Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świat według Clarksona 5. Przecież nie proszę o wiele... - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świat według Clarksona 5. Przecież nie proszę o wiele... - ebook

Ktoś musi to robić. Wydeptywać ścieżkę zdrowego rozsądku w zaroślach absurdów i idiotyzmów. Przedzierać się przez gąszcz bezsensownych regulacji w poszukiwaniu radości życia. Wytyczać drogę przez grzęzawiska politycznej poprawności…

Po raz kolejny tej trudnej i ryzykownej misji podejmuje się niezrównany Jeremy Clarkson. W swojej najnowszej książce, uzbrojony w cięte pióro i samoodnawialne pokłady rozbrajającego humoru, wyrusza na krucjatę przeciw wszystkiemu, co irytuje, przeszkadza i razi. I jego, i nas.

Wyruszmy więc razem z nim, a dowiemy się między innymi:
– dlaczego kobiety w Anglii zaczęły kraść siano
– jak zbić interes na kamieniach w swoim ogródku
– po co montować alarm antywłamaniowy na żółwiu
– w jaki sposób Norwegowie okazują swoją wdzięczność
– czy idealny dzień to faktycznie taki, o którym śpiewał Lou Reed.

Prowokacyjny, błyskotliwy, bezlitośnie szczery i, jak zwykle, obrazoburczo zabawny. Jeremy Clarkson chce żyć w świecie, w którym rzeczy po prostu działają, a politycy nie komplikują nam życia. Przyznacie, że przecież nie prosi o wiele…

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63944-65-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ścigany przez chmurę pyłu

W czwartek rano obudziłem się w zamku Coldtiz, po czym wsiadłem do samochodu i pojechałem do Polski, gdzie dowiedziałem się, że na przekór naszym planom nie możemy wrócić samolotem do Anglii – całą północną Europę spowiła bowiem gęsta chmura pyłu, zagrażająca każdemu pasażerskiemu odrzutowcowi niechybną katastrofą. Co dziwne, nie była ona na tyle gęsta, by można ją było zobaczyć.

Rozwiązaniem naszego problemu miała być podróż do Brukseli. Pomyśleliśmy, że skoro na niemieckich autostradach nie obowiązują ograniczenia prędkości, to rozpędzimy się do 300 km/h i w ten sposób dotrzemy do Berlina. Stamtąd polecimy do Belgii, gdzie złapiemy ekspres Eurostar do Londynu.

Plan okazał się jednak zbyt ambitny, ponieważ jedynym samochodem, jaki udało się nam zdobyć, był sfatygowany van Volkswagena, którego prędkość maksymalna wynosiła 6 km/h. Stwierdziliśmy, że w takim razie pojedziemy do Pragi, która znajduje się bliżej. Tak jest. Zamiast w Berlinie, wsiądziemy do samolotu w Pradze.

Niestety, indeks miejscowości naszej mapy został pogrupowany według krajów. A my nie byliśmy pewni, w którym z nich aktualnie jesteśmy. Kiedy na przydrożnej tablicy zauważyliśmy nazwę „Lückendorf”, od razu spróbowałem znaleźć ją w indeksie. Nie miałem jednak pojęcia, w której części powinienem jej szukać: w niemieckiej, polskiej, a może w czeskiej? Na dodatek nie byłem pewien pisowni. Dla Niemców owa miejscowość faktycznie może być Lückendorfem, ale Polacy mogą nazywać ją zupełne inaczej. Z Lückendorfem mogło być tak samo jak z Bombajem, który w Indiach znany jest jako „Bombaj”, ale w BBC uparcie nazywa się go „Mumbajem”.

Gdy już ustaliłem, że żadnego Lückendorfu tak naprawdę nie ma na świecie, natknęliśmy się na tablicę z nazwą „Bogatynia”. Najwyraźniej również i taka miejscowość nie istnieje. Zupełnie skołowani, wjechaliśmy w jakąś polną drogę i utknęliśmy za jadącym przed nami traktorem. Wyglądało na to, że prowadzący go rolnik zgarnia błoto z pola i rozrzuca je po jezdni. Widok ten podniósł nas na duchu, bo kierowca traktora postępował bardzo nie po niemiecku. A ponieważ wszyscy Polacy przebywają aktualnie w mojej łazience, doszliśmy do wniosku, że gdzieś niedaleko musi być „Praha” – kolejne miasto, które BBC nazywa inaczej, niż należy.

Faktycznie, byliśmy blisko. Wydawało się nam, że to już koniec naszych zmartwień. Ale myliliśmy się. Przez ten czas niewidzialna chmura pyłu zdążyła bowiem nadciągnąć nad Belgię i lotnisko w Brukseli również zostało zamknięte. Trudno. Zdecydowaliśmy, że polecimy do Paryża i tam wsiądziemy do pociągu.

Niestety, nic z tego nie wyszło. Dotarła do nas informacja, że wszystkie pociągi Eurostaru są wypchane pasażerami po same brzegi. Uznaliśmy jednak, że to żaden problem. Polecimy do Paryża, wynajmiemy tam samochód i wrócimy nim do domu. Zadanie wykonane.

Żeby to uczcić, wybraliśmy się na piwo. Przyznam szczerze, że wypiłem go całkiem sporo – chciałem być wystarczająco pijany, żeby uniknąć siedzenia za kierownicą podczas ostatniego etapu naszej podróży. Zamówiłem tyle piwa, że w banku Barclays doszli do wniosku, że zabawnie będzie zablokować przy tej okazji moją kartę kredytową. Mój telefon wyzionął ducha, więc nie mogłem do nich zadzwonić i uprzedzić, że jeśli nie aktywują jej ponownie, to odwiedzę ich biura z siekierą. I wtedy właśnie uświadomiliśmy sobie, że nasz samolot ma wylądować na lotnisku Charlesa de Gaulle’a zaledwie pięć minut przed jego planowanym zamknięciem. Jakiekolwiek opóźnienie okazałoby się katastrofalne w skutkach.

Zazwyczaj ludzie wsiadający do samolotu zachowują się w miarę uprzejmie. Nie mamy nic przeciwko temu, żeby poczekać chwilę w przejściu, kiedy ktoś usiłuje wcisnąć świeżo zakupioną zmywarkę do schowka na bagaż podręczny. Tym razem jednak postanowiłem, że nie będę aż tak cierpliwy; skutkiem tego były liczne obrażenia odniesione przez naszych współpasażerów. Ale dzięki tej dawce przemocy samolot wystartował o czasie i wylądował w Paryżu tuż przed zamknięciem tamtejszego lotniska.

Na tym etapie osiągnąłem już poziom upojenia alkoholowego typowy dla ludzi spędzających sobotni wieczór w Cardiff. I bardzo chciało mi się siusiu. Mimo to docierała do mnie powaga sytuacji. Kojarzycie ostatnie minuty Titanica, kiedy statek ostatecznie idzie na dno? No cóż, to, co działo się na lotnisku Charlesa de Gaulle’a, wcale nie przypominało tamtych scen. Wyglądało o wiele gorzej.

W hali odbioru bagażu pewna śliczna dziewczyna wypytywała ludzi, czy ktoś mógłby ją podrzucić do Północnej Jutlandii. Po głównej hali kręcili się biznesmeni, którzy błagali, by podwieźć ich do Amsterdamu. Nie zabrakło tam również szemranych typków ze złotymi zębami z Afryki Północnej, zaczepiających pasażerów i oferujących przejazdy taksówką do dowolnego miejsca na świecie. „Dla ciebie, przyjacielu, specjalna cena”.

Szczególną uwagę zwracały tłumy ludzi, którzy wrzeszczeli i wytykali palcami pracowników linii lotniczych, tak jakby to ci byli odpowiedzialni za wybuch wulkanu. Dość dziwaczne zachowanie. Sam jestem orędownikiem ataków – werbalnych i wszelkich innych – na niekompetentnych członków personelu, którzy nie potrafią być w niczym pomocni. Ale żadne wrzaski nie są przecież w stanie przywrócić równowagi w płaszczu Ziemi.

Zabawne, nieprawdaż? Lotniska były zamknięte zaledwie od sześciu godzin, a społeczeństwo już zaczynało się rozpadać. Nie mogę powiedzieć, żeby jakoś szczególnie mnie to wtedy obchodziło – w przylotniskowej wypożyczalni udało się nam bowiem wynająć ostatni wolny samochód i pędziliśmy już do Calais, żeby zdążyć na odjeżdżający stamtąd o północy pociąg. To oznaczało, że nie miałem czasu się wysiusiać.

Kiedy dotarliśmy do Senlis, mój pęcherz pękał w szwach. W Lille ciśnienie w pęcherzu osiągnęło już taką wartość, że zgromadzony w nim płyn zaczął zamieniać się w bursztyn. Czy zdarzyło się wam kiedyś sikać przez okno jadącego samochodu? Bo mnie tak. To, co przez nie wylatywało, przypominało otoczaki. Ale warto było się poświęcić, bo o trzeciej nad ranem mogłem wejść do własnego łóżka. Pięć krajów. Samoloty. Pociągi i samochody. A wszystko to z powodu jednego beknięcia Matki Natury.

Należy to potraktować jako ostrzeżenie, ponieważ na skali eksplozywności wulkanicznej (VEI) – o rozpiętości od jednego do ośmiu stopni – wybuch wulkanu Eyjafjallajökull zostanie prawdopodobnie sklasyfikowany jako „dwójka”. I mimo to spowodował zamknięcie wszystkich portów lotniczych w północnej części Europy. A na Islandii nie brakuje znacznie większych wulkanów. Teoretycznie mogłyby one spowodować zamknięcie lotnisk na całym świecie na okres dwóch lat.

Nie zapominajmy jednak, że w roku 1980 erupcja wulkanu St. Helens w stanie Waszyngton miała siłę VEI 5. Mimo iż wybuch ten był potężny, spowodował jedynie lokalne zakłócenia w ruchu lotniczym.

Od tamtej pory zmieniło się oczywiście nasze podejście do kwestii bezpieczeństwa, co miało związek z lękiem przed pozwami sądowymi. Czy pył wulkaniczny mógłby spowodować katastrofę pasażerskiego samolotu odrzutowego? W odległości dwóch i pół tysiąca kilometrów od miejsca, w którym doszło do wulkanicznej eksplozji, jest to nadzwyczaj mało prawdopodobne; jednak tak długo, jak długo będą istnieć prawnicy oblizujący wargi na samą myśl, że są w stanie dowieść możliwości uniknięcia danej katastrofy, kontrolerzy ruchu lotniczego nie będą mieli innego wyjścia, jak tylko nacisnąć wielki przycisk z napisem „Stop”.

To nie wulkany położą kres istnieniu człowieka na Ziemi, lecz prawnicy oferujący swoje usługi z gwarancją „Nie wygrasz, nie płacisz”. To oni w zeszłym tygodniu sparaliżowali Europę. To przez nich najzwyklejsza podróż z Berlina do Londynu zamieniła się w całodniową eskapadę przez pięć różnych krajów, której koszty będą ciężkim ciosem dla opłacanego przez was telewizyjnego abonamentu. I to właśnie ich musimy powstrzymać.

18 kwietnia 2010Panie Spock, proszę mi pomóc pilotować moje supernowoczesne mieszkanie

W dawnych czasach łatwo było uruchomić telewizor. Podłączaliście kabel od anteny, a potem waliliście pięścią w górną część obudowy aż do momentu, w którym Hughie Green1 przestawał skakać w górę i w dół. Teraz jest inaczej. Próbowaliście kiedyś zmusić do działania nowoczesny telewizor? Tego nie da się zrobić. Nie, nie polemizujcie: po prostu się nie da. Musicie wezwać fachowca. A po jego wizycie wciąż nie będziecie w stanie włączyć waszego odbiornika, ponieważ zapomnicie, który guzik pilota należy wcisnąć. Właśnie teraz przyglądam się pilotowi do telewizora w moim biurze. Ma trzydzieści dwa przyciski, w tym jeden podpisany „COMPO/(rgb 8)”.

Macie jakiś pomysł, do czego mógłby służyć? Bo ja nie. Dobrze wiem, do czego służy ten podpisany „Power”, ale nim telewizora włączyć się nie da. O ile mi wiadomo, nie da się tego zrobić żadnym przyciskiem i dlatego urządzenie już od trzech lat stoi nieużywane. Szczerze mówiąc, gdybym chciał być na bieżąco z najświeższymi wiadomościami, bardziej użyteczny byłby dla mnie łańcuch ognisk na wzgórzach.

A świat telefonów komórkowych? Czasami, kiedy dzwoni Raspberry mojej żony, ta prosi mnie, żebym odebrał. Ani razu nie udało mi się tego dokonać, nim dzwoniący nie zakończył połączenia. Moim zdaniem to nie jest narzędzie komunikacji. To sekszabawka dla geeków. Wibrator dla miłośników laptopów.

W zeszłym tygodniu moje życie dramatycznie zmieniło się na gorsze, ponieważ odebrałem swoje nowe mieszkanie w Londynie. Deweloper urządził je i wyposażył w każde możliwe urządzenie z każdego ze sklepów z gadżetami rozsianych po całym wszechświecie. A to oznacza, że niczego nie potrafię tam obsługiwać. Niczego, rozumiecie? Zupełnie niczego.

Weźmy na przykład staroświecką przyjemność zrobienia sobie filiżanki kawy. Przez wiele lat wymagało to wlania wody do czajnika i zagotowania jej. Obecnie uważa się, że czajniki zagracają kuchnię i właśnie dlatego w ścianie mojego nowego mieszkania znajduje się aluminiowy panel z wieloma przyciskami. Wsypujecie tam ziarna kawy i nie musicie czekać na zagotowanie się wody. Brzmi świetnie, ale instrukcja obsługi tego urządzenia liczy czterysta stron i bardzo mi przykro, ale nim udałoby mi się przez nią przebrnąć, dawno przeszłaby mi ochota na kawę; pragnąłbym za to wychylić kwartę francuskiego winiaku.

Ekspres do kawy to tylko wierzchołek góry lodowej. Mam tam również system muzyczny, który może odbierać program dowolnej radiostacji z całego świata. Zeszłej nocy wybrałem jakąś rozgłośnię z San Francisco grającą klasycznego rocka i rozkoszowałem się nieprzerwanym strumieniem dźwięków muzyki zespołu Supertramp. W końcu jednak zachciało mi się spać. Próbowałem więc wyłączyć sprzęt, co jednak okazało się niemożliwe (przynajmniej dla mnie).

Zazwyczaj uderzacie młotkiem w przeszkadzające wam urządzenie elektroniczne lub rzucacie nim o podłogę – ta metoda sprawdza się w przypadku budzików w hotelowych pokojach – ale ja trzymałem w ręce pilota. Uświadomiłem sobie, że rozwalenie go w drobny mak w niczym mi nie pomoże. Spróbowałem więc odnaleźć stosowne elektroniczne pudełko – bez powodzenia. Pozostawało mi polecieć do Kalifornii i puścić całą tę radiostację z dymem.

Brałem to pod uwagę, ale ostatecznie położyłem się spać przy akompaniamencie The Logical Song. Zrozumiałem ironię sytuacji. Dzisiejszego ranka radio nadawało utwór Dreamer. Tym razem ironii już nie pojąłem, być może dlatego, że wprost gotowałem się z wściekłości. I nie chodziło wyłącznie o system muzyczny czy czajnik.

Okap nad kuchenką ma siedem ustawień. Po co? Co było nie tak ze zwyczajnym „ON/OFF”? Nie przychodzi mi do głowy żadne inne urządzenie, w którym siedem ustawień byłoby aż tak zbędne! Może poza rozrusznikiem serca.

Kolejne przykłady? Cóż, nie potrafię otworzyć drzwi do garażu (są sterowane pilotem, jakże by inaczej). Domofon nie jest podłączony do drzwi wejściowych. Istnieje spora szansa, że jest podpięty do wieży kontroli lotów w Heathrow, więc nawet nie śmiem się do niego zbliżyć.

Czy coś tu w ogóle działa? Alarm przeciwwłamaniowy? Nie. Telewizja? Nie. Szerokopasmowy internet? Nic z tego. Kuchenka? Hm, jej pokręteł można by użyć do zdalnego pilotowania szpiegowskiego drona sił powietrznych USA. Ale przyrządzić na niej siekaną jagnięcinę z warzywami? Nie dokonacie tego nawet za milion lat. Chyba nie muszę dodawać, że oczywiście nie mogę skontaktować się z człowiekiem, który zainstalował wszystkie te ustrojstwa – przebywa w Aspen. Ludzie, którzy instalują nowoczesne wyposażenie, zawsze przebywają w cholernym Aspen. Bo to zawsze są Amerykanie.

Chodzą na pokazy gadżetów w Las Vegas i dostają kompletnego kręćka na ich punkcie, a potem przybywają do Europy, żeby instalować systemy, których działania nikt tu nie może ogarnąć. Na miłość boską, przecież my dopiero co przestaliśmy używać mostów zwodzonych! Potem instalatorzy znikają, a producenci tego całego dziadostwa bankrutują. Co oznacza, że wasz dom niby wyposażony jest we wszystko, ale w rzeczywistości jest tak, jakby tego wszystkiego nie było.

W desperackiej próbie wyłączenia całości naraz, postanowiłem znaleźć skrzynkę z bezpiecznikami. Skrzynkę z bezpiecznikami? Dla gadżeciarza ze Stanów to coś równie wiktoriańskiego jak powóz konny. Dlatego w moim nowym mieszkaniu zamiast skrzynki mam pokój z bezpiecznikami. Brzęczenie obwodów słychać już z odległości stu metrów, więc można go znaleźć bez trudu. To znaczy można by było, gdyby nie ogłuszyła was piosenka Even in the Quietest Moments („Nawet w najcichszych chwilach”).

Wreszcie otwieracie drzwi i – słodki Jezu! – czujecie się zupełnie tak, jakbyście wkroczyli na pokład statku kosmicznego „Enterprise”. Nie żartuję. Rzędami ciągną się jakieś włączniki i tysiące zielonych migających światełek. Tysiące? Tak, tysiące.

Byłem w kokpicie nowoczesnego Airbusa i mogę was zapewnić, że nie ma tam tylu włączników i kontrolek co w czeluściach mojego trzypokojowego mieszkania. W pokoju z obwodami wszystko jest tak przerażające, że nie ośmielicie się dotknąć niczego z obawy, że po wyjściu z pomieszczenia moglibyście się znaleźć w Chicago.

Jak się okazuje, nie jest to nic niezwykłego. W wielu nowoczesnych domach i mieszkaniach znajdują się pokoje pełne reaktorów ze Star Treka, modemów i automatycznych wyłączników. Wiatraki potrzebne do ich schładzania zapewniłyby napęd wojskowemu poduszkowcowi. Energia konieczna do zasilania samych tych urządzeń wystarczyłaby do oświetlenia całego Leeds. A wszystko to na nic, bo nikt w prawdziwym świecie i tak nie będzie wiedział, jak się tym sprzętem posługiwać.

Kiedy usiadłem na podłodze, pozbawiony ogrzewania, czajnika, lodówki, telewizji, internetu, oświetlenia i nadziei, że moja sytuacja wkrótce się poprawi, nasunęła mi się głęboka refleksja. Nasza odwieczna pogoń za ultranowoczesną przyszłością przeniosła nas z powrotem do epoki kamienia łupanego.

2 maja 2010

1 Hugh Green (1920–1997) – angielski prezenter telewizyjny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: