowej.
W naszym domu nie pozwolono więc zaginąć duchowi bojowemu, ojciec pokazywał mi do znudzenia egzemplarze broni, której nie oddał, kiedy nakazano, dumny z tego nieposłuszeństwa i powołujący się na nie jako na przykład własnej odwagi, choć przecie chodziło tylko o szablę górniczą po dziadku i sportową śrutówkę. Pieścił, odkurzał, przecierał na glanc szmatką szabelkę i pistolet, o których istnieniu wcześniej nie mieliśmy pojęcia, zalegały bowiem wśród piwnicznych gratów. O ile szabelkę po dziadku ojciec odszukał bez trudu, o tyle znalezienie pistoletu na śrut, którego nie używał od czasów zabaw młodzieńczych, było wydarzeniem wagi historycznej: oto mogła się dokonać prawdziwie nielegalna bierność, w rzeczy samej, wywrotowe zaniechanie: ojciec, nie wychodząc z domu, ba, nie otwierając okien, nawet nie odsłaniając firanek, stał się konspiratorem. Co prawda po śrucie zostały tylko puste pudełka i żadną miarą nie zdołalibyśmy takim straszakiem wygrać powstania, ale ojciec uparcie twierdził, że ta broń ma moc symboliczną, nie o naboje tu chodzi, lecz o ideę, a ja jestem za młody, żeby to zrozumieć.
Z początkiem czerwca w narodzie zapanowało poruszenie, podniecenie, oczekiwanie. Wszyscy nagle podnieśli głowy, jakby zza wzgórz posłyszeli echo surm, lecz to nie powstanie narodu z klęczek i wspólne wmordębicie wroga przeczuwano, nie nową falę strajków i manifestacji szykowano; choć może i szykowano, może i solidarnie walczyć chciano, jednak tak zwany ogół społeczeństwa był przejęty innym dreszczem i roztrzepotaniem wewnętrznym, w tamte dni zawiązywała się inna wspólnota, rozpatrująca nowy dylemat narodowy: mundial lada dzień, Polska występuje, kibicować jej czy nie kibicować? Kogo nasza kadra pojechała reprezentować do Hiszpanii: ciemięzców czy ciemiężonych? Najtężsi, najwytrwalsi i najbardziej zacietrzewieni antykomuniści, bojkotujący radio, telewizję, teatr, kino, a nawet komunikację miejską (bo autobusy czerwone), ci, którzy dawno wystawili z mieszkań telewizory, nagle jęli odczuwać smutek, a im bliżej było do inauguracji mundialu, tym głośniej wzdychali, rozdarci między żelazną konsekwencją a kibicowską pasją.
Ojciec pozbył się telewizora wkrótce po generalskim teleranku, a teraz, w obliczu zbliżających się mistrzostw świata, po raz pierwszy poczuł żal, a nawet panikę, bo jakże tu się nie emocjonować, jakże tu się wyrzec możliwości świadkowania temu, co miało się wydarzyć: Nasi, albo, jak się mówiło na Śląsku, Poloki, jechali wygrać mundial, albo, jak się mówiło na Śląsku, szli na majstra. Chorzowski trener miał doprowadzić reprezentację na szczyty, tym razem już na pewno, do trzech razy sztuka; co się prawie udało Górskiemu i Gmochowi, miał osiągnąć nosz karlus, Antoś z Hajduków. Oto więc mój ojciec, z nikim niepozostający w dobrosąsiedzkich stosunkach, nie miałby gdzie oglądać mundialu, a co za tym idzie, i ja na szczątkowe relacje z pierwszej takiej świadomie oczekiwanej imprezy musiałbym liczyć w zagłuszanej radiostacji, jedynej tolerowanej przez ojca. Nie uśmiechało mi się to i rozmyślałem już nawet, jak tu się wprosić na piłkarskie wieczory do tych kumpli, których starzy co prawda pozbyli się czarno-białych telewizorów, ale tylko po to, żeby kupić nowe, kolorowe.
Włochy-Polska-Peru-Kamerun, to było zaklęcie brzmiące w mojej łepetynie jak mantra, w takiej kolejności, takąśmy grupę wylosowali i od „Świata Młodych” po „Sztandar Młodych”, od morza do Morskiego Oka, jak kraj długi i niewąski powtarzano tę frazę, zmyślnie zrytmizowany czterowiersz, sylabotoniczny majstersztyk, haiku wyrażające obietnicę emocji porównywalnych chyba tylko z odpieczętowaniem paczki z Rajchu. Nie wyobrażałem sobie nawet cierpień, jakich mogłoby mi przysporzyć nieoglądanie tych mistrzostw, nie chciałem sobie tych mąk wyobrażać, choć nie miałem pomysłu, jak ich uniknąć – zupełnie jak człowiek, który przecie nie myśli o śmierci, choć wie, że go ona czeka niechybnie; myśl o niechybnej śmierci nie była mnie w stanie przerazić tak, jak przerażała mnie myśl o straconych transmisjach, o tych wszystkich meczach, których miałbym nie obejrzeć.
A zatem kiedy mój ojciec wykombinował, że pojedziemy na wakacje wcześniej, moja rozpacz sięgnęła zenitu, albowiem miały wziąć w łeb wszystkie plany lizusowskie. Rychło też się okazało, że jedziemy gdzieś w góry, a wtedy moja myśl, dotąd znająca wieś tylko ze szkolnych czytanek, podążyła do bosych świniopasów, do chat kurnych strzechą krytych, klepisk i zapiecków. Nadzieje, że oni tam mają telewizor, ba, że wiedzą o istnieniu sportów zespołowych, były nader nikłe. Wyglądało na to, że definitywnie pożegnamy się z cywilizacją, że zostanę wywieziony daleko od kumpli i ich „Rubinów” z zachrypniętym głosem Ciszewskiego i nie będę mógł nawet suchych wyników zapisać w moim kajeciku, bo na wieś to i gazety pewnikiem nie docierają, któżby tam umiał czytać, wśród tych kozodojów, muzykantów, Anielek.
Wyjechaliśmy w dniu inauguracji; jeszcze bez udziału Naszych, ale już mistrzowie zza oceanu mieli prezentować swoją klasę, już pisało się o tym, mówiło, oczekiwało się, gdyśmy przemierzali zakopiankę starym fiatem, rdzewiejącym tu i ówdzie, ukrywającym blizny pod lakierem koloru kości słoniowej (bo biel była w Polsce Ludowej kolorem nieosiągalnym, przemysł nie produkował lakieru samochodowego w czystej bieli, jakby jakaś klątwa zawisła nad fabrykami: chciałeś auto białe, dostawałeś nowiutkie, prosto z Polmozbytu, w kolorze kości słoniowej, modna barwa, modniejsza niż biel, biel byłaby zbyt prowokacyjna w kraju wiecznie przyprószonym, szarzejącym i zgnębionym, czysta biel mogłaby kłuć w oko, przeto oferowano biel brudną, nazwaną estetyczniej i światowiej kością słoniową).
– Widoki podziwiaj, patrzże, głowy nie spuszczaj!
– Oglądaj, no, spójrzże, zobacz, jak pięknie!
– Nie czytaj, co tam masz, oczy sobie popsujesz, wyjrzyj przez okno!
– Znowu ci będzie niedobrze, zaniechaj lektury i zobacz, jak pięknie!
– Jaka przyroda! Coś wspaniałego!
– Ale okolica! Dech zapiera!
Mieli oczywiście rację, bo jak tylkośmy się wtoczyli na wzgórza za Chabówką, Tatry zamajaczyły wśród chmur i choć rodzice dopiero przed Nowym Targiem byli w stanie odróżnić turnie od obłoków, otwarła się przed nami przestrzeń. Zachłysnąć się nią było łatwo, bo przestrzeń się na co dzień wokół nas wciąż kurczyła, zwłaszcza zaś w stanie wyjątkowej bezradności, który zawisł nad krajem powszechnej reglamentacji odzieży, kontrolowanych rozmów telefonicznych i milicyjnych godzin wieczornych. Do otwartej i bezkresnej przestrzeni trudno było ot, tak się przyzwyczaić, ojciec musiał zatrzymać samochód, bo mu się zakręciło w głowie, matka próbowała odeprzeć zachwytem atak agorafobii. Wyszli przed auto i napawali się, i zaciągali powietrzem, a ja znieruchomiały na tylnym siedzeniu miałem w rękach skarb kibica i odliczałem minuty do sądnej chwili, bo mecz otwarcia zbliżał się równie szybko, jak my oddalaliśmy się od jedynej mi znanej, miejskiej cywilizacji. Chlipałem z bezsilności: gdyby nie ci przeklęci mundurowi, ojciec nie wystawiłby telewizora. Zapytany przez rodziców, czemu nie napawam się i nie zaciągam, lecz chlipię, odpowiedziałem, że to przez tych przeklętych mundurowych, przez stan wojenny, przez komunę; ojciec zdumiony (dokładnie tak – duma wdzierała się w zdziwienie faktem, że we mnie nagle i emocjonalnie objawił się antykomunista) pogłaskał mnie i pocieszył:
– Nie martw się, nas to nie dotyczy, teraz mamy wakacje. Poza tym mundial się zaczyna, nie cieszysz się? Mecze będziemy oglądać, kibicować Naszym…
Jakże to, na wsi? Tam ni wodociągów, ni prądu, tam przecie w piwnicznej izbie Antek pokasłuje, tam szczaw surowy prosto z łąki jadają, zdrowaśkami leczą suchoty… Z niedowierzaniem zapytałem, gdzie niby mielibyśmy te mecze oglądać.
– No jak to gdzie? A co ty myślisz, synek, po co cię ze szkoły wcześniej zwolniłem? Czemu akurat od dziś zaordynowałem nam kanikułę? Myślisz, że ojciec twój w ciemię bity? Gazdę dopytałem, zarzekał się, że telewizor jest, choć czasem śnieży, jak halny zawieje… Ja, synek, jestem konsekwentny człowiek i jak raz coś powiem, to nie odwołuję. Powiedziałem, że póki te sukinsyny w mundurach, Tumanowicze i inne gady będą nas otumaniać, telewizora w domu naszym nie uświadczysz! Ale przecie chłopakom kibicować trzeba, jakże tak od nich odwracać się, co piłka ma do polityki? Tedy jedziemy sobie na wakacje do gazdy wieczorami mundial oglądać, a we dnie powietrzem zdrowym oddychać, widokami się otaczać, spacery odbywać, i tak dalej, i powiadam ci, synek, wakacje nasze trwać będą, póki Nasi grać będą, póki Polska nie odpadnie…
– …póki my żyjemy – dodała matka, jak zwykle przekornie zdystansowana do spraw najwyższej wagi futbolowej.
I pomknęliśmy zgodnie w stronę podtatrzańską; uznałem na wiarę niezwykłość zapierającej dech okolicy, bo zamiast w okna spoglądałem to na zegarek, to na czerwoną kreskę prędkościomierza, pędziliśmy przecież ku pierwszemu gwizdkowi sędziego, przez puste, nieznające jeszcze korków drogi. Tu star z rozchybotaną plandeką minął nas gniewnie, owędy przemknęły spojrzenia podhalańskiej rodziny wciśniętej w malucha, tam traktor w półruchu polnym dał się zauważyć, ówdzie zafurkotała jak chrabąszcz majowy stara zastawa. Poza tym drogi naonczas były opustoszałe.
Aż dotelepaliśmy się, wtoczyli na bukowiańską stromiznę, zaparkowali przy ulicy Wierch Spiski, między wozem drabiniastym a pustą psią budą, zasiedloną przez koty (ten obrazek nie budził jeszcze mej grozy, jeszcze nie byłem świadomy, czemu psy w górach żyją tak krótko, lata musiały minąć, nim dopuszczono mnie do wiedzy o zdrowotnych właściwościach sadła ubitych kundli, dopiero po latach pojąłem, czemu smalec na pajdach, którymi mnie czasem gaździna częstowała, miał taki smutny posmak). Wyszedł nam na powitanie góral dziwny: mały, krępy i łysawy, lecz długorzęsy i porośnięty kędzierzawą szczeciną na torsie, plecach i rękach. Powitanie jęło się przedłużać, rodzina górala zaczęła wychodzić z ukrycia, prezentować się, kłaniać i przedstawiać: najpierw wielka, niełysiejąca żona o krótkich rzęsach i nalanych łydach, także bogatych we włosie. Jej cygańskie pochodzenie zdradzał wąsik zaznaczający się lekką, lecz wyraźną smugą nad wargami i zrośnięte brwi, co przy delikatnym zezie zbieżnym nadawało gaździnie tajemnej egzotyki i czyniło ją, jak to się mówi, piękną w swej brzydocie. Dzieci rozmaitego wieku i obojga płci zaczęły przed nami dygać, pojawiać się i znikać, niepoliczalne, mnogie, trudno było uwierzyć, że to rodzeństwo, a nie dziatwa z całej wioski na przeszpiegi przybyła. Gazda sam najwyraźniej nie był pewny rachuby, bo tylko ręką zatoczył i rzekł:
– Dziecka moje… Sporo tego, psiokrew. Ale syćka krzczone! Idźta, bawta się, biegajta, he…
I zwolnione tymi słowy z szyku paradnego rozpierzchły się natychmiastowo, taksując mnie kątem oka i parskliwie rechocząc z oddali, w przeczuciu ubawu, jaki ceperski wymoczek miał im w najbliższej przyszłości gwarantować. Zachęta do rozpierzchnięcia się dotyczyła bowiem i mnie; miałem pędzić jako dziecko do dziecków, hejże ha, byle dalej od dorosłych, co to się zapamiętali w witaniu i mieli sobie wiele do opowiedzenia przy wódce. Nie odstąpiłem ich jednakowoż na krok, ani myślałem odpuścić, mecz otwarcia niebezpiecznie się zbliżał w czasie. Ojciec nie przestawał tonąć w kurtuazjach; zaraz też rodzice zostali zaproszeni do kuchni na poczęstuneczek, już tam flaszeczka gdzieś błysnęła światłem odbitym, zanim została odbita i otworzona, wszystko się miało ku przedłużaniu, przeciąganiu. Ojciec zdawał się nie pamiętać o meczu, a może tylko udawał, jak zwykle popadając w swój sławetny brak asertywności, nie mając odwagi przerwać góralowi powitalnych rytuałów, bo „w takiej sytuacji” przecież „nie wypada zawracać głowy”, unikał mojego wzroku, natarczywie domagającego się natychmiastowej interwencji w sprawie bezpośredniej transmisji. Załkałem ponownie, cicho a wymownie, prosto w nich zapłakałem, między wódkę a zakąskę, pośrodku izby kuchennej, na baczność, oficjalnie, jakbym do hymnu stanął (notabene hymn jednej z drużyn już właśnie musiał być grany parę tysięcy kilometrów na południowy zachód od naszych gór, jeszcze lekko zaśnieżonych na wierzchołkach).
– A czemuż ty, dziecko, nam tupłaczesz? – matka jak zwykle zareagowała pierwsza na moje strapienie, choć wyraźnie wyczuwałem w jej tonie sugestię, że moje łzy są nie na miejscu, tu i teraz płakać jest wysoce niestosownie, należałoby raczej zamanifestować swą radość, że otośmy podejmowani, goszczeni, częstowani czym chata bogata.
– Moze głodny, moze pić mu sie fce, mleka mu, chleba mu trza… – gaździna pod maską troskliwości kryła wyraźną kpinę, dając do zrozumienia, że wyglądam jej na takiego, co płaczem sygnalizuje najbardziej podstawowe potrzeby.
– Pobawić by się fcioł moze, ku dzieciom by fcioł, z dzieckami… – góral dorzucił inną diagnozę, ręka mu przy tym nie zadrżała, kiedy polewał stołową do kieliszka (jednego dla wszystkich, bo taki się zwyczaj w górach przyjął, że kieliszek krążył wokół stołu, wymuszając tym samym uczestnictwo wszystkich zgromadzonych, a także narzucając rytm picia. Żeby kolejka nie trwała zbyt długo, żeby nie wstrzymywać, nie kazać czekać innym, należało wychylić swoją porcję, strzepać resztki zamaszyście na podłogę i polać następnemu. Jeśli zaś kto nie czuł się już na siłach, powinien odejść od stołu, ustąpić miejsca, bo chętnych nie brakowało. Jedna flaszka zawsze implikowała następną, donoszoną przez sąsiadów, a na wsi wszyscy byli sobie sąsiadami, wszyscy żyli i pili po sąsiedzku, zachodzili do siebie z flaszką, krążyli po wsi z butelką i sprawdzali, gdzie by ją można dołożyć do innej, już napoczętej, w ten sposób się dosiadając na dobre). Chciał się mnie pozbyć już od pierwszych chwil, od pierwszego wejrzenia, widać było, że wstępne ceregiele i kurtuazje były pretekstem do tego, by rozlać, co trza, rozpocząć wypitkę, naczekał się wystarczająco długo, i nie po to czekał, żeby mu się tu pętał dzieciak ceperski, odwracający uwagę gości od wódy.
Nie pozwoliłem ojcu dołożyć do tego chórku swojej lekceważącej kwestii, drugi z hymnów już prawdopodobnie dograno i dośpiewano do końca, kapitanowie już wymienili proporczyki i uściski, wybrali strony; postanowiłem, że za żadne skarby świata nie dam się zbyć, powiedziałem więc skrótowo, ściśle i merytorycznie:
– Mundial… Tato… Telewizor. – A zaraz potem, widząc konsternację na gospodarskich obliczach, niedowierzając biegłości ich umysłów, powtórzyłem już pełnymi, zrozumiałymi zdaniami: – Mundial się właśnie zaczyna. Tata mi obiecał, że będę mógł oglądać. Gdzie jest telewizor?
Gazda zamarł z kieliszkiem w ręku, spojrzał pytająco na ojca, co znaczyło, że czas wychylić kielicha, po czym, pochylając lekko głowę, łapiąc się za brew, dał wyraz swemu zdziwieniu, nawet jeśli nie było się czemu dziwić:
– E, te miastowe dziecka inne, jakiesi niecierpliwe, dorosłym przerywające… A co to, poli sie?
Być może wtedy właśnie nabrałem nieuleczalnej niechęci i dozgonnej nieufności do wszystkich mężczyzn nieemocjonujących się futbolem; być może niemiłosierne ociąganie się gazdy i jego brak zrozumienia dla mojej rozpaczy z powodu tracenia pierwszych, jakże istotnych minut spotkania inauguracyjnego (nawet początkujący eksperci i raczkujący analitycy wiedzą, że najwięcej bramek pada na początku i pod koniec każdej połowy, te zaś, którym zdarzy się paść w pierwszych minutach, mają szczególną moc układania meczu) spowodowały, że później zawsze stroniłem od piłkarskich ignorantów.
Można by rzec, że pierwsze minuty meczu otwarcia nie ułożyły się po mojej myśli, bo gazda poruszał się leniwie, zaczął odgrywać etiudę pantomimiczną na temat niespieszności, niechętnie wstając od stołu, przy którym dopiero co napoczęto butelkę (wstać od stołu, kiedy flaszka pozostawała niedopita, było w górach niemal świętokradztwem, to źle wróżyło, to nie zapowiadało kolejnej półlitrówki przygodnie doniesionej na dosiadkę). Z najwyższym niezadowoleniem odsunął krzesło, wyprostował się z trudem i boleścią paralityka, po czym, mijając mnie wyniośle, przeszedł do izby sypialnej, w głębi której spoczywało niewielkie czerwone pudło produkcji radzieckiej, przenośny odbiornik telewizyjny marki „Junost'”, w warunkach wyżynnych, tym bardziej zaś górskich, swoją wątłą antenką ściągający sygnał tak słaby, że jakość transmitowanego obrazu porównać można tylko z najbardziej radykalnymi płótnami pointylistów. Kiedy jednak gazda pomajstrował przy telewizorku, obrócił go wte i wewte, pokręcił, obraz zaczął się pojawiać; wtedy zawiązał na końcu antenki kawałek drucika, zatknął weń koniec metalowego kija narciarskiego, po czym rzekł:
– Siednij se i trzymoj kijek, to bees mioł mecz. Jak puścis, nie bedzie obrazu. Chłopców ci zawołom, cobyśta sie zmieniali, jak wom sie ręce zmęcom.
Chłopcy stawili się rychło, jeden dwóch trzech, usłużnie przejęli antenkę, przejęci i wdzięczni chyba z powodu tej nieoczekiwanej atrakcji, którą dla nich wywalczyłem – byli bojaźliwi, ojca swego mijali, przyspieszając kroku, wzdłuż ścian, ich królicze oczy nabierały pewności dopiero, kiedy gazdy nie było w pobliżu. Obrywać musieli zatem często i bezlitośnie, wyglądało na to, że nigdy nie wystarczyłoby im śmiałości, żeby wystąpić z prośbą o udostępnienie telewizora, który się mieścił w izbie sypialnej gazdostwa, to musiała być strefa dla dziecków zakazana, musiała stanowić intymną i jeno od święta udostępnianą przestrzeń. Przestrach chłopaczków był nad wyraz widoczny, zupełnie nie mogli skupić się na meczu, nerwowo dowcipkowali, częstowali się kuksańcami, omiatali wzrokiem wnętrze pokoju, patrzyli też raczej na sam telewizor niż na futbolowe zmagania (a tam akurat padała jedyna bramka, mistrzowie świata dostawali niespodziewane szmary, pierwsza niespodzianka mundialu wisiała w powietrzu). Przyznali mi się też niebawem, że jeszcze im się nie zdarzyło oglądać meczu w całości, piłki też nie mają, bo nie kopią, inne mają atrakcje, latem dużo pracy w polu, pomaganie rodzicom, a zimą narty, o tak, na nartach to oni by mi pokazali cuda, niech no tylko na ferie przyjadę. Takoż pojąłem, że będę musiał wykonać pracę u podstaw, zasiać ziarno, by rozpoczęła się historia futbolu tatrzańskiego.
Nazajutrz rano kazałem im skrzyknąć, kogo się da, z sąsiedztwa, żebyśmy rozegrali mecz. Przywiozłem ze sobą ze Śląska co prawda tylko żałosnego guminioka, ale oni przecie żadnej piłki nie mieli, nie grali, nie odkryli w tym zabawy, kopali się raczej po dupach ku wspólnej uciesze, zadawali sobie różne tortury. Już w pierwszych dniach mojego pobytu górskiego zauważyłem, że gazdowe dziecka odnajdują dziką radość w nieustannym zadawaniu sobie bólu fizycznego, tłukły się, czym popadnie, gryzły, szarpały, nie było chwili, żeby jeden drugiemu nie ubliżył, w mordę go nie trzasnął, utrzymywali przy tym równowagę wzajemnych przykrości i rechotali wspólnie, bici i bijący, pojękiwali i rechotali na przemian. – Kiedy więc zwołałem ich na pierwszy trening, na małej rówience za płotem, zanim zdążyłem wymamrotać coś o taktyce, zaczęli się namiętnie i zapamiętale faulować, piłka nie była im w ogóle potrzebna do gry, za to stanowiła znakomity pretekst do tego, by sobie zakładać haki, gonić się dookoła domu i kopać do imentu. Moje wrzaski nie przywołały ich w porę do porządku, bo najstarszy kopnął najmłodszego wyjątkowo dotkliwie w czubek kości ogonowej, ten zaś, cały we łzach, zanurzył się w chałupie, obiecując, że wniesie skargę u gaździny, na co reszta towarzystwa rozbiegła się i pochowała tak, że mogłem sam całymi godzinami obijać gumową piłką ścianę stodoły. Jako jedynak opanowałem do perfekcji sztukę gry z samym sobą we wszelkich dyscyplinach; ileż to meczy rozegrałem, wcielając się w dwudziestu dwóch kopaczy i komentatora jednocześnie, samego siebie kiwając, strzelając i jednocześnie rzucając się, by strzał obronić, w tym samym momencie dośrodkowując i wyskakując do główki – ileż sezonów, ileż drużyn, ileż tabel zapisanych w brulionie, a wszystko na kilku metrach kwadratowych pokoju dziecięcego, wyposażonego w dwa krzesełka udające bramki i plastikową piłeczkę pingpongową…
Pierwsze mecze Polaków nie wpłynęły korzystnie na świadomość piłkarską podhalańskiego narybku – nie połknęli bakcyla, nie znaleźli nowych bohaterów wśród naszych orłów, bo też nijak ich zainteresować nie mogły mecze bez bramek. Nie mogli zrozumieć, jak mecz może się skończyć bez goli, po co w takim razie w ogóle się odbywa, po co siatki rozpięte na słupkach i poprzeczce, skoro piłka nie wpada. Nie widzieli też przyczyny, dla której mieliby to przez półtorej godziny oglądać, jeśli potem i tak telewizja powtórzy najciekawsze akcje (tych akurat Polacy nie stwarzali zbyt wiele). No nie było przynęty, nawet haczyka, kiedy nasi macali się z Włochami, a potem z Kamerunem, żadnej poezji, żadnych sztuczek technicznych, szalonych szturmów, niemoc, blokada, zaraźliwa zresztą, bo rywale męczyli się nami tak, jak my byliśmy nimi zmęczeni. Pierwsze mecze reprezentacji były rozgrywane pod znakiem Polski Męczącej i Umęczonej. Mój ojciec, który tym zmaganiom przypatrywał się z tytułu przedefiniowanego patriotycznego obowiązku, uznał, że jest to postawa symboliczna – nasi grają futbol żałobny na znak protestu przeciw stanowi rozkładu i wielkiej smuty, który ojczyznę gnębił. Rywalom zaś nie wypadało nic innego, jak z tym konduktem żałobnym zrównać krok. Pierwsze potyczki reprezentacji były więc lekcją futbolu smętnego, zachowawczego, statecznego, defensywnego, zbyt wyrachowanego, by wzbudzić zachwyt czy choćby zrozumienie w młodocianych góralach, wciąż pędzących ku dynamicznym atrakcjom, nudzących się po kilku chwilach absolutnie wszystkim, wiercących się bez przerwy nawet w kościelnej ławie podczas niedzielnych nabożeństw, choć to groziło najcięższą karą cielesną.
Gazda, jako góral z krwi i kości, był wprost opętańczo pobożny. W tygodniu łoił, ile wlezie, czy raczej ile się w gardło wleje, grzeszył ciężko, a nawet śmiertelnie, ale w niedzielę, na czas oczyszczenia, zakładał strój ludowy i z rodzinką w wypranych koszulach pomykał pod górę do kościoła, spowiadać się Bogu wszechmogącemu, braciom i siostrom ze swojej winy, swojej winy, swojej bardzo wielkiej winy. Przeto kiedy dziecka nie mogły usiedzieć na mszy, łomotał je później cepem tak, żeby popamiętały, a żegnał się przed tym pobożnie; żegnał się zresztą przed wszystkimi czynnościami, które podejrzewał o grzeszność. Żegnał się przed każdym wychylonym kielichem; żegnał się, zanim pół średniej krajowej przegrał w karty; żegnał się, nim żonie zapakował chwosta – chlał więc pobożnie, rżnął w karty bogobojnie i grzmocił żonę po bożemu, bez dwóch zdań.
Rodziców moich, zwłaszcza zaś ojca, dość prędko zmęczyła jego pijacka gościnność, ów ciąg wódczanych meczów i rewanżów, owo zachodzenie połowy wsi na kielicha, bo jak się rychło okazało, kuchnia gazdostwa była centralnym punktem na trasach tubylczych ochlaptusów, zwornikiem wszystkich ścieżek przedeptywanych bezwiednym slalomem przez armie niedopitków. W wiecznie niedotlenionej kuchni powietrze stało promilami; gazdowie nie musieli rozwieszać nawet lepów na muchy, bo wszelki owad, któremu przytrafiło się nieszczęśliwie zabłądzić do chałupy, opadał ciężkim lotem ku podłodze, gdzie dożywał swych chwil, bzycząc żałośnie na przygniecionych skrzydłach; pokolenia domowych pająków, genetycznie już uodpornionych na wódczane opary, nie rozpinały więc sieci, jeno czekały w kątach na sute kąski, które same im spadały z nieba. Kiedy w moich wędrówkach okołodomowych zstąpiłem do najniższych partii chałupy, do murowanej piwniczki, zaaranżowanej na garaż, w odwiecznej tymczasowości pozbawiony samochodu, moim oczom ukazało się gigantyczne składowisko pustych butelek, upchanych ciasno, na sztorc, jedna przy drugiej i wypełniających całą powierzchnię loszku. Gdyby gazda w końcu przetrzeźwiał, wypocił kaca, zebrał siły i dowlókł się do skupu, mogłaby nim wstrząsnąć nagła i nadspodziewana fortuna. Cóż, kiedy trzeźwiał tylko w niedziele na okoliczność mszy świętej, a w niedziele i święta skup był najoczywiściej i jak najnieodwołalniej zawarty.
Kiedy i trzeci mecz Polaków zmierzał ku bezbramkowej polubowności, mój ojciec wyczerpany przewlekłą glątwą zasnął w przerwie, a ośmieleni tym chłopcy puścili antenkę, mówiąc, żebym se sam trzymał, i pobiegli brykać na pole. Nie widzieli więc cudownej odmiany, kiedy w drugiej połowie staliśmy się mesjaszem narodów, grając w boskim natchnieniu i nokautując indian peruwiańskich pięciokrotnością ciosu o zabójczej sile. Wołałem ich przez okno, ale nie wierzyli, że Boniek, Smolarek, Buncol i Lato nadrabiają bramkowe zaległości. Myśleli, że kpię sobie z nich rozpaczliwie, aż wreszcie, pokazując mi z dala, jak mnie ukarzą za te wymyślone gole, zdążyli na ostatnią bramkę Ciołka i honorową La Rosy, a ja dzięki temu mogłem im po meczu zrobić krótki wykład o wierze i wytrwałości.
Chwilę potem pół wsi się zleciało, wszyscy pytali siebie nawzajem: „Widzieliście to?”, „Czyście to widzieli?”, jakby chcieli potwierdzić, że się im nie przyśniło, nie wydawało, że naprawdę nastąpił kwadrans morderczo skutecznej i niebiańsko technicznej gry Polaków. Zaraz też co niektórzy (do nich należał mój ojciec) jęli zapewniać, iż wiedzieli, że tak będzie, nie mieli wątpliwości, że tak się musi stać, do końca wierzyli, no i proszę bardzo – było więc za co wypić, w kuchni zrobiło się tłoczno, ja zaś na podwórku urządziłem zbiórkę przy guminioku.
Okazało się, że chłopcy z sąsiedztwa nie potrafią grać, ale posiadają piłkę skórzaną. Trochę z niej powietrze zeszło, ale co tam, sporo dzieciaków z okolicznych chałup jednak oglądało tę magiczną drugą połowę, „Polska Peru pięć jeden” powtarzali, jakby się uczyli na pamięć wyniku, by go recytować na akademii. Było więc czym grać i było czym się uskrzydlić, nawet dziecka gazdowskie przestały się kopać i chciały nauczyć nowoczesnej piłki – rychło objawił nam się jednak nowy problem, problem dla ograniczonego rozwoju futbolu tatrzańskiego zasadniczy. Albowiem powiadam wam, cała bukowiańska ulicówka usadowiła się przed wiekami na grzbiecie długiego wierchu, zmierzającego stromo ku Klinowi i opadającego obustronnie do potoków użytkami, takoż jak na wieś górską przystało, nie znała ona naturalnych wypłaszczeń. Kiedy już zebrało się nas tylu, żeby rozegrać poważny mecz, nie mogliśmy znaleźć stosownego placu, tak żeby jedna drużyna nie miała pod górkę. Najpoważniejszym problemem stało się to, że futbolówka wykopnięta raz poza plac gry mknęła ku dolinie z zawrotną prędkością i najsprawniejszy nawet chłopiec do podawania piłek gonił za nią beznadziejnie setki metrów, a potem wyławiał ze strumienia i mozolił się pod górę, dopingowany przez zniecierpliwione ekipy. Nie dało się grać na zboczach, wierzchem zaś szła ruchliwa ulica, przeto najpopularniejszy ze sportów na Podhalu wciąż był w powijakach.
Tymczasem więc, nie mając pomysłów na to, jak pokonać grawitację, zarządziłem, że przecie drużyna musi mieć nazwę; debata rozgorzała w najlepsze i krążyła wokół nazw groźnie brzmiących, spośród których Krwawe Rąbanice zdawały się najłagodniejszym pomysłem; wszelako spór ostatecznie rozstrzygnął Staszek Bigosów, wciąż pozostający pod olbrzymim wrażeniem ostatniego meczu reprezentacji. „Polska”, powiedział, a wszystkim szczęki opadły; „Bedziemy sie nazywać Polska…”, powtórzył, a powiew genialnej prostoty wespół z patriotyczną bryzą rozanielił nam dusze, zapadła uroczysta minuta cichej zadumy i wzruszenia, przerwana przez samego Staszka, który niniejszym obwieścił: „…a jo bedem Boniek”. I klapła atmosfera, bo już wtedy Boniek jawił się liderem ekipy, wielu chciało być Bońkiem, ale Staszek, choć drobnej budowy, prał w kufę jak mało kto, miał refleks i tę bezczelną odwagę bicia po mordzie na dzień dobry. Najdłużej stawiał mu opór najstarszy z gazdowskich synów, Franek Kciuk; ostatecznie stanęło na tym, że w dni parzyste to on będzie Bońkiem, w nieparzyste postanowił nie grać, bo okazało się, że wszyscy już powybierali swoich patronów i Franek w dni nieparzyste musiałby grać jako Lato – nikt nie chciał być Latą, bo Lato był łysy i stary, wyglądał jak ojciec Janasa i dziadek Buncola, nikt nie pamiętał o jakichś jego przedwiecznych, legendarnych dokonaniach, wielu z nas nie było jeszcze na świecie, kiedy zdobywał króla strzelców na majsterszafcie. Franek nie chciał być Latą ani Waldemarem Matysikiem, destruktorem tak doskonałym, specem od roboty tak czarnej, że zauważyć go i docenić było nie lada sztuką; przez cały turniej to on właśnie był tym brakującym, jedenastym zawodnikiem, którego nie mogliśmy sobie przypomnieć: ten tam, no jak mu tam, ten obrońca nie mógł być dla Bońka alternatywą.
Ojciec mój pod koniec drugiego tygodnia wakacji zaczął się z cicha modlić, żeby Polacy jednak jakoś honorowo odpadli, bo jeśli dociągną do półfinału, on wyciągnie nogi; nie nadążał za góralami, a nie wypadało mu się wymawiać od kolejnych libacji. Matka ubolewała, rozkładała ręce, chciała wracać do domu, ojciec twardo obstawał przy tym, że jeśli górale zwietrzą w nim słabość, dozgonnie straci u nich szacunek. Wątroba puchła mu z dnia na dzień, wzrok mętniał, pot kwaśniał, oddech jego stał się nerwowy i cuchnący, ale robiąc dobrą minę do złej gry, mówił, że w dobrym tonie jest tradycji ludowej się nie sprzeciwiać, w obyczajach tubylczych współuczestniczyć, krakać, między wrony wchodząc, i tak dalej. Szukając sposobów na usprawiedliwienie nieobecności, zaczął chadzać na wycieczki ku turniom, przeklinając utrudnienia, jakie w strefie nadgranicznej spotykał każdy obywatel Polski Ludowej tkwiącej w odmiennym, wojennym stanie. Tęsknie spoglądał ku szczytom słowackim, wspominając czasy konwencji turystycznej, posługiwał się starymi mapami, na których granica jedynie jako pogrubiona kreska przedzielała górskie pasma (na nowych świat się na granicy kończył, graniczny grzbiet Tatr był krawędzią nicości, najświeższe mapy topograficzne przerażały pustką, nie było grani Bielskich, Łomnicy, Lodowego, Gerlacha, nie istniały Smokowce ani Szczyrbskie Jezioro, nie było Rohaczy ani Osobitej – za południową granicą wedle szczegółowej mapy nie było niczego, biała plama, antymateria, Tatry były więc ultima Thule; kiedy chmury nisko opadały i góry znikały, te mapy stawały się przeraźliwie wiarygodne).
Nie chciałem z nim chadzać, bom się z dzieckami skumał i kondycję ćwiczyłem skuteczniej od niego, zbiegając za piłką do potoku i z nią z powrotem podchodząc, w ciągu jednego meczu dwutysięcznik zdobywałem jak nic, i to nie człapiąc zakosami, lecz prosto w górę przez pola, a często i tak bywało, że piłkę z pokrzyw się wyciągało, uprzednio poparzywszy się zdrowotnie. Wymyśliliśmy zasadę, która z czasem okazała się błogosławionym rygorem: komu w drużynie grającej z górki przytrafił się strzał zbyt mocny i niecelny, ten musiał zapieprzać w dół – jeśli zaś bramkarz drużyny grającej pod górkę przepuścił gola, sam musiał zaiwaniać. Owóż, pierwszy paradoks futbolu tatrzańskiego polegał na tym, że wszyscy woleli mieć pod górkę – wtedy bowiem niecelny strzał groził dalece mniejszymi konsekwencjami; drużyna atakująca z góry doskonaliła zaś celność podań i precyzję uderzeń oddawanych z bojaźliwą delikatnością. I tak nie było siły, żeby każdy się nie przeleciał przynajmniej parę razy tam i z powrotem – ukształtowanie terenu narzucało metody treningowe, którym nasza kadra miała zawdzięczać tak zwane żelazne przygotowanie motoryczne.