Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Summoner Zaklinacz 1. Początek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Summoner Zaklinacz 1. Początek - ebook

Imperium grozi niebezpieczeństwo.

Żądne krwi hordy orków wypowiadają wojnę jego mieszkańcom. Dostrzegając zagrożenie, Elfy z północy zawiązują niełatwy sojusz z mieszkańcami Imperium. Nawet będące w sporze z ludźmi krasnoludy przyłączają się do walki.

Trzy rasy łączą siły w wojnie z bezlitosnymi orkami. Przeciwnicy przywołują okrutne demony i przechylają szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ostatnią nadzieją na wygraną jest Akademia Volcanów, gdzie szlachetnie urodzeni uczą się sztuki przywoływania demonów. Właśnie tam początkujący zaklinacze, księżniczka Elfów, przepełniony goryczą krasnolud i Fletcher, zwykły śmiertelnik z tajemniczą przeszłością nawiązują przyjaźń, która może odmienić losy Imperium. Niebawem staną oko w oko z niewyobrażalnym złem…

Dołącz do świata magii i poznaj jedną z najbardziej wciągających trylogii fantasty ostatnich lat.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-420-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kochani Czytelnicy,

chciałybyśmy opowiedzieć Wam, jak doszło do tego, że saga o przygodach Fletchera i jego demona Ignatiusa trafiła do Polski. Jak się zapewne domyślacie, codziennie do naszych skrzynek mailowych trafia wiele ofert od autorów lub ich agentów literackich z całego świata, więc wybór nie jest prosty. Niestety, choć bardzo byśmy chciały, nie jesteśmy w stanie przestudiować wszystkich propozycji, zazwyczaj więc kierujemy się jakimiś dodatkowymi podpowiedziami, czy informacjami – często są to chwyty marketingowe, które mają przykuć naszą uwagę.

Tak było i tym razem. Młody debiutujący autor z Anglii, który po kilku miesiącach miał setki tysięcy fanów na wattpadzie i najlepszych wydawców w kilkunastu krajach. Amerykańskie media piszą o fenomenie, o nowym zjawisku na rynku wydawniczym! Oho, coś w tym musi być. Połknęłyśmy haczyk.

Jeszcze pełne sceptycyzmu, sięgnęłyśmy po tekst. No i miła niespodzianka. O rany! Ale jaka?!!! Już po lekturze pierwszych stron wiedziałyśmy, że mamy hit. Że wreszcie, po latach, jest książka na miarę naszych ukochanych „Zwiadowców”!

No i tak, strona za stroną, rozdział za rozdziałem, ogarniała nas coraz większa euforia! To jest super! Człowiek nie może się oderwać, przywiązuje się do bohaterów i kiedy dociera (po nieprzespanej nocy) do ostatniego zdania, jest wściekły, że na drugi tom musi czekać. A potem nie może przestać myśleć o odważnym młodzieńcu, pięknej elfce i mądrym krasnoludzie, o przedziwnych, wspaniałych demonach z Eteru, wrednych spiskujących arystokratach z Hominum i przerażających orkach (zwłaszcza o albinosie)…

Znacie to uczucie? Nie jest ono częste, prawda? Ta książka to prawdziwy fenomen! I nie ma w niej tanich marketingowych chwytów! Ona jest po prostu pisana sercem! I trafia prosto do serca!

Ewa Holewińska i Anna Pawłowicz, Wydawnictwo Jaguar1

Teraz albo nigdy. Fletcher wiedział, że jeśli nie powali zwierzęcia pierwszym strzałem, dziś wieczorem będzie głodny. Zmrok zapadał szybko, a on był już mocno spóźniony. Jeżeli nie wróci do wioski na czas, brama zostanie zamknięta, i Fletcher albo przekupi wartowników – a pieniędzy nie miał – albo będzie musiał spędzić noc w lesie.

Młody łoś pocierał łbem o pień strzelistej sosny. Płaty zdartego mchu pokrywały poszycie wokół drzewa. Sądząc po rozmiarach i budowie zwierzęcia, Fletcher ocenił, że ma przed sobą młodego osobnika, który właśnie zamierzał zrzucić pierwsze rogi. Okaz był wspaniały. Sierść połyskiwała przy każdym ruchu, ślepia skrzyły się inteligencją.

Fletcherowi zrobiło się smutno, że musi zapolować na to majestatyczne stworzenie. Zaczął już jednak szacować wartość zdobyczy. Grubą skórę sprzeda handlarzom za niemałą sumkę, zwłaszcza że zima wciąż nie ustępowała. Zarobi na niej przynajmniej pięć szylingów. Poroże, choć jeszcze niezbyt okazałe, było w znakomitym stanie. Przy odrobinie szczęścia mogło przynieść Fletcherowi kolejne cztery szylingi. Najbardziej jednak pożądał mięsa. Kruchej, soczystej dziczyzny, której skwierczący tłuszcz spłynie ciężkimi kroplami do ognia.

Pasma gęstej mgły osiadały na ubraniu młodzieńca warstwą wilgoci. W lesie panowała cisza. Zazwyczaj w górze skrzypiały kołysane wiatrem gałęzie, dzięki czemu mógł przekradać się wśród zarośli bez obaw, że zdradzi go jakiś szelest. Dzisiejszego wieczoru stąpał delikatnie, wstrzymując oddech

Zsunął łuk z ramienia i oparł strzałę na cięciwie. Lepszej nie mógł sobie wymarzyć. Drzewce było solidne i proste, lotki wykonano z porządnych gęsich piór, stabilizujących lot strzały o wiele skuteczniej niż tanie indycze pióra, jakie zwykle kupował na targu. Odetchnął płytko i napiął cięciwę. Poczuł pod palcami śliską powierzchnię. Przed wyjściem z domu natarł ją gęsim sadłem, by nie skurczyła się w wilgotnym powietrzu. Zmrużył oczy i wymierzył do łosia. Obraz grota strzały był rozmyty, po chwili jednak odzyskał ostrość. Ukrytego w wysokiej trawie Fletchera dzieliło od zwierzęcia dobrych trzydzieści stóp. Cel był trochę zbyt daleko, lecz brak wiatru sprzyjał łucznikowi. Nie musiał się obawiać przypadkowych podmuchów.

Nauczony gorzkim doświadczeniem wielu nocy spędzonych z pustym brzuchem wyczuł chwilę, kiedy w jego ciele i umyśle zapanował absolutny spokój. Wykorzystał ją. Płynnym ruchem uwolnił strzałę i wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze. Usłyszał głuche trzepotanie cięciwy i uderzenie grotu w cel. Pięknie! Pocisk przeszył pierś, płuca i serce młodego łosia. Zwierzę runęło na ziemię, ciałem zatrzęsły konwulsyjne drgawki. Bijące bezradnie kopyta znaczyły ziemię głębokimi śladami.

Fletcher wysunął sztylet z zawieszonej u pasa cienkiej pochwy i puścił się biegiem w stronę łosia. Nie musiał go dobijać. Czysty strzał, zapewne tak powiedziałby Berdon. Zabijanie jednak nigdy nie jest czyste. Sącząca się z rozwartego pyska krwawa piana świadczyła o tym aż nazbyt wyraźnie.

Ostrożnie wyciągnął drzewce strzały i z zadowoleniem stwierdził, że nie pękło. Także grot nie wyszczerbił się na twardych żebrach. Wbrew swemu imieniu, Fletcher¹ nie lubił tracić czasu na przygotowywanie nowych strzał. Wolał zajęcia, jakie zlecał mu Berdon. Podobała mu się praca kowala; z lubością nadawał kawałkom żelaza rozmaite kształty. Być może przypadł mu do gustu panujący w kuźni żar, a może rozkoszny ból mięśni po całodziennym trudzie. Bez znaczenia był też zapewne ciężar pobrzękujących w kieszeni monet.

Łoszak okazał się ciężki, lecz droga do wioski nie była daleka. Młodzieniec ciągnął zwierzę za poroże, cielsko gładko sunęło po mokrej trawie. Oby tylko nie wytropił go jakiś wilk albo żbik. Zdarzało się, że drapieżniki napadały na wracających z łowów mężczyzn i odbierały im upolowaną zdobycz. Niekiedy także i życie.

Fletcher wytropił łosia w lesie porastającym Góry Niedźwiedziozębe. Ich nazwa pochodziła najpewniej od dwóch bliźniaczych szczytów, kształtem przypominających kły potężnego zwierzęcia. Wieś rozłożyła się na łączącej oba wierzchołki skalistej przełęczy i wiodła do niej jedyna usłana kamieniami ścieżka. Można ją było bez trudu obserwować z bramy oraz niewysokich wież strażniczych, umacniających wzniesioną z grubych pni palisadę. Napaści nie zdarzały się często. Piętnastoletni Fletcher pamiętał właściwie tylko jedną. Osada położona była daleko na północ od dżungli, nie spodziewano się więc najazdu orków. Mieszkańcom groziły raczej okoliczne bandy rabusiów. Wiejska rada traktowała jednak kwestie bezpieczeństwa bardzo poważnie, przekroczenie bramy po dziewiątym dzwonie stanowiło dla spóźnialskich nie lada wyzwanie.

Fletcher ciągnął łosia po gęstej trawie, wzdłuż porastającej pobocze skalistej dróżki. Nie chciał uszkodzić na kamieniach delikatnej sierści. Była zbyt cenna. Futra należały do nielicznych towarów, jakie mieli na sprzedaż, i to właśnie im wieś zawdzięczała swą nazwę: Skóry.

Szło się coraz trudniej. W gęstniejącym mroku zdradliwy żwir raz po raz sypał mu się spod stóp. Słońce skryło się za górską granią i Fletcher przeczuwał, że lada chwila usłyszy dźwięk dzwonu. Zacisnął zęby i przyspieszył kroku. Zaklął pod nosem, kiedy potknął się i przewrócił. Starł kolana na twardym podłożu.

Gdy wreszcie dotarł do wioski, zastał to, czego się spodziewał. Wrota były zaryglowane, zapalono nocne latarnie. Leniwi wartownicy zamknęli bramę wcześniej, niż powinni. Wałkoniom spieszno było do karczmy na wieczorny kufelek piwa.

– Durne nieroby! Do dziewiątego dzwonu jeszcze kawał czasu! – krzyknął Fletcher, opuszczając na ziemię rogaty łeb swej zdobyczy. – Otwierać! Nie będę spał w lesie tylko dlatego, że zachciało się wam zalać ryje! – Zdzielił bramę mocnym kopniakiem.

– Spokojnie, Fletcher, spokojnie. O co tyle hałasu? Tu próbują spać porządni ludzie – padła odpowiedź i sponad drewnianej palisady wychylił się Didric, a jego wielka twarz, okrągła jak księżyc w pełni, rozciągnęła się w paskudnym uśmiechu.

Fletcher skrzywił się z niesmakiem. Ze wszystkich strażników, którzy mogli trzymać dziś wartę, musiał akurat trafić na Didrica Cavella, najgorszego z całej zgrai! Miał piętnaście lat i był jego równieśnikiem, ale uważał się za dorosłego mężczyznę. Fletcher nie znosił tego typa. Prymitywny osiłek, który przy każdej okazji starał się pokazać, kto rządzi we wsi.

– Pozwoliłem dziennej zmianie zejść z posterunku nieco wcześniej. Widzisz, ja swoje obowiązki traktuję poważnie. Jutro z rana przyjeżdżają kupcy, a w takich sytuacjach ostrożności nigdy za wiele. Nie wiadomo, jaka hołota może się przywlec pod bramę. – Didric zachichotał, wyraźnie ubawiony własnym żartem.

– Wpuszczaj mnie, Didric! Obydwaj wiemy, że brama powinna stać otworem do dziewiątego dzwonu – odrzekł Fletcher.

W tym momencie donośne bicie dzwonu poniosło się smętnym echem po okolicznych dolinach.

– Co mówisz?! Nie dosłyszałem! – zawołał Didric i teatralnym gestem przyłożył dłoń do ucha.

– Powiedziałem, żebyś otworzył, pacanie. To wbrew prawu. Jeżeli mnie natychmiast nie wpuścisz, zgłoszę wszystko twoim przełożonym! – zawołał gniewnie Fletcher, wpatrując się w bladą twarz, majaczącą w mroku nad palisadą.

– Cóż, zrobisz, jak zechcesz. Masz do tego prawo. Nie będę cię powstrzymywać. Ale pamiętaj, ukarzą wtedy nas obu i co komu z tego? Może się jakoś dogadamy, hę? Zostawisz mi tego łosia, a ja w zamian oszczędzę ci noclegu pod gołym niebem.

– Łosia?! Łosia to ja ci mogę, wiesz co… – rzucił z niedowierzaniem Fletcher. Nawet jak na Didrica tego rodzaju propozycja była jawną bezczelnością.

– Proszę cię, Fletcher. Trochę rozsądku. Wilki i żbiki wkrótce wyjdą na łowy, a teraz, zimą, nie powstrzyma ich nawet najjaśniejsze ognisko i albo dasz nogę, albo dasz im się pożreć. Tak czy inaczej, jeżeli nawet dożyjesz świtu, do wioski wrócisz z pustymi rękoma. Chcę ci po prostu pomóc – tłumaczył przyjaznym tonem Didric, jakby wyświadczał Fletcherowi wielką przysługę.

Twarz Fletchera zapłonęła czerwienią. Z taką podłością nie zetknął się jeszcze nigdy w życiu. Nieuczciwość była w Skórach na porządku dziennym i młodzieniec już dawno pogodził się z faktem, że świat dzieli się na ludzi majętnych oraz biedotę. Sam zaliczał się do tej drugiej grupy. Niemniej ten rozpuszczony smarkacz, syn jednego z najzamożniejszych mieszkańców osady, chciał go po prostu obrabować.

– Pomóc, powiadasz? Myślisz, że taki jesteś sprytny, co?

– Przedstawiam ci logiczne wnioski, jakie nasuwają się po analizie naszej sytuacji. A fakt, że okazuję się jej beneficjentem, jest po prostu przypadkowym zrządzeniem losu. – Didric odsunął dłonią długą grzywkę spadającą mu na oczy.

Wszyscy wiedzieli, że rodzice Didrica opłacają prywatnych nauczycieli, a on sam lubi się popisywać kwiecistym słownictwem. Ojciec miał nadzieję, że pewnego dnia syn zostanie sędzią pokoju i zasiądzie w prawniczej ławie w jednym z największych miast Hominum.

– Zagalopowałeś się nieco – odezwał się Fletcher. – Wolę przenocować w lesie, niż pozwolić, żebyś odebrał mi zdobycz.

– Ha! Zobaczymy, jaki z ciebie chojrak! Przed nami długa noc. Z przyjemnością popatrzę, jak opędzasz się od wilków. Zapowiada się ubaw po pachy. – Didric parsknął śmiechem.

Fletcher zdawał sobie sprawę, że strażnik rozmyślnie go prowokuje, lecz rozum nie zdołał ostudzić gotującej się w nim złości. Spróbował zdusić narastającą wściekłość, ale ta okazała się silniejsza.

– Nie oddam ci łosia. Za samą skórę wezmę pięć szylingów, a mięso jest warte dodatkowe trzy. Mam propozycję: wpuść mnie, a nikomu nie powiem o naszej rozmowie. I zapomnimy o całej sprawie – rzekł, wciąż czując w sercu bolesne ukłucie zranionej dumy.

– Teraz ty mnie posłuchaj. Ja też muszę coś z tego mieć, chyba to rozumiesz, prawda? Dzisiaj jestem w dobrotliwym nastroju i jeżeli oddasz mi poroże, o którym przypadkowo zapomniałeś wspomnieć, przestanę się wygłupiać i obaj dostaniemy to, na czym nam zależy.

Fletcher zesztywniał. Tupet Didrica przechodził wszelkie pojęcie. Po chwili jednak ochłonął i dał za wygraną. Ostatecznie noc we własnym łóżku była warta cztery szylingi. Westchnął głęboko i wyciągnął sztylet. Był ostry jak brzytwa, lecz nie wykonano go z myślą o piłowaniu rogów. Fletcher był wściekły, że będzie musiał okaleczyć łosia, ale nie miał wyjścia – postanowił odrąbać cały łeb.

Po chwili zmagań z kręgami szyjnymi trzymał w dłoniach rogatą głowę. Cieknąca krew zachlapała mu mokasyny. Krzywiąc się, uniósł łeb łosia wyżej i pokazał go Didricowi.

– No dobra, chodź tu i weź sobie te rogi – rzucił zza krwawego czerepu.

– Wrzuć mi to na górę – odparł wartownik. – Nie ufam ci.

– Co takiego?! – zawołał Fletcher

– Rzucaj albo nici z umowy! – zagroził Didric. – Nie chcę upaprać sobie munduru posoką.

Fletcher cisnął łeb w powietrze. Gęsty szkarłatny płyn chlusnął mu na bluzę. Rogaty łeb zatoczył łuk nad głową Didrica i rąbnął na drewniane deski pomostu za ostrokołem. Strażnik nawet na niego nie spojrzał.

– Wiesz co, Fletcher? Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność. Do zobaczenia jutro. Miłej nocy na świeżym powietrzu – dorzucił filuternie.

– Zaraz! – zawołał Fletcher. – A co z naszą umową?!

– Dotrzymałem swoich zobowiązań. Powiedziałem, że przestanę się wygłupiać i obaj dostaniemy to, na czym nam zależy. Ty z kolei stwierdziłeś, że wolisz zanocować w lesie, niż oddać mi łosia. Jak widzisz, obaj mamy to, na czym nam zależało. Powinieneś uważniej słuchać. W umowach liczy się każde słowo. Każdy sędzia ci to powie. – Didric odsunął się od palisady.

– Nie tak się dogadaliśmy! Wpuszczaj mnie, ty mała gnido! – ryknął Fletcher i zamaszyście wyrżnął czubkiem buta we wrota.

– Nic z tego. Czeka na mnie ciepłe łóżko. Niestety, twoje zostanie dziś puste – odparł ze śmiechem Didric i odwrócił się na pięcie.

– Masz wartę! Nie możesz wracać do domu!

Gdyby Didric opuścił posterunek, Fletcher mógłby się zemścić, zgłaszając sprawę wioskowym władzom. Co prawda, nie cierpiał donosicielstwa, lecz dla tego drania gotów był uczynić wyjątek.

– Ależ skąd. Nie mam dziś warty. – Głos Didrica stopniowo cichł. Widocznie schodził po schodach. – Niczego takiego nie powiedziałem. Zastąpiłem tylko Jakova, który skoczył do wygódki. Lada chwila powinien wrócić.

Fletcher zacisnął pięści. Nikczemność kłamliwego Didrica nie mieściła się w głowie. Spuścił wzrok i spojrzał na bezgłowe cielsko łosia, leżące obok jego zakrwawionych mokasynów. Wściekłość dławiła go niczym wzbierająca w gardle żółć. W myślach powtarzał sobie: To jeszcze nie koniec, na pewno nie.

2

– Wyłaź z łóżka. To jedyny dzień w roku, kiedy potrzebuję, żebyś wstał na czas. Nie mogę jednocześnie pilnować straganu i podkuwać jucznych koni.

Ledwie Fletcher uniósł powieki, rumiana twarz Berdona przesłoniła mu cały świat.

W odpowiedzi wymamrotał coś niezrozumiałego i naciągnął na głowę futrzaną narzutę. Miał za sobą długą noc. Nim Jakov pozwolił mu wejść, przetrzymał go za bramą całą godzinę. Postawił też warunek: kiedy następnym razem spotkają się w karczmie, Fletcher postawi mu kolejkę.

Zanim wreszcie trafił do łóżka, musiał wypatroszyć i oskórować łosia. Następnie podzielił mięso i rozwiesił je przy palenisku, by wyschło. Pozwolił sobie zjeść tylko jeden soczysty plaster. Piekł go dość krótko, bo szybko stracił cierpliwość i wcisnął całość do ust. Zimą mądrze było zachować mięso na później. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach Fletcher nie był pewien, kiedy nadarzy się okazja na następny posiłek.

– No już, Fletcher! I obmyj się. Cuchniesz jak prosię. Nie chcę, żebyś mi płoszył klientów. Od takiego obdartusa nikt niczego nie kupi. – Berdon bezceremonialnie zdarł z podopiecznego ciepłe futra i wyszedł z maleńkiej izby, znajdującej się na zapleczu kuźni.

Pozbawiony okrycia, Fletcher skrzywił się i usiadł na posłaniu. W izbie było cieplej, niż się spodziewał. Zapewne Berdon pracował całą noc, przygotowując się do dnia targowego, ale on już dawno temu nauczył się spać mimo ogłuszającego brzęku żelaza, sapania miechów i przenikliwego syku rozgrzanych do czerwoności ostrzy, które kowal hartował w zimnej wodzie. Fletcher poczłapał przez kuźnię, wyszedł na dwór i stanął przed niewysoką studnią. Nabrał wody do wiadra i po chwili wahania wylał ją sobie na głowę. Była lodowata. Bluza i spodnie natychmiast przemokły, ale może to i dobrze. Przecież wczoraj ubrudził je krwią. Po kilku kolejnych wiadrach i chwili szorowania kawałkiem pumeksu rozdygotany i zziębnięty wrócił do środka. Objął się ramionami.

– Pokaż się, niech no ci się przyjrzę. – Berdon pojawił się w drzwiach swojej izby. Światło z paleniska zagrało na jego długich rudych włosach.

Kowal był zdecydowanie najpotężniej zbudowanym mieszkańcem wioski. Na skutek ciężkiej pracy z młotem w ręku bary i pierś mężczyzny rozrosły się do niesamowitych rozmiarów. Niski i chudy jak na swój wiek Fletcher wyglądał przy nim jak krasnolud.

– Tak jak myślałem. Musisz się jeszcze ogolić. Słowo daję, ciotka Gerla miała bardziej krzaczaste wąsy niż ty. Pozbądź się tych nędznych kłaczków. Zapuścisz zarost, kiedy doczekasz się prawdziwego, takiego jak mój.

Berdon z błyskiem w oku podkręcił sumiaste rude wąsiska, pod którymi pyszniła się siwiejąca już broda. Fletcher przyznał w duchu rację kowalowi. Dzisiaj spodziewali się przybycia kupców, którym często towarzyszyły ich miastowe córki, dziewczęta ze starannie ułożonymi fryzurami, w długich plisowanych spódnicach. Co prawda, dotychczasowe doświadczenia wskazywały, że nie poświęcą mu nawet jednego spojrzenia, ale co szkodzi trochę się postarać.

– Bierz się do golenia. Ja w tym czasie przygotuję ci ubranie. I bez marudzenia! Klienci chętniej kupują towary od porządnego gościa.

Fletcher bez entuzjazmu wrócił na dwór. Kuźnia stała tuż przy bramie osady, drewniany ostrokół wznosił się kilka stóp od tylnej ściany jego izby. W pomieszczeniu czekały już na niego lustro i niewielka miednica. Fletcher sięgnął po nóż i pozbył się młodzieńczego wąsika, po czym krytycznie przejrzał się w zwierciadle.

Był blady, co na północnych rubieżach Hominum nikogo nie dziwiło. Lato w Skórach trwało krótko – ot, kilka ulotnych, lecz szczęśliwych tygodni, kiedy to wraz z innymi chłopcami biegał po lesie, łowił pstrągi w strumieniu i piekł w ognisku orzechy. W takich momentach Fletcher nie czuł się obco wśród kolegów.

Miał surowe rysy twarzy. Wydatne kości policzkowe i lekko zapadnięte oczy o kasztanowej barwie. Na głowie gęstniała masa grubych, skołtunionych czarnych włosów, które Berdon przycinał za każdym razem, gdy uznał, że za bardzo się rozrosły. Fletcher zdawał sobie sprawę, że nie jest brzydki, choć też niezbyt przystojny, zwłaszcza w porównaniu z bogatymi, dobrze odkarmionymi chłopakami o rumianych policzkach i jasnych czuprynach, których we wsi nie brakowało. W północnych dzielnicach królestwa ciemne włosy stanowiły rzadkość, ale Fletcher jako niemowlę został znaleziony przed wioskową bramą, nic więc dziwnego, że wyglądem tak bardzo różnił się od sąsiadów.

Berdon rozłożył na łóżku podopiecznego jasnoniebieską bluzę i intensywnie zielone spodnie. Na widok tych kolorów chłopak zbladł, lecz pochwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie kowala, nie wygłosił cisnącej mu się na usta uwagi. Ostatecznie w dzień targowy w tym stroju nie będzie zanadto wybijał się z tłumu. Kupcy byli znani ze swego upodobania do ekstrawaganckich ubiorów.

– No dobrze, ubieraj się w spokoju. – Berdon zachichotał i wyszedł na zewnątrz.

Fletcher wiedział, że docinki kowala to jego swoisty sposób na wyrażanie ciepłych uczuć, więc już dawno przestał się nimi przejmować. Sam również nie był wylewny, najchętniej przebywał w samotności, zatopiony we własnych myślach. Od samego początku, odkąd wypowiedział pierwsze słowa, Berdon niezmiennie szanował jego potrzebę prywatności. Tworzyli dziwną parę – szorstki acz dobroduszny samotny mężczyzna i jego zamknięty w sobie uczeń. Mimo to w niezrozumiały sposób świetnie się uzupełniali. Ponadto Fletcher czuł wobec Berdona głęboką wdzięczność, ponieważ to kowal jako jedyny z całej wsi zechciał go przygarnąć.

Kiedy go znaleźli, niczego przy sobie nie miał. Nie dostał powijaków ani koszyka. Pewnego dnia, tak po prostu, pojawiło się w śniegu przed bramą Skór płaczące wniebogłosy nagie niemowlę. Egoistyczni bogacze nie wykazali ochoty, by się nim zająć, a biedniejszych wieśniaków nie było stać na taki uczynek. Tamta zima była niezwykle ciężka. Siarczyste mrozy długo nie ustępowały, a zapasy jedzenia topniały szybko. Ostatecznie malca przyjął do siebie Berdon, być może dlatego, że to właśnie on się na niego natknął. Kowal nie był zamożny, ale nie miał żadnych gąb do wykarmienia, a jego praca i zarobki nie zależały od pory roku. Pod wieloma względami był więc stworzony do roli ojczyma.

Fletcher czuł szczerą nienawiść do matki. Jaką trzeba być kobietą, by zostawić nagie dzieciątko na pewną śmierć w zimnym śniegu? Od dawna zastanawiał się, czy nie urodziła go jedna z miejscowych dziewczyn, która nie miała ochoty bądź nie była w stanie go wychować. Często przyglądał się uważnie twarzom spotykanych kobiet i próbował doszukać się w nich rodzinnego podobieństwa. Nie rozumiał, dlaczego w ogóle się tą sprawą przejmuje. Zresztą, żadna z mieszkanek Skór i tak nie była do niego podobna.

Stragan Fletchera, pobłyskujący lśniącymi mieczami i sztyletami, rozstawiony był przy głównej drodze, prowadzącej spod bramy aż na skraj wsi. Nie był jedyny. Sąsiednie uginały się pod ciężarem mięsiwa i zwierzęcych futer. Na sprzedaż wystawiono również inne towary: meble ciosane z drewna strzelistych sosen, rosnących w Górach Niedźwiedziozębych, oraz kołyszące się w doniczkach górskie kwiaty o srebrzystych płatkach, z upodobaniem hodowane w ogrodach przez zamożne matrony z miasta.

Najsłynniejszym z oferowanych w tej okolicy towarów były jednak wyroby ze skóry. Powstające we wsi kurtki i kamizelki ceniono nawet w odległych krainach za kunsztowne wykonanie i wyrafinowany krój. Fletcher upatrzył sobie szczególnie jedną z takich kurtek. Większość futer z upolowanych w ciągu roku zwierząt sprzedał handlarzom, dzięki czemu zdołał zaoszczędzić ponad trzysta szylingów. Wszystko z myślą o tym konkretnym zakupie. Upragniona kurtka wisiała na jednym z ulicznych straganów. Niestety, Janet – kobieta, która na jej uszycie poświęciła kilka tygodni – zapowiedziała Fletcherowi, że owszem, sprzeda mu ją za trzysta szylingów, ale pod warunkiem że do końca dnia nikt nie zaproponuje jej lepszej ceny.

Kurtka była pod każdym względem znakomita. Od spodu została wyścielona puszystą sierścią górskich zajęcy, miękką, szarą i usianą gdzieniegdzie orzechowymi cętkami. Solidna skóra miała barwę ciemnego mahoniu i nie znać na niej było ani jednej skazy. Okrycie nie przepuszczało wilgoci i z pewnością niełatwo je było poplamić. Nie podarłoby się nawet podczas pogoni za zwierzyną przez kolczaste zarośla. Kurtkę zapinało się na proste, drewniane kołki, a tuż za kołnierzem zwieszał się obszerny kaptur. Oczyma wyobraźni Fletcher widział, jak ubrany w nową kurtkę klęczy ukryty w mokrych zaroślach, napinając cięciwę łuku. Czuł przyjemne ciepło.

Berdon siedział obok kowadła. Wokół piętrzył się stos podków. Wytwarzane przez niego miecze i części zbroi były przedniej jakości, dawno już jednak doszedł do wniosku, że więcej zarobi na podkuwaniu koni strudzonych kupców, których długa wędrówka przez zagubione wśród Gór Niedźwiedziozębych osady dopiero się rozpoczynała.

Podczas zeszłorocznego targu Fletcher przez cały dzień miał pełne ręce roboty. Gdy stragan opustoszał z towarów, chłopak do późnej nocy ostrzył miecze. Tamten sezon był dla handlarzy bronią wyjątkowo pomyślny. Hominum wypowiedziało wojnę mieszkającym po północnej stronie gór elfom. Tamtejsze klany odmówiły opłacenia dorocznego trybutu, którego król domagał się w zamian za ochronę przed szczepami orków z południowych dżungli, których bezkresne połacie rozciągały się na rubieżach królestwa. Władca postanowił odebrać swą należność siłą, kupcy zaś żyli w ciągłym strachu przed lotnymi oddziałami elfów. Koniec końców, wojna sprowadziła się do serii wstępnych pogróżek i kilku pomniejszych potyczek. Konflikt przygasł na mocy cywilizowanej umowy, w której obie strony zobowiązały się do ograniczenia działań. Co do jednego królestwo Hominum i elfy zgadzały się ze sobą bez słów: prawdziwy wróg to orkowie.

– Myślisz, że znajdę wolną chwilę, żeby się rozejrzeć po targu? – zapytał Fletcher.

– Tak sądzę. Na razie nie ma wielkiego popytu na broń. Co prawda, świeżo uformowana armia Gór Niedźwiedziozębych składa się z samych kalek i starców, ale podejrzewam, że jej obecność nieco uspokoiła kupców. Mają nadzieję, że zbójcy nie ośmielą się nękać karawan pod okiem wojska. Co gorsza, zapewne mają rację. Raczej nie będą musieli dobywać mieczy zbyt często, a my stracimy zarobek. Na szczęście wciąż możemy oferować usługi wojskowym, których zachęciła twoja wizyta w zeszłym miesiącu.

Fletcher zadrżał na wspomnienie wyprawy do fortu po drugiej stronie gór. Okolice linii frontu zrobiły na nim przygnębiające wrażenie. Szczególnie mężczyźni o pustych, zobojętniałych spojrzeniach, z utęsknieniem wyglądający końca służby. W strefę konfliktu z elfami wysyłano żołnierzy, których armia chciała się pozbyć, niezdolnych do walki głodomorów, których utrzymanie kosztowało władcę sporo pieniędzy.

„Odsiewanie plew”. Tak nazwali tę praktykę żołnierze. Część uważała ją za błogosławieństwo – dzięki niej trafiali w okolice odległe od koszmaru, rozgrywającego się na południu. Na wojnie ludzie tracili życie całymi tysiącami. Orkowie odrąbywali im głowy i zatykali je w charakterze trofeów na palach na skraju tropikalnej dżungli. Była to rasa bezrozumna i dzika. Nigdy nie okazywała litości i cechowało ją wyjątkowe upodobanie do sadyzmu.

Stacjonującym na froncie północnym żołnierzom groził koszmar innego rodzaju: stopniowe wyniszczenie, powolna śmierć głodowa spotykająca ludzi, otrzymujących jedynie pół racji dziennie. Niekończące się musztry zarządzane przez sierżantów, którzy nie mieli nic innego do roboty, wyczerpywały siły. Pozbawieni wyobraźni i polotu generałowie wiecznie przesiadywali w ogrzanych gabinetach, podczas gdy ich podkomendni trzęśli się z zimna na pryczach w polowych namiotach lub podszytych wiatrem barakach.

Kwatermistrz fortu nie wykazywał szczególnej ochoty do kupowania czegokolwiek, lecz musiał zapełnić magazyny, a wartki strumień docierającego zza Gór Niedźwiedziozębych zaopatrzenia już dawno zmienił się w ledwie ciurczącą strużynę, która wysychała w miarę wzrostu zapotrzebowania na sprzęt na froncie południowym. W efekcie pęk mieczy, które Fletcher dźwigał przez cały dzień na grzbiecie, udało się sprzedać za sumę znacznie przekraczającą ich wartość, a jemu została w garści ciężka, na szczęście jednak o wiele lżejsza od broni, sakiewka srebrnych szylingów. Gdyby odwiedził fort z muszkietami, zapłatę otrzymałby w złotych suwerenach. Berdon żywił nadzieję, że w tym roku kupcy wymienią jego miecze właśnie na broń palną. Gdyby kowalowi udało się dobić takiego targu, na wiosnę odsprzedałby muszkiety kwatermistrzowi z krociowym zyskiem.

Tamtą noc Fletcher spędził w koszarach na użyczonej mu cudzej pryczy. Czekał na świt, by móc wrócić do Skór jeszcze przed zmrokiem. Powziął wtedy postanowienie, że jeżeli kiedykolwiek zostanie żołnierzem, zrobi wszystko, by nigdy nie trafić w podobne miejsce.

– Ej, chłopcze. Cofnij ten swój kram od bramy. Blokuje kupcom przejazd. – Czyjś władczy głos wyrwał go z zamyślenia.

To był Caspar, ojciec Didrica. Mężczyzna wysoki i szczupły, odziany w wykwintny, ręcznie szyty strój z fioletowego aksamitu, haftowany złotą nicią w delikatne wzory. Spoglądał na Fletchera z miną tak srogą, jakby sama jego obecność stanowiła dla niego obelgę. Za plecami ojca stał wyszczerzony w uśmiechu Didric. Jasne włosy miał starannie wywoskowane i rozdzielone na boku przedziałkiem. Fletcher zerknął na sąsiedni stragan, rozstawiony znacznie bliżej drogi niż jego budka.

– Nie będę dwa razy powtarzać. Rób, co mówię, albo wezwę straże! – rozkazał Caspar.

Fletcher obejrzał się na Berdona, który wzruszył mocarnymi ramionami i skinął głową. W ostatecznym rozrachunku sprawa nie była warta sprzeczki. Jeżeli pojawią się chętni na broń klienci, to znajdą ich tak czy inaczej.

Didric mrugnął okiem i machnął dłonią, jakby przepędzał natrętną muchę. Fletcher poczerwieniał, ale posłusznie zabrał się do pracy. Didric się w końcu doigra, mimo że jego ojciec był człowiekiem niebywale wpływowym. Prowadził kantor lichwiarski i miał w kieszeni właściwie wszystkich mieszkańców wioski. Kiedy czyjeś dziecko potrzebowało lekarstwa z miasta, pojawiał się Caspar. Był również w pogotowiu, jeśli sezon łowiecki nie przyniósł spodziewanych efektów. Gdy czyjś dom spłonął w pożarze, Caspar czaił się tuż obok. A czy wieśniacy, ludzie ledwie potrafiący się podpisać, mogli zrozumieć zawiłe kwestie odsetek lub skomplikowane kolumny cyfr, widniejące na umowie? Ostatecznie okazywało się, że cena, jaką musieli zapłacić za wybawienie, znacznie przewyższa zawartość ich trzosów. Fletcher z wściekłością przyglądał się sąsiadom, których część darzyła Caspara wielkim szacunkiem, choć lichwiarz był zwykłym oszustem.

Wciąż szarpał się z rusztowaniem straganu, z którego posypało się na ziemię kilka z mozołem wypolerowanych sztyletów, gdy rozległo się bicie wioskowego dzwonu. Do Skór przyjechali kupcy!3

Zaczęło się jak zwykle. W powietrzu poniosły się skrzypnięcia kół i trzask biczy. Wiodąca do bramy ścieżka była stroma i nierówna, więc handlarze zmuszali konie do skrajnego wysiłku. Każdy z nich chciał zająć jak najlepsze miejsce na samym końcu biegnącej przez wioskę drogi. Ostatnim w wyścigu groziło, że będą musieli rozstawić stoiska w okolicach bramy, z dala od tłumu klientów, kłębiącego się w centrum osady.

Caspar stał przy wjeździe i zapraszał przybyszów szerokimi, wylewnymi gestami. Raz po raz kiwał głową, kłaniał się i uśmiechał do woźniców prowadzących przez wrota ciężkie, wyładowane po brzegi wozy.

Fletcher zauważył, że trudy podróży mocno dały się we znaki zwierzętom. Spienione boki pociągowych koni pokrywała lśniąca warstwa potu, ślepia łypały dziko z wycieńczenia. Widząc ich stan, uśmiechnął się szeroko, czując jednak lekki wyrzut sumienia. Zanosiło się na to, że Berdon będzie miał sporo roboty. Ciekawe tylko, czy wystarczy im podków.

Za ostatnim wtaczającym się do wioski furgonem przez bramę przejechało truchtem dwóch mężczyzn z sumiastymi jasnymi wąsami. Ich wierzchowce różniły się znacznie od zdrożonych szkap, mozolnie ciągnących kupieckie wozy. Nieznajomi siedzieli na potężnych, ciężkich rumakach o kopytach rozmiaru talerzy. Szarpiąc co chwila uzdy, zwierzęta dostojnie wkroczyły z bitego traktu na nierówną brukowaną ulicę. Fletcher usłyszał zza pleców przekleństwo Berdona i uśmiechnął się ze współczuciem.

Przybysze mieli na sobie czarne jak węgiel, opatrzone mosiężnymi guzikami mundury i czapki z daszkiem. Byli to pinkertonowie, miejscy stróże porządku. Muszkiety, które dzierżyli w dłoniach, nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Fletcher zerknął na wysadzane żelaznymi guzami pałki, kołyszące się przy siodłach obok wypakowanych sakw. Tą bronią można było bez trudu złamać komuś rękę lub nogę, a pinkertonowie odpowiadali wyłącznie przed królem, zwykle więc korzystali ze swej siły bez większych skrupułów. Fletcher nie miał pojęcia, z jakiego powodu towarzyszą kupieckiej karawanie, niemniej ich obecność oznaczała, że wędrujący handlarze nie będą potrzebować dodatkowej ochrony. Zrozumiał, że z jego straganu nie zniknie dziś zbyt wiele towarów.

Mężczyźni w czerni byli do siebie niezwykle podobni, w zasadzie mogliby być braćmi. Obaj mieli kędzierzawe blond włosy i zimne szare oczy. Zeskoczyli z wierzchowców i wyższy, kołysząc swobodnie muszkietem, podszedł prosto do Fletchera.

– Chłopcze, zaprowadź nasze konie do wioskowej stajni i każ je tam nakarmić i napoić! – zażądał ostrym tonem.

Fletcher otworzył szeroko usta, szorstki ton polecenia zbił go z tropu. Przybysz nagląco skinął ręką na rumaki, ale on nie kwapił się pozostawić stoiska bez opieki. Wciąż stał jak wryty.

– Proszę się nim nie przejmować. Jest niezbyt lotny – wtrącił Caspar. – U nas we wsi nie ma stajni dla przyjezdnych, ale waszymi zwierzętami zajmie się mój syn. Didric, zabierz konie do naszej stajni i przykaż stajennemu, żeby oporządził je szczególnie starannie.

– Ależ, ojcze, chciałem… – zaczął przymilnie Didric.

– Natychmiast, i to żywo! – uciął Caspar.

Didric pokraśniał na twarzy, rzucił Fletcherowi chmurne spojrzenie, po czym chwycił uzdy i poprowadził oba rumaki ulicą.

– A cóż to sprowadza pinkertonów do Skór? Jeżeli poszukujecie banitów, muszę uprzedzić, że od kilku dobrych tygodni nie widzieliśmy tu żadnej nowej twarzy – podjął Caspar i wyciągnął rękę do gościa.

Wysoki pinkerton niechętnie uścisnął podaną dłoń. Teraz, gdy wierzchowce znalazły się pod opieką Caspara, musiał zachować przynajmniej pozory uprzejmości.

– Mamy sprawę do wojskowych, stacjonujących na północnej granicy. Król wyraził pragnienie wcielenia do armii przestępców, którym umorzy w tym celu wyroki więzienia. Naszym zadaniem jest wybadać w imieniu monarchy, jak się na tę sprawę zapatrują generałowie.

– Fascynujące. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że chętnych do służby ochotników stawia się coraz mniej, lecz ta koncepcja prawdziwie mnie zaskoczyła. Jakże eleganckie rozwiązanie! – Uśmiech nie schodził z twarzy Caspara. – A może bardziej szczegółowo omówilibyśmy te tematy przy kolacji i kropelce brandy? Mówiąc między nami, nasza karczma to dość podła dziura, a my z przyjemnością zapewnimy wam wygodny nocleg, tak potrzebny po długiej wędrówce.

– Będziemy zobowiązani. Podróżujemy aż z Corcillum. Już od prawie tygodnia nie spaliśmy w czystej pościeli – wyjaśnił pinkerton i ściągnął z głowy czapkę.

– W tej sytuacji każę przygotować dla was gorącą kąpiel i podać na śniadanie ciepły posiłek. Nazywam się Caspar Cavell i jestem tu, można powiedzieć, członkiem wioskowej starszyzny… – oznajmił Caspar i odprowadził przyjezdnych.

Słuchając cichnącej rozmowy odchodzących ulicą mężczyzn, Fletcher zastanowił się, co oznaczają przywiezione przez nich nowiny. Nie przyszłoby mu do głowy, że ktoś chciałby wcielić przestępców do wojska. Od pewnego czasu krążyły liczne pogłoski, że władze przygotowują się do rychłego zarządzenia przymusowego poboru młodocianych mężczyzn, co go zarazem ekscytowało i niepokoiło. Po ten środek sięgnięto już raz w przeszłości, wiele stuleci temu. Ten starożytny konflikt wybuchł w reakcji na zbrojne wypady band orków, którzy kradli bydło i mordowali obywateli raczkującego wówczas Hominum. Zanim przeciwnik został ostatecznie przepędzony z powrotem do dżungli, w królestwie spłonęły setki wiosek.

Obecnej wojnie początek dało Hominum, wycinając południowe lasy, których drewno miało napędzić nabierającą od niedawna rozmachu rewolucję przemysłową. Do pierwszych starć zbrojnych doszło siedem lat temu, a wciąż nic nie zwiastowało końca konfliktu.

– Gdybym tylko potrafił podrobić te ich muszkiety, w ogóle nie musielibyśmy otwierać straganu – zauważył Berdon stojący za Fletcherem.

Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Na linii frontu muszkiety stanowiły pilnie poszukiwany towar. Produkowali je krasnoludzcy rzemieślnicy, zamieszkujący podziemia Corcillum. Technologia wytwarzania prostych luf i metalowych zamków była ich zazdrośnie i pilnie strzeżonym sekretem. Mimo że wojsko zaczęto wyposażać w muszkiety dopiero niedawno, ich sprzedaż przynosiła krociowe zyski. Orkowie byli w stanie przetrzymać nawet gęsty grad miotanych z łuków strzał, ale ostrzał z broni palnej działał znacznie bardziej skutecznie.

Zaraz potem Fletcher zauważył w bramie ostatniego wędrowca, siwowłosego żołnierza o porośniętych kilkudniową szczeciną policzkach. Odziany był w znoszony, czerwono-biały mundur, w wielu miejscach noszący wyraźne ślady zużycia. Pokrywały go zebrane po drodze plamy błota i kurzu. W płaszczu brakowało wielu guzików, nieliczne pozostałe zwisały smętnie na wyszarpanych nitkach. Weteran nie miał przy sobie broni, co wydawało się dość dziwne u człowieka podróżującego z kupiecką karawaną, zwłaszcza że był żołnierzem.

Nie jechał konno ani na wozie. Szedł pieszo, prowadząc objuczonego ciężkimi tobołami muła. Buty wojskowego były w opłakanym stanie, w naderwanych podeszwach, kłapiących przy każdym ociężałym kroku, ziały spore dziury. Fletcher przyglądał się przybyszowi, który wprowadził muła na stanowisko wyznaczone po drugiej stronie ulicy, uwiązał zwierzę do słupka sąsiedniego straganu i jednym groźnym spojrzeniem zgasił protesty handlującego tam sprzedawcy.

Rozpakował juki, rozpostarł na ziemi derkę i ustawił na niej kilka przedmiotów. Musiał wędrować na front konfliktu z elfami – zapewne uznano go za zbyt starego do walki w pierwszym szeregu i za mało doświadczonego, by mógł myśleć o oficerskim awansie. Weteran, zupełnie jakby wyczuł wścibskie spojrzenie Fletchera, odwrócił się i uśmiechnął do niego szeroko, ukazując mocno przetrzebione uzębienie.

Fletcher wyciągnął szyję, by lepiej przyjrzeć się towarom nieznajomego, i otworzył szeroko oczy. Na kupców czekały szerokie jak dłoń dojrzałego mężczyzny krzemienne groty strzał, przemyślnie wyszczerbione na krawędziach, by utrudnić usunięcie ich z rany. Na kocu leżały też naszyjniki z zębów i zasuszonych uszu, rozłożone niczym najprzedniejsza biżuteria. Na honorowe miejsce z przodu dziwacznej kolekcji trafił zakończony żelaznym okuciem róg nosorożca. Z kolei w środku spoczęła czaszka zabitego orka, wielka jak dwie ludzkie głowy. Kość została wypolerowana do połysku i zdążyła mocno wyblaknąć w ostrym słońcu południowych rubieży królestwa. Nad pustymi oczodołami zwieszał się wydatny łuk brwiowy. Orkowe kły okazały się jeszcze większe, niż Fletcher sobie dotąd wyobrażał – zębiska musiały mieć przynajmniej trzy cale długości. Upominki z wojny, przeznaczone jako ciekawostki na sprzedaż mieszkańcom miast północy, bezpiecznie oddalonym od frontowych okopów.

Fletcher odwrócił się i rzucił błagalne spojrzenie Berdonowi, który również zauważył, czym przybysz zamierza handlować. Kowal jednak pokręcił tylko głową i skinął palcem w kierunku straganu, a jego podopieczny ciężko westchnął i zajął się rozkładaniem broni na stoisku. Zapowiadał się długi bezowocny dzień.

4

Dokoła starego żołnierza zebrał się niewielki tłumek. Nietypową ofertą zainteresowała się przede wszystkim dzieciarnia, ale pojawiło się także kilku strażników, którzy nie mieli niczego na sprzedaż ani pieniędzy w kieszeniach.

– Podchodźcie śmiało! Wszystko, co tu widzicie, jest najzupełniej oryginalne, trudno o bardziej autentyczne skarby! Każde z moich cacek mogłoby opowiedzieć mrożącą krew w żyłach historię, po której wysłuchaniu uśmiechnęlibyście się do swojej szczęśliwej gwiazdy i podziękowali jej za to, że przyszliście na świat na dalekiej północy – zachwalał weteran ze swadą godną sprzedawcy owoców. Podrzucił grot włóczni i z iście żonglerską zręcznością chwycił go dwoma palcami w locie. – Może zaciekawi was ściągnięta z gremlina przepaska biodrowa lub kolczyk, który jeszcze niedawno zdobił nos orka? O, widzę, że pan będzie chętny? – zwrócił się do młodego, dłubiącego w nosie chłopczyka, o którym dałoby się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był „panem”.

– A co to jest gremlin? – spytał malec, rozdziawiając buzię.

– Gremliny są niewolnikami orków. Można ich porównać do paziów, jacy towarzyszyli w dawnych czasach rycerzom. Dogadzają właścicielom, jak tylko potrafią. Może nie są sprawnymi wojownikami, lecz rodzą się wszak po to, by uniżenie służyć. Ponadto są to istoty mikre, ludziom dorastają ledwie dotąd. – Weteran opuścił rękę do kolan.

Fletcher przyjrzał się mu ze świeżym zainteresowaniem. Większość ludzi, nawet mieszkających na północnych kresach Hominum, mniej więcej wiedziała, czym są gremliny. Podobnie jak orkowie, poruszały się na dwóch nogach, lecz ciała okrywały wyłącznie wiązanymi w pasie szmatami. Miały uszy wielkie jak skrzydła nietoperzy i haczykowato wygięte długie nosy. Długimi i zręcznymi palcami potrafiły sprawnie wydłubać z muszli ślimaka lub ryjącego w pniu drzewa czerwia. Pokrywała je szara skóra, co upodabniało je do orków, a świat oglądały wyłupiastymi oczyma o wielkich źrenicach.

– Skąd masz to wszystko? – spytał i przyklęknął, by dokładniej obejrzeć towary.

– Zabrałem te cacka zabitym, mój chłopcze. Tam, dokąd trafili, już się im nie przydadzą. Prezentując to wszystko, chcę wam pozwolić choć przez chwilę poczuć prawdziwy smak wojny.

– Wybierasz się na północny front? – zainteresował się jeden ze strażników.

Fletcher rozpoznał w nim Jakova i czym prędzej skrył się za swoim straganem. Gdyby strażnik go zauważył, mógłby poprosić o równowartość obiecanego mu kielicha, a on nie mógł wydawać pieniędzy. Potrzebował ich na kurtkę.

– Nie inaczej – odparł weteran – ale nie dlatego, że uznali mnie za bezwartościowego niedojdę, o nie, mój panie. Ocalałem jako jedyny z całego oddziału. Zaskoczyli nas nocą, kiedy wybraliśmy się na zwiad. Nie mieliśmy żadnych szans. – W głosie starego żołnierza zabrzmiała żałosna nuta, lecz Fletcher nie był pewien, czy nie jest to tylko element przedstawienia.

– Co się dokładnie stało? – Ze słów Jakova biło jawne niedowierzanie. Zmierzył handlarza podejrzliwym spojrzeniem.

– Wolałbym pominąć te chwile milczeniem. Nie jest to miłe memu sercu wspomnienie – odburknął weteran, unikając wzroku pytającego i smętnie zwiesił głowę. Otaczający stragan ludzie zaczęli się śmiać i rozchodzić, wyraźnie uznając przybysza za łgarza.

– Dobrze, dobrze! Opowiem! – zawołał za pierzchającymi klientami.

Fletcher pomyślał, że Skóry są zapewne jego ostatnim przystankiem w drodze na front, a dla stacjonujących w forcie wojaków jego towary nie były atrakcyjne. Byli z tego rodzaju przedmiotami oswojeni i niczego by nie kupili.

– Według rozkazów – podjął żołnierz – mieliśmy przeprowadzić rekonesans na terytorium wroga i wyszukać odpowiednie miejsce pod nową linię okopów. Armia otrzymała polecenie natarcia. Rozumiecie, lasy za nami zostały wycięte i musieliśmy ruszyć naprzód.

Mówił z większym przekonaniem niż przed chwilą. Fletcher zrozumiał, że ma do czynienia z urodzonym gawędziarzem.

– Tej nocy było ciemniej niż u czarnego kota pod ogonem. Drogę oświetlał nam tylko cienki okrawek księżyca. A powiadam wam, przedzierając się przez chaszcze, wszczynaliśmy hałas godny szarżującego nosorożca. Cudem tylko nie zauważyli nas już w ciągu pierwszych dziesięciu minut patrolu – perorował weteran. Oczy zaszły mu mgiełką, jakby ponownie przeżywał przeszłe wydarzenia.

– Do rzeczy! – ponaglił krzykiem jakiś stojący z tyłu chłopak, lecz natychmiast uciszyły go karcące spojrzenia i posykiwanie. Tłumek ciekawskich słuchał w napięciu.

– Prowadził nas mag bojowy. Jego demon świetnie widział po zmroku, co trochę ułatwiało sprawę. Mimo wszystko aż dziw, że żaden z nas nie wypalił przypadkowo z muszkietu. Potykaliśmy się raz po raz. Nie wiem, czy jakiekolwiek inne zadanie w dziejach było bardziej godne miana samobójczej misji. Żal tylko porządnych chłopaków, bez dwóch zdań – ciągnął stary żołnierz, obracając w palcach kamienny grot.

– Wysłali z wami zaklinacza? Karygodne marnotrawstwo. Zdaje się, mamy ich tylko parę setek? – rzucił Jakov, którego sceptycyzm ustąpił miejsca fascynacji.

– Po prostu nasza misja była tyleż nieprzemyślana, co ważna. Nie znałem go zbyt dobrze. Porządny typ, aczkolwiek nie był to najpotężniejszy zaklinacz świata. Pasjonował się orkowymi szamanami, bez przerwy wypytywał żołnierzy o nich i ich demony. Ciągle coś notował w swojej księdze, sporządzał rysunki. Przetrząsał zgliszcza mijanych wiosek i kopiował runy pokrywające ściany zniszczonych chat. – Mówca zauważył, że oblicza słuchaczy ponownie obojętnieją, więc przeszedł do sedna: – Tak czy inaczej, gdy chmury zasnuły tę nędzną garstkę gwiazd, które pozwalały nam jako tako orientować się w terenie, zgubiliśmy się bezpowrotnie. Nasz los przypieczętowała mżawka. Próbowaliście może strzelać z muszkietu nabitego wilgotnym prochem? Słowem, katastrofa za katastrofą.

Rozemocjonowany weteran zamilkł na chwilę, upuścił grot na derkę i zacisnął pięści.

– Orkowie lubują się w oszczepach – podjął. – Miotają nimi tak silnie, że trafieni ludzie wylatują w powietrze, jakby grzmotnęła ich armatnia kula. Jeśli nawet taki oszczep nie przeszyje wam piersi i nie zgładzi żołnierza, który szedł akurat z tyłu, to przyszpili was do ziemi jak ta lala. Siedzieli ukryci wśród drzew, pogwizdywali i wykańczali nas w ten sposób jednego po drugim. Sądny dzień, mówię wam. Gąszcz był taki, że nie wypatrzyliśmy ani jednego. Już po pierwszym ataku straciliśmy połowę oddziału. Uznałem, że nie ma co czekać, aż grad oszczepów spadnie ponownie. Zaklinacz też wziął nogi za pas, więc ruszyłem za nim. Obu nas zdjęła panika, pędziliśmy prowadzeni ćwierkaniem jego demona.

– Co to był za demon? – przerwał Jakov, który słuchał w nabożnym napięciu, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

– Nie udało mi się przyjrzeć. Było zbyt ciemno. Przypominał latającego żuka, a brzydki był jak noc. Z drugiej strony, jestem mu wdzięczny, bo gdyby nie on, byłby ze mnie zimny truposzczak. W każdym razie w pewnej chwili zaklinacz zatoczył się i padł. Oszczep zaciął go w bok. Biedak krwawił jak zarzynane prosię. Niewiele mogłem dla niego zrobić, ale ten przeklęty demon nie chciał się ruszyć bez maga, więc wziąłem trupa na ręce i poniosłem. Skurczybyk wyzionął ducha, zanim dotarliśmy do okopów, ale demon wiernie mnie prowadził. Taki mały łapserdak, a nie odstąpił od martwego pana nawet w obozie. Później próbowali mnie wrobić w dezercję, ale zeznałem, że niosłem rannego towarzysza, a reszta oddziału zaginęła po drodze. Nie wiedzieli, co ze mną począć. Rozumiecie, jednostka została doszczętnie rozbita i został im gostek w moim wieku. Dlatego ostatecznie mnie odsiali i wysłali na północ. Na osłodę został mi tylko plecak zaklinacza. To w nim znalazłem wszystkie precjoza, które tu widzicie. Prawdziwym rarytasem jest co innego.

Żołnierz zaczął grzebać w leżących obok koca sakwach i Fletcher nagle zdał sobie sprawę, co tak naprawdę zamyślał osiągnąć weteran. Niewykluczone, że w identyczny sposób zwodził klientów w każdej odwiedzanej osadzie. Najpierw nęcił ich barwną opowieścią, a potem demonstrował najcenniejszy towar.

Tym, co żołnierz wyciągnął zamaszystym ruchem z torby, nie była ani zminiaturyzowana głowa orka, ani słój z zakonserwowanym stworem. Nic z tych rzeczy. Nieznajomy trzymał w dłoniach oprawioną w brązową skórę ciężką księgę o grubych welinowych stronicach. Magiczną księgę zaklinacza!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: