Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Święty ogień - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święty ogień - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS.

str.

PRZED­MO­WA Z. DĘ­BIC­KIE­GO…. VII–XV

PRZEZ SKÓ­RĘ. A DO KRWl!…….. I

WY­WŁASZ­CZO­NA……….. 9

JE­DY­NACZ­KA………..27

Z MI­ŁO­SIER­DZIA……….. 43

SKRU­CHA MA­CIE­JO­WA……..49

GOŚĆ KA­MIEN­NY……….. 63

U KA­MIE­NIA PRZY­DROŻ­NE­GO……163

SKRZAT………….189

ŚWIĘ­TY OGIEŃ………. 227

PRZED­MO­WA,

An­to­ni Sy­gie­tyń­ski ma nie­za­prze­czo­ną i dużą za­słu­gę dla pol­skiej kul­tu­ry li­te­rac­kiej i ar­ty­stycz­nej, na­przód, jako tłu­macz dwóch pod­sta­wo­wych dzieł Hi­po­li­ta Ta­ine'a: „Fi­lo­zo­fji sztu­ki” i…„Po­dró­ży po Wło­szech”, któ­re wy­war­ły w swo­im cza­się wpływ de­cy­du­ją­cy ua kształ­to­wa­nie się na­szych po­glą­dów na sztu­kę, po­tem, jako au­tor cen­ne­go stu­djum o „Mak­sy­mil­ja­nie Gie­rym­skim”, wresz­cie, jako dłu­go­let­ni na ła­mach cza­so­pism war­szaw­skich spra­woz­daw­ca i kry­tyk mu­zycz­ny, któ­re­go cię­te, peł­ne we­rwy, a za­ra­zem nie­po­wsze­dnim błysz­czą­ce po­lo­rem sło­wo mia­ło sze­ro­ki po­słuch wśród czy­ta­ją­cej pu­blicz­no­ści.

Naj­mniej­szą wagę w opin­ji sa­me­go au­to­ra po­sia­da­ły jego pra­ce be­le­try­stycz­ne, rzu­ca­ne od nie­chce­nia, z dłu­gie­mi prze­rwa­mi w cza­sie, jakg­dy­by z wy­raź­ną chę­cią nie­utr­wa­la­nia się w pa­mię­ci ogó­łu tym ro­dza­jem twór­czo­ści.

Mło­dzień­cza jego po­wieść Na ska­lach Ca­lva­dos", przy­wie­zio­na z Pa­ry­ża i pod wpły­wem nur­tu­ją­cych ów­cze­śnie w li­te­ra­tu­rze fran­cu­skiej prą­dów na­pi­sa­na, była ra­czej śmia­łem roz­wi­nię­ciem cho­rą­gwi bo­jo­wej, niż dzie­łem sztu­ki, po­wsta­łem z głę­bo­kiej po­trze­by we­wnętrz­nej.

Bły­snę­ły tam jed­nak zdo­byw­cze kły re­ali­zmu, któ­re­go po­wieść pol­ska pra­wie jesz­cze nie zna­ła. Re­alizm ten już w_na­stęp­nem dzie­le prze­chy­lił się ku na­tu­ra­li­zmo­wi, two­rząc rzecz tęgą, do­brze i moc­no zwią­za­ną, pod­pa­trzo­ną świet­nie, a sta­no­wią­cą dzi­siaj, po la­tach czter­dzie­stu, do­ku­ment ży­cia war­szaw­skie­go. To był „Wy­sa­dzo­ny z sio­dła”.

Po­wo­dze­nie ta po­wieść mia­ła duże, co mo­gło ła­two skło­nić au­to­ra do szu­ka­nia na­tem polu roz­gło­su. Ale sta­ło się in­a­czej. Wro­ta były wy­ła­ma­ne, cel zo­stał osią­gnię­ty–i to za­do­wo­li­ło snać pi­sa­rza cał­ko­wi­cie.

Nie kwa­pił się do pió­ra. Po­chło­nę­ła go mu­zy­ka. Po­chło­nę­ła tak­że kon­tem­pla­cja ży­cia. Rzu­cał już tyl­ko od cza­su do cza­su no­we­le lub szki­ce, z któ­rych po­wstał wy­bor­ny tom "Dro­bia­zgów", z głę­bo­ko prze­my­śla­nym, sym­bo­licz­nym „Ska­ło­to­czem” na cze­le.

Po­tem znów za­milkł, aby po la­tach kil­ku­na­stu, ózi­siaj, w mo­men­cie, kie­dy li­te­ra­tu­ra pięk­na zo­sta­ią nie­mal zu­peł­nie wy­gnar­la z ży­cia, przy­po­mnieć się spo­łe­czeń­stwu „Świę­tym ogniem”.

Jest w tem tro­chę prze­kor­no­ści, że wła­śnie dzi­siaj. Ale któż z tem więk­szą cie­ka­wo­ścią nie weź­mie książ­ki, stę­sk­nio­ny do tego, aby mu nie o woj­nie i śmier­ci, lecz o ży­ciu mó­wio­no? A książ­ka Sy­gie­tyń­skie­go mówi o ży­ciu. Nie o jego ra­do­ściach, lecz i nie o jego smut­kach. Mówi

0 niem, jako o zja­wi­sku wiel­kiem, któ­re­go ta­jem­ni­ca pa­nu­je nad nami.

„Któż zba­dał puszcz li­tew­skich prze­past­ne kra­iny?” Któż po­wie­dzieć może, iż po­znał na.'skroś czło­wie­ka i jego du­szę w sto­sun­ku do tych nie­zli­czo­nych sy­tu­acji, po­wi­kłań ko­micz­nych

1 tra­gicz­nych, pro­stych i zło­żo­nych wę­złów, w któ­rych ob­li­czu sta­wia każ­de­go, naj­pow­sze­dniej­sze­go czło­wie­ka, jego dzień po­wsze­dni?

Trze­ba dużo prze­żyć we­wnątrz i na­zcw­nątrz sie­bie, aby zdo­być bu­so­lę, nie­zbęd­ną do wę­dro­wa­nia po tych la­bi­ryn­tach; trze­ba nie­raz, jak owa dziew­czy­na z baj­ki „zbie­rać pio­łun na no­wiu”, i pić jego gorz­ki wy­war, aby do­znać praw­dy. Trze­ba szu­kać i do­świad­czać aby się nie po­my­lić i oto nie­sie nam wła­śnie Sy­gie­tyń­ski po la­tach na­ręcz spo­rą swo­ich po­szu­ki­wań i do­świad­czeń.

Od­bie­ra­my fe z cie­ka­wo­ścią i przy­pa­tru­je­my się przedew­szyst­kiem jego ob­li­czu pi­sar­skie­mu do­szu­ku­jąc się zmian, ja­kie tam czas wy­rzeź­bi?…

Za­sad­ni­czo ze­wnętrz­nie nie zmie­ni­ło się nic. Ten sam maj­ster stoi przed nami, roz­ko­cha­ny w sło­wie, jako w na­rzę­dziu sztu­ki, pil­nie dba­ją­cy o cię­żar ga­tun­ko­wy każ­de­go wy­ra­zu, za­pa­mię­ta­ły zwo­len­nik okre­śleń ści­słych, nie po­zo­sta­wia­ją­cych żad­nej wąt­pli­wo­ści, śmia­ły wskrze­si­ciel wy­ra­zów, na­le­żą­cych do sta­rej pol­sz­czy­zny, lub jesz­cze śmiel­szy twór­ca no­wych; ten sam umie­jęt­ny szli­fierz sty­lu, któ­ry nie wy­pu­ści z warsz­ta­tu jed­ne­go nie­wy­koń­czo­ne­go zda­nia, nie da się unieść żad­ne­mu fra­ze­so­wi, lecz okieł­zna wszyst­ko i do ładu i po­rząd­ku przy­pro­wa­dzi, świa­dom lo­gi­ki, od któ­rej za­le­ży har­mon­ja for­my.

Zna­my ten ję­zyk i ten styl na­de­wszyst­ko z prze­kła­dów Ta­ine'a, w któ­rych tkwi tyle pra­cy, nie­oce­nio­nej i nie­do­ce­nio­nej jesz­cze, że za to jed­no na­le­ża­ła­by sie­już­Sy­gie­tyń­skie­mu kar­ta w dzie­jach pi­śmien­nic­twa pol­skie­go. Prze­cież sa­mych wy­ra­zów, wpro­wa­dzo­nych przez nie­go na nowo lub od nowa do obie­gu, jest tam zgó­rą 800. Nie na wszyst­kie z nich moż­na się go­dzić, nie wszyst­kie się przyj­mą, lecz po każ­dym z nich zo­sta­nie ślad, po każ­dym zo­stać po­win­na pa­mięć u lek­sy­ko­gra­tów pol­skich.

Ten sam ję­zyk bo­ga­ty i ory­gi­nal­ny i ten sam styl, gład­ki i po­to­czy­sty, nie lę­ka­ją­cy się dłuż szych okre­sów, z ła­two­ścią usu­wa­ją­cy i dro­gi wszel­kie prze­szko­dy, zwar­ty w so­bie, po­lśnie­wa­ją­cy od cza­su do cza­su mi­ster­nie wpię­tą agra­fą nie­spo­dzie­wa­ne­go zwro­tu, bie­rze nas w po­sia­da­nie i te­raz, na pierw­szych za­raz kar­tach pierw­sze­go w zbio­rze opo­wia­da­nia p… t. „Przez skó­rę a do krwi”!…

Ale jed­no­cze­śnie z tego sa­me­go opo­wia­da­nia wy­ła­nia się ku nam już nie daw­ny Sy­gie­tyń­ski, pe­łen bo­jo­we­go tem­pe­ra­men­tu i wia­ry w zwy­cię­stwo, lecz czło­wiek, któ­re­mu głę­bo­ka bróz­da do­świad­czeń prze­cię­ła czo­ło, któ­ry przez za­ci­śnię­te zęby musi so­bie i in­nym po­wie­dzieć bru­tal­na praw­dę ży­cia: „Psia­krew! Że też to do ro­zu­mu stwo­rze­nia bo­skie­go nie moż­na tra­fić in­a­czej, jeno przez skó­rę a do krwi!”

W tej fi­lo­zo­fji woź­ni­cy z nad Wi­sły jest cała go­rycz du­szy ludz­kiej, cały plon jej pra­cy „na trzeź­wo”. To nic zdaw­ko­wy pe­sy­mizm nie­daw­nych cza­sów, nie We­lt­sch­merz de­ka­den­tów, lecz śmia­łe i mę­skie przy­zna­nie się do ty­sią­ca za­wo­dów w ży­ciu, do ty­sią­ca po­my­łek, do ty­sią­ca roz­cza­ro­wań.

A któż ich nie za­znał?

"W cią­głej wal­ce z sobą sa­mym–spo­wia­da się „Mistrz” w „Go­ściu ka­mien­nym”–w cią­głej roz­ter­ce z oto­cze­niem fa­ry­ze­uszow­skiem, ze spo­łe­czeń­stwem ma­ło­dusz­nem a pre­ten­sjo­nal­nem, sta­łem się, jak ody­niec, sa­mot­nie po le­sie cho­dzą­cy, któ­ry kłem ostrzo­nym co­raz to: o inny pień dębu twar­de­go za­wa­da". „Ob­le­cia­ło ze mnie wszyst­ko, czem się przez ży­cie swo­je cie­szy­łem: i mi­łość chi­me­rycz­na, i przy­jaźń, nie do­trzy­mu­ją­ca wia­ry, i ro­dzi­na wy­ma­ga­ją­ca po­świę­ce­nia a nie da­ją­ca sie­bie wza­jem”… „Ze wszyst­kich bodź­ców ży­cia po­zo­sta­ła mi jeno tę­sk­no­ta, ta wiel­ka, chłoń­cza, prze­ta­pia­ją­ca wszyst­ko:–mi­łość, przy­jaźń, uczu­cia ro­dzi­ciel­skie, pa­tr­jo­tyzm, re­li­gję–na nie­po­ży­te two­rzy­wo sło­wa, dźwię­ku, far­by, mar­mu­ru czy bron­zu, – na czyn ar­ty­stycz­ny”.

Więc sztu­ka? Tak. Je­dy­na ko­iciel­ka, je­dy­na uciecz­ka, do któ­rey po­wró­ci za­wsze ten, kto pił kie­dy­kol­wiek i jej czy­stych, nie­za­tru­tych źró­deł,

Ale i ona za­wo­dzi. I ona nie wy­star­cza, gdy czło­wiek za­stą­pi dro­gę po­ecie.

.Sa­mot­ność jest roz­ko­szą dusz twór­czych lub zmę­czo­nych–mówi – Mistrz" do swo­jej uczen­ni­cy (str.95,96). Mnie tym­cza­sem osa­mot­nie­nie za­cią­ży­ło' W ci­szy pra­cow­ni, miast tę­żeć, pło­nąć, za­czą­łem sen­ty­men­ta­li­zo­wać…. Nie śmiej się!… I to­bie, pew­nie, iak wie­lu in­nym, wy­da­je się, że je­stem szorst­ki, twar­dy, nie­ugię­ty… Je­stem taki, gdy wal­czę z oto­cze­niem a na­wet z sobą sa­mym; gdy mie­rzę się na siły z pod­ra­bia­cza­mi ide­ałów; gdy chcę miej­sca pod nie­bem dla tę­sk­no­ty swej du­szy!…. Ale w pu­stych chwi­lach ży­cia, gdy cie­ka­wość ser­ca bie­rze górę nad wolą ar­ty­sty, tę­sk­nię za łzą oka życz­li­we­go, za dźwię­kiem gło­su ser­decz­ne­go, za drgnie­niem uśmie­chu przy­ja­zne­go, za cie­płem uści­sku…"

I czło­wiek ma swo­je pra­wa i w imię tych praw ser­ce ludz­kie na­wet w po­szu­mie li­ści je­sien­nych po­tra­fi ra­do­wać się i śpie­wać wio­śnie-złu-dze­niu.

Nie­ma też i nie może być peł­ne­go czło­wie­ka ani peł­ne­go ar­ty­sty bez sko­ja­rze­nia w nim dwóch po­tęg: po­tę­gi ży­cia i po­tę­gi sztu­ki.

Z nich do­pie­ro, a zro­zu­mie­nie tego przy­cho­dzi czę­sto nie pier­wej aż szron ubie­li wło­sy, ro­dzi się ide­ał, na­da­ją­cy roz­pęd i ży­ciu i sztu­ce, ów świę­ty ogień, któ­ry po­ko­le­nie po­da­je po­ko­le­niu, jak lam­pę pło­ną­cą,

Et qu­asi cur­so­res vi­tai lam­pa­da tra­dunt – po­wtar­ża Sy­gie­tyń­ski za Lu­kre­cju­szem i wy­snu­wa z tego jed­ne­go ob­ra­zu głę­bo­ki i pięk­ny sym­bol istot­ne­go za­da­nia i celu ży­cia, tej krót­kiej wę­drów­ki po zie­mi.

Raz jesz­cze, je­den je­dy­ny raz za­stę­pu­je mu dro­gę py­ta­nie: „Za­liż nie mę­dr­sza jest spo­koj­nie żyć w mro­ku dla sie­bie, niż sza­leń­czo mio­tać się w świe­tle dla in­nych?”– lecz za­stę­pu­je już tyl­ko po to, aby i czło­wiek i ar­ty­sta mogł w nim opo­wie­dzieć się za „świę­tym ogniem”, któ­ry pło­nie „…hen, wy­so­ko, na szczy­cie góry wiecz­nej nie­bo­sięż­nej, po­nad opa­ra­mi i chmu­ra­mi zie­mi, wśród wiecz­nej po­go­dy słoń­ca, u oł­ta­rza Sa­cro­sanc­tum, a pro­mie­nie wiecz­ne­go świa­tła, wiecz­ne­go szczę­ścia wiecz­nej chwa­ły ży­cia śle na wsze stro­ny świa­ta – na pół­noc i po­łu­dnie, na wschód i za­chód, od mora do mo­rza”…..

W tem to świe­tle od­bu­do­wu­je się od pod­staw – wie­ża straż­ni­ca"–„w in­nym kształ­cie, win­nych roz­mia­rach, ale z tej sa­mej gli­ny, z tych sa­mych ka­mie­ni”.

„Każ­dy we­dle sil swo­ich niech przy­kła­da ręki do tej bu­do­wy”.

Tak brzmi koń­co­we we­zwa­nie, tak brzmi koń­co­wy akord książ­ki Sy­gie­tyń­skie­go… któ­ra w sze­re­gu no­wel daje nam cala gamę jego prze­żyć we­wnętrz­nych.

Są to prze­ży­cia czło­wie­ka na wskroś współ­cze­sne­go, w któ­rym in­te­lekt gó­ru­je nad uczu­ciem, któ­ry cza­sem uśmie­cha się scep­tycz­nie i iro­ni­zu­je, cza­sem bez ob­słon wy­po­wie ja­kąś zgorzk­nia­ła praw­dę, wy­łu­pa­ną z twar­dej ska­ły do­świad­czeń wła­snych, ale któ­ry ma swo­je Sa­cro­sanc­tum, któ­ry czło­wie­ka nie tyl­ko zna i są­dzi, lecz mu wpsół­czu­je i prze­ba­cza.

Nuta tego współ­czu­cia i prze­ba­cze­nia jest za­ra­zem nutą jego mą­dro­ści.

Po­chy­ła się ta mą­drość, jak nad ob­jek­tem, nad „Wy­własz­czo­ną”, nad pi­ja­kiem – mu­zy­kiem w "Je­dy­nacz­ce", nad Ma­cie­jem w „Skru­sze Ma­cie­jo­wej”i pa­trzy, ob­ser­wu­je, słu­cha, aby wziąć po­tem tro­skli­wie w ręce ser­ce ludz­kie i od­sło­nić to, co jest w niem naj­bar­dziej ludz­kie: cier­pie­nie, ów stry­chu­lec, rów­na­ją­cy wszyst­kich, sta­wia­ją­cy pod jed­ną mia­rę chło­pa i ar­ty­stę, mil­jo­ne­ra i nę­dza­rza.

A ży­cie? Ono, któ­re stwa­rza cier­pie­nie, idzie po­nad niem, speł­nia swo­je wy­ro­ki i osią­ga swo­je cele, wiel­kie przez swo­ją obo­jęt­ność, po­tęż­ne przez swo­ją moc trwa­nia, nie­zro­zu­mia­le a jed­nak na wskroś prze­sy­co­ne ro­zu­mem nie ludz­kim.

Zdzi­sław Dę­bic­ki.

„PRZEZ SKÓ­RĘ, A DO KRWI!….”

Sty­czeń, r. 1911.

La­tem. Słoń­ce do­pie­ro co wze­szło. Po­ra­nek po­god­ny. Ani chmur­ki na nie­bie ja­sno błę­kit­nem, jak sza­fir, ani wes­tchnie­nia wia­tru w po­wie­trzu prze­zro­czy­stem, jak krysz­tał. Drob­na fala na Wi­śle, mie­cio­na dresz­czem po­śpie­chu, peł­gnę­ła ra­do­śnie zło­tem czer­wo­nem od zła­ma­nych pro­mie­ni słoń­ca. Ga­la­ry ze żwi­rem, wiel­kie, bru­nat­ne, sen­nie prze­chy­lo­ne na bok, cięż­ko le­ża­ły na pla­skiem dnie rze­ki.

Wy­brze­że ro­iło się od lu­dzi. Jed­ni po kład­kach wy­wo­zi­li w tacz­kach żwir z ga­la­rów na wy­brze­że, inni zsy­py­wa­li go w rysz­py sy­me­trycz­ne, inni zno­wu prze­rzu­ca­li szu­fla­mi że­la­zne­mi na wozy ła­dow­ne. Po­gwa­rek we­so­ły, cza­sem gru­by a spro­śny, szedł od ga­la­ru do ga­la­ru, od wozu do wozu, prze­ry­wa­ny też par­ska­niem koni, cier­pli­wie sto­ją­cych przy dy­sz­lach.

Je­den z woź­ni­ców, człek ro­sły, ki­bit­ny, moc­ny a zwin­ny, snadź sam so­bie go­spo­darz i pan, tak pil­nie, tak spraw­nie prze­rzu­cał żwir z rysz­py do wozu, iż skrzy­nia na­pełń tła się wpierw, za­nim słoń­ce wzbi­ło się nad zie­mię na chło­pa. I wóz też jego, ku za­zdro­ści to­wa­rzy­szów, miał pierw­szy ru­szyć w dro­gę. Do wozu za­przę­żo­na była para koni mie­rzy­nów, ale do­brze od­ży­wio­nych, ale moc­nych: je­den gnia­dy… dru­gi kary. Jesz­cze chwi­la i jaz­da! Jaz­da?…. Hm, hm!…., A ko­nie?

– Wio, kary! wio, gnia­dy! – krzyk­nął woź­ni­ca z zie­mi, po­trza­sku­jąc bi­czem w po­wie­trzu. Ko­nie szarp­nę­ły się z miej­sca, ale też wnet sta­nę­ły.

– Wio, kary! wio, gnia­dy! –krzyk­nął woź­ni­ca po raz wtó­ry i śmi­gnął bi­czem oba ko­nie po bo­kach. Taż sama sce­na. Ko­nie szarp­nę­ły się wpraw­dzie z miej­sca, lecz też, jak pier­wej, sta­nę­ły od­ra­zu. Czy to wóz wy­dał im się nad siły cięż­ki, czy cho­mon­ta zbyt do­le­gli­wie uwie­ra­ły w kar­ki, czy dy­szel zbyt twar­do bił po że­brach, czy grunt grząz­ki pod no­ga­mi ugi­nał się zbyt głę­bo­ko, czy może pa­gó­rek nad­brzeż­ny przed­sta­wiał się zbyt stro­mo, – doić, iż po­słu­szeń­stwa wręcz od­mó­wi­ły.

Na nic wszel­kie za­bie­gi: bił z boku woź­ni­ca gnia­de­go, gnia­dy po­ry­wał się do dźwi­gu, lecz co­fał się kary; bił przez rękę ka­re­go, kary po­da­wał się na­przód, lecz fol­go­wał so­bie w tył gnia­dy; bił oba raz w raz od jed­ne­go rzu­tu ręki, je­den wspi­nał się, dru­gi wierz­gał; bił i po­krzy­ki­wał, po­krzy­ki­wał i bił – opór w od­po­wie­dzi; pod­sa­dzał się bar­kiem pod kło­ni­cę, by ulżyć cię­ża­ru, da­rem­ny trud: oba ko­nie wpie­ra­ły się ko­py­ta­mi w zie­mię i, głu­che na wszel­kie wo­ła­nia a prze­kleń­stwa, sta­ły jak ska­mie­nia­łe; chwy­tał z przo­du za uzdy i, cią­gnąc całą siłą ku so­bie jed­ną ręką, ćwi­czył bi­czem oba po no­gach dru­gą, – ten sam sku­tek: ko­nie to wa­li­ły się na dy­szel, to cho­wa­ły łby mię­dzy nogi, to znów wspi­na­ły się po­nad gło­wę woź­ni­cy…

Ani rusz z miej­sca, a tu w do­dat­ku kam­ra­ci i współ­za­wod­ni­cy do­ga­dy­wa­li wca­le nie pół­gęb­kiem.

– A co? Za­chcia­ło ci się ka­pi­ta­li­stą zo­stać! My­śla­łeś, że ob­ró­cisz z pod­wo­dą prę­dzej, niż każ­dy z nas?… Mą­dra­le, me szka­py!… A im co za nie­wo­la pra­co­wać na cie­bie wię­cej, niż trze­ba?… Nic z tego!… Za­prząż się sam w szy­dło, albo może le­piej z boku na trze­cie­go: po­ży­czy­my ci cho­mon­ta, a i bal na trój­kę się znaj­dzie… Twój nie po­mo­że!…

– Nie po­mo­że?…

I woź­ni­ca zmę­czo­ny, zzia­ja­ny a roz­sier­dzo­ny od­stą­pił od koni, rzu­cił bicz od­ręcz­nie na­wóz i przy­sta­nął z boku, by wy­tchnąć a sił na­brać do czy­nu. Stał chwi­lę, po­czem w mil­cze­niu, jak czło­wiek, świa­dom swe­go po­my­słu a pe­wien sie­bie, przy­stą­pił do wozu, oparł się jed­ną nogą o pia­stę kola a dru­gą lek­ko się od­bił od zie­mi, i pra­wie jed­nym sko­kiem był już na wo­zie.

Czy po to, aby część żwi­ru, z ta­kim mo­zo­łem i po­śpie­chem na­ła­do­wa­ne­go, zrzu­cić szu­flą na zie­mię i przez to ulżyć ko­niom cię­ża­ru?

By­najm­niej: za­siadł się wy­god­nie na wo­zie, trząch­nął sobą, jakg­dy­by dla spraw­dze­nia, czy sam nic nie stra­cił ze swo­jej wagi, i wraz, chwy­ciw­szy za bi­czy­sko, a ścią­gnąw­szy lice ku so­bie, by ko­nie po­czu­ły w py­skach, iż są na wę­dzi­dle, za­świe­cił każ­de­mu po boku bi­czem z góry. A bicz te­raz tak ostro gwizd­nął w po­wie­trzu, a tak cię­to pod­je­chał pod brzu­chy raz i dru­gi, iż zda­wa­ło się, że, albo skra pad­nie z pod bi­cza, albo krew try­śnie z pod skó­ry.

I ko­nie ru­szy­ły z miej­sca ra­zem i po­cią­gnę­ły za sobą wóz z wy­brze­ża piasz­czy­ste­go gład­ko, a i po­tem po­szły pod górę skwa­pli­wie, par­ska­jąc tyl­ko od cza­su do cza­su, jakg­dy­by dla do­da­nia so­bie fan­ta­zji, albo le­piej: dla wy­zwo­le­nia sił uta­jo­nych, a wczas nie­uży­tych. Wóz pod­ska­ki­wał jeno za nie­mi z ka­mie­nia na ka­mień. O, bo ko­nie po­czu­ły, iż woź­ni­ca te­raz jest w rów­no­wa­dze swo­ich praw i sił: gó­ru­je nad nie­mi po­zy­cją, a przez to ikrzep­ciej trzy­ma, i moc­niej bije. A że tam wo­zo­wi przy­by­ło ze dwa cent­na­ry na wa­dze, to i cóż wo­bec woli i ocho­ty? Więc szły po­słusz­ne a we­so­łe, że aż woź­ni­cy ser­ca przy­ra­sta­ło na wi­dok da­rzą­cej się zboż­nej pra­cy. To też po­gwiz­dy­wał im, a po­śpie­wy­wał so­bie i do­ga­dy­wał:

– Hej, hej, by­dląt­ka moje, tak te­raz idzie wam się gład­ko, jakg­dy­by wóz nie żwi­rem był ła­dow­ny, ale pie­rzem i pu­chem!… I cho­mon­ta nie uwie­ra­ją kar­ków, i dy­szel nie bije twar­do po że­brach! Ma­cie wy swo­ją woię, ale i ja mam swo­ją… Czyj ob­rok, tego pra­wo!… Wio, kary! wio, gnia­dy!… a bez bata, bo skó­ry szko­da!…

Ale cóż?!… Pięć, czy sześć razy woź­ni­ca ła­dow­ną swą pod­wo­dą ob­ró­cił w te same ko­nie i pięć czy sześć razy po­wtó­rzy­ła się ta sama sce­na opo­ru da­rem­ne­go. Aż do­pie­ro pod wie­czór, gdy słoń­ce smut­nie już krwa­wą pur­pu­ra to­pi­ło prze­blas-ki swe w drżą­cej fali Wi­sły, a sine kłę­by pary biły z noz­drzy koń­skich, oba zmą­drza­łe już mie­rzy­ny na pierw­szy po­krzyk woź­ni­cy ru­szy­ły z miej­sca i po­szły. Woź­ni­ca oszczę­dził im ra­zów i cię­ża­ru zbęd­ne­go, do­pó­ki cią­gnę­ły pod górę. Gdy jed­nak wy­do­sta­ły się już z pod­wo­dą na płask pa­gór­ka, przy­siadł się na wóz, trza­snął z bata w po­wie­trzu dla fan­ta­zji i, wru­szyw­szy po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi, za­klął:

– Psia­krew!… Że też to do ro­zu­mu stwo­rze­nia bo­skie­go nie moż­na tra­fić in­a­czej, jed­no przez skó­rę a do krwi!… Wio, kary! wio, gnia­dy! a ra­zem, ochot­nie, pod górę i z góry,–bo ba­tem!…

WY­WŁASZ­CZO­NA.

Ob­ra­zek z za­mierz­cha­ją­cej te­raź­niej­szo­ści.

Sier­pień, r. 1901.

Adol­fo­wi Dy­ga­siń­skie­mu, jako wy­raz hoł­du i przy­jaź­ni.

Mó­wię wam, mat­ko, źe wasz opór nie zda się na nic: mu­si­cie ustą­pić z dro­gi i ba­sta!

– Nie ustą­pię!… Nie ustą­pię, żeby tam nie wiem co!… Tu dro­gi nig­dy nie było i tu dro­gi nie bę­dzie!… To mój sad, mój, tędy leci tyl­ko ścież­ka i ja przez furt­kę nie pusz­czę.

– Wie­cie już prze­cię, że tędy wła­śnie ko­lej ma pójść.

– Nie pój­dzie, nie pój­dzie, bo ja od furt­ki nie od­stą­pię!…

– No! wsta­nie­cie sami, czy nie?

– Nie wsta­nę,

– Ha, nie­ma co!,.. Trze­ba spro­wa­dzić straż­ni­ków.

– I pan by śmiał na mnie sta­rą straż­ni­ków wo­łać? '

– Sko­ro do­bro­wol­nie ustą­pić nie chce­cie…

–- I nie ustą­pię… A co mi straż­ni­cy zro­bią?…

Będą bili? A niech biją – od tego są! Ale ja na swo­jem po­sta­wię!

– Słu­chaj­cież, mat­ko, jesz­cze raz: tędy wy­pa­dła nam lin­ja).,.

– A co I e n i j a ma do mnie, albo co ja mam do le­ni­ji?… Prze­cież pan może ją pu­ścić obocz­nie… I Kuba Gą­sior z jed­nej stro­ny nie uro­dził się na tym grun­cie, i Mar­cin Gwa­ra z dru­giej stro­ny przy­szedł tu aż z trze­ciej wsi, to oni mogą ustą­pić z grun­tu. Ale ja na tej zie­mi się wy­cho­wa­łam – to mój grunt, to moja cha­łu­pa… Tu jesz­cze moi ro­dzi­ce miesz­ka­li – sta­rzy lu­dzie pa­mię­ta­ją… każ­de dziec­ko panu po­wie… A nie?… to niech pan oba­czy w ta­be­li; tam stoi tak, wiem za­iście, choć czy­tać nie umiem. Ale pan czy­tać umie.., a nie – to wójt panu po­wie, albo ja ori ko­mi­sa­rza przy­nio­sę świa­dec­two, jako ten grunt jest za­pi­sa­ny oso­bli­wie na moje imię i na­zwi­sko, bo mój już nie żył, kie­dy zie­mię nada­wa­li, jeno ja sama, bied­na wdo­wa, sie­dzia­łam w tej cha­łu­pie z czwor­giem sie­rot i przy go­spo­dar­stwie ha­ro­wa­łam. Niech pan idzie do ko­mi­sa­rza, niech!…

– Nie prze­czę temu zgo­ła, ale do ko­mi­sa­rza nie pój­dę, bo nie mam po co… Lin­ja jest za­twier­dzo­na przez rząd–ro­zu­mie­cie?–przez rząd; aże­ście nam grun­tu sprze­dać nie chcie­li do­bro­wol­nie, więc rząd was wy­własz­czył… Ta­kie jest pra­wo.

– Gdzie­by zaś rząd raz zie­mię nada­wał, a dru­gi raz z niej wy­własz­czał. Nie może być, jeno żydy – kup­ce tak pra­wo na ucie­mię­że­nie na­ro­du chrze­ści­jań­skie­go wy­krę­ci­li!…

– My­li­cie się, mat­ko!,. Zresz­tą krzyw­dy wa­szej tu nie wi­dzę… Rząd przy­znał wam tyle za kil­ka­dzie­siąt sąż­ni, że inny z po­ca­ło­wa­niem ręki i dzie­sięć mor­gów od­dał­by za te pie­nią­dze.

– Al­boż ja mó­wię, że nie?… Ale pie­nię­dzy nie we­zmę i zie­mi nie od­dam!… W tej cha­łu­pie się uro­dzi­łam i w tej cha­łu­pie chcę umrzeć.

– Niby to nie wszyst­ko jed­no, gdzie kto umrze?

– I żyd by in­a­czej nie po­wie­dział! A ta­kie­mu co?… Byle za­ro­bił na cu­dzej krzyw­dzie, to i leci w świat! Su­mie­nie mu na miej­scu do­sie­dzieć nie po­zwa­la, a i umie­ra ze stra­chem tam, gdzie go śmierć przy­ła­pi. To za mękę Chry­stu­sa!…. Ale ja mam czy­ste su­mie­nie i pra­wo za sobą. Cha­łu­py się nie wy­zbę­dę, a jak­by chcie­li brać gwał­tem, to od­dam się w opie­kę Panu Je­zu­so­wi Naj­słod­sze­mu i Pan­nie Świę­tej, Mat­ce Bo­skiej Ła­ska­wej – i będę mia­ła moc!…

– Moc bę­dzie­cie mie­li, ale swo­ją dro­gą zie­mię da­cie, jak nie z do­brej woli, to in­a­czej – i tyl­ko próż­ne wa­sze ga­da­nie! A zresz­tą o co cho­dzi? Do chat­ki, jak wi­dzę, je­ste­ście bar­dzo przy­wią­za­ni… Po­do­ba mi się to… więc przez wzgląd na wa­szą tkli­wość każę ją ro­ze­brać tak ostroż­nie, żeby ani je den dyl się nie zła­mał… Po­tem za­bie­rze­cie so­bie ka­wa­łek po ka­wa­łecz­ku i usta­wi­cie na nowo… Od­po­wia­dam za ca­łość… Zgo­da?

– Nie!…. i cha­łu­py nie dam i sadu nie dam, bo to moje!

– No, moja mat­ko ko­cha­na, wi­dzę, że się z wami nie do­ga­dam… Ro­bot­ni­cy sto­ją z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi i czas tra­cą… Wy­czer­pa­ła się moja cier­pli­wość… Te­raz już mó­wię nie żar­tem: ru­szaj­cie 2 dro­gi, a nie – to za­wo­łam, straż­ni­ków!… Co!… Jesz­cze nie?… Z dro­gi, mó­wie!…

– Kie­dy tu dro­gi ni­ja­kiej nie­ma, toć ja sama cho­dzę mie­dzą przez Wojt­ko­wa niwę…

– A to utra­pie­nie z ta­kim ro­zu­mem!… Dja­beł swo­je, baba swo­je!… No… po raz ostat­ni: wsta­nie­cie sami, czy nie?

– Nie, nie wsta­nę, choć­by tu przy­szedł naj­więk­szy na­czel­nik, choć­by tu przy­je­chał naj­więk­szy jed­ne­roł na ko­niu, bo to moja zie­mia, to mój sad, moja cha­łu­pa!….

– Ha, to was pod­nio­są… Ale nie moja bę­dzie wina, je­śli przy­tem w do­dat­ku parę sztur­chań­ców obe­rwie­cie!

i in­ży­nier zły, iż bę­dzie mu­siał istot­nie uciec się do siły bru­tal­nej, a in­a­czej nie po­dob­na­by było upo­rać się ze sta­rusz­ką, za­krę­cił się na pię­cie, jak żoł­nierz, i, jak żoł­nierz mia­ro­wym kro­kiem udał się do ba­ra­ku ko­le­jo­we­go, nie­opo­dal, gdzie przy biu­rze tech­nicz­nem miał pod ręku kil­ku stró­żów po­rząd­ku pu­blicz­ne­go, któ­rym też wy­dal sto­sow­ne roz­po­rzą­dze­nia.

W go­dzi­nę mniej wię­cej po­tem drzwi ba­ra­ku otwo­rzy­ły się zwol­na i do biu­ra in­że­nie­ra we­szła sta­rusz­ka nie­śmia­ło. Odzia­na była bia­łą dłu­gą płach­tą, któ­ra do­kład­nie otu­la­ła jej gło­wę wraz z czo­łem, a od ra­mion po wy­chu­dłem cie­le spły­wa­ła swo­bod­nie gład­kie­mi fał­da­mi aż do sa­mej zie­mi. Z pod płach­ty wy­zie­ra­ła tyl­ko przed­nia część twa­rzy, po­wle­czo­nej skó­rą oliw­ko­wą, spa­lo­ną na słoń­cu, wy­su­szo­ną, po­marsz­czo­ną w krzy­żu­ją­ce się bróz­dy trosk, nie­wcza­sów i sta­ro­ści. Rysy jej od­zna­cza­ły się sta­now­czo­ścią ty­po­wą i pra­wi­dło­wo­ścią. Były ra­czej twar­de, niż gru­be – i ra­czej mę­skie, niż ko­bie­ce. Snać odzie­dzi­czy­ła je po ojcu. Nos mia­ła wy­dat­ny, ale cien­ki i za­pad­nię­ty już w noz­drzach, war­gi wą­skie i za­ci­śnię­te, jak u łu­dzi sil­nej woli, oczy duże, po­dłuż­ne, ale przy­mru­żo­ne już i sza­re, jak­by spło­wia­łe na wie­trze, a lśnią­ce tyl­ko zim­nym prze­bla­skiem świa­tła od­bi­te­go. Wi­dać było, iż pa­trzy z wy­sił­kiem. Sta­ła przy drzwiach nie­wzru­szo­na, ze­sztyw­nia­ła w kształ­tach i wy­ra­zie, jak bia­ły po­sąg nie­do­li, wzy­wa­ją­cy lu­dzi do mi­ło­sier­dzia swo­jem mil­cze­niem. Nie czuć w niej było ży­cia, aż do­pie­ro po chwi­li, gdy z głę­bi du­szy ode­zwa­ła się gło­sem zgnę­bio­nym, a jed­nak wstrzą­sa­ją­cym, jak jęk roz­bi­te­go dzwo­nu ko­ściel­ne­go:

– Po­chwa-lony Je­zus Chry­stus!…

– Na wie­ki wie­ków. I ja go też chwa­lę – od­po­wie­dział in­ży­nier skwa­pli­wie…

– I mnie się tak zda­wa­ło… Bo po­wia­da­ją lu­dzie, że ko­lej to żydy pro­wa­dzą; ale wiel­moż­ny pan ma twarz taką gład­ką i bia­łą, a oko ta­kie nie­bie­skie, czy­ste, jak kró­le­wic… Pew­nie swój – po­my­śla­łam, – ka­to­lic­ka du­sza!….

– Ależ nie­za­wod­nie, mat­ko, je­stem po­lak i ka­to­lik, tak samo, jak i wy, i wierz­cie mi, żem straż­ni­ków po­słał z musu. Nie mo­głem so­bie po­stą­pić in­a­czej – i te­raz wam krzyw­da: pew­nie uży­li siły, pod­nie­śli was gwał­tem… Bo to wi­dzie­cie ta­kie jest pra­wo, a z pra­wem żar­tów nie­ma!

A mnie co tam pra­wo, a mnie co tam gwałt! Śmierć od Boga mi nie strasz­na, to jak­że zaś mia­ła­bym się bać straż­ni­ków?… Ale bez ura­zy wiel­moż­ne­go pana na­czel­ni­ka, przy­nio­słam pół kopy jaj, oseł­kę ma­sła, se­rek owa­rza­ny, tłu­sty… Nie­wie­le tego jest, bo i w domu chu­do…

– A wi­dzi­cie… Jak ko­lej pój­dzie, to wam wszyst­kim przy­nie­sie do­sta­tek.

– A mnie co ona przy­nie­sie?… Przyj­dzie, gwiź­nie i pój­dzie: – tyle ucie­chy będę z niej mia­ła…

– Tak dziś mó­wi­cie; ale jak się do­cze­ka­cie…

– Kie­dy ja już tyl­ko śmier­ci cze­kam,.. Ale, bez ura­zy wiel­moż­ne­go pana, czy moge zło­żyć te jaja, i to ma­sło, i ten se­rek?… Prze­cie wiel­moż­ny pan nie po­gar­dzi…

– I owszem, chęt­nie we­zmę, przy­da się, przy­da… A ile też za to so­bie li­czy­cie?

– Ja tam, wiel­moż­ny pa­nie, pie­nię­dzy nie je­stem chci­wa… Mam, Bogu Naj­wyż­sze­mu niech będą dzię­ki, gdzie spać, bo cha­ta jest moja, i co jeść, bo dzie­ci są już po­sta­no­wio­ne i do­ło­gu mi nie ską­pią, choć się na nie z zie­mi od­pi­sa­łam i mo­gły­by mi, jak to bywa u in­nych, wca­le jeść nie da­wać… Ale o tę chat­kę mi cho­dzi i o ten sa­dek… Wiel­moż­ny pa­nie na­czel­ni­ku! Uli­tuj się mnie bied­nej sta­rej i puść le­ni­ję mimo, albo krszy­necz­kę na pra­wo przez niwę Gą­sio­ro­wą, albo krszy­necz­kę na lewo przez łąkę Gwa­ro­wą. A im co to szko­dzi? Obaj są ro­dem z in­nej wsi i obaj są jed­na­ko chy­trzy na pie­nią­dze. Ale ja w tej cha­łu­pie się uro­dzi­łam i za gra­ni­cę nie pój­dę, ni­jak nie pój­dę… Wiel­moż­ny pa­nie na­czel­ni­ku, bę­dziesz miał za­słu­gę przed Bo­giem, żeś sta­rej ko­bie­cie w ostat­niej ży­cia go­dzi­nie spo­ko­ju nie za­mą­cił!… Bo i có­żem ja ci za krzyw­dę wy­rzą­dzi­ła, że mnie gnę­bisz sro­dze, albo i co ta drze­wi­na w sa­dzie jest ci win­na, że ją ka­żesz wy­ci­nać bez­li­to­śnie?

– Bre­dzi­cie wciąż jed­no do koła i czas mi tyl­ko za­bie­ra­cie!….

– Pa­nie, po­zwól mi się wy­wnę­trzyć? Urzew­nia­łam so­bie przed ludź­mi, ale to nie po­mo­gło…

Może… gdy du­szę otwo­rzę przed tobą, do­znam ła­ski.

– Nie­ma ła­ski wo­bec pra­wa!

– Czy i na drze­wi­nę jest ta­kie samo pra­wo, jak na łu­dzi?

– Moja mat­ko, wszyst­ko do­brze, – ale już;ych łez wa­szych nad drze­wa­mi nie ro­za­miem zgo­ła. Ko­lej za­pła­ci wam za nie, jak za cy­na­mon, a to sta­re dra­pa­ki, nic nie war­te!… Dzicz­ki szka­rad­ne – pew­nie na­wet nig­dy nie ro­dzi­ły… W sam raz na ogień!… Bę­dzie­cie mie­li przy czem zimą się ogrzać…

–- Bez ura­zy, wiel­moż­ny pa­nie, nic mi to, że nie ro­dzi­ły i nie ro­dzą, bom ani ja­błek, ani gru­szek, ani śli­wek, ani żad­ne­go owo­cu nie ła­ko­ma; ale na ogień ich też nie we­zmę, bo to… Za­raz, jeno tchu na­bio­rę w sie­bie… Bo to tak było:

– Kie­dy­śwa się po­bra­li, a chłop mój był nie­kar­ny, to dzie­dzic nie­bosz­czyk. Pa­nie świeć nad jego du­szą, wy­da­wał lu­dziom ze dwo­ru płon­ki i ka­zał je sa­dzić koło cha­łup: po­wia­dał, że to dla oby­cza­ju i na po­ży­tek; po­żyt­ku-śwa z tego nie mie­li, ale trze­ba było się słu­chać, bo dzie­dzic nie­bosz­czyk, Pa­nie świec nad jego du­szą, pręd­ki był do gnie­wu i na skó­rę chłop­ską łasy – wia­do­mo szlach­cic! I sa-dzi­li­śwa co rok… Ale, co on za­sa­dził, to uschło; jed­na tyl­ko ja­błon­ka się uda­ła, a choć płon­na, to jed­nak krzep­ko stoi na środ­ku sadu, i tę ja wiel­ce mi­łu­ję; ale co ja za­sa­dzi­łam, to wszyst­ko się przy­ję­ło, bo płon­ki na wio­snę oko­py­wa­łam i wil­ki od pnia przy­ci­na­łam i wszyst­ką drze­wi­nę na su­szę pod­le­wa­łam, choć i na pil­nej ro­bo­cie nie zby­wa­ło, byle dzie­dzic na mo­je­go nie był krzyw, co czę­sto się tra­fia­ło. I te­raz każ­da drze­wi­na ma swo­ją u mnie pa­miąt­kę: bo sta­ra ja­błon­ka to z tego roku… kie­dy­śwa się po­bra­li; a gru­sza roz­so­cha­ta, co stoi przed furt­ką, to znów z tego, kie­dy mój umarł; ale i na in­nych są krzy­ży­ki, bom wszyst­ko dla pa­mię­ci zna­czy­ła: na jed­nych uro­dzi­ny, a uzbie­ra­ło się tego dość, bo są dzie­ci i wnu­czę­ta; na in­nych we­se­la, kie­dy cór­ki szły za mąż i kie­dy sy­no­wie się że­ni­li; na in­nych znów śmierć, bo i tego nie bra­kło. To i bło­go mi też na sta­rość, gdy ni­ko­go przy mnie nie­ma, sieść so­bie na przy­zbie i spo­glą­dać na te zna­ki, a roz­pa­mię­ty­wać i te na­dzie­je, i te ra­do­ści, i te śmie­chy-i te smut­ki, i te żale, i te łzy – a choć­by i te cza­sy, co mi­nę­ły a nie wró­cą się, i czło­wiek tyle jeno o nich wie, że je na drze­wi­nie za­kar­bo­wał ko­zi­kiem. A ta drze­wi­na wszyst­ka ongi była mło­da i do­rod­na, a dziś jest sta­ra i po­kracz­na,.. Oj, tak!… Ale, wiel­moż­ny pa­nie na­czel­ni­ku, ja i nie­do­wi­dzę już i na nogi też nie­do­ma­gam. I bywa, że wszy­scy pój­dą do ko­ścio­ła, a ja sama jed­niu­sień­ka, zo­sta­nę się nie­tyl­ko w cha­łu­pie, ale i w ca­łej wsi. To i duch za­raz inny we mnie wstę­pu­je, gdy so­bie po­ci­chu pa­cierz mó­wię w sa­dzie a wi­dzę, jak słon­ko lśni na da­chu ko­ścio­ła i wie­życz­ka cią­gnie się ku nie bu, a sły­szę, jak dzwo­nią na pod­nie­sie­nie… I cza­sem je­stem w la­sce… Zda­je mi się, że Pan Bóg czy­ni mi­ło­sier­dzie nad lu­dem i po­zwa­la Panu Je­zu­so­wi zstą­pić z nie­ba, ale Pan Je­zus nie­ma gdzie nóż­ki po­sta­wić na zie­mi, gdzie­by nie było krwi prze­la­nej nie­pra­wie… gdzie­by nie było ostów i cier­ni grze­chu. A że i mat­ka Naj­święt­sza tro­ska się wie­la o Nie­go, Sy­nacz­ka Swe­go jed­ne­go, żeby Mu się znów krzyw­da ja­kaś nie sta­ła dla za­twar­dzia­ło­ści ludz­kiej, więc On też za­wi­śnie tyl­ko nad ko­ścio­łem chwil­kę i wra­ca nie­po­cie­szo­ny do Ojca Przed­wiecz­ne­go smę­cić się za nie­zboż­ność ludz­ką… I ja to nie­raz wi­dzę z przy­zby – i cza­sem mi cię­żej, cza­sem lżej na ser­cu!…. To tak z moją mo­dli­twą w sa­dzie; a gdy­by wiel­moż­ny pan jesz­cze i do izby ze­chciał zaj­rzeć ła­ska­wie, toby się prze­ko­na! na­ocz­nie, że tam wszyst­ko w po­rząd­ku, choć się ra­zem ze mną ze­sta­rza­ło… A cóż! Żyję na tym Bo­żym świe­cie może sie­dem­dzie­siąt lat, może osiem­dzie­siąt, a kto­by tam zli­czył? Prze­cię rok za ro­kiem pły­nie, jak ta woda w rze­ce, i tyle się go ma w pa­mię­ci, co i w ręku. Dwie woj­ny okrut­ne pa­mię­tam, a każ­da ma swój znak oso­bli­wy. Po sy­nach i cór­kach zo­sta­ły się te ob­ra­zy w cha­cie. I gdy sy­no­wie przyj­dą ze swe­mi nie­wia­sta­mi, a cór­ki ze swe­mi mę­ża­mi, to po­sia­da­my so­bie tyl­ko przy trzo­nie na ła­wach, bo miej­sca jest dość, i roz­pa­mię­tu­je­my go­dzi­na­mi ca­łe­mi wszyst­ko, jak było… A cóż? Ta tyl­ko ucie­cha mnie sta­rej zo­sta­ią! A gdy wnu­c2ę­ta, czy to duże czy male, zbie­gną się do cha­ty, to każ­de, jak tyl­ko zo­ba­czy swój świę­ty ob­ra­zek na ścia­nie, tak za­raz pada na ko­la­na i mo­dli się do swe­go pa­tro­na. I mnie ser­ca przy­ra­sta, że to żyje zboż­nie i mo­dlić się umie i bab­ce się przy­po­chle­bia, choć ja tam dla­te­go dro­bia­zgu nic już, prócz świę­tych ob­raz­ków nie mam… Pa­nie na­czel­ni­ku! wej­rzyj ła­ska­wie na moją krzyw­dę i nie daj nisz­czyć tej mo­jej pa­miąt­ki!

– Ależ, mat­ko, mo­że­cie wy­nieść wszyst­ko, ma­cie czas. Prze­cię­to nie ogień, nie roz­bój!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: