Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stalowe anioły nad Yari - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stalowe anioły nad Yari - ebook

Ten polski eksplorator i kajakarz dokonał kilku odważnych i interesujących spływów. Po spłynięciu etiopskiej rzeki Omo w 2008 roku, Tarasin wraz z Nataszą Szałajską pokonali Rio Tuichi w boliwijskich Andach - na tratwie, którą sami zbudowali , po czym razem powrócili do Boliwii w 2010 roku, aby jako pierwsza osada w historii spłynąć Rio Altamachi. O Tarasinie było  głośno w 2011 roku, kiedy jego wyprawa w dół Rio Yari przez tereny kolumbijskich rebeliantów zakończyła się akcją ratunkową kolumbijskiej armii. Jeden z odcinków programu Beara Gryllsa "Ucieczka z piekła" opowiada właśnie o przeżyciach Macieja Tarasina na rzece Yari w Kolumbii. Program był pokazywany w ponad 70 krajach na całym świecie, w tym w Polsce.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-156-5
Rozmiar pliku: 8,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Listopad 2011 roku, Río Yarí

Mówię sobie w duchu: Dasz radę, nad Omo w Etiopii było gorzej! Schodzę szybko dwie półki skalne niżej i rzucam się do pędzącej kanionem rzeki. Płynę, a raczej rzeka mnie niesie przez sekwencję trzech progów i wreszcie wypluwa do cofki przy prostopadłych czarnych skałach wysokich na dwadzieścia metrów. Wody Yarí wpychają mnie pod ogromną, wyślizganą od wody, czarną ścianę. Początkowo nie mogę znaleźć punktu zaczepienia na śliskiej skale. Wreszcie trafiam na dziurę, chyba jedyną, i zaciskam na niej palce. Mozolnie przesuwam się po ścianie w kierunku wystających z wody kamieni. Wsadzam dłonie w szczeliny i chwilę odpoczywam, oddychając głośno. Woda to wciąga mnie pod skały, to zawraca z impetem.

Odwracam głowę i widzę jedno z trzech zabranych na wyprawę wioseł. To z nim skoczyłem do rzeki. Teraz tańczy za moimi plecami taniec życia lub śmierci. Czy to już koniec? Proszę Boga, żeby dał mi jeszcze jedną szansę. Obiecuję się poprawić. Jak dziecko, które coś przeskrobało i teraz stoi przed zagniewanym ojcem.

Wreszcie docieram do kamieni, gdzie mogę na chwilę usiąść i wyrównać oddech. Wiem, że muszę z powrotem wskoczyć do rzeki. Jeśli zostanę na tych kamieniach, wychłodzę organizm. Woda miarowo uderza mnie w plecy, jestem częściowo w niej zanurzony. Poprawiam paski kamizelki, która zbyt luźno mnie opina. Zapomniałem, że podczas wyprawy straciłem ponad piętnaście kilogramów. Pokonuję z łatwością jedno duże bystrze. Jeszcze kilka machnięć ramionami i będę na lewym brzegu. Udało się.Rozdział I

Początki

Lato 1991 roku, Pilica

Moim pierwszym komendantem na spływie Pilicą jest Jasiu Szymura – dobroduszny Ślązak, który robi najlepszą na świecie zupę jarzynową na ognisku. Jasiu na Pilicy ma trudne zadanie, bo trafia mu się grupa niejednolita. Część młodzieży, rocznik 1973, chodzi do żorskiego technikum i należy do Ligi Morskiej, druga część, dwa lata młodsza, chodzi do liceum i nie należy do żadnej organizacji. Ja należę do tej drugiej grupy. W drodze z pociągu nad rzekę zaczepia mnie Piotr Szwarc z Ligi Morskiej. Źródłem tego konfliktu mógł być fakt, że nasza kilkunastoosobowa grupa licealna składa się z dziewcząt i chłopców. Natomiast w ich grupie jest tylko jedna dziewczyna. Coś mi tam Piotr Szwarc chce udowodnić, więc szybko rzucam mu wyzwanie:

– Dziś o siedemnastej na boisku w Koniecpolu możecie się z nami zmierzyć. Zagrajmy w piłkę. Przegrani stawiają skrzynkę piwa. – Mam niespełna 17 lat, więc ta skrzynka piwa w konfrontacji z dorosłym już Piotrem Szwarcem dodaje mi powagi.

– W porządku, o skrzynkę piwa – mówi Szwarc i więcej już mnie nie zaczepia.

Maciej Tarasin nad Río Mesai
fot. Michał Dzikowski

Mimo bohaterskiej postawy, mecz sromotnie przegrywamy 5:7 i trzeba się zrzucić na piwo. Kiedy już rzeczona skrzynka znajduje się w obozie, do gry wkracza komendant Jasiu Szymura. Na wszystkich pada blady strach, bo po obozie rozchodzi się plotka, że prowodyrzy całego zajścia zostaną ze spływu wydaleni. Płonie ognisko, Jasiu jak stary wódz zasiada między młodzieżą, kryje twarz w dłoniach i milczy. Nawet Piotrek Krówka przestaje grać na gitarze. Nie, nie przestaje. On gra Marsz żałobny. Tylko trzask palącego się drewna świadczy o tym, że czas się nie zatrzymał. Po chwili milczenia Jasiu mówi:

– To piwo, coście nawarzyli, musicie teraz wypić. Tylko nie przy ognisku i tak, żebym tego nie widział.

Kamień spada nam z serca.

Następnego dnia gramy mecz z miejscowymi. Nie pamiętam już czy go wygrywamy, czy nie. Liczy się to, że z boiska w Koniecpolu wracam do obozu nad rzeką, trzymając za rękę moją wakacyjną miłość – blond dziewczynę, która w przyszłości ma zostać wielką gwiazdą polskiego kina. Przez większą część spływu Pilicą oddajemy się naszej wspólnej namiętności: truskawkom, które tego roku wyjątkowo obrodziły.

Trzy dni później dopływamy do miasteczka Przedbórz – stare, mające długą tradycję piwowarską polsko-żydowskie miasteczko emanuje tajemniczością. W upale letniego słońca 1991 roku, w smaku truskawek i pocałunków, wynędzniałe mury kamienic zdają się szeptać opowieści partyzanckie o Hubalu Dobrzańskim. Przed wojną, dziś zapuszczony, Przedbórz słynął z modrzewiowej bożnicy. Legenda mówi, że Napoleon podczas pobytu w Przedborzu tak się zachwycił synagogą, że zdjął ze swojego konia haftowaną złotem derkę i podarował ją Żydom. Podczas II wojny światowej, we wrześniu 1939 roku w Przedborzu doszło do walk polskich oddziałów z armią niemiecką. Miasto zostało poważnie zniszczone, a synagoga spłonęła.

Wpływamy na Zalew Sulejowski. Rozśpiewana ekipa łączy kanadyjki w jedną tratwę i wszyscy śpiewamy: „Żegluj, żegluj, tam gdzie Nowa Szkocja”. Wtem niebo na horyzoncie szarzeje, a spokojny dotąd zalew marszczy mała początkowo fala. Jasiu, który jest doświadczonym żeglarzem, każe chwycić pagaje w dłonie i jak najszybciej wiosłować do brzegu.

– To biały szkwał – krzyczy do wszystkich łodzi rozproszonych na zalewie. – Może wywrócić wszystkie łodzie. Ustawić się dziobem do fali! Naprzód!

Chwytamy pagaje z całych sił. Ściana deszczu nadchodzi z niewiarygodną prędkością. Fale na jeziorze nieźle się rozbujały, a my skacząc na nich, przeżywamy pierwszą prawdziwą przygodę, chrzest bojowy w starciu z dziką naturą. Nie wiem, jakim cudem wszystkie łodzie docierają do brzegu. Cieszymy się jak dzieci, że nic się nie stało i choć przemoczeni do suchej nitki, z uśmiechem na ustach śpiewamy: „Żegluj, żegluj, tam gdzie Nowa Szkocja!”. To błyskawiczne przejście od strachu do euforii w pewnym wieku przychodzi bardzo łatwo.

Miałem wtedy nieco ponad szesnaście lat i to wszystko, co wydarzyło się podczas mojej pierwszej przygody z rzeką i wiosłem, niewątpliwie miało wpływ na przyszłe wydarzenia opisane w kolejnych rozdziałach. Wakacyjne spływy w moim przypadku można porównać do obrzędu inicjacji, przejścia, tak jak to miało miejsce we wszystkich dawnych i tradycyjnych społecznościach, gdzie wejście w dorosłość było związane z bardziej lub mniej złożonymi obrzędami.

Najlepszym przykładem spływowego obrzędu inicjacji – les rites de passage – jest „próba trzech orlich piór”. Ja sam trzykrotnie podchodziłem do tej próby i za każdym razem odpadałem w ostatnim jej etapie. Próba jest całkowicie dobrowolna, co różni ją od klasycznych obrzędów inicjacyjnych, które stanowią naturalny etap w życiu plemienia. Trwa trzy doby. Śmiałek, który się na nią decyduje, pości przez całą dobę, spędza noc poza obozem w odosobnieniu, bez namiotu i śpiwora, a następnie musi milczeć cały dzień niczym średniowieczny mnich. Mimo że tej konwencjonalnej próby nigdy nie udało mi się zaliczyć, bo nie umiałem trzymać języka za zębami, to podczas spływu zdarzyły się sytuacje, które miały dla mnie słodki smak inicjacji.

Moim sternikiem na spływie Pilicą jest Kifaj – mój rówieśnik i kolega z klasy. Wprowadza mnie w arkana wiosłowania, ale też, co chyba ważniejsze, przekonuje mnie do czegoś innego. Do filozofii, że im ciężej tym lepiej. Pośród zwalonych drzew na szlaku między Koniecpolem a Przedborzem wybieramy przejścia wymagające największego wysiłku. Spływamy przez młyny i zastawki, czego nie należy robić, ze względu na niebezpieczne progi wodne, zapadamy się po kolana w krowim i owczym łajnie na brzegach, przenosząc łódź tam, gdzie ewidentnie nie ma szans płynięcia. Przy przepływaniu jednego z młynów za późno się schylam. Głowa więźnie między wielką deską a stelażem służącym do stawiania na ognisku wielkiego spływowego gara. Rzeka pcha łódź do przodu, a głowa się zaklinowała! Kifaj napiera na deskę pagajem i błyskawicznie przesuwa stelaż, ratując mnie z opresji.

Jak uważał Durkheim, uodpornienie na ból daje człowiekowi swoistą władzę, bo staje się on silniejszy od natury przez fakt, że potrafi ją pokonać. Dwóch szesnastolatków na kanadyjce nie zna tych słów, ale podświadomie szuka niebezpiecznych przygód, które mają zrobić z nich prawdziwych mężczyzn.

Mimo że od tamtych chwil minęło przeszło dwadzieścia lat, uzależniłem się od szukania przygód. To jak choroba, która się rozwija w moim umyśle. Zamiłowanie do ryzyka i wielkich przygód obudziło się we mnie na Pilicy i trwa po dziś dzień. Wszystkie oszczędności wydaję na wyprawy. Kiedy mi nie wystarcza, pożyczam w banku. Wiem, że będę musiał dług spłacić, ale to jest silniejsze ode mnie. Serce się z piersi rwie w bezdroża, dusza w jakimś wilczym pędzie pcha mnie nad rzeki. Te dzikie i nieodkryte.

Drugiego dnia spływu płyniemy z Kifajem. Na wysokości Maluszyna wyprzedzamy resztę grupy, a ponieważ nikt przez długi czas nie przypływa, postanawiamy zjeść konserwę. To wbrew zasadom spływu. Wszystkie posiłki powinny być spożywane wspólnie. Jeść można zacząć dopiero, gdy komendant powie: „smacznego”. Osoba, która się wyłamie, leci do wody!

– Myślisz, że nie zauważą, że zjedliśmy tę puszkę? – pytam Kifaja.

– Zasady są takie, że jemy wszyscy razem. Wachta kwatermistrzowska przygotowuje posiłki – odpowiedział.

– A my jaką dzisiaj mamy? – chcę się upewnić.

– No właśnie kwatermistrzowską, więc mamy prawo coś zjeść – odpowiada mój kompan.

Lato 1992 roku, Warta

Rok później biorę udział w dwuetapowym spływie Wartą z Poraja do Uniejowa. Komendantem na tym spływie, podobnie jak na Pilicy, jest Jasiu Szymura. W Burzeninie pod Sieradzem płynąc rzeką, możemy zrywać rosnące na brzegach jeżyny. Jest ich tak dużo, że serwujemy je na obiad z ryżem. Spokój spływu i mojej nocnej warty burzy najście kilku miejscowych pijaczków, którzy przysiadają się do pilnowanego przeze mnie ogniska.

– Skąd jesteście? – pyta ubrany we flanelową koszulę herszt i wyrzuca do rzeki pustą butelkę po jabolu.

– My z Żor, ze Śląska – odpowiadam.

– A hanysy w dupę kopane, tu was mam! Gdzie jest ta z dużymi cyckami w różowym stroju? Dawać ją tutaj! – ryczy.

– My nie hanysy, my ludność napływowa. W latach siedemdziesiątych w Żorach mieszkało jakieś siedem tysięcy ludzi. Znaczy się hanysów. Później przyjechali nasi rodzice z takich miejsc jak Burzenin, za pracą, i teraz w Żorach mieszka prawie siedemdziesiąt tysięcy takich samych ludzi jak wy. Hanysów nie ma – tłumaczę pijakowi zawiłe zmiany demograficzne mojego miasteczka.

– Patrzcie, jaki mądrala – pijak we flanelowej koszuli mówi do swoich kompanów.

Wyrzucają jeszcze kilka butelek do rzeki i odchodzą. Następnego dnia rano podchodzi do mnie Jasiu Szymura i mówi:

– Maćku, dziękuję, że mi życie uratowałeś.

– Ja, jak to? – pytam

– No, przekonałeś pijaków, że nie płyną tu żadne hanysy, a ja właśnie jestem hanysem – śmieje się nasz komendant.

Jasiu Szymura to mistrz ceremonii gotowania. Każdy posiłek bardziej skomplikowany niż kanapki przechodzi przez jego ręce. Jajecznica czy zupa jarzynowa nie opuści kuchni bez błogosławieństwa i aprobaty komendanta. Gotujemy bezpośrednio na ogniu, często trwa to bardzo długo. Kiedy jedzenie jest gotowe, sam Jasiu nalewa każdemu do menażki, po czym siadamy w kręgu i czekamy, aż komendant Szymura wypowie sakramentalne: „smacznego”. Pod koniec posiłku brudne menażki lądują pośrodku koła w okolicy ogniska. To wyzwanie rzucone innym uczestnikom spływu, zaproszenie do gry w marynarza. Na kogo wypadnie, będzie zmywał wszystkie brudne naczynia. Nieco bardziej wysublimowaną formą tej gry jest tak zwany „złośliwy marynarz”. W tym wypadku ten, którego wskazała wyliczanka, ma przywilej wybrania tego, kto ma zmywać. Jeśli ktoś komuś podpadnie w trakcie spływu, właśnie ta gra daje okazję do słodkiej zemsty.

Lato 1995 roku, Kwisa

– Założę się, że nie weźmiesz na plecy tej wielkiej czteroosobowej kanadyjki i nie przeniesiesz jej ze mną na brzeg – prowokuje mnie Kifaj.

Teren jest trudny, a wyładowana plecakami i jedzeniem kanadyjka bardzo ciężka. Ale ja na takie zaczepki zawsze odpowiadam: Co? Ja nie dam rady?

Bierzemy na plecy pięciometrowe kanu i maszerujemy w stronę rzeki.

Po przeniesieniu sprzętu załogi siadają do wioseł. Zaraz za tamą poziom wody jest bardzo niski i musimy przepychać łodzie na płyciznach. Nagle ktoś krzyczy, że otwierają tamę. W ciągu dwóch minut poziom wody podnosi się gwałtownie. Mam bardzo młodą załogę. Brat Olka Okraski jakieś 15 lat, siostra Patryka Jagiełły jeszcze mniej. Każę im wskakiwać do kanadyjki i wiosłować z całych sił. Nagle, nie wiedząc jak i dlaczego, zmagamy się z żywiołem na górskiej rzece płynącej z wielką prędkością. Jeśli wywrócę kanadyjkę, moja załoga może zginąć. Z jednej strony strach ściska gardło, a z drugiej czuję ogromną frajdę. To trwa może dwie lub trzy minuty. Rozszalała woda niesie nas w dół rzeki, a kiedy się uspokaja, żałuję, że to już koniec. Dużo zdrowia kosztuje mnie ta przygoda i wcześniejsze popisywanie się siłą podczas przenoszenia łodzi. Przy ognisku wachta kwatermistrzowska obdziela potrawką z ryżu. Zmęczony biorę swoją porcję i kładę się przy ognisku. Budzę się nazajutrz z dłonią zanurzoną w ryżu zaschniętym w menażce.

Lato 1995 roku, Wieprz

Przed spływem wspólnie z moją dziewczyną, Amerykanką o imieniu Ronda, zwiedzamy Narol nad Tanwią. Znajdujemy tu zjawiskowy pałac, jakich wiele rozsianych jest po całej wschodniej ścianie Polski. Ten narolski emanuje wyjątkowym czarem. Zamiast wracać do Krasnobrodu znaną sobie drogą, postanawiamy przedzierać się na przełaj. Lasami i polami, jak Cyganie. Posuwamy się wzdłuż starego pałacowego parku, gdy nagle nadjeżdża dwóch wesołych chłopów. Jeden ma poważne braki w uzębieniu. Woń bimbru unosi się w powietrzu. Do traktora przyczepiona jest klatka, w której zazwyczaj wożą świnki.

– A gdzie wy – pyta nas jeden z chłopów, ten mniej pijany, kierowca traktora.

– Do Krasnobrodu – odpowiadam.

– A to daleko, wsiadajcie – mówi do nas chłop i po chwili siedzimy w przyczepce.

Okazuje się, że trafiliśmy na mistrza świata w szybkiej jeździe traktorem z przyczepką na świnie! Rzuca nas po piaszczystej drodze we wszystkie strony. Musimy się mocno trzymać, żeby nie wypaść z rozklekotanej przyczepki.

– Panowie, wolniej trochę. Ona jest z Ameryki i trochę się boi.

Szczerbaty chłop zwalnia nieco, a ten drugi, mocno nietrzeźwy odwraca się i mówi:

– Łan, tu, fri, pryty łoman!

Ronda jest zachwycona, że zasięg jej rodzimego języka zatoczył ogromny krąg i objął przysiółki nad Tanwią w dalekim kraju na wschodzie Europy. Wreszcie dojeżdżamy do wioski, gdzie stoi wiele drewnianych chat. Nie wiem czy to Rybnica, czy Koszele. Prowadzą nas do sklepu, który jest zamknięty, ale po chwili właścicielka otwiera i częstuje piwem i wódką. Takich gości to oni we wsi dawno nie mieli! Z Ameryki. O Jezusie Nazareński! Zbiega się pół wsi, żeby zobaczyć na żywo Amerykankę. Pijemy z nimi chwilę i idziemy dalej w kierunku Ciotuszy Starej. Tam, po ciemku już, wskakujemy na przyczepę traktora załadowanego piaskiem i leżąc na wznak, wpatrujemy się w gwiazdy. Ciepłe letnie powietrze smaga nas po twarzy, wódka wypita w wiosce wyparowuje powoli, ale jej resztki płyną nam w żyłach, dodając magii temu wieczorowi. Zeskakujemy z przyczepy, kiedy traktor skręca w leśny dukt, i dalej na piechotę dochodzimy do Tomaszowa Lubelskiego. Nadchodzi nawałnica, ale w mgnieniu oka znajduję taksówkę i wydaję na nią wszystkie swoje spływowe pieniądze, żeby dojechać do Krasnobrodu.

Nazajutrz zaczyna się spływ. Wieprz w Krasnobrodzie jest płytki i wąski. Krzaki, most, kładka. Często musimy łódź przenosić lądem, bo przez dziką, gęsto zarośniętą krzakami rzekę nie da się przebić. Dzieciaki wiejskie kibicują nam na brzegach.

– Co to za wioska? – pytam ich.

– Bondyrz – odpowiadają.

Mijają godziny, a my z mozołem płyniemy naprzód. Kilka godzin później pytam starszą kobietę w chustce, gdzie jesteśmy.

– To Bondyrz – z uśmiechem mówi staruszka.

Czyżbyśmy wpadli w jakieś zapętlenie czasu i przestrzeni? Czy to może najdłuższa wioska w Polsce. Nie chce się wierzyć, że nie możemy z Bondyrza wypłynąć. Może ta wioska jest przeklęta? Kolejna kładka nie pozwala na przepłynięcie czteroosobowej kanadyjce. Muszę wejść do wody i przepychać ją, najpierw ordynując załodze przejście na dziób, aby zwiększyć zanurzenie, a kiedy dziób jest już po drugiej stronie kładki, wszyscy udają się na rufę. Wreszcie łódź przechodzi pod kładką. Wyczerpani docieramy do miejsca, gdzie rozciąga się piękna łąka. Udaję się po wodę do najbliższego gospodarstwa. Ludzie na wschodzie są niezwykle serdeczni, dadzą jajek, a czasem i wiadro mleka za darmo. Pytam ich, co to za wioska.

– A to Bondyrz, panie – odpowiadają.

Lato 1996 roku, San

W 1996 roku płyniemy Sanem z Leska do Jarosławia. Przed wyprawą na Podkarpacie naprawiamy kanadyjki na Śmieszku. Przychodzi Roksana, która ze swoimi loczkami, pięknym uśmiechem i kolczykiem w nosie ma opinię szalonej dziewczyny. Na spływie Kwisą była dziewczyną Marka Sikory, ale chyba nie trwało to długo.

– Maciek, jak chcesz, to mogę być twoją dziewczyną na spływie – mówi na wstępie.

Ręce mam białe od farby zdartej papierem ściernym. Patrzę na nią osłupiały.

– No nie wiem, zaskoczyłaś mnie trochę. Muszę pomyśleć – odpowiadam.

– Dobra, jak chcesz – rzuca Roksana i już jej nie ma.

Do Leska docieramy pod wieczór. Na lawecie wieziemy nasze kanadyjki. Akurat w miasteczku koncertuje świetny żorski zespół Carrantouhill grający muzykę irlandzką.

Drugiego lub trzeciego dnia dopływamy do Dynowa. Brzegi Sanu są w tym miejscu nieprzystępne, a grupa spływająca chce odpocząć. Postanawiamy się rozbić na lewym brzegu rzeki. Zwykle chodzimy pytać o zgodę nawet do daleko położonych gospodarstw, ale tym razem jesteśmy zdesperowani, żeby rozbić obóz, bo robi się późno, a od czterech godzin nie natknęliśmy się na odpowiednie miejsce do obozowania. Cały majdan jest już wyładowany, kiedy nagle zza pagórka wyłania się chłop w gumiakach z kosą. Za nim drugi głupkowato wyglądający z widłami.

– A co to jest? – krzyczy ten z kosą. – Ja do miasta na latowanie nie przyjeżdżam. Wynocha, i to zaraz!

– Zabierać tą swoją dziadowiznę! – wtóruje mu ten z widłami.

Na początku postanawiam dać im odpór. Mam nóż do nurkowania przyczepiony do łydki i kapelusz skauta szwajcarskiego.

– Ale zgodnie z prawem wodnym możemy się rozbić w odległości dziesięciu metrów od rzeki – zmyślam na poczekaniu.

– Ja ci dam dziesięć metrów, chamie jeden – krzyczy chłop z widłami, a ten z kosą zbliża się na niebezpieczną odległość.

Józek Koczar, komendant tego spływu, podchodzi do mnie i prosi, żebym nie eskalował konfliktu, bo dobrze wie, że zaraz zagra mi w żyłach góralska krew i wtedy nic mnie nie powstrzyma. Komendanta należy słuchać.

– Dobra – krzyczy Józek do spływu – zabierać swoją dziadowiznę z pola tego pana. Odpływamy.

Robi się małe zbiegowisko. Dzieciaki z wioski przybiegają zobaczyć, jak skończy się awantura. Chłop z kosą znika, ten drugi z widłami też. Mówię do dzieciaków:

– Możecie mi powiedzieć, jak się nazywa ten chłop, co nas wygonił?

– To Maniek Bobola – krzyczą niemal chórem dzieci.

– A ten drugi? – pytam.

– Ten drugi to Sochacki – odpowiadają.

– To teraz zróbcie tak. Idźcie do żony Mańka Boboli i powiedzcie jej, że gdyby nas ugościł, jak każe staropolski zwyczaj, to byśmy mu zostawili tyle złota, ile by mu się zmieściło w gumiakach.

Spływ zwija się ze śmiechu, a dzieciaki znikają za pagórkiem w wyścigu do żony Mańka Boboli. Wieczorem przy ognisku układamy piosenkę o Mańku Boboli na melodię tradycyjną, którą po dziś dzień śpiewamy przy okazji coraz rzadszych już spotkań.

Ma Anglia Churchilla, ma Rosja Stalina,
generał Franco w Hiszpanii żył.
A kto dziś pamięta Mańka Bobolę?
To chłop galicyjski, co nas przegonił!

Naszym ulubionym zajęciem na tym spływie jest zwiedzanie opuszczonych cerkwi, wdrapywanie się na dzwonnice, picie piwa i jedzenie swojskiej kiełbasy, która na Podkarpaciu smakuje nam nadzwyczajnie. Gdzieś w połowie spływu pośród sielskich krajobrazów dopływamy do Dubiecka. Rozkładamy się obozem w pobliżu rozległego pastwiska na prawym brzegu Sanu i znudzeni spływaniem rzeki, która nie nastręczała żadnych technicznych trudności, postanawiamy zagrać w piłkę. To też nas szybko nudzi. I wtedy wpadam na genialny pomysł.

– Zróbmy tu Falkirk! – proponuję kolegom.

– Ale jaki, kurde, Falkirk? Jak w Walecznym sercu? – pyta Józek Koczar.

– Nie, lepszy. Was jest trzech i nas trzech. Każdy nabiera krowi placek na pagaj, na dany sygnał szarżujemy i obrzucamy się gównem. Co wy na to? – pytam.

Wokół twarze pełne aprobaty. Cały spływ ma niezły ubaw, a my, ostatni popaprańcy, kończymy wojnę w sinych wodach Sanu, próbując zmyć z siebie ślady niedawno stoczonej walki.Rozdział II

Nahanni

Kto stracił głowę w Dolinie Umarlaków? Czy od caipirinhi mogą boleć stopy? Jak pokonać Bramę Piekieł?

Czy wiosłowanie mam we krwi? Chyba nie, rodzinne kroniki nie odnotowały wielkich tradycji wodnych ani po mieczu, ani po kądzieli. Tak to już jakoś jest, że niemal wszyscy z mojej rodziny pochodzą z jakiegoś miejsca położonego nad wodą. Ojciec i dziadek Teofil urodzili się nad Prądnikiem, a dziadek Staszek i jego przodkowie – nad Sołą. Ja zresztą też. Losy rzuciły moją rodzinę na Śląsk, do Żor, kiedy miałem niespełna rok. Nic nie wskazywało na to, że kiedyś będę się zajmował spływaniem dzikich rzek. Lubiłem piłkę nożną. Dziadek Staszek, który był ultrasem Czarnych Żywiec, zabierał mnie na ich mecze. Z osiedla Kochanowskiego w Żywcu na boisko Czarnych idzie się wzdłuż Soły. Po drodze mija się wielki jaz, w którym uczyłem się pływać z wujkiem Jurkiem. Dziadek strasznie wyzywał sędziów od „dziadów” i „buców”. Nie wiedziałem, kto to jest buc i pytałem dziadka, ale nie chciał powiedzieć. W wieku 12 lat zacząłem trenować piłkę nożną w drużynie trampkarzy GKS Pniówek. Po dwóch latach byłem już kapitanem i najlepszym strzelcem. Zrezygnowałem z treningów wraz z rozpoczęciem nauki w liceum w Żorach. W klasie było kilku chłopaków, którzy mieli za sobą pierwsze doświadczenia w wakacyjnym pływaniu na kanu po polskich rzekach. Naszym wychowawcą był Adam Herman – niezwykły człowiek, który wpajał nam, że warto mieć wielkie cele i iść wyboistą ścieżką, bo wtedy sukces smakuje jeszcze bardziej. Mieliśmy w zwyczaju zachodzić do niego po lekcjach na herbatę.

– Wyobraźcie sobie, mój znajomy Jasiu Zając wybrał się z grupą naukowców na Dniestr. Płynęli katamaranami przez trzy tygodnie. Pokonali jary i porohy Dniestru, zwiedzili Okopy Świętej Trójcy i zamek w Chocimiu. Możecie to sobie wyobrazić? – opowiadał nam Adam Herman, a my w wieku szesnastu lat nie mogliśmy uwierzyć, że takie przygody mogą przeżywać śmiertelnicy. Już prędzej bohaterowie mitów greckich, o których właśnie się w liceum uczyliśmy. Nigdy nie zapomnę tego spotkania u Adama Hermana. To było jak otwarcie w głowie zaczarowanej furtki. Jeśli jakiś Jasiu Zając mógł spływać Dniestr katamaranem, to dlaczego ja nie mogę? Nigdy bym wtedy nie przypuszczał, że za kilkanaście lat będę się mierzył z rzekami tak odległymi i niebezpiecznymi, że pewnie Jasiu Zając mi teraz zazdrości, tak jak wtedy ja zazdrościłem mu spływania Dniestrem.

Zanim w 2008 roku uda mi się dotrzeć do sinych wód Nahanni, rok wcześniej decyduję się na wyjazd z plecakiem do Brazylii. Ten wypad od wcześniejszych różni się tym, że po raz pierwszy dochodzi do połączenia moich pasji: wiosłowania i podróżowania. W kwietniu 2007 roku lecę do Salvadoru nad Atlantykiem. Historyczna, pełna nazwa miasta to São Salvador da Baía de Todos os Santos (Święty Zbawiciel z Zatoki Wszystkich Świętych). Położone nad zatoką, w której swój żywot zakończyło wiele żaglowców, kolonialne miasto wita mnie gorącym i wilgotnym powietrzem. Na starówce atmosferę podgrzewają bębniarze i piękne mulatki przechadzające się wąskimi uliczkami. Niektóre z nich wykonują najstarszy zawód świata, nagabują i zaczepiają takich jak ja… białych i samotnych turystów. Po brukowanych kocimi łbami uliczkach chodzę jak zaczarowany. Zewsząd rozbrzmiewa brazylijska muzyka.

Zaniedbane barokowe kościoły nie są w stanie oprzeć się bujnej tropikalnej roślinności wdzierającej się w każdą szparę. Na fasadach kamienic wyrastają drzewka i krzaki, dodając jeszcze większego uroku tym siedemnastowiecznym budowlom, portugalskiej spuściźnie na tych ziemiach.

Klimat mocno dekadencki, więc chłonę każdy szczegół. Kwietniowa Polska pożegnała mnie zimnem i szarością, a tutaj wokół zupełnie inny świat… Mam wrażenie, że w brazylijskiej stolicy szczęścia ciągle trwa karnawał. Zatapiam się w egzotyce Salvadoru i jest mi z tym wyjątkowo dobrze. Wolnym krokiem wracam do hotelu Redfish, którego wystrój wprawia mnie w dobry nastrój. Łóżka i krzesła zdobią śmieszne, czerwone rybki. Odpływam w krainę snu.

Nazajutrz idę do centrum poszukać kantoru wymiany walut. Miasto po całonocnej imprezie wygląda na opuszczone. Na progach domów śpią bezdomne dzieciaki. Podbiega do mnie kilkunastoletni chłopiec z ręką schowaną w worku. Przykłada mi worek do głowy i mówi łamanym angielskim, żebym wyskakiwał z kasy, bo w worku jest pistolet i jak będzie trzeba, to mnie zastrzeli.

– Dobrze, to mnie zastrzel – odpowiadam.

– Dawaj pieniądze – mówi zdenerwowany chłopak.

– Nie dam ci. – Trwa wojna nerwów.

Odpuszcza i ucieka w sobie tylko znane brudne uliczki starego miasta. Krzyczę za nim, że jego matka źle się prowadziła.

Palmy na plaży w okolicy Barra Grande

Płynę promem na przeciwległą stronę zatoki, gdzie przesiadam się do autobusu. Wreszcie motorówką docieram do Barra Grande – małej letniskowej miejscowości leżącej w pobliżu jednej z najpiękniejszych brazylijskich plaż zwanej Taipus de Fora. Skoro świt idę wzdłuż brzegu. Od oceanu mocno wieje, dziwnie pokrzywione palmy wiszą nad taflą Atlantyku, dając przyjemny cień. Po dwóch godzinach marszu zatrzymuję się w małej restauracji nad oceanem. Uśmiechnięta czarnoskóra barmanka podaje mi zimną colę. Wyciągam rozmówki i zapewniam jej piętnastominutowy darmowy kabaret, łamiąc sobie język na portugalskich zwrotach. Po chwili odpoczynku ruszam dalej i znajduję zjawiskową plażę. Rozpędzam się i wskakuję do oceanu! Przecież o to chodziło! Dziewicze, rajskie plaże, palmy, dziewczyny jak czekoladki! Nagle entuzjazm zamienia się w panikę. Wskoczyłem do wody z paskiem, w którym mam schowane wszystkie pieniądze! Wyciągam mokre dolary i suszę je w słońcu na piasku. Nagle potężna bryza rozwiewa wszystkie studolarówki po całej plaży. Biegam jak szalony od jednej do drugiej, starając się nie stracić z oczu żadnego z dziewięciu banknotów.

Jest dziewiąta, może dziesiąta rano, kiedy docieram do Taipus de Fora. Różnica czasu między Polską a Brazylią daje znać o sobie. Dla mnie to pora obiadowa, więc zamawiam świeże krewetki i popijam je caipirinhą. Po czterech szklankach zapadam w smaczną drzemkę w cieniu parasola. Nie wiem, jak długo trwa ten błogi stan, ale konsekwencje są opłakane. Słońce w swojej wędrówce po horyzoncie zignorowało fakt, że moje stopy wystają poza parasolowy cień. Człowiek o buraczanych stopach – chyba tak wyglądam w oczach małych brazylijskich dziewczynek bawiących się i dokazujących na brzegu. Wracam do Barra Grande. Niestety jest przypływ i tam, gdzie wcześniej mogłem przejść suchą stopą po piasku, teraz muszę brodzić w oceanie. Bąble na stopach w połączeniu ze słoną wodą Atlantyku to wymarzony początek wakacji.

Wracam do Salvadoru, a stamtąd wyruszam nad wodospady Iguaçu, położone na granicy między Brazylią i Argentyną. Zwiedzanie zaczynam od strony argentyńskiej. Dzięki specjalnym kładkom można znaleźć się całkiem blisko hektolitrów wody przewalających się przez kolejne półki skalne. To wszystko pośród niezwykle bujnej tropikalnej roślinności. Kropelki wody unoszą się w powietrzu, przynosząc ulgę w niesamowitym upale. Ogromne wrażenie na setkach zwiedzających robi Garganta do Diablo, czyli Gardło Diabła – miejsce, gdzie woda spada w dół z wysokości 250 metrów. Huk zagłusza myśli, wzburzona rzeka przelewa się przez krawędź wodospadu i w szaleńczym pędzie spada w przepaść. Potężne konary drzew i gałęzie zaklinowane gdzieś między kamieniami straszą wystającymi ponad skłębioną wodę kikutami. Prawdziwą potęgę żywiołu czuje się jednak, wpływając motorówką głębiej w kierunku spadających mas wody, tuż u podnóży wodospadu. Francuzi stanowiący większość grupy głośnym Allez, allez! zachęcają sternika, aby jeszcze bardziej zbliżył się do wyrastającej przed nami ściany wody. Przemoczeni do suchej nitki dobijamy do brzegu. Dla tych, którzy kochają wodę i nieokiełznane siły natury to raj na ziemi. Trochę mi wstyd, że podróżuję jak emeryt szlakiem gringo. Wodospady są bardzo ładne, ale też niezwykle skomercjalizowane, a takich miejsc przecież chciałbym w swoich podróżach unikać. Myślami jestem już w Pantanalu, gdzie z turystycznej łodzi motorowej mam przesiąść się do prawdziwego kanu i po raz pierwszy wiosłować w dół południowo-amerykańskiej rzeki!

Wodospady Iguaçu

Nazajutrz wylatuję do Cuiaby, gdzie ma mnie odebrać Julinho – właściciel firmy Pantanal Trackers, który ma być moim przewodnikiem po Pantanalu. Nazwa Pantanal pochodzi od portugalskiego słowa pantano oznaczającego bagno. Kiedy Portugalczycy dotarli do tych terenów, wzięli je za śródlądowe morze. Każdego roku w porze deszczowej obszar zalewany jest wodami rzek i kanałów pokrywających jak pajęczyna powierzchnię odpowiadającą połowie terytorium Francji. Z plastikowym kanu na dachu jeepa wyruszamy w kierunku Transpantaneiry – szutrowej drogi wcinającej się w głąb Pantanalu. Rozległa aluwialna równina kryje w sobie niezwykłe bogactwo fauny. Spotkać tu można jaguary, mrówkojady wielkie i anakondy. Mam szczęście, o świcie udaje mi się zobaczyć właśnie mrówkojada. Nie jest wielki, ale bardzo szybki – znika w krzakach, zanim zdążę sięgnąć po aparat.

Żabiru – symbol Pantanalu

– Najwięcej pieniędzy można tu zarobić, przyjeżdżając z obserwatorami ptaków – mówi Julinho. – To najczęściej bardzo bogaci bankierzy, lekarze lub prawnicy. Ostatnio byłem tu miesiąc z jednym Szwajcarem. Nie liczył się z kasą, chciał tylko zobaczyć jakiś rzadki gatunek ptaka. Nic się dla niego nie liczyło, tylko ten ptak.

To nic dziwnego. Pantanal jest największym i najzasobniejszym terenem zimowisk ptaków Ameryki Północnej. Jak dotąd opisano 700 występujących tu gatunków, w tym: żabiru, nandu, długoszpony i zimorodki.

Codziennie wodujemy naszą łódź i za pomocą wioseł płyniemy najpierw kilkanaście kilometrów w górę rzeki, następnie zawracamy. Nurt jest bardzo słaby, więc wiosłowanie pod prąd nie nastręcza żadnych trudności. Łowimy ryby i obserwujemy dzikie ptactwo. Gdy niemal wpływamy w gniazdo dużej cętkowanej czapli, matka piskląt obserwuje nas bacznie z drugiego brzegu. Julinho, który oprócz tego, że jest świetnym przewodnikiem, ujeżdża byki i znakomicie gra na gitarze, zachęca mnie do kąpieli w rzece pełnej piranii. Wskakuję do wody, choć nie do końca jestem pewien, czy pomysł jest dobry… Nocujemy na hamakach w fazendzie, następnie w gospodarstwie leżącym nad rzeką u znajomych Julinho. Nasi gospodarze hodują konie i bydło. Konie puszczone są nocą samopas. Kiedy stado przebiega kilka metrów od mojego hamaka, tętent kopyt sprawia, że moje wiszące łóżko zaczyna się bujać. Nie mogę zasnąć. Myślę, że to wszystko, co tutaj robię, mógłbym przecież robić bez przewodnika. W głowie rodzi mi się plan kolejnej wyprawy. Mam zamiar wyruszyć na dziką rzekę, bardzo daleko, gdzie dociera niewielu, gdzieś na kresy znanego nam świata. Odpływam w objęcia Morfeusza, lekko bujając się w hamaku. Rano nie pamiętam, czy marzyłem na jawie, czy we śnie.

Wracam do Cuiaby i nie wiem, co dalej robić. Czuję niedosyt. Mam wrażenie, że minęły dwa tygodnie, a ja nie przeżyłem jeszcze prawdziwej przygody! Podejmuję decyzję o wyprawie do Parku Narodowego Noel Kempff Mercado leżącego na pograniczu brazylijsko-boliwijskim. Chcę tam jednak dotrzeć inaczej niż sugeruje przewodnik Lonely Planet. Najpierw autobusem do Villa Bella de Santissimo Trinidade, następnie widoczną na mapie drogą wzdłuż rzeki Guaporé na północ.

Villa Bella to senne miasteczko z rozpadającym się kościołem z czasów portugalskich pośrodku głównego placu. Nazajutrz po przyjeździe postanawiam wyruszyć autostopem na północ. Jest niedziela. Wracająca z kościoła rodzina zabiera mnie na pakę swojego mitsubishi, potem wyglądający na przemytnika starszy Brazylijczyk wysadza mnie z busa między knajpą a polem kukurydzy. Już około trzynastej trudno tu znaleźć kogoś trzeźwego. Wreszcie udaje mi się namówić miejscowego, żeby zawiózł mnie skuterem jeszcze dalej na północ. Motor jest mały, a ciemnoskóry właściciel całkiem spory, do tego ja i mój plecak. Jedziemy tak 50 kilometrów przy zachodzącym słońcu. Droga zamienia się w polną dróżkę, trawy smagają nas po nogach… Wreszcie dojeżdżamy do fazendy z pięknym widokiem na rzekę. Jest jedzenie, jest spanie. Właściciel obiecuje przewieźć mnie na drugą stronę Guaporé.

Mała Brazylijka z Villa Bella de Santissimo Trinidade

Jakieś 30 kilometrów w dół rzeki po boliwijskiej stronie zaczyna się Park Narodowy Noel Kempff Mercado. To jeden z najwspanialszych rezerwatów biosfery na ziemi. I jeden z najtrudniej dostępnych. Docieram tam łodzią motorową, płynąc w dół Guaporé następnego dnia rano. Niestety wioska, a raczej stacja badawcza po stronie boliwijskiej jest od dawna opuszczona. Co prawda w krzakach znajduję porzucone aluminiowe czółno, ale bez porządnych map i GPS-u może być ciężko cokolwiek zwojować. Poza tym jestem tu nielegalnie i nawet nie wiem, gdzie mógłbym dostać pieczątkę do paszportu. Wracam do Villa Bella de Santissimo Trinidade.

Lecę z powrotem nad Atlantyk. Spędzam kilka dni w wyjątkowo przyjemnej surferskiej wiosce Itacaré. Kompleksem Art Jungle, składającym się z ośmiu domków, zarządza włosko-brazylijska para artystów. Wokół cisza i spokój, morze zieleni, widok na rzekę i ocean. Drewniana podłoga w domku przyjemnie skrzypi, hamak zachęca do leniuchowania. Plaże w Itacaré są wyjątkowo urokliwe – kilkudziesięciometrowe skrawki piasku w otoczeniu lasu tropikalnego oddzielone między sobą klifami. Surferzy są w swoim żywiole, fale im sprzyjają… Po kilku dniach w Itacaré postanawiam jeszcze przed wylotem odwiedzić Taipus de Fora – miejsce gdzie trzy tygodnie wcześniej poparzyłem stopy od słońca. Fortuna mi sprzyja. Najpierw spotykam grupę podchmielonych Niemców, którzy nalegają, żebym opowiedział im o swoich przygodach w interiorze Brazylii. Nie wiem, jak i kiedy ląduję z nimi w luksusowym hotelu Pousada Taipu de Fora. Bardzo elegancki menadżer hotelu zaprasza wszystkich gości na plażę. Tuż za nim idą chłopcy hotelowi, którzy w srebrnych naczyniach niosą zmrożonego szampana. Jest pełnia księżyca i odpływ. Pośród koralowców tworzą się naturalne baseny. Całe towarzystwo pluskające się w oceanie zostaje ugoszczone kieliszkiem wytwornego trunku.

Dwa dni później lecę do Polski. Myślę o tym, co spotkało mnie w Brazylii. Czy najbardziej podobało mi się picie szampana w blasku księżyca, czy też rozśpiewane ulice Salvadoru? A może komercyjna wycieczka nad wodospady? Nie, najbardziej podobało mi się jak z Julinho wpłynęliśmy w gniazdo herona tygrysiego nad jedną z rzek Pantanalu. I tętent końskich kopyt na farmie. I jeszcze widok mrówkojada! Już wiem, co zrobię za rok. Popłynę na dziką rzekę, żeby przeżyć wielką przygodę. Czego potrzebuję? Składanego kajaka lub dmuchanego kanu, no może pontonu. Gdy tylko wrócę do domu, wszystko sprawdzę.

Zaczynam szukać w Internecie informacji o wyprawach takich jak ta, która właśnie rodzi się w mojej głowie. W Polsce podobne rzeczy robi Piotr Opacian, zdobywca Kolosa za wyprawę w górę boliwijskiej rzeki Madidi, i Andrzej Ziółkowski; jego wyprawa, w trakcie której pokonał rzeki Egingoł i Selengę, pierwszy raz łącząc „kajakowo” jezioro Chubsuguł w Mongolii z Bajkałem, została wyróżniona na Kolosach 2007 w kategorii „Podróże”. Jest też Marcin Gienieczko pływający samotnie kanu po dalekiej północy Kanady i Rosji. Cennym źródłem jest dla mnie portal amerykańskiego magazynu „Canoe & Kayak”, w którym oprócz opisów niesamowitych wypraw można znaleźć parametry techniczne składanych kajaków, pontonów i dmuchanych kanu. Zagłębiam się w to i po jakimś czasie znajduję odpowiednią łódź. SOAR Inflatable. Dmuchane kanu, które stworzone jest do pokonywania górskich rzek, a jego wymiary sprawiają, że idealnie nadaje się na długie ekspedycje. Cztery i pół metra długości i ładowność do 600 kilogramów sprawia, że do tego hypalonowego potwora można załadować zapasy na cały miesiąc i wyruszyć w największą dzicz bez konieczności zaopatrywania się w żywność po drodze.

Na jednym z portali internetowych znajduję ranking najciekawszych rzek górskich na każdym kontynencie. W Ameryce Północnej w pierwszej dziesiątce jest kanadyjska Nahanni. Po wstępnej fazie zbierania informacji o tej rzece okazuje się, że jest niezbyt trudna technicznie, co jest bardzo ważne ze względu na moje niewielkie doświadczenie na rzekach górskich. Wcześniej spływałem krótkie odcinki górskie jedynie na rzekach Shenandoah i Potomac na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.

Widok z awionetki na jedną z rzek terytorium Jukonu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: