Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U stóp Sfinksa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U stóp Sfinksa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FA­NA­TYK

– Je­stem Sej­jid Omar.

Jak dum­nie to brzmia­ło i jak jed­no­znacz­na była poza, któ­rą za­zwy­czaj przyj­mo­wał wy­ma­wia­jąc te sło­wa!

– Je­stem Sej­jid Omar – co to mia­ło zna­czyć: – Ja, pan Omar, je­stem uczo­nym, zna­ją­cym się na rze­czy po­tom­kiem pro­ro­ka, ulu­bień­ca Al­la­cha. Moje imię wraz z mymi oso­bi­sty­mi za­słu­ga­mi zo­sta­ło za­pi­sa­ne w świę­tym spi­sie imion w Mek­ce. Z tego po­wo­du mam pra­wo no­sić zie­lo­ny strój i zie­lo­ny tur­ban. Gdy umrę, ko­pu­ła mego gro­bow­ca zo­sta­nie po­ma­lo­wa­na na zie­lo­no i na­tych­miast otwo­rzą się przede mną bra­my naj­wyż­sze­go nie­ba. Oka­zuj­cie mi więc sza­cu­nek!

Kim jed­nak wła­ści­wie był ów Sej­jid Omar? Zwy­kłym po­ga­nia­czem osłów! Miał swo­je sta­no­wi­sko przy Es­be­ki­je w Ka­irze, na­prze­ciw­ko ho­te­lu "Con­ti­nen­tal", w któ­rym miesz­ka­łem. Mło­dy, do­brze zbu­do­wa­ny, li­czą­cy nie­wie­le po­nad dwa­dzie­ścia lat, zwró­cił moją uwa­gę swą nie­wzru­szo­ną po­wa­gą i wro­dzo­ną god­no­ścią ru­chów. Chęt­nie pa­trzy­łem na nie­go z mo­je­go bal­ko­nu, a gdy pi­łem kawę na wspa­nia­łym dzie­dziń­cu ho­te­lo­wym, mo­głem go tak­że sły­szeć. Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się wpraw­dzie prze­bie­głość wła­ści­wa wszyst­kim po­ga­nia­czom osłów, lecz nie była ona tak na­tar­czy­wa jak u in­nych i nada­wa­ła jego pra­cy taki cha­rak­ter, że każ­dy kto po­słu­żył się jego osła­mi mu­siał od­czuć, iż le­piej nie mógł tra­fić. Naj­rza­dziej, jak tyl­ko mógł, za­da­wał się ze swy­mi to­wa­rzy­sza­mi pra­cy, a gdy ci usi­ło­wa­li wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wa­gi szy­der­stwa­mi i kpi­na­mi, nie byli w sta­nie osią­gnąć ni­cze­go po­nad po­gar­dli­we: – Je­stem Sej­jid Omar!

Gdy ktoś obcy za­mie­rzał się z nim tar­go­wać lub gdy żą­da­no od nie­go cze­goś, co było sprzecz­ne z jego wy­mo­ga­mi ho­no­ru, od­wra­cał się na pię­cie z wy­nio­słym: – Je­stem Sej­jid Omar! A ten, któ­re­mu się to przy­tra­fi­ło nie usły­szał już od nie­go ani jed­ne­go sło­wa wię­cej. Wszyst­ko to spo­wo­do­wa­ło, że zwró­ci­łem na nie­go szcze­gól­ną uwa­gę, cho­ciaż nie mia­łem żad­nej oka­zji po temu, aby to za­de­mon­stro­wać wy­naj­mu­jąc go bądź za­trud­nia­jąc w inny spo­sób. Lecz wia­do­mo, że spoj­rze­nie ma moc przy­cią­ga­ją­cą. Za­uwa­ży­łem, że i on czę­sto spo­glą­da w moją stro­nę. Wy­glą­dał na za­nie­po­ko­jo­ne­go, kie­dy nie po­ka­zy­wa­łem się po obie­dzie i ko­la­cji w ogród­ku ho­te­lo­wym na ka­wie, a gdy tyl­ko wy­cho­dząc, prze­cho­dzi­łem koło nie­go co­fał się o krok do tyłu i cho­ciaż nie zwra­ca­łem na nie­go uwa­gi, skła­dał obie ręce na pier­si w ge­ście po­zdro­wie­nia. W tym­że ho­te­lu obok wiel­kiej sali ja­dal­nej sta­ło pod ar­ka­da­mi kil­ka mniej­szych sto­li­ków dla go­ści, któ­rym nie spra­wia­ło przy­jem­no­ści ci­śnie­cie się przy wspól­nym sto­le. Je­den z tych sto­li­ków za­re­zer­wo­wa­łem wy­łącz­nie dla sie­bie. Sto­lik po le­wej był jesz­cze wol­ny, przy tym po pra­wej sie­dzie­li od wczo­raj ja­cyś dwaj obcy, o eg­zo­tycz­nym wy­glą­dzie lu­dzie, wzbu­dza­ją­cy ogól­ne za­in­te­re­so­wa­nie, w tym tak­że i moje, cho­ciaż ja ob­ser­wo­wa­łem ich dys­kret­niej niż po­zo­sta­li. Byli to dwaj Chiń­czy­cy: oj­ciec i syn. Od­ga­dłem to na pierw­szy rzut oka, po­nie­waż byli do sie­bie bar­dzo po­dob­ni, a poza tym wy­wnio­sko­wa­łem to z ich roz­mo­wy – ich stół stał bo­wiem tak bli­sko mo­je­go, że bez wy­sił­ku mo­głem sły­szeć każ­de ich sło­wo. Ubra­ni byli nie w swe eg­zo­tycz­ne stro­je, prze­ciw­nie, mie­li na so­bie eu­ro­pej­skie ubra­nia skro­jo­ne na fran­cu­ską mo­dłę. War­ko­czy­ki ukry­li pod tro­pi­kal­ny­mi heł­ma­mi, któ­re ścią­ga­li tyl­ko przy sto­le.

Wczo­raj, gdy tyl­ko prze­kro­czy­li próg ja­dal­ni, od razu rzu­cił mi się w oczy nie uda­wa­ny i głę­bo­ki sza­cu­nek, ja­kim syn ob­da­rzał ojca. Ob­ja­wiał się on we wzru­sza­ją­cej go­to­wo­ści do słu­że­nia; wy­da­wa­ło się, że syn chce uprze­dzić kel­ne­ra, aby oka­zać ojcu swe przy­wią­za­nie, wdzięcz­ność i mi­łość sy­now­ską. Nie było w tym nic sztucz­ne­go ani wy­re­ży­se­ro­wa­ne­go, lecz spon­ta­nicz­nie i na­tu­ral­nie wy­do­by­wa­ło się z naj­głęb­sze­go wnę­trza mło­dzień­ca. Oj­ciec no­sił oku­la­ry w cięż­kich, zło­tych opraw­kach, syn oku­la­rów nie no­sił. Je­dli w cał­kiem eu­ro­pej­ski spo­sób i to tak ele­ganc­ko i swo­bod­nie, że nie­je­den z po­zo­sta­łych go­ści mógł­by brać z nich przy­kład. Kel­ner, któ­ry mnie ob­słu­gi­wał, szep­nął mi w za­ufa­niu, w na­dziei na szcze­gól­ny na­pi­wek:

– To mon­sieur Fu i mon­sieur Tsi z Chin. Przy­je­cha­li z Pa­ry­ża. Naj­praw­do­po­dob­niej są spo­krew­nie­ni.

– Sami się tak wpi­sa­li do książ­ki ho­te­lo­wej? – usi­ło­wa­łem się do­wie­dzieć cze­goś bliż­sze­go.

– Nie, ale tak po­wie­dzie­li por­tie­ro­wi.

Nie wy­ma­wiał pra­wi­dło­wo słów Fu i Tsi, ale i tak było dla mnie ja­sne, że Fu to oj­ciec, a Tsi to syn. W ję­zy­ku chiń­skim mia­no­wi­cie te same wy­ra­zy mogą mieć róż­ne zna­cze­nie. Oby­dwaj go­ście nie wy­mie­ni­li swo­ich na­zwisk po­da­jąc się po pro­stu za ojca i syna. Po­nie­waż nikt tu­taj nie wła­dał ich ję­zy­kiem, wpi­sa­no ich więc do książ­ki po pro­stu jako mon­sieur "Oj­ciec" i mon­sieur "Syn" i jesz­cze wszy­scy uwa­ża­li się za szcze­gól­nie by­strych, uwa­ża­jąc ich za spo­krew­nio­nych. A im bar­dzo się to spodo­ba­ło, że sto­pień ich po­kre­wień­stwa bra­no za na­zwi­ska. Do służ­by ho­te­lo­wej zwra­ca­li się po fran­cu­sku i to tak zna­ko­mi­cie, że z pew­no­ścią mie­li za sobą dłu­gie lata prak­ty­ki w tym ję­zy­ku.

Ich twa­rze nie mia­ły ty­po­wo wschod­nie­go wy­glą­du. U chło­pa­ka mo­gło to być skut­kiem mło­de­go wie­ku, u ojca był to jed­nak zde­cy­do­wa­ny efekt du­cho­wej pra­cy i tyl­ko w praw­dzi­wie chiń­ski spo­sób za­dba­na bro­da zdra­dza­ła, że jest sy­nem Pań­stwa Środ­ka. Wca­le nie trze­ba było wy­ka­zy­wać się wy­jąt­ko­wą zna­jo­mo­ścią lu­dzi, aby do­strzec, że tego czło­wie­ka zaj­mu­ją je­dy­nie kwe­stie du­cho­we.

Już po po­sił­ku, w holu na ze­wnątrz, stwier­dzo­no w trak­cie luź­nej po­ga­węd­ki, że obaj Chiń­czy­cy po­cho­dzą po pierw­sze z Kan­to­nu, po dru­gie są wu­jem i bra­tan­kiem, a po trze­cie przy­je­cha­li wła­śnie z Pa­ry­ża, gdzie otwar­li sklep z chiń­ski­mi to­wa­ra­mi, któ­rym ma kie­ro­wać bra­ta­nek.

Od­wiózł wła­śnie wuja do Egip­tu, aby jesz­cze móc się na­cie­szyć i prze­dłu­żyć mo­ment roz­sta­nia, lecz tu się po­że­gna­ją i on wró­ci do Pa­ry­ża. Nie in­te­re­so­wa­ło mnie, kto po­czy­nił te od­kry­cia. Nie mo­głem so­bie wy­obra­zić, żeby ten oso­bli­wy, chcia­ło­by się rzec ta­jem­ni­czy, na tak udu­cho­wio­ne­go wy­glą­da­ją­cy "mon­sieur Fu" był zwy­kłym kup­cem, któ­re­go ce­lem mia­ło być je­dy­nie han­dlo­wa­nie ta­ni­mi chiń­ski­mi wy­ro­ba­mi uda­ją­cy­mi w Pa­ry­żu sta­ro­żyt­ne wazy i puz­der­ka.

Los oka­zał się dla mnie na tyle ła­skaw, że już na­stęp­ne­go dnia uchy­lił przede mną rą­bek ta­jem­ni­cy. Miesz­ka­łem na dru­gim pię­trze, aby mieć jak naj­wię­cej po­wie­trza oraz świa­tła i wła­śnie sie­dzia­łem na bal­ko­nie pi­sząc li­sty, gdy w drzwiach ho­te­lo­wych po­ja­wi­li się obaj Chiń­czy­cy i ru­szy­li w stro­nę Sej­ji­da Oma­ra. Ten po­sta­rał się o dru­gie­go osła, na któ­rym wraz z nimi od­je­chał. Wtem pode mną usły­sza­łem trze­pa­nie i szczot­ko­wa­nie. Za­czę­ło mi to w koń­cu prze­szka­dzać. Prze­chy­li­łem się przez ba­lu­stra­dę i spoj­rza­łem w dół. Nie była to, jak przy­pusz­cza­łem, po­ko­jów­ka, lecz chiń­ski słu­żą­cy, któ­ry z ku­fra wy­cią­gał rze­czy, aby je od­świe­żyć i wy­czy­ścić. Tak więc chiń­czy­cy miesz­ka­li do­kład­nie pode mną, na pierw­szym pię­trze. Po­zwo­li­łem "zbrod­nia­rzo­wi" da­lej sprzą­tać.

Po ja­kimś cza­sie za­pa­no­wał spo­kój, lecz po chwi­li po­wta­rza­ją­ce się chrząk­nię­cia zdra­dzi­ły mi, że słu­żą­cy jest tam jesz­cze. Zno­wu prze­chy­li­łem się przez ba­lu­stra­dę. Po­chy­lo­ny był te­raz nad ja­kimś mniej­szym ku­frem, w któ­rym ukła­dał prze­róż­ne przed­mio­ty z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią, że od­ga­dłem od razu ich nie­zwy­czaj­ne prze­zna­cze­nie. Od cza­su do cza­su rzu­cał ba­daw­cze spoj­rze­nie na są­sied­nie bal­ko­ny, aby spraw­dzić czy nie jest ob­ser­wo­wa­ny. Ku­fer ten mu­siał za­tem za­wie­rać rze­czy, o któ­rych nie każ­dy po­wi­nien wie­dzieć. Te­raz na przy­kład trzy­mał w ręku ja­kiś pa­sek, z przy­cze­pio­ną do nie­go zło­tą, wy­sa­dza­ną ru­bi­na­mi klam­rą. Ten ro­dzaj kla­mer mo­gli no­sić wy­łącz­nie man­da­ry­ni pierw­szej i dru­giej ran­gi.

Na­stęp­nie uj­rza­łem put­su, czy­li wy­szy­wa­ny pu­klerz no­szo­ny na pier­siach i ple­cach, z wy­ha­fto­wa­nym nań bo­cia­nem. Po zło­żo­nym z okrą­głych ogniw łań­cu­chu, pa­wim pió­rze i in­nych roz­ma­itych przed­mio­tach, któ­rych nie mo­głem zbyt do­brze roz­po­znać, świa­tło dzien­ne uj­rzał je­den z tych ka­pe­lu­szy, ja­kie no­szo­ne są tyl­ko w le­cie i z tego po­wo­du na­zy­wa­ne "cie­pły­mi" ka­pe­lu­sza­mi. Zdo­bił go je­den czer­wo­ny, bez żad­nych wzo­rów ko­ra­lo­wy guz. Łań­cu­chy mo­gli no­sić wo­kół szyi je­dy­nie man­da­ry­ni od pierw­szej do pią­tej ran­gi. Pa­wie pió­ra sta­no­wią spe­cjal­ne wy­róż­nie­nie, ale ko­ra­lo­wy guz jest za­re­zer­wo­wa­ny wy­łącz­nie dla man­da­ry­nów pierw­szej ran­gi, cy­wil­nych albo woj­sko­wych. Pierw­si mu­szą no­sić put­su z bo­cia­nem, dru­dzy na­to­miast po­dob­ny pu­klerz lecz z no­so­roż­cem. Cy­wil­ni urzęd­ni­cy cie­szą się więk­szym sza­cun­kiem niż woj­sko­wi. Tak więc do­wie­dzia­łem się, że mon­sieur Fu, po­nie­waż tyl­ko do nie­go mo­gły na­le­żeć te od­zna­cze­nia, był cy­wil­nym man­da­ry­nem naj­wyż­szej ran­gi. Dal­sze ob­ser­wa­cje unie­moż­li­wi­ło pew­ne zaj­ście. Pod­cho­dząc do ba­lu­stra­dy wsa­dzi­łem ołó­wek za ucho. Gdy się po­chy­li­łem, wy­śli­zgnął się i spadł na ba­lu­stra­dę pię­tro ni­żej, do­kład­nie przed no­sem słu­żą­ce­go. Chiń­czyk wy­dał okrzyk prze­ra­że­nia, w jed­nym mo­men­cie po­zbie­rał wszyst­kie rze­czy i w na­stęp­nej chwi­li znik­nął.

Jego prze­ra­że­nie sta­no­wi­ło oczy­wi­sty do­wód, że jego pa­no­wie nie ży­czy­li so­bie, by kto­kol­wiek od­gadł ich sta­no­wi­sko.

Była to pora roku bez­po­śred­nio po­prze­dza­ją­ca na­dej­ście lata, a więc czas, kie­dy kham­sin przez pięć­dzie­siąt dni w roku jest nie­mi­le wi­dzia­nym go­ściem w Egip­cie. Ten go­rą­cy, su­chy wiatr z po­łu­dnio­we­go za­cho­du gna­ją­cy pu­styn­ny pył, gdy po­wie­je sil­niej wy­wo­łu­je ta­kie znu­że­nie, że za­rów­no tu­by­lec jak i cu­dzo­zie­miec sta­ra się uni­kać wszyst­kie­go, co wią­że się z ja­kim­kol­wiek wy­sił­kiem fi­zycz­nym. Dzień po opo­wie­dzia­nym wy­żej od­kry­ciu wiał szcze­gól­nie sil­nie z kie­run­ku Gi­zeh i Ary­ah. Na uli­cach było pu­sto, a zwy­kle tak chęt­nie od­wie­dza­ne miej­sca przed ka­wiar­nia­mi były wol­ne jesz­cze w cza­sie asr, po­łu­dnio­wej mo­dli­twy. Po­sta­no­wi­łem udać się kon­no do Dże­bel Mo­kat­tan. Już od daw­na kham­sin nie ro­bił na mnie żad­ne­go wra­że­nia. Nie mę­czył mnie, za to in­nych lu­dzi trzy­mał z dala od mo­ich ulu­bio­nych miejsc i po­zwa­lał mi roz­ko­szo­wać się nimi w sa­mot­no­ści.

Wi­dok z Mo­kat­ta­mu i Dże­bel Gi­ju­szi jest nie­praw­do­po­dob­nie pięk­ny, a dla mnie po­dwój­nie cen­ny, gdy świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca prze­sia­ne przez pył kham­si­nu oświe­tla w nie­mal ba­śnio­wy spo­sób mia­sto i oko­li­cę. Wszel­ka kan­cia­stość i ostrość ob­ra­zu zo­sta­je zła­go­dzo­na i wszyst­ko na­bie­ra nie­co­dzien­ne­go ko­lo­ru.

Mia­łem wła­śnie ru­szyć w dro­gę, gdy przed ho­tel za­je­cha­ły po­wo­zy wy­peł­nio­ne przy­by­ły­mi ostat­nim po­cią­giem po­dróż­ny­mi. Nie mia­łem żad­ne­go szcze­gól­ne­go po­wo­du, aby zwra­cać na nich uwa­gę, lecz prze­cho­dzą­ca koło mnie mło­da, skry­ta za nie­bie­skim wo­alem dama przy­cią­gnę­ła mój wzrok. Ubra­na była w pro­sty, po­pie­la­ty ko­stium i prak­tycz­nie boso. Prze­mó­wi­ła po an­giel­sku do wy­sia­da­ją­ce­go z nią męż­czy­zny. Rzad­ko sły­sza­łem tak głę­bo­ki i miły głos. Wkrót­ce zna­la­złem się na gó­rze i roz­ko­szo­wa­łem się ci­szą, a tak­że sa­mot­no­ścią. Moje ulu­bio­ne miej­sce sta­no­wi­ło skal­ne sie­dzi­sko w po­bli­żu sta­re­go, zruj­no­wa­ne­go me­cze­tu Gi­ju­szi. Słoń­ce było na wpół skry­te za mi­go­czą­cą, po­ma­rań­czo­wą mgłą. Gro­bow­ce Ma­me­lu­ków le­ża­ły u mych stóp jak nie­do­koń­czo­na mo­dli­twa. Od Me­cze­tu Ala­ba­stro­we­go aż do nie­gdy­siej­sze­go Ez-Za­hir wzno­si­ło się do tro­nu Al­la­ha ty­siąc wież mi­na­re­tów wy­ku­tych w ka­mie­niu. Przez Masr el-Ati­ka, daw­ny Fo­stat, a obec­nie sta­ry Kair su­nął pod górę do He­lu­anu bu­cha­ją­cy parą po­ciąg – pro­fa­na­cja dla nie­ziem­skie­go wi­do­ku, a za drze­wa­mi sto­ją­cy­mi przy Da­krur i zie­le­ni z przy­ka­na­ło­wych pól le­ża­ły na skra­ju pu­sty­ni pi­ra­mi­dy – ska­mie­nia­łe ze stra­chu przed wiecz­no­ścią. Śmierć i ży­cie, prze­szłość i te­raź­niej­szość prze­ni­ka­ją­ce się wza­jem­nie i jed­no­czą­ce ze sobą, prze­wia­ne pu­styn­nym wia­trem, a mimo to tak mło­dzień­czo pięk­ne i cie­płe, roz­cią­ga­ły się przed mo­imi ocza­mi, a u mych stóp le­ża­ła zwy­cię­ska Masr el-Ka­hi­ra, naj­bar­dziej prze­ze mnie uko­cha­ne mia­sto Orien­tu. Stam­tąd aż tu na górę, od kró­lew­skich gro­bow­ców z na­prze­ciw­ka i z Sini na wscho­dzie na­pły­wa­ły ku mnie my­śli, któ­rych nie chcia­łem za­po­mnieć. Wy­cią­gną­łem więc pa­pier i ołó­wek. Pra­co­wa­łem wów­czas nad mo­imi "Nie­bie­ski­mi my­śla­mi", książ­ka ta sta­no­wi­ła je­den z po­wo­dów mo­jej po­dró­ży na Wschód.

Kto za­mie­rza pi­sać wier­sze o sta­rych, dzie­cin­nych ma­rze­niach ga­tun­ku ludz­kie­go, o ma­rze­niach, któ­re za­płod­ni­ły tak­że świat Za­cho­du i przez ty­sią­ce lat znaj­do­wa­ły swój wy­raz w cu­dow­nie udu­cho­wio­nych dzie­łach ar­ty­stów, ten musi udać się do ko­leb­ki owych ma­rzeń, do Orien­tu. Tam, gdzie na­gie ka­mie­nie świę­te­go kra­ju sta­wa­ły się nie­gdyś chle­bem, gdzie ko­lo­sy Mem­mo­na nie prze­ma­wia­ją ci­cho, lecz wy­raź­nie mó­wią, gdzie mię­dzy Pi­son, Gi­hon, Phrat i Hi­de­kel drze­mie uskrzy­dlo­na idea raju, tam musi się być, musi się wi­dzieć i słu­chać świa­ta ze­wnętrz­ne­go i we­wnętrz­ne­go. I wte­dy, gdy pod­czas ci­chej nocy księ­ży­co­wej sły­chać ten sam szmer wód Nuli jak nad Ty­gry­sem i gdy wo­kół mi­na­re­tów sze­le­ści ten sam ła­god­ny wie­trzyk, któ­ry sły­szał nie­gdyś Eliasz na Kar­me­lu, wte­dy wresz­cie dla du­szy ludz­kiej sta­je się ja­sne to, o czym śpie­wa­ją sta­re stro­fy ukła­da­ne przed wie­ka­mi na wscho­dzie, któ­re po­tem pod­chwy­cił Za­chód i do­koń­czył hym­nem do wiecz­nej mi­ło­ści.

Czu­łem nie­prze­par­tą ocho­tę ubrać te my­śli w sło­wa. Lecz tym ra­zem nie uda­ło się to, po­nie­waż mi prze­szko­dzo­no. Od stro­ny skal­nej ścież­ki roz­legł się ener­gicz­ny tę­tent ma­łych, oślich ko­pyt. Ogląd­nąw­szy się uj­rza­łem wspo­mnia­ną już, po­pie­la­to odzia­ną damę wraz z męż­czy­zną, do któ­re­go zwró­ci­ła się przed ho­te­lem po an­giel­sku. To­wa­rzy­szył im trze­ci jeź­dziec – je­den z tych (chrze­ści­jań­skich bądź ży­dow­skich Le­wan­tyń­czy­ków), któ­rzy każ­de ob­co­ję­zycz­ne sło­wo, na­wet cał­kiem nie­zro­zu­mia­łe, prze­cho­wu­ją tro­skli­wie w pa­mię­ci jako nie­po­trzeb­ny śmieć, aby po­tem, gdy sami nie mogą so­bie z tym śmie­ciem po­ra­dzić udać się do tłu­ma­cza i na­stęp­nie sprze­dać je za moż­li­wie naj­wyż­szą cenę. Ci wła­da­ją­cy ję­zy­ka­mi prze­wod­ni­cy sta­no­wią pla­gę, przed któ­rą po­dróż­ni nie są w sta­nie się obro­nić, po­nie­waż nie po­sia­da­ją wy­star­cza­ją­co dużo do­świad­cze­nia, ani ko­niecz­nej wie­dzy. Gdy raz się przy­ssa­ją, rzad­ko pusz­cza­ją z po­wro­tem, a ten, któ­ry wła­śnie nad­cią­gał był pi­jaw­ką naj­gor­sze­go ga­tun­ku. Przed pa­ro­ma dnia­mi za­sa­dził się tak­że na mnie, lecz gdy za­wio­dły wszyst­kie inne me­to­dy zo­stał prze­gna­ny jed­nym mach­nię­ciem pej­cza.

Uczci­wy, ho­no­ro­wy Arab ma owych Le­wan­tyń­czy­ków w głę­bo­kiej po­gar­dzie, a po­nie­waż są oni naj­czę­ściej chrze­ści­ja­na­mi, a Be­du­in z ko­lei dzię­ki swe­mu oso­bi­ste­mu do­świad­cze­niu do­brze wie, jak wiel­ki wpływ na mo­ra­le czło­wie­ka ma wia­ra jest więc skłon­ny roz­cią­gać swą po­gar­dę na całe chrze­ści­jań­stwo.

Czwar­tą oso­bą był Sej­jid Omar, po­ga­niacz osłów, któ­ry kro­czył obok po­zo­sta­łych z taką po­wa­gą, jak­by był naj­waż­niej­szą per­so­ną ma­łej ka­ra­wa­ny. Gdy tłu­macz mnie do­strzegł, bez wa­ha­nia pod­je­chał bli­żej, zsiadł i roz­ło­żył koło mnie przy­wie­zio­ną ze sobą der­kę. Ofia­ro­wu­jąc swe usłu­gi za­ga­dał do mnie po fran­cu­sku. Dla­cze­go, tego nie wie­dzia­łem, ale za­raz wszyst­ko się wy­ja­śni­ło, bo od­wra­ca­jąc się za­wo­łał do Sej­ji­da Oma­ra:

– Ten fa­cet sie­dzi aku­rat na naj­lep­szym miej­scu! To Fran­cuz, bo pod dol­ną war­gą ma małą bród­kę. Chodź tu­taj i prze­goń go!

– Le­piej uwa­żaj! – ostrzegł go po­ga­niacz osłów. – Je­śli umie mó­wić po arab­sku, zro­zu­mie każ­de two­je sło­wo!

– Ten? Mó­wić po arab­sku? Czyż­byś nie wi­dział, że głu­po­ta pa­trzy mu z oczu? Nie mówi do­brze na­wet w swo­im oj­czy­stym ję­zy­ku. Wiem, bo roz­ma­wia­łem z nim po fran­cu­sku. Chciał mnie na­jąć za tłu­ma­cza, ale nie da­łem się w to wcią­gnąć, bo wi­dać po nim od razu, że nie śmier­dzi gro­szem i do tego jest ską­py. Prze­goń go stąd! Po­trze­bu­je­my tego miej­sca dla na­szych lu­dzi.

W od­po­wie­dzi na to Sej­jid uczy­nił je­den z tych swo­ich nie­po­wta­rzal­nych, a wie­le mó­wią­cych ru­chów ręką i rzekł:

– Nie je­stem two­im słu­żą­cym, a Al­lah i mój za­wód za­bra­nia­ją mi być nie­uprzej­mym. Je­śli to­bie jako chrze­ści­ja­ni­no­wi i Gre­ko­wi wol­no być gru­bo­skór­nym, to już nie moja spra­wa. Na­zy­wam się Sej­jid Omar, za­pa­mię­taj to so­bie!

Być może Le­wan­tyń­czyk mo­gąc li­czyć na wspar­cie po­ga­nia­cza od­wa­żył­by się za­drzeć ze mną. Lecz aby zro­bić to bez po­mo­cy był, tak jak zresz­tą wszy­scy jemu po­dob­ni, zbyt tchórz­li­wy. Je­dy­ne na co się zdo­był, aby mnie po­draż­nić, to za­in­sta­lo­wał się wraz z ob­cy­mi bar­dzo bli­sko mnie, cho­ciaż poza mną nie było ni­ko­go na ol­brzy­miej plat­for­mie dże­bel Gi­ju­szi, gdzie wy­star­czy­ło­by miej­sca dla wie­lu ty­się­cy. Ja jed­nak za­cho­wy­wa­łem się tak, jak­by jego cham­stwo nie ro­bi­ło na mnie żad­ne­go wra­że­nia.

Ham­mar, czy­li po­ga­niacz osłów po­mógł po­dróż­nym zsiąść. Na­stęp­nie usie­dli na roz­po­star­tym ple­dzie nie wi­ta­jąc się ze mną i nie za­szczy­ca­jąc mnie ani jed­nym spoj­rze­niem. To tak­że nie zro­bi­ło na mnie żad­ne­go wra­że­nia. Wie­dzia­łem prze­cież do­brze, że zwłasz­cza po tej stro­nie ka­na­łu i Oce­anu Atlan­tyc­kie­go lu­dzi trak­tu­je się jak po­wie­trze. Ja oczy­wi­ście tak­że nie cie­szy­łem się wca­le z ich obec­no­ści i da­lej pa­li­łem spo­koj­nie cy­ga­ro, mimo że wi­dzia­łem do­kład­nie, iż dym leci pro­sto na damę, sie­dzia­ła bo­wiem bli­sko mnie.

Tłu­macz przy­jąw­szy uprzed­nio wsty­dli­wa pozę roz­po­czął ob­ja­śnia­nie roz­cią­ga­ją­cej się u na­szych stóp pa­no­ra­my. Czy­nił to taką an­gielsz­czy­zną, że chłop mógł­by z jej po­mo­cą wy­cią­gać z zie­mi ko­rze­nie bez szpa­dla. Po jego słu­cha­czach wi­dać było wy­raź­nie, że nie byli zbu­do­wa­ni tym, cze­go mu­sie­li wy­słu­chi­wać. Przez ja­kiś czas nie wy­rze­kli ani sło­wa. Po­tem jed­nak dama na­ka­za­ła ga­du­le ci­szę, wy­cią­gnę­ła z tor­by czer­wo­no opraw­ną książ­kę i ode­zwa­ła się do to­wa­rzy­szą­ce­go jej męż­czy­zny czy­stą niem­czy­zną, co mnie nie­po­mier­nie zdzi­wi­ło.

– Ro­zu­miesz go oj­cze? Bo ja nie. Po­czy­taj­my le­piej prze­wod­nik, do­wie­my się wię­cej niż od tego Ara­ba. I mów­my po nie­miec­ku, to nas nie zro­zu­mie.

Prze­wod­nik, wzię­ty fał­szy­wie za Ara­ba, wy­co­fał się ob­ra­żo­ny. Wła­śnie tacy nie­do­ucze­ni lu­dzie czu­ją się nad­zwy­czaj ura­że­ni, gdy nie oka­zu­je się im na­leż­ne­go po­dzi­wu, dla ich do­mnie­ma­nej wie­dzy. Sej­jid Omar wsparł­szy się łok­cia­mi o grzbiet swo­je­go osła stał jak po­sąg. Dłu­gi, ob­szer­ny płaszcz jaki miał na so­bie, nie był w sta­nie skryć moc­no zbu­do­wa­nej syl­wet­ki. Do­wie­dzia­łem się za­tem, że ci dwo­je to oj­ciec i cór­ka. A po­tem do­wie­dzia­łem się jesz­cze wię­cej. Nie spo­dzie­wa­jąc się bo­wiem, że znam nie­miec­ki roz­ma­wia­li ze sobą tak swo­bod­nie, jak­by mnie tam w ogó­le nie było.

Oj­ciec był wy­so­kim, chu­dym pa­nem o gład­ko wy­go­lo­nej, tro­chę zbyt dłu­giej twa­rzy. Wy­so­ki koł­nie­rzyk jego sur­du­ta pa­so­wał do­sko­na­le do peł­ne­go na­masz­cze­nia, a przy tym ostre­go i pręd­kie­go spo­so­bu mó­wie­nia. Ścią­gnął jed­ną z rę­ka­wi­czek, co dało mi spo­sob­ność przyj­rze­nia się jego wy­pie­lę­gno­wa­nej dło­ni. Nie­mi­łe wra­że­nie ro­bił bez­względ­ny, skrzy­pią­cy głos, ja­kim za­czy­nał prze­ma­wiać chcąc wy­gło­sić ja­kieś zde­cy­do­wa­ne sta­no­wi­sko. Nie mam zwy­cza­ju osą­dza­nia lu­dzi po pierw­szym spo­tka­niu, lecz tym ra­zem by­łem skłon­ny uznać, że ten czło­wiek nie­ła­two re­zy­gnu­je z raz przy­ję­te­go, cho­ciaż­by na­wet i fał­szy­we­go, sta­no­wi­ska.

Poza tym był z pew­no­ścią wspa­nia­łym czło­wie­kiem, lecz zro­bił na mnie wra­że­nie oso­by uwa­ża­ją­cej się za nie­omyl­ną, a z ta­ki­mi ludź­mi ob­co­wa­nie jest trud­ne.

Do cór­ki zwra­cał się Mary. Od­rzu­ci­ła we­lon, aby mieć lep­szy wi­dok. Nie chcia­łem, aby za­uwa­ży­li, że ich ob­ser­wu­ję, ale wy­star­czy­ło jed­no krót­kie spoj­rze­nie i już wie­dzia­łem, że dziew­czy­na ma miłą, lek­ko za­ró­żo­wio­ną twarz, na któ­rej błysz­cza­ły ja­sne, ro­zum­ne oczy. We wszyst­ko co mó­wi­ła wkła­da­ła całą du­szę. Brzmia­ło to tak, jak­by z jej ust nie mo­gło wyjść ani jed­no okrut­ne sło­wo. Z pew­no­ścią nie odzie­dzi­czy­ła tego po ojcu. Mógł to być je­dy­nie dar, jaki otrzy­ma­ła od ob­da­rzo­nej wiel­kim ser­cem mat­ki.

Oj­ciec był Ame­ry­ka­ni­nem, wy­bie­ra­ją­cym się do Chin i cór­ka, to­wa­rzy­szy­ła mu w po­dró­ży. Mat­ka, chy­ba Niem­ka, nie żyła już. Przez Lon­dyn, Ko­lo­nię, Wie­deń i Triest przy­by­li do Egip­tu i po­sta­no­wi­li spę­dzić tu tro­chę cza­su, a na­stęp­nie obej­rzeć so­bie In­die. Nie wy­glą­da­li na lu­dzi, któ­rym się śpie­szy.

Nie zna­li jesz­cze dzia­ła­nia kham­si­nu i wy­bra­li się za­raz po przy­jeź­dzie tu na górę, po­nie­waż Mary ży­czy­ła so­bie obej­rzeć Kair z lotu pta­ka. Wra­że­nie ja­kie na niej zro­bił ten wspa­nia­ły wi­dok było tak wiel­kie, że w ogó­le nie spra­wia­ła wra­że­nia, aby wiatr ją choć tro­chę zmę­czył. Roz­ło­ży­ła na ko­la­nach mapę, lecz z po­cząt­ku nie szu­ka­ła ja­kie­goś okre­ślo­ne­go punk­tu. Przede wszyst­kim chcia­ła wy­ro­bić so­bie ogól­ne po­ję­cie. Ro­bi­ła przy tym od cza­su do cza­su od nie­chce­nia ja­kieś spo­strze­że­nie, któ­re zwra­ca­ło całą moją uwa­gę.

Ro­bi­ła wra­że­nie oso­by o wy­jąt­ko­wym, bo­ga­tym ży­ciu we­wnętrz­nym. Raz pra­wie bym się zdra­dził, że słu­cham jej uważ­nie. Wy­mie­ni­ła bo­wiem moje na­zwi­sko.

– Wiesz oj­cze, o kim te­raz my­ślę? – po­wie­dzia­ła. – O Ka­ro­lu Mayu. Czy­ta­łam jego trzy tomy po­wie­ści "W kra­ju Mah­die­go" i…

– Nie czy­tuj tych głu­pich rze­czy! – oj­ciec prze­rwał jej szorst­ko. – Ten pi­sarz tyl­ko fan­ta­zju­je i sama wiesz, że jego znie­wie­ścia­ła po­boż­ność jest dla mnie obrzy­dli­wa. Skąd ci przy­szło do gło­wy my­śleć aku­rat o nim?

– Na­zy­wa Kair Bau­wa­abe el bi­lad schark, "Bra­mą Orien­tu" i mówi, że bra­ma ta jest sła­ba ze sta­ro­ści i le­d­wie jest w sta­nie prze­ciw­sta­wić się wpły­wom Za­cho­du. Trud­no mi w to uwie­rzyć. Nie znam jesz­cze Orien­tu, lecz już go po­ko­cha­łam i chcia­ła­bym, aby oka­zał się sil­niej­szy niż są­dzisz ty oj­cze i jesz­cze wie­lu in­nych. Jest on dla mnie jak uśpio­ny ksią­żę w jed­nej za­cho­wa­nej sali zruj­no­wa­ne­go, wschod­nie­go pa­ła­cu. Jego prze­zna­cze­niem jest zo­stać prze­bu­dzo­nym przez dzie­wi­cę z Za­cho­du. Gdy­by do­szło do zjed­no­cze­nia Wscho­du z Za­cho­dem po­przez bez­in­te­re­sow­ną mi­łość, na­ro­dy zie­mi ży­ły­by szczę­śli­wie.

– Je­steś taką sama ma­rzy­ciel­ką, jak two­ja mat­ka. Ale rze­czy­wi­stość wy­glą­da in­a­czej. Wschód po­zba­wił nas raju. Ukrzy­żo­wał Zba­wi­cie­la i aż do dzi­siaj nie do­wie­dział się, co dał­by mu po­kój. A te­raz przy­cho­dzi­my my, po­słań­cy nie­bios, nio­sąc mu go w da­rze. Gdy go przyj­mie, bę­dzie go miał. Je­śli jed­nak go od­rzu­ci, to mimo ca­łej na­szej po­mo­cy nie bę­dzie ra­tun­ku. Spójrz w dół i przyj­rzyj się, co leży u two­ich stóp! Wszyst­ko, co ma po­cho­dze­nie orien­tal­ne zmie­rza ku upad­ko­wi. Wszyst­ko nowe, prak­tycz­ne i do­bre po­cho­dzi z Za­cho­du. Ten twój Ka­rol May, o któ­rym poza tym nic wię­cej nie chcę sły­szeć, w tym je­dy­nym wy­pad­ku wy­jąt­ko­wo miał ra­cję. Je­śli Orient jest owym księ­ciem z baj­ki, o któ­rym wspo­mnia­łaś, to nam wy­słań­com dana jest moż­li­wość obu­dze­nia go ze snu. Tyl­ko my je­ste­śmy w sta­nie go wy­zwo­lić. Na­szą bazą jest rze­czy­wi­stość. Two­ja za­chod­nia dzie­wi­ca na­le­ży do fan­ta­zji.

– Fan­ta­zji! Być może jest to wła­ści­we sło­wo – uśmiech­nę­ła się. – Są lu­dzie, któ­rzy twier­dzą, że fan­ta­zja ma by­strzej­sze oczy niż zgrzy­bia­ły roz­są­dek.

– Za­mie­rzasz mnie po­uczać?

– Nie. Na to je­steś dla mnie zbyt uczo­ny. Ale wiesz prze­cież, że dzi­siaj obo­je pu­ka­my do bram Wscho­du, a gdy się gdzie­kol­wiek puka, to nie py­ta­ją nas tyl­ko "Cze­go chcesz?", lecz tak­że "Co z sobą przy­no­sisz?". Po­nie­waż to, co chce się osią­gnąć za­le­ży od tego, co się ze sobą przy­no­si. A każ­dy musi coś ze sobą przy­nieść, na­wet je­śli mia­ła­by to być tyl­ko jego oso­bo­wość. Za­daj­my więc so­bie dzi­siaj, pu­ka­jąc do tych bram py­ta­nie, co przy­no­si­my tym, któ­rzy za nimi miesz­ka­ją!

– Well, moje dziec­ko! Przy­no­szę im moją wia­rę. To wię­cej niż wszyst­ko inne.

– A ja nio­sę im moją mi­łość, ab­so­lut­ną mi­łość! Czy to wy­star­czy, nie wiem. Ale nie mam nic in­ne­go, co mo­gła­bym im dać. A mi­łość od­da­ję im tak chęt­nie. Ja­kie ja mia­łam pra­gnie­nia! Jak ja ma­rzy­łam, bu­ja­łam w ob­ło­kach! Jaką mia­łam na­dzie­ję! Moje ser­ce było tu przede mną. Wy­da­je mi się, jak­by moje do­tych­cza­so­we ży­cie było prze­po­wied­nią, któ­ra za­czy­na się spraw­dzać. Orient jest prze­cież ko­leb­ką ludz­ko­ści. Czy nie od­czu­wasz tak­że tego, co to zna­czy stać u bram oj­czy­zny? Na Wscho­dzie wscho­dzi słoń­ce świa­ta. Czyż­by tyl­ko two­ja wia­ra spro­wa­dzi­ła cię tu­taj? Czy nie nie­siesz ze sobą nic poza tym?

– Ba­nia­lu­ki! – po­wie­dział za­sta­na­wia­jąc się nad czymś. – To wła­śnie są skut­ki mo­jej sła­bo­ści, któ­ra nie po­zwo­li­ła mi na su­row­szą kon­tro­lę two­ich lek­tur. W two­jej gło­wie prze­su­wa­ją się jak wid­ma po­sta­cie z "Ty­sią­ca i jed­nej nocy" i in­nych ksią­żek. Je­steś jesz­cze dziec­kiem, ale ja je­stem męż­czy­zną. Mnie nie wol­no ma­rzyć tak jak to­bie, bo mam do speł­nie­nia waż­ne za­da­nie. Po­myśl o moim za­kła­dzie z Re­ve­ren­dem Burn­sem w Lon­dy­nie, że w cią­gu pierw­sze­go roku na­wró­cę pięć­dzie­się­ciu do­ro­słych Chiń­czy­ków i przed­ło­żę mu na to do­wo­dy!

– Oj­cze, tak chcia­ła­bym że­byś nie po­czy­nił tego za­kła­du! Mam prze­świad­cze­nie, że to świę­to­kradz­two czy­nić przed­mio­tem za­kła­du du­szę in­ne­go czło­wie­ka.

– Nie za­kła­da­li­śmy się o ni­czy­ją du­szę, moje dziec­ko, lecz o moje po­wo­dze­nie. I wy­gram, po­nie­waż Bóg ob­da­rzył mnie da­rem prze­ko­ny­wa­nia. Nie mogę tego po­jąć, jak moż­na wie­rzyć w coś in­ne­go niż ja, prze­cież moja wia­ra jest je­dy­ną wła­ści­wą, je­dy­ną praw­dzi­wą. Na­sze wie­lo­wie­ko­we tra­dy­cje są tego do­wo­dem. Przy­patrz się temu chło­pa­ko­wi od osłów! Jego Al­lah jest fał­szy­wym bo­giem, a jego Mo­ha­med kłam­cą. Tyle ile wież w dole ster­czy ku nie­bu, w tyle me­cze­tów pra­gnę wstą­pić, aby gło­śno wy­krzy­czeć, ze nie ma in­nej dro­gi do zba­wie­nia niż na­sza. Dla­cze­go tak mało po­gan zo­sta­ło na­wró­co­nych? Po­nie­waż bra­ku­je nam od­wa­gi. Nie prze­kro­czę w Chi­nach pro­gu ani jed­nej świą­ty­ni, bez ja­sne­go po­sta­wie­nia spra­wy i po­wie­dze­nia tym nie­wie­rzą­cym, że są po­ga­na­mi, na któ­rych bę­dzie cią­żyć wiecz­ne prze­kleń­stwo, je­śli się nie na­wró­cą. Ja… ale spójrz! Co ten czło­wiek wy­pra­wia?

Było to prze­mó­wie­nie fa­na­ty­ka, któ­ry ze swej chrze­ści­jań­skiej wia­ry uczy­nił ka­ry­ka­tu­rę.

Urwał w po­ło­wie zda­nia i wska­zał na Sej­ji­da Oma­ra. Po­ga­niacz osłów szy­ko­wał się wła­śnie do od­pra­wie­nia swej ma­ho­me­tań­skiej mo­dli­twy. Nie był to wpraw­dzie od­po­wied­ni czas na mo­dli­twę, po­nie­waż asr już mi­nął, a mo­gh­reb po­wi­nien być od­pra­wia­ny do­pie­ro przy za­cho­dzie słoń­ca. Ale po­nie­waż czas jed­nej mo­dli­twy roz­cią­ga się aż do po­cząt­ku na­stęp­nej moż­na więc, je­śli prze­szko­dzo­no nam w speł­nie­niu na­ka­za­ne­go obo­wiąz­ku, nad­ro­bić to przed roz­po­czę­ciem ko­lej­nej pory mo­dłów.

Sej­jid Omar z ja­kie­goś po­wo­du nie mógł speł­nić asr, a po­nie­waż tu na gó­rze nada­rzy­ła się oka­zja do wy­peł­nie­nia w spo­ko­ju re­li­gij­nych zo­bo­wią­zań, uczy­nił to nie trosz­cząc się o wia­rę i zda­nie obec­nych. Ścią­gnął swój sze­ro­ki pas, roz­ło­żył go i roz­cią­gnął na zie­mi jak dy­wa­nik do mo­dłów. Z twa­rzą zwró­co­ną na wschód, w kie­run­ku Mek­ki uniósł otwar­te dło­nie po obu stro­nach gło­wy i ko­niusz­ka­mi kciu­ków do­tknął mał­żo­win usznych mó­wiąc:

– Al­lah ak­bar! Bóg jest wiel­ki!

Ten okrzyk wła­śnie zwró­cił uwa­gę Ame­ry­ka­ni­na. Na­stęp­nie mu­zuł­ma­nin opu­ścił ręce, skie­ro­wał wzrok w to miej­sce na dy­wa­ni­ku, na któ­rym nie­dłu­go mia­ła spo­cząć jego gło­wa przy bi­ciu po­kło­nów i rzekł:

– Cześć i chwa­ła Bogu, panu świa­ta, Bogu naj­li­to­ściw­sze­mu, któ­ry wyda sąd w dniu Sądu Osta­tecz­ne­go! To­bie chce­my słu­żyć, do Cie­bie za­no­si­my mo­dły, abyś pro­wa­dził nas wła­ści­wą dro­gą, dro­gą, na któ­rej ob­da­rzysz nas swo­ją ła­ską, a nie dro­gą, na któ­rej spo­tka nas Twój gniew i któ­ra jest dro­gą błą­dzą­cych!

Była to świę­ta Fa­ti­ha, pierw­szy roz­dział Ko­ra­nu po­prze­dza­ją­cy każ­dą mo­dli­twę. Po­tem na­stą­pił krót­ki roz­dział, któ­ry brzmi:

Mów: Bóg jest je­dy­nym i wiecz­nym Bo­giem! Nie pło­dzi i nie jest spło­dzo­ny i żad­na isto­ta nie jest mu rów­na!

Na­stęp­nie Omar zło­żył ręce na ko­la­nach, po­chy­lił gło­wę, skło­nił się trzy razy i po­wie­dział:

– Al­lah ak­bar! Od­da­ję cześć do­sko­na­ło­ści mo­je­go pana, wszech­moc­ne­go. Boże wy­słu­chaj tego, któ­ry się do cie­bie mo­dli! Chwa­ła ci o pa­nie!

Wy­pro­sto­waw­szy się ukląkł, po­ło­żył dło­nie na zie­mi przed ko­la­na­mi i po­chy­lił się do­ty­ka­jąc no­sem i czo­łem miej­sca mię­dzy dłoń­mi. Na­stęp­nie wstał zno­wu nie od­ry­wa­jąc ko­lan od zie­mi i opadł do tyłu na pię­ty, kła­dąc dło­nie na udach. Wy­ko­nu­jąc te ści­śle okre­ślo­ne ru­chy nie prze­sta­wał się mo­dlić:

– Al­lah ak­bar! Od­da­ję cześć do­sko­na­ło­ści mo­je­go pana, któ­ry jest po­nad wszyst­kim. Bóg jest wiel­ki.

Po czym wró­cił do po­zy­cji sto­ją­cej, aby nadal od­pra­wiać mo­dli­twę, ale nie było mu to dane, bo Ame­ry­ka­nin rzu­cił się ku nie­mu i chwy­ciw­szy za ra­mię ścią­gnął z dy­wa­ni­ka. Za­wo­łał do tłu­ma­cza:

– Czy ten czło­wiek mo­dli się po mu­zuł­mań­sku?

– Tak.

– Pro­szę mu po­wie­dzieć, że tego nie znio­sę! Pro­szę mu po­wie­dzieć, że je­stem chrze­ści­ja­ni­nem, mi­sjo­na­rzem uda­ją­cym się do po­gań­skie­go kra­ju, aby go na­wró­cić! Nie je­stem w sta­nie ścier­pieć, aby w mo­jej obec­no­ści mo­dlo­no się in­a­czej niż po chrze­ści­jań­sku. Niech na­tych­miast prze­sta­nie, na­tych­miast!

Dla ma­ho­me­tan już samo zbli­że­nie się do mo­dlą­ce­go ucho­dzi za grzech, a prze­ry­wa­nie mu mo­dli­twy jest w ogó­le nie do po­my­śle­nia. Zaś prze­szko­dze­nie mu w spo­sób w jaki uczy­nił to ten Jan­kes, przy­pi­sa­no by sza­leń­co­wi lub śmier­tel­ne­mu wro­go­wi, któ­ry zro­bił to ce­lo­wo. Taką ob­ra­zę moż­na zmyć je­dy­nie krwią. Nie­waż­ne jest przy tym, ja­kie­go sta­nu jest mo­dlą­cy się. W me­cze­cie, a tak­że w cza­sie mo­dli­twy poza nim naj­niż­szy jest cał­ko­wi­cie rów­ny naj­wyż­sze­mu. Sej­jid Omar z po­cząt­ku aż ze­sztyw­niał ze zdu­mie­nia, po­tem jed­nak jego oczy roz­bły­sły. Spy­tał tłu­ma­cza, co po­wie­dział ten obcy. Le­wan­tyń­czyk opo­wie­dział mu z gru­biań­ską do­kład­no­ścią. Wte­dy Omar uniósł ra­mio­na chcąc rzu­cić się na ob­ra­zo­bur­cę, lecz pręd­ko się opa­no­wał, opu­ścił je i cof­nął się o krok. Mie­rząc Ame­ry­ka­ni­na na wpół po­gar­dli­wym, na wpół współ­czu­ją­cym spoj­rze­niem mach­nął ręką, co jest ozna­ką naj­wyż­sze­go lek­ce­wa­że­nia i zwró­cił się do tłu­ma­cza:

– Za­mie­rza­łem zrzu­cić go z tych skał i jego opór był­by ni­czym wo­bec siły mo­ich ra­mion, ale je­stem Sej­jid Omar i nie będę się ka­lał do­tknię­ciem ta­kie­go bru­du. Każ­dy po­ga­nin ma wię­cej roz­sąd­ku niż ten na­sra­ni, chrze­ści­ja­nin; po­wiedz mu to! Bia­da temu, kto tak nie ba­cząc na nic gar­dzi oby­cza­ja­mi i prze­szka­dza in­nym w wie­rze. Nie chcę mieć nic wię­cej z nim do czy­nie­nia. Da­ru­ję mu pie­nią­dze za mo­je­go osła. Nie chcę ich na­wet tknąć.

Pod­niósł dy­wa­nik, wsko­czył na swe­go wierz­chow­ca i kłu­sem od­je­chał wy­ma­chu­jąc pa­sem w wie­le mó­wią­cy spo­sób. Le­wan­tyń­czy­ko­wi spra­wi­ło nie lada przy­jem­ność prze­tłu­ma­cze­nie słów Oma­ra w spo­sób nie po­zo­sta­wia­ją­cy żad­nych wąt­pli­wo­ści. Mary usły­szaw­szy to wsta­ła i z wy­rzu­tem krzyk­nę­ła do ojca:

– Coś ty na­ro­bił! Chcia­łam cię po­wstrzy­mać, ale by­łeś szyb­szy. Ten Arab tak mi się po­do­bał. Był po­waż­ny, ci­chy i skrom­ny. Jego mo­dli­twa bar­dzo mnie po­ru­szy­ła. Rze­czy­wi­ście czu­łeś się w obo­wiąz­ku, aby ją prze­ry­wać?

– Oczy­wi­ście! – od­po­wie­dział. – Nie bę­dziesz miał in­nych bo­gów przede mną! Tak na­ka­zu­je Pi­smo Świę­te. Eliasz zbił ka­pła­na Ba­ala. Jego gor­li­wość po­win­na sta­no­wić wzór dla każ­de­go wy­słań­ca wia­ry uda­ją­ce­go się do po­gan.

– A nie są­dzisz, że nasz Bóg i Al­lah to jed­no?

– Kto ma inną wia­rę, ma tak­że in­ne­go boga! A mieć in­nych bo­gów jest za­ka­za­ne. Sły­sza­łaś prze­cież.

– Ale mi­łość, o któ­rej masz wy­gła­szać ka­za­nia, na­ka­zu­je prze­cież…

– Bądź ci­cho i nie mów nic o mi­ło­ści, z któ­rej nic nie ro­zu­miesz! – prze­rwał jej szorst­ko. – Naj­pierw wie­rzę, po­tem ko­cham. Mu­si­my udać się w świat i na­wró­cić wszyst­kie na­ro­dy. A sło­wo, któ­re nie­sie­my ma być jak młot kru­szą­cy ska­ły – tak mówi Bi­blia. Je­dy­nie po­ka­zu­jąc siłę tego sło­wa mo­że­my prze­cią­gnąć po­gan na swo­ją stro­nę. Do­pie­ro po­tem, gdy będą już nasi, po­da­ru­je­my im na­szą mi­łość. Doj­rze­li­śmy, jak da­le­ko moż­na dojść samą tyl­ko mi­ło­ścią. Zo­sta­ło do­wie­dzio­ne, że w obec­nych cza­sach is­lam robi wię­cej po­stę­pów niż chrze­ści­jań­stwo. Świat po­gań­ski bę­dzie na­le­żał do tego, kto zmu­si go do po­słu­szeń­stwa.

Za­brzmia­ło to tak twar­do i zde­cy­do­wa­nie, że Mary wo­la­ła za­cho­wać mil­cze­nie. Usia­dła i naj­praw­do­po­dob­niej chcia­ła wró­cić do po­przed­nie­go na­stro­ju, ale da­rem­nie. To, co ją przed­tem za­chwy­ca­ło sta­ło się obo­jęt­ne, a po­nie­waż oj­ciec tak­że stra­cił do­bry hu­mor i stał się ma­ło­mów­ny, po­pro­si­ła w koń­cu, aby wra­ca­li.

– Bar­dzo chęt­nie – zgo­dził się. – Tu na gó­rze jest po­twor­nie go­rą­co, a jak ty da­łaś radę wy­trzy­mać obok dy­mią­ce­go cy­ga­ra tego gru­biań­skie­go czło­wie­ka nie umiem tego wy­tłu­ma­czyć.

– Na­tu­ral­nie nie zno­szę za­pa­chu ty­to­niu; lecz dla nie­go zda­je się jest to roz­kosz. Nie zwra­ca­łam więc na to uwa­gi.

Ten ob­jaw do­bro­ci i sa­mo­za­par­cia spo­wo­do­wał, że za­czą­łem ża­ło­wać iż nie za­cho­wa­łem się de­li­kat­niej. Póź­niej zna­la­złem oka­zję, aby żywo wspo­mnieć jej obec­ne sło­wa. Od­je­cha­li tak, jak przy­by­li, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwa­gi. Le­wan­tyń­czyk był zmu­szo­ny iść pie­cho­tą, po­nie­waż zo­sta­ły tyl­ko te dwa osioł­ki, o któ­re on się po­sta­rał.

Było mi smut­no ze wzglę­du na dziew­czy­nę, że nie zo­sta­li dłu­żej, bo słoń­ce chy­li­ło się już nad ho­ry­zon­tem i ser­decz­nie ży­czył­bym tej uro­czej isto­cie obej­rze­nie dzi­siej­sze­go za­cho­du. Przy­je­cha­łem tu, na górę wła­śnie ze wzglę­du na za­chód słoń­ca, cie­szy­łem się na to, lecz gdy już na­stą­pił stwier­dzi­łem, że nie je­stem już zdol­ny do peł­ne­go, jak nie­gdyś, nad nim za­chwy­tu. Wstręt­na sce­na, któ­rej by­łem świad­kiem, po­ło­ży­ła się cie­niem na mo­jej du­szy. Ame­ry­ka­nin po­czy­nił pew­ne uwa­gi, któ­rych dźwięk sta­ra­łem się stłu­mić lub prze­zwy­cię­żyć, bez skut­ku. Tak czę­sto, jak znaj­do­wa­łem się tu na gó­rze, wi­dzia­łem roz­cią­ga­ją­ce się przede mną dwa świa­ty, któ­re jed­nak przez dwie za­leż­no­ści od sie­bie two­rzy­ły je­den. Tak samo wi­dzia­łem dwa cza­sy roz­dzie­lo­ne po­zor­nie przez ty­siąc­le­cia, a któ­re łą­czy­ły się ze sobą w cu­dow­nej, wzru­sza­ją­cej jed­no­ści. Te­raź­niej­szość ma swe ko­rze­nie w prze­szło­ści i okre­śla tak­że na­szą przy­szłość. Kto to poj­mie, nie po­trze­bu­je ba­dać wnę­trza pi­ra­mid i trwo­żyć się za­gad­ka­mi Sfink­sa, bo ich ja­sne i wy­raź­ne roz­wią­za­nie znaj­du­je. Ludz­kość jest jak czas. I jed­no i dru­gie kro­czy nie­po­wstrzy­ma­nie na­przód i tak jak żad­na po­je­dyn­cza go­dzi­na nie jest lep­sza od in­nej, tak ża­den czło­wiek, żad­na kla­sa, ża­den na­ród nie mogą się cheł­pić szcze­gól­nym wy­róż­nie­niem przez Boga, bez jed­no­cze­sne­go pod­ję­cia obo­wiąz­ku słu­że­nia in­nym. Tak jak ja­kiś zna­mie­ni­ty od­ci­nek cza­su jest je­dy­nie wy­ni­kiem cza­sów mi­nio­nych, tak w roz­wo­ju ludz­ko­ści nie ma du­cho­we­go kie­run­ku czy czy­nu, któ­ry wy­nik­nął­by sam z sie­bie i nie mu­siał­by prze­szło­ści oka­zać wdzięcz­no­ści. Hi­sto­ria świa­ta, któ­rą na­zy­wa­my po­wszech­ną, koń­czy­ła do­tąd każ­dy roz­dział buń­czucz­ne­go za­du­fa­nia ka­rzą­cym wnio­skiem i ten akt spra­wie­dli­wo­ści prze­ka­zy­wa­ła póź­niej­szym po­ko­le­niem w jed­no­znacz­nym ję­zy­ku ruin. I te mó­wią­ce, wy­gła­sza­ją­ce ka­za­nia ru­iny udzie­la­ją nam lek­cji, że to co w Orien­cie umar­ło dla nas, ma zmar­twych­wstać na Za­cho­dzie.

Była to ta sama re­flek­sja, któ­rej cór­ka Ame­ry­ka­ni­na nada­ła tyl­ko inny wy­raz mó­wiąc o śpią­cym księ­ciu, któ­ry cze­ka na prze­bu­dze­nie przez dzie­wi­cę z Za­cho­du. A jak było mi bli­skie jej py­ta­nie: "Co przy­no­szę ze sobą"? Je­śli chce­my być uczci­wi mu­si­my przy­znać: każ­dy, kto przy­by­wa na Wschód, ten naj­czę­ściej nie chce mu słu­żyć, tyl­ko co­raz wię­cej chce z nie­go uzy­skać. Wschód już da­wał tak dłu­go i tak dużo. A te­raz, gdy po­padł w bie­dę, może prze­cież z ko­lei po­my­śleć o bra­niu. A my, bo­ga­ci po­win­ni­śmy spro­stać wy­ma­ga­niu ra­do­sne­go ob­da­rza­nia. Lecz jak wy­glą­da go­to­wość da­wa­nia w za­chod­nim świe­cie? Czy ta­ko­wa w ogó­le ist­nie­je? Ja mó­wię: nie. Inni co praw­da twier­dzą in­a­czej i peł­ni dumy wska­zu­ją na bło­go­sła­wień­stwa cy­wi­li­za­cji, któ­ry­mi Za­chód jest w sta­nie ob­da­rzyć Wschód. Prze­ocza­ją wszak­że, że wiecz­na opatrz­ność w swej spra­wie­dli­wo­ści nie uzna­je jako ofia­ry na­tręt­nych ob­cych ani pa­pie­rów war­to­ścio­wych eu­ro­pej­skich to­wa­rzystw fi­nan­so­wych.

Słoń­ce za­szło. Zmrok w tej stre­fie za­pa­da bły­ska­wicz­nie i dro­ga w dół do Bab el-Ka­ra­fe sta­je się mało przy­jem­na. Z tego po­wo­du wy­bra­łem dro­gę po­wrot­ną przez Sza­ria Me­hem­me­dA­li i uli­cę Ta­hi­ra pro­wa­dzą­cą do ho­te­lu. Za­pa­lo­no już la­tar­nie, upał ustę­po­wał i uli­ce wresz­cie się oży­wi­ły. Na pla­cu Ibra­hi­ma Pa­szy roz­brzmie­wa­ła skocz­na, arab­ska mu­zy­ka. Po­wra­ca­ją­cy z piel­grzym­ki do Mek­ki lu­dzie po­dą­ża­li w po­cho­dzie przez mia­sto. Im da­lej od Ka­iru znaj­du­je się oj­czy­zna tych piel­grzy­mów, tym chęt­niej scho­dzi im się z dro­gi, wpra­wi­li się bo­wiem w fa­na­tycz­ny stan. Z tego po­wo­du bar­dzo uwa­ża­łem, aby nie wejść im w dro­gę i wo­la­łem po­cze­kać aż mnie miną. Póź­niej wie­czo­rem mó­wio­no mi, że przy Me­idan Ab­din paru Eu­ro­pej­czy­ków zo­sta­ło po­bi­tych przez tych lu­dzi pra­wie na śmierć.

Kie­dy gong we­zwał go­ści ho­te­lo­wych na ko­la­cję, oka­za­ło się, że wol­ny do­tych­czas stół po mo­jej le­wej stro­nie jest za­ję­ty. Za­jął go Ame­ry­ka­nin i jego cór­ka. Gdy usia­dłem, usły­sza­łem jak po­wie­dział po nie­miec­ku:

– To zno­wu ten nie­przy­jem­ny czło­wiek! Na szczę­ście nie wol­no tu pa­lić.

– Ależ oj­cze, moż­li­we, że on ro­zu­mie po nie­miec­ku! – ostrze­gła go Mary.

– Wy­klu­czo­ne. Prze­cież tłu­macz po­wie­dział, że jest Fran­cu­zem, a wia­do­mo, że żad­ne­mu Fran­cu­zo­wi na­wet nie przyj­dzie do gło­wy uczyć się nie­miec­kie­go.

– Ja wo­la­ła­bym jed­nak za­się­gnąć ję­zy­ka u kel­ne­ra. Wiesz prze­cież, jak nie­wie­le moż­na po­le­gać na tym, co mó­wią ci tłu­ma­cze. Nie chcia­ła­bym, aby ten obcy czuł się przez nas ob­ra­ża­ny. Po­da­no naj­pierw im, po­tem mnie. Stu­dio­wa­łem menu, gdy usły­sza­łem mi­sjo­na­rza wy­krzy­ku­ją­ce­go ze zdzi­wie­niem:- He­avens! Chiń­czyk! I jesz­cze je­den! Dwóch Chiń­czy­ków, dwóch praw­dzi­wych Chiń­czy­ków tu­taj w Ka­irze, w Egip­cie! Kto by po­my­ślał! Gdzie usią­dą?

Mon­sieur Fu i mon­sieur Tsi wol­no kro­czy­li przez salę w kie­run­ku swo­je­go sto­li­ka. Na ich wi­dok po­śpie­szy­ło dwóch kel­ne­rów, aby pod­su­nąć im krze­sła. Na­stęp­nie je­den z nich pod­szedł do sto­łu Ame­ry­ka­nów, aby za­brać pu­ste ta­le­rze. Mi­sjo­narz wy­ko­rzy­stał tę chwi­lę by za­się­gnąć in­for­ma­cji:

– Skąd po­cho­dzą ci dwaj Chiń­czy­cy?

– Z Kan­to­nu – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Zna pan może ich na­zwi­ska?

– Mon­sieur Fu i mon­sieur Tsi.

– "Fu" zna­czy męż­czy­zna, tak­że czło­wiek, a tak­że oj­ciec. "Tsi" to po­to­mek, a tak­że sku­tek cze­goś. In­te­re­su­ją­ce! Wie pan, ja­kie­go są sta­nu?

– Kup­cy. Wuj i bra­ta­nek. Byli w Pa­ry­żu. Ro­bią w chiń­skich to­wa­rach.

– Tam jest miej­sce dla czte­rech osób. Do­sią­dzie­my się do nich. Pro­szę za­nieść tam moją kar­tę!

– Hm! Nie wiem, czy mogę. Chcą być sami i nie ży­czą so­bie aby ktoś im prze­szka­dzał.

– Nic mnie to nie ob­cho­dzi. Je­stem mi­sjo­na­rzem, jadę do Chin i za­mie­rzam na­tych­miast sko­rzy­stać z oka­zji i za­wrzeć tę in­te­re­su­ją­cą zna­jo­mość. Tak więc pro­szę od­dać moją kar­tę!

Kel­ner po­ki­wał z na­my­słem gło­wą za­sta­na­wia­jąc się przez chwi­lę i w koń­cu od­rzekł zde­cy­do­wa­nie:

– Nie mogę sam się tego pod­jąć i przy­ślę do pana na­sze­go dy­rek­to­ra.

Gdy się od­da­lił, usły­sza­łem jak cór­ka za­py­ta­ła z tro­ską:

– Ależ oj­cze, czy to nie bę­dzie faux pas?

– Dla­cze­go? – spy­tał – Czyż­by chęć po­zna­nia ko­goś sta­no­wi­ło faux pas? My­ślę o moim za­kła­dzie z Re­ve­ren­dem Burn­sem. Co to był­by za suk­ces móc mu już stąd do­nieść, że do­ko­na­łem na­wró­ce­nia, za­nim jesz­cze zna­la­złem się w Chi­nach!

Nad­szedł dy­rek­tor. Żą­da­nie Ame­ry­ka­ni­na i dla nie­go było nie­zręcz­ne, lecz w koń­cu wziął kar­tę i od­dał ją star­sze­mu Chiń­czy­ko­wi. Ten prze­czy­tał na­zwi­sko, z nie­wzru­szo­na twa­rzą wy­słu­chał tego, co miał mu do po­wie­dze­nia dy­rek­tor i na­stęp­nie wy­ra­ził zgo­dę krót­kim ski­nię­ciem gło­wy. Tego się nie spo­dzie­wa­łem. Lecz gdy po­tem swy­mi ma­ły­mi, de­li­kat­ny­mi dłoń­mi po­gła­skał koń­ce dłu­giej, za­dba­nej bro­dy w jego oczach po­ja­wił się krót­ki, pra­wie nie­zau­wa­żal­ny błysk. Spoj­rzał na syna, a ten od­po­wie­dział mu le­ciut­kim, drżą­cym ru­chem wa­chla­rza. Azja­ta z Da­le­kie­go Wscho­du wy­szedł na­prze­ciw ży­cze­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Dy­rek­tor prze­ka­zał od­po­wiedź. Mary wsta­ła nie­chęt­nie, lecz jej oj­ciec mi­nął mój sto­lik i kro­kiem trium­fa­to­ra zbli­żył się do Chiń­czy­ków, któ­rzy wol­no i do­stoj­nie po­wsta­li ze swych miejsc i spo­glą­da­li na nie­go bez żad­nej ozna­ki uprzej­mo­ści. Mi­sjo­narz skło­nił się przed nimi i prze­mó­wił do nich w ję­zy­ku, któ­ry z pew­no­ścią uzna­wał za bez­błęd­ną chińsz­czy­znę. Mimo, że uwa­ża­łem bar­dzo, zro­zu­mia­łem je­dy­nie jego na­zwi­sko – Wal­ler – a po­tem jesz­cze sło­wo tschui, któ­re ozna­cza przy­łą­czyć się do ko­goś. Gdy skoń­czył wy­da­wa­ło się, że Chiń­czy­cy zro­zu­mie­li aku­rat tyle samo, a może i mniej, bo z po­cząt­ku w ogó­le nie od­po­wia­da­li, lecz Fu wska­zał wol­ne krze­sła, na któ­rych mie­li usiąść oj­ciec i cór­ka. Za­ję­li miej­sca. Mary z wi­docz­nym zmie­sza­niem. Po­nie­waż Chiń­czy­cy upo­rczy­wie mil­cze­li i sie­dzie­li nie­ru­cho­mo jak po­są­gi, mi­sjo­narz roz­po­czął prze­ma­wiać po raz dru­gi.

Nie od­nio­sło to in­ne­go skut­ku niż za pierw­szym ra­zem, bo gdy skoń­czył, Fu pięk­ną an­gielsz­czy­zną spy­tał:

– Pro­szę mi po­wie­dzieć, w ja­kim ję­zy­ku prze­ma­wiał pan przed chwi­lą?

– Prze­cież to chiń­ski! – od­po­wie­dział Ame­ry­ka­nin zdu­mio­ny nie­prze­wi­dzia­nym skut­kiem swych zdol­no­ści ję­zy­ko­wych. – Sły­sza­łem, że pa­no­wie są Chiń­czy­ka­mi i mam na­dzie­ję, że nie po­in­for­mo­wa­no mnie fał­szy­wie.

– Tak, je­ste­śmy z Chin, ale ten kraj jest nie­praw­do­po­dob­nie wiel­ki. My sami nie by­li­śmy w każ­dym jego za­kąt­ku i chy­ba nie od­wie­dzi­li­śmy tej jego czę­ści, gdzie uży­wa się tego ję­zy­ka, któ­ry pan so­bie przy­swo­ił. Wol­no spy­tać, w któ­rej czę­ści kra­ju leży ta oko­li­ca?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: