Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Srebrnowłosa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Srebrnowłosa - ebook

Podobno coś tkwi w tym mieście. Wśród starych kamieniczek, czterech bram, wnętrza ogromnego Pałacu Królewskich Klejnotów drzemie moc. Potęga przenika kości zniszczonych budynków, tętni w trzewiach Grantiny, nieodgadniona, zagadkowa, niedająca zapomnieć trzem Klanom o swoim dziedzictwie.


Marika jest samodzielną i nad wiek poważną kuglarką, należąca do grupy wilantów – klasy miejskiej pozbawionej jakichkolwiek praw, zarabiającej na życie kradzieżą i sztuczkami. Wiele się zmienia, gdy dziewczyna odkrywa, że stara przepowiednia wrzuca ją na pole bitwy pomiędzy Klanami. Jakby nie miała dość osobistych problemów. Ponadto sprawę komplikują agresywne nad podziw żmije, znikające wiedźmy i pewien chorobliwie ambitny mężczyzna. A przede wszystkim smoki. One mieszają najbardziej.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-963-7
Rozmiar pliku: 873 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Północ. Łódź przemykała po lśniących wodach Grantiny, klucząc w licznych kanałach. Gdy wiosła zanurzały się w czarnej toni, rozlegał się cichy plusk. Na pokładzie oprócz przewoźnika znajdowało się trzech dorosłych mężczyzn i niemowlę trzymane na ręku przez najstarszego z nich. Dopiero z bliska można było ujrzeć, że to dziecko, a nie zawiniątko okutane w stare szmatki. Mężczyzna mocno zaciskał na nim palce, nie pozwalając dojrzeć choćby skrawka jasnej skóry.

– Dopływamy na miejsce. – Przewoźnik przerwał ciszę.

Nikt nie odpowiedział. Nawet ich oddechy były zbyt ciche i nikły w nocy. Nie mieli latarni, płynęli w kompletnej ciemności, zdając się na szczęście i opatrzność. Wysoko, na mostach wybudowanych ponad kanałami, widać było wędrujące niewyraźne poświaty. To Strażnicy patrolowali ulice.

Mężczyzna z poprzetykanymi siwizną włosami i kolczykiem w uchu ciaśniej owinął niemowlę płaszczem, gdyż noc była zaskakująco chłodna jak na środek wiosny. Dziecko nie wydobywało z siebie najlżejszego dźwięku, więc opiekun co jakiś czas odruchowo sprawdzał, czy maleństwo oddycha. Było spokojne, za spokojne.

Pozostali dwaj rzucali podejrzliwe spojrzenia we wszystkie strony. Wszyscy byli jednakowo ubrani: mieli na sobie starą i wystrzępioną odzież, a u pasa wisiały miecze i sztylety.

Łódź stuknęła o brzeg zapuszczonej przystani. Drewno butwiało, pokrywało się mchem i porostami w miejscu, gdzie stykało się z wodą. Platforma do połowy zapadła się w toń, zaledwie na małym kawałku można było jeszcze postawić nogę. Przybysze wyszli z łodzi, deski skrzypnęły przeraźliwie pod ich ciężarem.

– Nie było cichszego miejsca? – syknął szeptem mężczyzna, przysuwając tobołek do piersi.

Przewoźnik uśmiechnął się ponuro, skrywając twarz w mroku płaszcza. Tylko krzywe zęby błysnęły w świetle księżyca.

– Jesteśmy na miejscu. Pięć dukatów za osobę.

Jeden z mężczyzn rzucił w jego kierunku sakiewkę z pieniędzmi. Przewoźnik złapał ją sprawnie i potrząsnął nią. Brzdęk monet usatysfakcjonował go wyraźnie, bo machnął głową w kierunku kamiennych schodów prowadzących na wyższe piętro miasta. Trudno było powiedzieć, czemu zaufali temu małemu i obleśnemu człowiekowi. Był jedynym, który zgodził się na przemyt, choć wciąż mieli wątpliwości, patrząc na złośliwy błysk jego oczu. Mężczyźni szybko wspięli się po schodach, a przewoźnik schował w rękawie sakiewkę. Widząc, jak znikają, podniósł rękę, pokazując dwa palce.

Z mroku kanału wypłynęła druga łódź, wypełniona uzbrojonymi po zęby Strażnikami.

– Tak jak mówiliście. Trójka mężczyzn. – Przewoźnik wskazał schody.

Chwilę później złapał w powietrzu drugą wypchaną sakiewkę. Strażnicy w milczeniu przemknęli do stóp schodów. Ostatni z nich odwrócił jeszcze głowę, by rzucić spojrzenie odpływającemu przewoźnikowi. Ten bezpiecznie się oddalał, uśmiechając się szyderczo.

Mężczyźni jak cienie przemykali po zaułkach miasta. Nie czuli się bezpiecznie. Nikt w tym mieście nigdy nie mógł czuć się bezpiecznie, jedynie na łożu śmierci.

Wysokimi uliczkami i wąskimi mostami doszli na wielki pusty plac. Na jego środku stał olbrzymi Pałac Królewskich Klejnotów. Okazałą budowlę rozświetlały lśniące witraże, mamiące kolorami jak bukiet egzotycznych kwiatów. Mężczyzna z dzieckiem stanął raptownie, tak że pozostała dwójka niemal na niego wpadła.

– Niczego nie widać. Jest pusto – stwierdził pewnym głosem jeden z nich.

– I właśnie to mnie niepokoi – wymamrotał najstarszy.

W tej chwili za nimi rozległy się szybkie kroki. Z zaułków wysypali się Strażnicy. Mieli na sobie zbroje, skórzane płaszcze i rękawice, twarze zakryli hełmami. Trójka stanęła plecami do siebie, kładąc dłonie na rękojeściach mieczy.

– Nie gorąco wam w tych zbrojach? – zapytał kpiąco jeden z trzech mężczyzn.

Z grupy liczącej około pięćdziesiąt osób wystąpił człowiek w pełnej wypolerowanej zbroi i z największym, najbardziej nieporęcznym mieczem. Nie nosił hełmu, w mroku nocy zalśniły okrutne oczy i uśmiech godny korsarza. Wyciągnął rękę w nabijanej ćwiekami rękawicy.

– Daj mi to, staruchu – rozkazał lodowato.

– Wypraszam sobie, taki stary nie jestem – prychnął mężczyzna, jednocześnie cofając się o krok. Plecami dotknął pozostałej dwójki, która na ten znak rzuciła się w bój. Zaskoczeni Strażnicy początkowo cofnęli się pod atakiem, ale po chwili skoczyli, dobywając mieczy.

Mężczyzna z dzieckiem nie walczył. Mimo wieku obracał się zręcznie i z kocią gracją unikał wymierzonych w niego ostrzy. Lawirował wśród mieczy, aż niezauważony wydostał się z tłumu. Jego dwaj towarzysze przywarli plecami do siebie, nie dając Strażnikom możliwości, by musnęli ich swoją bronią. Bez wysiłku odbijali ataki, doprowadzając przeciwników do szału.

Wtem rozległ się przeciągły gwizd. Wwiercał się przez uszy w czaszkę i odbijał echem w jej środku. Wszyscy odwrócili głowy.

– Patrzcie na mnie! – krzyknął mężczyzna. Jedną ręką przyciskał zawinięte w tobołku dziecko do piersi, drugą, zaciśniętą w pięść, wycelował w nocne niebo. Zamachnął się i dwa kamienie poleciały w tłum, wybuchając szarym, oślepiającym popiołem.

Wystarczyła ta krótka chwila, by Strażnicy stracili orientację. Towarzysze uciekającego mężczyzny wbijali swoje ostrza w szczeliny przy hełmach najbliżej stojących przeciwników. Polała się krew, wybuchło zamieszanie, jakby lis wpadł do kurnika. Jednak atakujący przedarli się przez tłum i znów cała trójka, a właściwie czwórka, stała twarzą w twarz z grupą gwardzistów.

– Daj mi to – warknął Strażnik w lśniącej zbroi, wskazując na zawiniątko. Oczy mu płonęły wściekłością.

– Nic z tego, Markiniuszu. Nic z tego. – Najstarszy z osaczonych uśmiechnął się, a pozostali dwaj ocierali klingi z krwi.

– Mogłem się tego spodziewać. – W głosie Markiniusza zabrzmiała przeraźliwa, jeżąca włosy nuta. – Dlatego mam coś, co wam się nie spodoba.

– Ciekawe co? Na nic więcej oprócz bandy niewydarzonych ćwoków nazywających się Strażnikami cię nie stać.

– Zakupiłem pewne zaklęcie... Bardzo przydatne.

Coś w jego tonie sprawiło, że mężczyzna cofnął się o krok, zaniepokojony. Dłonie mocniej przygarnęły tobołek. Dziecko nie dawało znaku życia, nie pisnęło, nie płakało, nie wydawało z siebie żadnych dźwięków. Jakby przeczuwało, że zdarzy się coś złego.

„Albo po prostu to pewien starzec ma zbyt wybujałą wyobraźnię” – pomyślał ironicznie najstarszy, uspokajając się w myślach.

Dwóch szermierzy stanęło przed nim, unosząc miecze.

– Przecież szczury nie znoszą światła.

Markiniusz klasnął w ręce.

Wszystko dookoła nich wybuchło jasnością. Blask był oślepiający, więc zamknęli oczy. Miecze opadły na ziemię.

– Powiem jeszcze, że wynająłem dobrego strzelca – syknął Markiniusz.

Mimo bólu, który tętnił w jego oczach, najstarszy z trójki zauważył, jak jego towarzysz pada na wznak w drgawkach, tuż u jego stóp. Ledwie widział, ale wzrok wyostrzył mu się na tyle, by zauważyć bełt sterczący z ciała, krew wypływającą z piersi.

Dali się złapać w pułapkę. Oślepieni, wystawieni jak na talerzu zawodowemu strzelcowi, byli łatwą zdobyczą. Świst i jęk nastąpiły po sobie, gdy drugi z jego towarzyszy padł na wznak. Plama krwi się powiększyła, mocząc czubki butów mężczyzny z niemowlęciem.

– Daj mi to – powtórzył po raz trzeci Markiniusz, gdzieś spoza kręgu światła.

Ręce mężczyzny się zatrzęsły. Maleństwo tkwiło w bezruchu, było takie drobne i kruche. Czemu ta istota miałaby się dostać w łapy Melchiorów? Nie pozwoli na to, nie odda go Markiniuszowi. Ten podlec nie ma nawet pojęcia, że to żywa istota, spodziewa się pieniędzy, dokumentów, drogocenności... Miał zadbać o bezpieczeństwo dziecka i zrobi to, chociażby była to ostatnia rzecz w jego życiu.

– Wiesz, ja też zakupiłem użyteczny drobiazg – powiedział spokojnie, wspaniale kamuflując strach i drżenie głosu.

Machnął dłonią, wzbijając masę jaskrawofioletowego dymu. Ostatnim odgłosem, jaki słyszał, był świst i okrzyk wściekłości Markiniusza. Potem oczy zasnuła mu ciepła ciemność.

Lekki wietrzyk rozwiał dym. Tam, gdzie stał mężczyzna z tobołkiem, nie było nikogo. Jedynie dwa trupy wbijały puste spojrzenia w niebo. Markiniusz, zaciskając pięści i tłumiąc przekleństwa, wpatrywał się w plamę światła.

– Nie ma strzały. Szukajcie go! – wydał rozkaz. – Te kuglarskie sztuczki nie przydadzą mu się na długo, musi być blisko!

Strażnicy rozbiegli się po całym mieście.

Mężczyzna leżał na boku w brudnym zaułku. Strzała przeszyła mu ramię, blisko szyi. Rana krwawiła obficie, czuł, jak wraz z posoką ucieka z niego życie. Gorączkowo zaciśnięte palce za nic nie chciały wypuścić dziecka. Z trudem przyciągnął je blisko siebie, odkrywając twarz niemowlęcia.

Dziecko nie spało. Patrzyło na niego dużymi oczami. Spojrzenie miało niezwykle spokojne, ciepłe. Był w nim taki poważny, przepraszający wyraz, jakby mówiło: „Przepraszam, to przeze mnie to wszystko”.

– Głupstwo... – wymamrotał mężczyzna, uśmiechając się słabo.

Coś zaszemrało blisko niego. Podniósł głowę, rzucając przestraszone spojrzenia. Zamiast Strażnika, pijaka lub innego niebezpieczeństwa ujrzał dziecko – chłopca przyglądającego mu się z rezerwą i zaciekawieniem.

Konający zwrócił uwagę na jego strój i postawę. Kolczyk w uchu, podobny do tego, który nosił on sam, mosiężne bransoletki na dłoniach i kostkach, bose stopy. Miał zdeformowane ciało, lekki garb, a jedna ręka była zdecydowanie większa od drugiej. Okrył się ciemną, poplamioną peleryną, nie przed nocnym chłodem, ale ciekawskim wzrokiem Strażników.

– Chłopcze... Chłopcze... – Mężczyzna podniósł się na łokciu, z ust spłynęła mu kropla krwi, czarna niby węgiel.

Chłopak cofnął się szybko, bezszelestnie stąpając po kamiennym bruku.

– Poczekaj, proszę. Jestem jednym z was – wychrypiał mężczyzna, zbierając w sobie siły. – Umieram. Weź wszystko, co chcesz, miecz, płaszcz... ale zabierz to... do Miasta Wyrzutków. – Wskazał zawiniątko. Głowa opadła mu w kałużę krwi, nie mógł już nic z siebie wydobyć.

Przez przeraźliwie długą chwilę mierzyli się wzrokiem. Chłopak miał przerażone oczy, mężczyzna patrzył błagalnie. W końcu dzieciak podszedł ostrożnie, w każdej chwili gotów odskoczyć.

Ukucnął przy umierającym człowieku, zabierając z jego rąk tobołek. Objął go dużą, grubą ręką, a drugą, znacznie chudszą, odgarnął fałdy materiału i spojrzał na twarz maleństwa. Z zaskoczeniem przyjął na siebie jego uważny wzrok . Pogłaskał dziecko delikatnie brudnym palcem po twarzyczce, otulił troskliwie i patrząc w oczy mężczyzny, skinął stanowczo głową. Tamten się uśmiechnął. Oczy zrobiły mu się szkliste i puste, śmierć zdławiła ostatnie iskierki życia.

Chłopak już miał się zabrać za przetrząsanie kieszeni jego płaszcza, gdy nieopodal rozległy się krzyki i odgłosy biegnących, odzianych w ciężkie buty mężczyzn. Wycofał się i umknął, zlewając z cieniem. Chwilę później Markiniusz z wściekłością patrzył na zwłoki mężczyzny. Uśmiech na twarzy wroga denerwował go najbardziej. Świadczył o tym, że misja tego starucha się powiodła, a jego własna zakończyła fiaskiem. Dowódca Strażników wrzasnął wściekle i kopnął martwego z całej siły. Świadomość, że nic nie poczuł, rozwścieczyła go jeszcze bardziej, ale nic nie dorównywało goryczy porażki.

Obiekt był poza jego zasięgiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: