Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

U swoich na obczyźnie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U swoich na obczyźnie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 347 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ka­zi­mie­rzo­wi Bar­to­sze­wi­czo­wi bra­tu po pió­rze

I PRZY­JA­CIE­LO­WI

z ser­decz­nym uści­skiem dło­ni ofia­ru­je

Au­tor.

„…..wy­obraź­nia i na­tchnie­nie nie­szczę­sne­mu nas za­nur­to­wa­ly ko­ry­tem. Dla pier­si spra­gnio­nej po­wie­trza, na­dziei, prze­świad­cze­nia o nie­śmier­tel­no­ści na­ro­du – nie było czem ode­tchnąć. Pi­sa­rze po­waż­ni, głę­bo­cy ba­da­cze, je­den tyl­ko cel za­ło­ży­li swo­im tru­dom: prze­szłość. Lek­ka ko­hor­ta fan­ta­zji, w ga­wę­dach, w po­wie­ściach, w ulot­nych utwo­rach, upo­rnie sta­wa­ła ple­ca­mi do przy­szło­ści, jak gdy­by sa­mo­wol­nie zrze­ka­ła się wszel­kich do niej praw.”

(Edm. Cho­jec­ki Al­ka­ha­dar t. III.)

Lat temu kil­ka, i ie wiem już ze stron ja­kich zja­wił się u mnie daw­ny zna­jo­my i ko­le­ga ze szkol­nej ławy, Jan­ko Krzyw­da.

By­łem cie­ka­wy za­wsze jesz­cze za po­przed­niej zna­jo­mo­ści na­szej, ja­kie było jego ży­cie, dziw­nie bo­wiem był ta­jem­ni­czy i ory­gi­nal­ny w swo­ich sto­sun­kach, de­li­kat­ność jed­nak nie po­zwa­la­ła mi do­py­ty­wać się go i ba­dać.

Przy­ją­łem go z otwar­te­mi ra­mio­na­mi. Wspo­mnie­nia szkol­ne i póź­niej­sze od­ży­ły w pa­mię­ci na wi­dok to­wa­rzy­sza, rad mu więc by­łem.

Zwy­kle wie­czo­rem, gdy przy tra­dy­cyj­nym ko­min­ku na­szym z lul­ką w ustach za­sie­dli­śmy, ga­węd­ka roz­grze­wa­ła pier­si, z dy­mem lul­ki ula­ty­wa­ły przy­kro­ści chwi­li obec­nej, i tak wy­kradł­szy parę chwil ja­snych cie­miym go­dzi­nom ży­cia, choć do po­dusz­ki tyl­ko, ży­li­śmy pra­wie szczę­śli­wy­mi.

Jan­ko po­mi­mo sta­rań gor­li­wych z mej stro­ny był smut­ny, nic go ro­ze­rwać nie było w sta­nie. Na twa­rzy pięk­nej i na­zna­czo­nej ja­kąś po­tęż­niej­szą my­sią, wi­dzia­łem śla­dy cho­ro­by, któ­rą lu­dzie zwą czar­ną mtlan­chol­ją–ja bym u nie­go roz­pa­czą na­zwał.

Tak ob­co­wa­li­śmy z sobą parę ty­go­dni, gdy pew­ne­go wie­czo­ra przed ko­min­ko­wym ogniem fan­ko się ja­koś oży­wił, i nie py­ta­ny, nie pro­szo­ny prze­zem­nie, ode­zwał się:

– Słu­chaj, ty pi­szesz? Pi­szesz pcdob­no po­wie­ści Ot, sklej z mego ży­cia opo­wia­da­nie. Kto wie, może kto z nie­go sko­rzy­sta. Smut­ne to dzie­je, ale war­te uwa­gi. Po­słu­chaj więc. Moja dro­ga nie da­le­ka, a szko­da, by to, com do­świad­czał, bez wie­ści znik­nę­ło.

A po­du­maw­szy chwil­kę i oto­czyw­szy się ob­ło­kiem dymu z lul­ki, gdy ogień ży­wiej za­pło­nął, w te mniej wię­cej sło­wa opo­wia­da­nie swo­je roz­po­czął:

I.

Opo­wia­da­nie Jan­ka Krzyw­dy.

Szu­mia­ły wi­chry na ukra­iń­skich ste­pach i kur­ha­nach, czar­ny kruk i sowa za­wo­dzi­ły swe żale-, ko­zac­two nu­ci­ło dum­ki o sa­haj­dacz­nym i ko­szo­wych, co za mat­kę Pol­skę dziel­nie wro­gom skó­rę bili; ru­ma­ki rzeź­ko rża­ły, dziew­ki przy wie­czer­ni­cach opo­wia­da­ły dziw­ne baje o zbroj­nych wid­mach, co ich na mo­gi­łach i uro­czy­skach wi­dy­wa­no-, w po­wie­trzu czuć było coś no­we­go, czuć bój­kę – gdym ja na świat Bóg wie po co przy­wę­dro­wał.

Sta­ry Pro­chor, dziel­ny syn mat­ki Ukra­iny, tak mi ten dziw­ny czas mo­je­go uro­dze­nia opo­wia­dał:

– Ho! ho! – ma­wiał – ty bę­dziesz mo­łoj­cem, ja­kich nie wie­lu mat­ka Pol­ska li­czy-, ty bę­dziesz umiał i za­grać na kar­kach wra­żych i w ta­niec po­wieźć dzie­wo­ję, a ko­zac­two na bój da­le­ki; boć będą boje – do­da­wał zwy­kłe, –

Mia­łaż­by prze­szłość już umrzeć na wie­ki? nic że ten szept kur­ha­nów i widm na uro­czy­skach nie zna­czy? umar­łoż wszyst­ko?…

A dziw­nie mnie ten po­czci­wy Pro­chor wy­cho­wy­wał – na praw­dzi­we­go syna ste­pu i dziel­ne­go Ukra­iń­ca. Na ca­łym ukra­iń­skim ste­pie nie było ru­ma­ka, któ­re­go­bym do­siąść nic umiał, prze­szko­dy, któ­rej­bym na nim nie prze­sa­dził, a sza­blą wła­da­łem z całą ener­gją i za­ma­szy­sto­ścią ste­po­wej na­tu­ry.

Pro­chor był czło­wie­kiem ro­zum­nym, umiał czy­tać i pi­sać, do­brze znał prze­szłość Pol­ski i wszyst­kich wia­do­mo­ści od nie­go na­by­łem.

Tym­cza­sem gdy Pro­chor uczył mnie wła­dać de­mesz­ką i bu­jać po ste­pie, Oksa­na, zona jego nu­ci­ła mi nad gło­wą smęt­ne szum­ki i nie­mi usy­pia­ła do snu, a nie­raz tak mi roz­ko­ły­sa­ła ser­ce, tak roz­ma­rzy­ła gło­wę, że smut­ne nuty jej pio­se­nek przy­pro­wa­dza­ły mnie do pła­czu, któ­re­go głów­nej przy­czy­ny od­gad­nąć nie by­łem w sta­nie.

Kie­dy już ósmy rok ży­cia po­czy­na­łem, przy­szło mi raz do gło­wy py­ta­nie: dla cze­go kie­dy inni ró­wien­ni­cy moi wo­ła­ją: oj­cze! mat­ko! ja mego Pro­cho­ra i Oksa­nę po imie­niu na­zy­wam? Roz­my­śla­łem sa­mot­ny dłu­gie bar­dzo go­dzi­ny i do ja­snych wnio­sków przyjść nic mo­głem; po­sta­no­wi­łem więc za­py­tać się o to sta­re­go Pro­cho­ra. Gdym go więc pew­ne­go wie­czo­ra uj­rzał czysz­czą­ce­go sza­blę na przy­zbie, pod­szedł­szy za­gad­ną­łem*.

– Słu­chaj Pro­cho­rze, dla cze­go ja cie­bie nie na­zy­wam oj­cem a Oksa­ny mat­ką?

– Bar­dzo na­tu­ral­nie, bo ani ja ani Oksa­na nie je­ste­śmy two­imi ro­dzi­ca­mi.

– Jak to? A czem­że dla mnie je­ste­ście?

– Ni­czem?

– A jaż nie wa­szym sy­nem?

– Nie* V,., ii i ąi

– Więc czem że ja je­stem? Czy­liż na świat tak jak dzię­cioł lub ma­ko­lą­gwa przy­sze­dłem?

– Nie, tyś znaj­da-, na polu cię zna­la­złem i do domu przy­nio­słem.

– Więc nie mam ni ojca ni mat­ki?

– A nie.

– A inni?

– Inni mają.

– Dla cze­góż inni mają, a ja nie mam?

– No, dla tego, że mają.

Z tej od­po­wie­dzi nie umia­łem zdać so­bie spra­wy, ale nie­szczę­ście moje zro­zu­mia­łem.

– Ja­kiż to nie­do­bry Pan Bóg – ma­wia­łem do Oksa­ny. – In­nym dał mat­kę, ojca, a ja jak szcze­nię nie wiem, zkąd się wzią­łem; może jak grzyb w polu wy­ro­słem.

– Ot, nie py­taj się o to – od­po­wia­da­ła mi zwy­kle. – Pro­chor nic nie po­wie, bo nic nie wie, a ja rów­nież. Tyś dziec­ko pod­rzu­co­ne, nie masz ro­dzi­ców, ale ja z Pro­cho­rem mi­łu­je­my cię za to. Pro­chor cię zna­lazł, przy­niósł do domu, my cię ko­cha­my, a więc nas uwa­żaj za swo­ich ro­dzi­ców.

Tę­sk­no mi się zro­bi­ło po tej od­po­wie­dzi i nie raz dłu­gie tra­wi­łem go­dzi­ny, dla cze­go ja tyl­ko je­den z ca­łej wio­ski tak upo­śle­dzo­ny je­stem.

Ośm lat ży­cia, któ­re spę­dzi­łem na Ukra­inie, to ośm lat na­uki pierw­szych za­sad ży­cia, pa­smo do­syć dłu­gie, prze­pla­ta­ne pio­sen­ka­mi Oksa­ny i prak­ty­ka­mi Pro­cho­ra na­de­mną. Te piosn­ki i te prak­ty­ki uczy­ni­ły mnie na prze­mian tkli­wem i ogni­stem, smęt­nem i dziar­skiem chło­pię­ciem. Dziś wiem już, jak na­zwać pew­ne uczu­cie, któ­re do mo­ich przy­plą­ta­ło się pier­si na­on­czas, a któ­re ob­ja­wia­ło się na ze­wnątrz przez dziw­ne zwrot­ki, to o brzo­zie, co uschła nad gro­bem, I to o pta­szę­ciu, co zbłą­dzi­ło gdzieś w prze­stwo-

I rach i dro­gi z po­wro­tem do gniazd­ka zna­leźć nie mo­gło.

Tak… by­łem po­etą, bę­dąc jesz­cze dziec­kiem. Ukra­iń­skie dziew­ki po­wta­rza­ły nie­raz na za­go­nie sło­wa i me­lo­dję mo­ich pio­snek i za nie to wła­śnie cie­szy­łem się sym­pa­tją ca­łe­go sio­ła. A kie­dym za­czął te piosn­ki ukła­dać, to z oko­licz­nych fu­to­rów scho­dzi­li się cie­ka­wi wło­ścia­nie, da­wa­li do­bre sło­wo i czę­sto go­ściń­ca z kier­ma­szu przy­wo­zi­li. Do­brze mi więc było na świe­cie, ko­cha­li mnie lu­dzie i na ni­czem mi nie zby­wa­ło.

Pro­chor opo­wia­dał o prze­szło­ści Ukra­iny, o wal­kach za wia­rę i oj­czy­znę, Oksa­na śpie­wa­ła jak za­wsze na rzew­ną nutę, a ja ukła­da­łem pio­sen­ki. Wło­ścia­nie po­wa­ża­li Pro­cho­ra, scho­dzi­li się dość czę­sto, a wą­sa­le ich twa­rze po dziś dzień sto­ją mi w pa­mię­ci. Jed­ne­go z nich zwłasz­cza, któ­ry mi z kier­ma­szu skrzyp­ki przy­wiózł, pra­wie że wi­dzę przed oczy­ma.

Pew­ne­go dnia zja­wił się ja­kiś mło­dzie­niec u Pro­cho­ra, przy­stoj­ny, o kru­czych wło­sach i czar­nem oku. Skło­nił się wszyst­kim, z Pro­cho­rem zaś tak się ser­decz­nie uca­ło­wa­li, jak­by przy­jaźń ich łą­czy­ła nie od dzi­siaj. Po przy­wi­ta­niu Pro­chor po­cią­gnął go za sobą do al­kie­rza. Sie­dzie­li tam dłu­go, prze­szło trzy go­dzi­ny. Czę­sto mnie do­la­ty­wał ztam­tąd ci­chy szept Pro­cho­ra i ener­gicz­ne wy­ra­że­nia nie­zna­jo­me­go mło­dzień­ca… nic jed­nak z tej roz­mo­wy zro­zu­mie nie mo­głem.

Było to przed 1848 ro­kiem, to jest oko­ło owej chwi­li, w któ­rej każ­da myśl pol­ska, czyn praw­dzi­we­go pa­tr­jo­ty, skie­ro­wa­ne były ku wiec­kie­mu ce­lo­wi, któ­re­go ani na chwi­lę nig­dy z oczów tra­cie nie po­win­ni­śmy, to jest do odl-bu­do­wa­nia roz­dar­tej i roz­szar­pa­nej na ka­wał­ki, a nie­gdyś wiel­kiej oj­czy­zny na­szej.

Przy­by­cie nie­zna­jo­me­go, jak z póź­niej­szych wno­sić mo­głem wy­pad­ków, ty­czy­ło się wła­śnie owe­go wiel­kie­go celu.

Po dłu­giej na­ra­dzie nie­zna­jo­my wy­szedł, a z nim Pro­chor.

– Do wi­dze­nia Pro­cho­rze – wy­szep­tał ci­cho, wy­cho­dząc z izby – do wi­dze­nia, a pręd­ko i z do­bre­mi wia­do­mo­ścia­mi.

– Jak Bóg da – od­parł sta­rzec, i wi­dzia­łem wów­czas, jak w oczach jego łzy się krę­ci­ły. – Nie­raz to prze­cie czło­wiek był już w ta­kiej ro­bo­cie, może i tu­taj co zro­bi. Wy pa­nocz­ku jedź­cie pręd­ko, a pa­mię­taj­cie z Bo­giem – do­rzu­cił Pro­chor, gdy nie­zna­jo­my wska­ki­wał już do brycz­ki, i pa­trzył za od­jeż­dża­ją­cym do­pó­ty, do­pó­ki mu ten z oczów nie znik­nął. Zwie­sił po­tem gło­wę na pier­si i wpadł w taką za­du­mę, iż go na­wet pio­sen­ka moja nie mo­gła z niej obu­dzić.

– Oksa­no! – za­wo­łał po do­syć dłu­giej pau­zie -– chodź tu­taj, a i ty chłop­cze tak­że.

Wy­peł­ni­li­śmy jego zle­ce­nie i obo­je na ław­ce przed do­mem przy nim usie­dli.

– Słu­chaj Oksa­no, nad­szedł czas, trze­ba się ru­szyć; mat­ka Po­la­ka woła do czy­nów i boju. Pra­wy i do­bry Ukra­iniec bro­nił jej za­wsze, czy od Tur­ka po­hań­ca, czy od nik­czem­ne­go Mo­ska­la, czy od in­nych ob­cych na­jaz­dów. Tyś prze­ży­ła tu­taj ze mną nie­mal pół wie­ku, to­bie też tłu­ma­czyć nie wi­dzę po­trze­by, boś ro­zum­na i do­świad­czo­na w tym wzglę­dzie. Sta­ry Pro­chor prze­uie­wie­rzyć się swo­im za­sa­dom nie może, tak mu Boże całe ży­cie do­po­móż. Wzy­wa­ją nas, trze­ba dzia­łać, a je­że­li nic zro­bić nie zdo­ła­my, na­ten­czas ru­szy­my tam, zkąd przy­by­li­śmy, aby od­dać dług naj­święt­szy, dług ostat­ni. Co masz w ko­mo­rze, przy­go­tuj na ju­tro. Ko­zac­two trze­ba spro­sić i po­ga­wę­dzić z nimi. Ty chłop­cze na­strój swo­je skrzyp­ki i po­myśl o ja­kiej pio­sen­ce.

Oksa­na schy­li­ła gło­wę na znak zgo­dy i ode­szła. Ja wspar­ty na ko­la­nie Pro­cho­ra, wpa­try­wa­łem się w iskrzą­ce jego oczy.

Bar­dzo ko­cha­łem Pro­cho­ra; dziś wspo­mnie­nie jego jest dla mnie świę­to­ścią. On pierw­szy.we mnie roz­bu­dzi! ser­ce, on stro­ił mnie do tego wiel­kie­go sło­wa, któ­re w po­łą­cze­niu z czy­nem, pa­tr­jo­ty­zmem się na­zy­wa; on uczył mnie, czem był Sawa i wszy­scy Ukra­iń­cy, co za Pol­skę wal­czy­li, i wpo­ił we mnie pra­gnie­nie zo­sta­nia kie­dyś bo­ha­te­rem Ukra­iny.

Na­za­jutrz wło­ścia­nie zgro­ma­dzi­li się licz­nie przed fu­to­rem Pro­cho­ra, któ­ry do­syć dłu­go z nimi ga­wę­dził, a ja nu­ci­łem pio­sen­ki. Lecz ani ga­wę­da Pro­cho­ra, uni piosn­ki moje, żad­ne­go pra­wie nie uczy­ni­ły wra­że­nia. Ko­za­cy uważ­nie słu­cha­li tego co mó­wił Pro­chor, ale gdy przy­szło do wnio­sków, ża­den z nich o po­świę­ce­niu sił swo­ich dla Pol­ski nie my­ślał. Idea ca­ry­zmu za nad­to już głę­bo­ko wdar­ła się w ich mó­zgi, a duch od ste­pu dziel­ny i od­waż­ny opu­ścił już wów­czas tę peł­ną pa­mią­tek świet­no­ści zie­mię. Wy­pi­li do­syć wód­ki, mio­du jesz­cze wię­cej, i do do­mów się ro­ze­szli.

Pro­chor po­smut­niał i rzekł do Oksa­ny wie­czo­rem:

– Je­dzie­my na­zad do swo­ich, na­zad, tam moż­na jesz­cze coś zro­bić, tu­taj wszyst­ko na próż­no. Je­te­śmy niby u swo­ich, a na ob­czyź­nie. Pra­cuj­my jed­nak, ile tyl­ko sił star­czy.

Mó­wi­łem ci na po­cząt­ku, źe Pro­chor był pol­skim ko­za­kiem, tak jest, całą du­szą ko­chał Ukra­inę jak całą Pol­skę. – Po­mi­mo sta­ro­ści był dziel­nym i od­waż­nym jak sam czart. To wła­śnie sta­no­wi­ło ce­chę jego na­tu­ry. Uro­dził się jed­nak na Po­le­siu i ztam­tąd na Ukra­inę przy­wę­dro­wał tyl­ko. Pra­co­wał on tu­taj w du­chu pol?kim od cza­su swo­je­go przy­jaz­du i nie pierw­szy raz z Ukra­iny na dłuż­szy czas się wy­da­lał. Bił się już w kil­ku po­trze­bach dla kra­ju, mogł więc od­po­cząć, a po­mi­mo tego, gdy ów mło­dzie­niec za­we­zwał go do współ­udzia­łu, bez na­my­słu za­brał ma­nat­ki, Oksa­nę i mnie, i po ser­decz­nem po­że­gna­niu z wło­ścia­na­mi udał się znów tam gdzie go wo­ła­no do War.zawy.

Po­dró­ży na­szej nie będę ci opo­wia­dał – cią­gnął da­lej Jan­ko, choć na ko­mi­nie wy­ga­sło, a wy­pa­lo­na lul­ka cią­gnąć już nie chcia­ła – ale wprost przy­stą­pię do wy­pad­ków, któ­re głów­nie wpły­wa­ły na moje ser­co­we i umy­sło­we wy­kształ­ce­nie. Ukra­ina roz­ma­rzy­ła mnie, roz­ko­ły­sa­ła i na całe ży­cie uczy­ni­ła mu­zy­kiem-po­etą. Było to po­cząt­kiem nie­szczęść ca­łe­go mo­je­go dal­sze­go ży­wo­ta.

Do War­sza­wy przy­by­li­śmy w owym cza­sie, kie­dy cała Eu­ro­pa wrza­ła, kie­dy wszę­dzie go­to­wa­no się do znie­sie­nia nie­na­wist­nych wię­zów, krę­pu­ją­cych wol­ność czy­nu i my­śli, do zmo­że­nia ca­ry­zmu. W Wiel­ko­pol­sce na­on­czas roz­po­czę­to już wal­kę, a Kra­ków i Lwów po­ru­szył się i wrza­ło tu ta­kie ży­cie jak w Pa­ry­żu, Wied­niu i Ber­li­nie. Część Pol­ski pod za­bo­rem mo­skiew­skim za­le­ga­ła po­nu­ra ci­sza, ale lu­dzie ser­ca i cnot pa­tr­jo­tycz­nych przy­go­to­wy­wa­li i tam po­ru­sze­nie ogól­ne, wal­kę na smierć lub ży­cie, wal­kę za wol­ność, za pra­wo do bytu i sa­mo­ist­no­ści, uświę­co­ne kil­ku­na­stu­wie­ko­wą prze­szło­ścią. Ci­sza ta po­dob­ną była do owej przed­burz­nej ci­szy, pod­czas któ­rej pta­cy do gniazd się chro­nią. Wszyst­kie war­stwy spo­łecz­ne w cza­sie onym na wul­ka­nie sta­ły.

W owym cza­sie je­dy­nem miej­scem dla cier­pią­ce­go pol­skie­go ser­ca, w któ­rem mogł się po­skar­żyć z bie­dą swo­ją i cier­pie­niem, był ko­ściół. Cha­rak­te­ry­stycz­ną na­der w owej chwi­li była owa po­boż­ność, ogar­nia­ją­ca wszyst­kich w sto­li­cy. Ko­ścio­ły były za­wsze prze­peł­nio­ne. My też na­za­jutrz po przy­jeź­dzie do War­sza­wy, po za­miesz­ka­niu ma­łych dwóch al­kie­rzy­ków na Obo­znej uli­cy, wszy­scy tro­je po­dą­ży­li­śmy do r

ko­ścio­ła Sw. Jana. Była nie­dzie­la. Tłu­my ludu za­le­ga­ły świą­ty­nię. Wszy­scy mo­dli­li się go­rą­co, gdy na­gle pod ko­niec sumy po­wstał szmer przy pra­wem wyj­ściu z ko­ścio­ła.

U ścia­ny pra­wej nawy ko­ścio­ła stał po­mnik mar­szał­ka czte­ro­let­nie­go sej­mu, Sta­ni­sła­wa Ma­ła­chow­skie­go. Po­pchnię­ty tłu­mem wraz z Pro­cho­rem zna­la­złem się tuż oko­ło owe­go po­mni­ka. Przez bar­jer­kę ota­cza­ją­cą go, na pie­de­stał usi­ło­wał we­drzeć się ja­kiś czło­wiek w po­waż­nym wie­ku. Snać bar­dzo był wzru­szo­nym, bo drżał cały, a cho­ciaż kil­ka razy ze­su­wa­ła mu się noga… do­piął w koń­cu za­mie­rzo­ne­go celu i do­stał się tam gdzie pra­gnął. W ob­li­czu jego wid­nia­ło praw­dzi­wie Chry­stu­so­we za­prza­nie się sa­me­go sie­bie, w oczach iego dziw­ny błysz­czał ogień, a za­ci­śnię­ta pięść pod­nie­sio­na do góry, wy­glą­da­ła jak gro­żą­cy po­sąg Nio­by. Po­mi­mo sta­ro­ści, w oczach i ca­łej jego po­sta­wie znać było ży­cie i do­my­ślać się, że w pier­siach star­ca wre jesz­cze mło­dzień­czy ogień.

Tłum oko­ło po­mni­ka po­więk­szał się. Sta­rzec zda­wał się ocze­ki­wać na­tchnie­nia z góry. Na­gle usta jego drgać po­czę­ły, si­lił się wi­docz­nie, jak­by chciał w jed­nem sło­wie wy­po­wie­dzieć wszyst­ko to, co mie­ści­ło się w jego pier­siach. Wresz­cie jak­by z roz­dar­tej chmu­ry pio­ru­ny po­czę­ły wy­bie­gać z ust jego grom­kie sło­wa.

– Bra­cia! – za­wo­łał – myż to, co po za sobą mamy tyle wie­ków sła­wy i wiel­ko­ści, dziś gdy wszyst­ko obie­cu­je wol­ność i swo­bo­dę, ży­cie i szczę­ście, gdy do­syć ru­szyć się, aby zgnieść jarz­mo, z bez­myśl­no­ścią zwra­ca­my oczy tam, gdzie nie ma świa­tła, gdzie ciem­ność… My sy­no­wie wiel­kiej mat­ki, gdy w Wiel­ko­pol­sce pod­nie­sio­no już świę­te zna­mię czy­nu, my z bez­myśl­no­ścią przę­dzie­my nic słu­żal­stwa, nie ba­cząc na to, że w ży­łach na­szych krew pły­nie, że­śmy Po­la­ka­mi, że bat za­wi­sły nad grzbie­tem na­szym, do któ­re­go ude­rzeń ju­że­śmy przy­wy­kli, jest ba­tem ty­ra­na, wro­ga, że do­syć wspól­ne­go ca­łe­go ludu po­ru­sze­nia, aby skru­szyć to jarz­mo. Do bro­ni! bra­cia, do bro­ni ltam już wal­czą nasi Po­móż­my im całą siłą, a oj­czy­zna wol­na i po­tęż­na sta­nie na oczy nie­przy­ja­cio­łom i za­żą­da ra­chun­ku od jej gwał­ci­cie­li, we­zwie przed sąd Boga i ludz­ko­ści. My­śmy sil­ni, sil­ni du­chem, a mamy i sil­ne pie­ści, ale miej­my od­wa­gę je pod­nieść. Lud Boży ma pra­wo za­żą­dać ra­chun­ku od sza­ta­nów, co nam wszyst­ko ode­bra­li. Do bro­ni raz jesz­cze wo­łam was, do bro­ni!

Nie mogł już da­lej mó­wić ów sta­rzec, zgro­ma­dze­ni słu­cha­cze w osłu­pie­niu spo­glą­da­li na nie­go, nie­zdol­ni od­czuć slów, któ­re roz­pacz przez usta jego wy­po­wia­da­ła. Ow lud tak go­rą­cy i na­mięt­ny, ten sam lud, któ­re­mu kie­dyś do­wo­dził Ki­liń­ski, prze­stra­szo­ny mo­skiew­skim sys­te­mem rzą­dze­nia już nie zro­zu­miał swo­je­go pro­ro­ka, co w świą­ty­ni Pań­skie] uka­zy­wał do na­śla­do­wa­nia mu czy­ny oj­co­wi pra­dzia­dów jego.

Nie­bie­skie żan­darm­skie koł­nie­rze zja­wi­ły się na­tych­miast i nie po­zwo­li­ły star­co­wi koń­czyć jego go­rą­cej prze­mo­wy. A lud pa­trzył mil­czą­cy, jak nie­zwy­kłe­go czło­wie­ka wie­dzio­no ilo ciem­nych ka­za­mat cy­ta­de­li.

Na­za­jutrz Lejch­te ogło­sił temu lu­do­wi, że ów mów­ca z Swię­to-Jań­skie­go ko­ścio­ła, to war­jat, czło­wiek po­zba­wio­ny zmy­słów, co mu jed­nak nie prze­szka­dza­ło po­słać go na Sy­bir, aby tam w Omsku ró­zga­mi obi­ty do­ko­nał ży­cia*).

W dzie­cin­nej gło­wie mo­jej na­ów­czas zro­dzi­ło się zwąt­pie­nie. Ten sta­rzec, my­śla­łem so­bie, nie ma słusz­no­ści. Istot­nie mu­siał on być war­ja­tem, sko­ro nikt go nie bro­nił. I do­pie­ro Pro­chor całą mi rzecz szcze­gó­ło­wo opo­wie­dział i wy­ja­śnił.

Wy­pa­dek ten w ży­ciu mo­jem rów­nież wiel­ki wpływ na umysł mój i ser­ce wy­warł. Na­uczył mnie on mi­ło­ści ro­dzin­nej zie­mi i nie­na­wi­ści dla jej cie­mię­ży­cie­li. Mi­łość ta i nie­na­wiść w po­łą­cze­niu z po­ezją uczy­ni­ły mnie en­tu­zja­stą. Na

*) Hi­sto­rycz­ne. Wzy­wa­ją­cy w r. 1848 lud war­szaw­ski do po­wsta­nia z po­mni­ka S. Ma­ła­chow­skie­go, był to pro­fe­sor Jzef Żoc­liow­ski, au­tor dziel „Fi­lo­zo­fja ser­ca”, „Ży­cie Je­zu­sa-, „Fi­zy­ki” i wie­lu in­nych.

samo wspo­mnie­nie świę­te­go imie­nia oj­czy­zny był­bym zdol­ny do­pu­ścić się czy­nu naj­śmiel­sze­go nie­po­dob­ne­go pra­wie do speł­nie­nia. Wra­cam jed­nak do sie­bie.

Miesz­ka­nie na­sze na Obo­znej uli­cy było nie­wiel­kie i skrom­ne, skła­da­ją­ce się z dwóch ma­łych po­ko­ików. Pierw­szy na­le­żał do nas, tj. do (Jksa­ny i do mnie, w dru­gim miesz­kał Pro­chor. Czę­sto bar­dzo sia­dy­wał on tam sa­mot­ny, a czę­sto w to­wa­rzy­stwie owe­go mło­dzia­na, któ­re­go jesz­cze w fu­to­rze na­szym na Ukra­inie po­zna­łem. Za­glą­dał tam rów­nie czę­sto zna­ny w ca­łej War­sza­wie żyd, cym­ba­li­sta Szmul. We trzech od­by­wa­li oni dłu­gie na­ra­dy. Co ra­dzi­li, nie wie­dzia­łem. Z twa­rzy jed­nak Pro­cho­ra wi­dzia­łem, że coś wiel­kie­go dziać się musi. Od­po­wied­nio wi­docz­nie do ro­dza­ju wia­do­mo­ści, ja­kie przy­no­si­li Szmul z nie­zna­jo­mym mło­dzień­cem, twarz Pro­cho­ra smęt­niej lub we­se­lej wy­glą­da­ła.

W War­sza­wie rów­nie jak i na Ukra­inie dziw­ne mia­łem chwi­le, w któ­rych za­zwy­czaj po­wra­ca­łem do mo­ich skrzy­pek.

Raz wie­czo­rem znaj­du­jąc się w ja­kimś tę­sk­nem uspo­so­bie­niu, przy­szła mi na pa­mięć któ­raś z rzew­nych me­lo­dji ukra­iń­skich, więc na po­da­ro­wa­nych mi kie­dyś ukra­iń­skich skrzyp­kach, oparł­szy się o mur na po­dwó­rzu domu, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, po­czą­łem so­bie ta­ko­wą wy­gry­wać.

Trze­ba ci wie­dzieć, że gdy gram, tak samo w dzie­cin­nych la­tach jak i dzi­siaj, nie wi­dzę nic, co się na­oko­ło mnie dzie­je. Nie wi­dzia­łem więc, że wszyst­kie pra­wie okna domu na­sze­go się po­otwie­ra­ły i wszy­scy lo­ka­to­ro­wie z za­ję­ciem się przy­słu­chi­wa­li tej mo­jej ukra­iń­skiej dum­ce. Na­gle uczu­łem, że coś ude­rzy­ło mnie w gło­wę, obej­rza­łem się, i tuż obok mnie uj­rza­łem spa­da­ją­cy zwi­tek pa­pie­ru. Prze­sta­łem więc grać, pod­nio­słem go z zie­mi, a roz­wi­nąw­szy zdzi­wio­ny uj­rza­łem w nim pie­nią­dze; spoj­rza­łem w górę, chcąc się do­wie­dzieć, zkąd da­tek ów po­cho­dził.

W oknie trze­cie­go pię­tra sie­dzał ja­kiś sta­ry je­go­mość i ki­wał na mnie ręką, abym doń przy­szedł. I bez tych jego zna­ków był­bym tam po­szedł, bo chcia­łem dziw­ny jego da­tek mu zwró­cić. Jam grał dla sie­bie, bo mi z tem było do­brze Dla dru­gich gra­łem za do­bre sło­wo, ale za pie­nią­dze nig­dy. W moją mu­zy­kę wle­wa­łem czę ć sie­bie sa­me­go, moje ser­ce, a jak tu po­zwo­lić so­bie za­pła­cić za ser­ce? By­łem mło­dym wów­czas jesz­cze, a jed­nak nie ro­zu­mie­jąc dla cze­go, uczy­nić byr­tegc­nie śmiał.

Wbie­głem więc do sie­bie, po­ło­ży­łem skrzyp­ki i po­sko­czy­łem na trze­cie pię­tro.

Z po za drzwi po­ko­iku, do któ­re­go wej c mia­łem, zo­ba­czy­łem dwie gło­wy: ły­si­nę star­ca i ja­sno­wło­są twarz dziew­czyn­ki. Szcze­gól­niej twarz dziew­czyn­ki uczy­ni­ła na mnie sil­ne na­der wra­że­nie; tak prze­ślicz­ne­go zja­wi­ska nie wi­dzia­łem do owej chwi­li. Zja­wi­sko to wy­da­ło mi się cu­dow­nem.

Trzy­ma­jąc w ręku wy­rzu­co­ne mi oknem pie­nią­dze, otwo­rzyw­szy sze­ro­ko usta i oczy, sta­łem nie wie­dząc co ro­bie z sa­mym sobą, gdy na­gle sta­rzec mnie za­wo­łał.

– No! ła­skaw­co, cze­go sto­isz? chodź tu­taj – i drzwi otwo­rzył.

Sło­wa jego jesz­cze mnie bar­dziej zmie­sza­ły, wsze­dłem więc nie­śmia­ło do kuch­ni i tu skrom­nie przy drzwiach sta­ną­łem.

– Ale, chodź­że, chodź da­lej ła­skaw­co za­wo­łał na mnie ów sta­rzec.

Prze­sze­dłem tedy sa­lo­nik, skrom­nie ale gu­stow­nie ume­blo­wa­ny i wsze­dłem do po­ko­iku, gdzie mnie for­te­pjan i wiel­ka moc in­stru­men­tów mu­zycz­nych ude­rzy­ła.

– Jak się na­zy­wasz, ła­skaw­co ko­cha­neń­ki? – za­py­tał sta­ru­szek, sa­do­wiąc się w fo­te­lu wy­god­nym.

– Jan­ko od­par­łem.

– Hm… to imię, ła­skaw­co-, a na­zwi­sko?

– Lu­dzie mnie zwy­kle Jan­kiem Krzyw­dą na­zy­wa­li.

– Masz ro­dzi­ców ła­skaw­co?

– Nie, nie mam.

Nie masz… hm… A któż cię wy­cho­wy­wa? któż ci jeść daje?

– Sta­ry Pro­chor – od­par­łem.

– A któż to ten sta­ry Pro­chor?

– Sta­ry pol­ski ko­zak.

Ko­zak! Hm… ła­skaw­co, a z kim­żeś tu do War­sza­wy przy­wę­dro­wał?

– A z nim ra­zem i z Oksa­ną jego żoną.

– I cóż on tu po­ra­bia w War­sza­wie? Może słu­ży?

– Nie… sie­dzi w domu.

– A któż cię uczył rzem­po­lić na skrzyp­cach, ła­skaw­co ko­cha­neń­ki?

– Czyż się to trze­ba uczyć tego? Ja gram tak so­bie, bo mi z tem do­brze, i wła­śnie od­da­ję wam te gro­sze, któ­re rzu­ci­li­ście mi z okna Ja nie gry­wam za pie­nią­dze – do­da­łem, skła­da­jąc zwi­tek pa­pie­ru, a w nim za­wi­nię­ty da­tek na sto­le.

– Hm… głu­piś, ła­skaw­co. Kto ma gro­sze, ma wszyst­ko. Za gro­sze ku­pisz wszyst­ko, na wet po­czci­wość sprze­da­ją te­raz, a ty gro­szy nie chcesz. Wi­dzę, ko­cha­neń­ki ła­skaw­co, żeś goły, a do­brze by było u pani Mar­ci­no­wej na dole za tych parę gro­sza­ków ku­pie so­bie gru­szek. – Nie lu­bię gru­szek.

Toś głu­pi, ła­skaw­co, bar­dzo głu­pi. Xo, weź ino te skrzyp­ce – za­kon­klu­do­wał, po­da­jąc mi swój in­stru­ment i za­graj na nich co umiesz, choć­by to samo coś grał na po­dwó­rzu.

Wzią­łem skrzyp­ce do ręki i po­czą­łem grać co mi na mysi przy­szło. Gra­łem… Przedem­ną sta­ła owa dziew­czyn­ka, któ­rej dwa czar­ne oczę­ta świe­ci­ły mi jak dwa roz­ża­rzo­ne wę­giel­ki. Sta­ru­szek słu­chał z za­ję­ciem mo­ich skrzyp­co­wych fan­ta­zji i Bóg ra­czy wie­dzieć, ja­kich min ze swo­jej nie wy­dzi­wiał twa­rzy.

– Hm… nie źle, nie źle! – pnw­ta­rzał – ręka jak­by stwo­rzo­na! Da­li­bóg, do­sko­na­le! Bę­dzie mi­strzem, bę­dzie ko­cha­neń­ki – po­wta­rzał so­bie cią­gle mru­cząc.

Gdy skoń­czy­łem, za­py­tał mnie zno­wu:

– A umiesz ty już co?

– Umiem – od­par­łem – czy­tać i pi­sać tro­chę.

– Bry­lant! bry­lant czy­stej wody! – po­mru-knął. – Hm… słu­chaj mal­cze, przy­chodź tu­taj do mnie jak mo­żesz naj­czę­ściej, a ja cię wie­lu jesz­cze in­nych bar­dzo pięk­nych rze­czy na­uczę, a przedew­szyst­kiem ko­cha­neń­ki ła­skaw­co zro­bię cię ar­ty­stą, wiel­kim ar­ty­stą.

– A co to jest ar­ty­sta? –- za­py­ta­łem nie­śmia­ło.

– Ar­ty­sta, jest to na po­zór taki sam czło­wiek jak każ­dy ż tych, któ­rych spo­ty­kasz na uli­cy, w isto­cie zaś rze­czy zu­peł­nie co in­ne­go. Wy­tłu­ma­czę ci to kie­dyś, jak bę­dziesz mogł zro­zu­mieć; dziś za mło­dy jesz­cze je­steś. Masz du­szę ar­ty­sty, resz­tę zro­bi­my.

Z ca­łej tej roz­mo­wy utkwi­ło mi tyl­ko to w pa­mię­ci, że pan Ko­mo­dzin­ski Onu­fry – tak się bo­wiem sta­ru­szek na­zy­wał zro­bi mnie ar­ty­stą, to jest czemś prze­cie, kie­dy do­tych­czas ni­czem by­łem.

Dziew­czę owo, któ­rą sta­ru­szek na­zy­wał Ole­sia, przy­czy­ni­ło – ie tak­że nie mało do chę­ci mo­jej ku czę­ste­mu od­wie­dza­niu sta­rusz­ka.

Tak mia­łem pra­gnie­nie zo­sta­nia czemś, to jest ar­ty­stą. Ale na­on­czas nie do­my­śla­łem się na­wet, co to jest być ar­ty­stą. Mó­wią dziś lu­dzie i pizą, że czay się zmie­ni­ły, że lu­dzie z gło­du umie­ra­ją. FaKz! Ja przez czas mo­je­go ar­ty­stycz­ne­go za­wo­du nie­raz i po dni parę nic w ustach nie mia­łem, a były chwi­le, że so­bie już ży­cie ode­brać chcia­łem – a nie umar­łem. Kto wie, moze był­bym do­brze uczy­nił. Ąle by­łem ar­ty­stą, źyć mu­sia­łem. Dla cze­go? Dla tej zwod­ni­czej mary, dla tego lau­ro­we­go list­ka, dla sła­wy… Lecz wra­cam do mego opo­wia­da­nia.

To roz­mo­wie z pa­nem Onu­frym zbie­głem jak sza­lo­ny ze scho­dów na dół, aby tę po­cie­sza­ją­cą no­wi­nę ob­ja­wić Oksa­nie i Pro­cho­ro­wi. Oksa­ny nie za­sta­łem. U Pro­cho­ra był Szmul i czar­ny mło­dzie­niec; nie mia­łem pra­wa wejć do jego al­ko­wy, usia­dłem więc na zy­dlu tuż pode drzwia­mi i na­tę­pu­ją­cą mimo woli sły­sza­łem roz­mo­wę, któ­ra na­on­czas była dla mnie nie­ja­sną i do­pie­ro w na­stęp­stwie wy­pad­ków wy­ja­śni­ła mi się do­brze.

– Co to jest? – mó­wił Szmul – tu nie ma co uda­wać zu­cha; kie­dy Mo­skal weź­mie a zby­dlę­co­ne sol­dac­two ki­ja­mi za­cznie okła­dać pań­skie ple­cy, wy­śpie­wasz pan wszyst­ko, zgu­bisz i nas i sie­bie. Ot, le­piej ucie­kaj pan za gra­ni­cę, a jak chwi­la dzia­ła­nia na­dej­dzie, za­we­zwie­my je­go­mo­ścia. Tam wresz­cie my­ślą o le­gjo­nach, mo­żesz się i tam je­go­mość przy­dać, a tu­taj… co to po­wie­dzieć ta­kie ga­da­nie? Wy mło­dy; kij czy bat po­łech­ce wa­szą skó­rę, a ję­zyk nie wy­trzy­ma. Ucie­kaj­cie pa­nie, ucie­kaj­cie!

– Jak to? co mó­wi­cie Szmu­lu? ja miał­bym ucie­kać, kie­dy Dem­biń­ski, Bem, Wy­soc­ki lada dzień da­dzą nam znak od Kar­pat szczę­kiem kos i bro­ni? Nig­dy! Wresz­cie gdy­by mnie i po­chwy­co­no na­wet, wszak­żem nie Mo­skal, nie szpieg, a syn tej sa­mej mat­ki Pol­ski co i wy Szmu­lu, co i wy Pro­cho­rze. Nie po­wiem nic, choć­bym miał ży­cie po­stra­dać 1

– Co to ga­dać, co to ga­dać! – cią­gnął Szmul da­lej. – Pan Bem nie tak bliz­ko jesz­cze, pan Wy­soc­ki i Dem­biń­ski tak­że, pan Ger­gej zaś choć ma koł­nie­rza do­syć, bę­dzie przedew­szyst­kiem my­ślał o swo­ich Wę­grach, a za­nim tu­taj się zja­wią, Mo­ska­le nas wszyst­kich mogą wy­du­sić.

– Tak, tak, pa­nie – brzę­czał da­lej me­lo­dyj­ny głos Pro­cho­ra – dro­ga to jesz­cze da­le­ka Kto­by dzis o na­szym związ­ku sło­wo po­wie­dział, bar­dzo­by spra­wie za­szko­dził. Kto ma więc pew­ność, że nie zdra­dzi a ta­jem­ni­cy do­cho­wa, kto nie ma skó­ry przy­zwy­cza­jo­nej do mo­skiew­skie­go knu­ta, nie­chaj ucie­ka. I wy pa­nie to zrób­cie, tak bę­dzie naj­le­piej pono.

– Prze­nig­dy, Pro­cho­rze! Za ko­góż mnie to ma­cie? Wszak­że na rów­ni z in­ny­mi jest obo­wiąz­kiem cier­pieć za wspól­ną spra­wę. Nie wol­no uchy­lać mi się od cier­pień, bo one są mo­jem na­masz­cze­niem w świę­tej spra­wie, wresz­cie one mi siły i ognia do czy­nu do­da­dzą. Pa­trza­łem, jak bili Mar­szan­da, Ka­li­now­skie­go, Ba­zyl­skie­go i Fi­jał­kow­skie­go, po­dzi­wia­łem ich bo­ha­ter­stwo i za­zdro­ści­łem tych ki­jów. O! wierz­cie mi, ja wam do­wio­dę, że cier­pieć umiem; dla tego nie zmu­szaj­cie mnie do wy­jaz­du, bo ja nie wy­ja­dę. _;

– Pa­mię­taj­cie pa­ni­czu, kto nie do­trzy­mu­je ta­kich świg­tych przy­rze­czeń, ten jest bar­dzo złym czło­wie­kiem, któ­re­go pio­run nie­chaj za­bi­je, zie­mia po­chło­nie, a na grób ta­kich lu­dzi od­wra­ca­jąc oczy, płuc będą!

– Świę­te sło­wa two­je, Pro­cho­rze, i tak mi Boże do­po­móż, że do­trzy­mam tego co po­wie­dzia­łem.

– A więc w imię Boże idź­cie. Pra­cuj­my da­lej. Kto wie? ju­tro może już się nic zo­ba­czy­my, ale su­mien­nie pra­co­wa­li­śmy dla spra­wy, za nami słusz­ność, a więc i za­słu­ga, kto­rą w księ­dze prze­zna­czeń po­li­czą nam za­pew­ne i zma­zą choć­by odro­bi­nę grze­chów oj­ców na­szych.

Po­tem do­szedł mnie tyl­ko ci­chy szept mo­dli­twy Szmu­la, trzy ser­decz­ne uści­ski „ i drzwi na­gle się otwo­rzy­ły, a w nich uka­za­ła się po­sęp­na twarz Pro­cho­ra, Szmu­la za­my­ślo­na, a mło­dzień­ca roz­pro­mie­nio­na. Pro­chor od­pro­wa­dził ich oby­dwóch aż do drzwi sa­mych, i wró­cił za­my­ślo­ny, a tuż za uim zja­wi­ła ię i Oksa­na. Pro­chor po­stał przez chwil­kę przy oknie, po­pa­trzał się przez nie na fa­li­stą wstę­gę Wi­sły i rzekł do nas i

– Oksa­no, nie do­brze-, lada dzień może mnie tu­taj koło was za­brak­nie-, przyj­dzie mi pew­nie jak tylu in­nych zgi­nąć pod ki­ja­mi lub na szu­bie­ni­cy, a nic tak jak ma­rzy­łem kie­dyś, w boju. Nie martw się-, tyś ko­bie­ta, ale ko­bie­ta sil­na; tyś Po­lka, a każ­da Po­lka na ta­kie razy cięż­kie przy­go­to­wa­ną być win­na, a więc bądź męż­ną. Po­tra­fisz za­ro­bić na ka­wa­łek chle­ba, z tem co ci po mnie zo­sta­nie, wy­star­czy na was dwo­je. Patrz, to dzie­cię nie na­sze-, Bóg nam swo­ich nie dał – cią­gnął da­lej ury­wa­nym gło­sem, wska­zu­jąc na mnie. – Ma­rzy­łem kie­dyś o moim na­stęp­cy, chcia­łem go wy­cho­wać na ta­kie­go jak ja je­stem, ale gdy­by mi nie star­czy­ło cza­su, wy­cho­waj go ty i wy­ucz. Jeź­li umrę, po­każ mu śmierć moją, jeź­li zgi­nę u ta­czek, opo­wia­daj mu, jak w ko­pal­niach Sy­bi­ru tacz­ki i łań­cusz­ki krwa­wią ręce, a bat ja­kie sia­dy na grzbie­cie zo­sta­wia.

Mó­wił dłu­go, bar­dzo dłu­go w tym to­nie; wszyst­kie sło­wa jego do dziś dnia czu­ję, ale nie pa­mię­tam. Oksa­na zwró­ci­ła swo­je tę­sk­ne oczy, łza­mi w tej chwi­li za­szłe, na Pro­cho­ra, i nie usi­ło­wa­ła prze­czyć na­wet tym złym jego prze­czu­ciom.

Pro­chor miał do­bre prze­czu­cie, spraw­dzi­ło się ono na­za­jutrz, zo­stał bo­wiem do cy­ta­de­li wzię­ty. Ztam­tąd do-zły nas jego no­tat­ki, był to bo­wiem cho­ciaż w sier­mię­dze, czło­wiek wy­kształ­co­ny. No­tat­ki te wrę­czam ci, za­my­ka­jąc ha dzi­siaj opo­wia­da­nie moje, któ­re już i tak do­syć dłu­go się prze­cią­gnę­ło. No­tat­ki te na­de­słał ta­jem­nie Pro­chor już z wię­zie­nia, z na­pi­sem jaki wi­dzisz na wierz­chu: „Sło­wa pa­miąt­ko­we”.

Jan­ko mó­wiąc to, wy­do­był do­syć spo­ry zwi­tek pa­pie­ru z za­na­drza i po­dał mi go, sam zaś szep­nął mi ci­cho do­bra noc i udał się na spo­czy­nek. Otrzy­ma­ne pi­smo Pro­cho­ra po­da­ję w ca­ło­ści, tak jak było na pi sa­nem.

Sło­wa pa­miąt­ko­we Pro­cho­ra.

II.

Było nas dwo­je u mat­ki, ja i sio­stra młod­sza, miesz­ka­li­śmy w smut­nej stro­nie zie­mi na­szej, Po­le­siu. Oj­ciec, żoł­nierz Ko­ściusz­ki, od­umarł nas bar­dzo wcze­śnie, a mat­ka ostat­ki pra­wie mie­nia ło­ży­ła na to aby nam dwoj­gu za­pew­nie ja­kie ta­kie wy­cho­wa­nie. Sio­stra po­szła na na­ukę do klasz­to­ru, ja do szko­ły.

W la­tach dzie­cin­nych mo­ich nie za­szło nic ta­kie­go, coby na przy­szłość moją wy­war­ło jaki wpływ sta­now­czy. Z sio­strą na świę­ta zjeż­dża­li­śmy się w domu mat­ki. Lu­dzie mó­wi­li, że była bar­dzo pięk­ną ko­bie­tą. Ta pięk­ność jej sta­ła się po­tem głów­nem jej i mo­jem nie­szczę­ściem. Mat­ka wkrót­ce umar­ła, na mo­jej gło­wie po­zo­sta­ła opie­ka nad sio­strą.

By­łem już do­syć da­le­ko po­su­nię­tym w na­ukach, mo­głem ich już in­nym udzie­lać. Za nau-ca­nie in­nych otrzy­my­wa­łem małe wy­na­gro­dze­nia, z któ­rych uskła­da­ny fun­du­sik mo­głem po­sy­łać sio­strze na do­koń­cze­nie roz­po­czę­tej na­uki, za reszt­ki bo­wiem z na­sze­go ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku nie­po­do­bień­stwem było już to usku­tecz­nić. Moż­na było wpraw­dzie oj­co­wi­znę sprze­dać, ale zbyt ko­cha­li­śmy ten ką­cik, w któ­rym się uro­dzi­łem, aby go w obce od­dać ręce. Do­pó­ki więc siły moje star­czy­ły, oby­wa­łem się jak mo­głem bez ko­niecz­nych na­wet po­trzeb, aby tyl­ko po skoń­cze­niu na­uki wró­cić do swe­go, do ro­dzin­ne­go gniaz­da. Mło­de jed­nak siły moje zbyt wiel­kie­go pod­ję­ły się dzie­ła, wy­trwać nie mo­głem, i wła­śnie gdym szko­ły koń­czył, do­wie­dziaw­szy się o strasz­nej cho­ro­bie Anny, chcąc nie chcąc oj­co­wi­zna sprze­da­łem są­sia­do­wi, a sam pu­ści­łem się pie­cho­tą do War­sza­wy, ża­ło­wa­łem bo­wiem gro­szy na pocz­tę.

Wspo­mnie­nia te do­syć już od­da­lo­ne, za­le­d­wie moge je na pa­mięć przy­wo­łać.

Do War­sza­wy sze­dłem cały pra­wie ty­dzień, ze­dłem więc do­syć pręd­ko. Pę­dzi­ła mnie cho­ro­ba Anu­si, a ko­cha­łem ją bar­dzo. Wiel­kie też było ukon­ten­to­wa­nie moje, gdym ją za­stał jak­kol­wiek bla­dą i mi­zer­ną jesz­cze, ale już pra­wie zdro­wą.

W tem prze­ko­na­niu, że War­sza­wa jako mia­sto więk­sze może prę­dzej za­bez­pie­czyć ży­cie i dać moż­ność więk­sze­go za­rob­ko­wa­nia, po­sta­no­wi­łem osiąść tu­taj. Anna tak­że skoń­czy­ła już swo­ją edu­ka­cję, pra­co­wać tak­że mo­gła, a więc wzię­li­śmy się za ręce i po­wie­dzie­li do sie­bie: bę­dzie­my pra­co­w7ać.

W War­sza­wie były to owe strasz­ne cza­sy pa­no­wa­nia Pa­skie­wi­cza i ca­łej zgrai ło­trów jak Abra­mo­wicz, Go­li­cyn i do nie­go po­dob­ni.

Było mi tu z po­cząt­ku do­brze, stwo­rzy­łem so­bie gniazd­ko i Usła­łem go jak raj ma­leń­ki. Anna mia­ła je­den po­ko­ik, ja dru­gi. Wy­na­la-złe­ip jej pra­cę i sam szcze­rze pra­co­wa­łem. Ona spo­wia­da­ła się przedem­ną z naj­skryt­szych taj­ni­ków ma­rzeń swo­ich, ja tak­że nic ob­ce­go dla niej nie mia­łem. Co­dzien­nie od­pro­wa­dza­łem ją do za­kła­du, w któ­rym udzie­la­ła lek­cji, i co­dzień ocze­ki­wa­łem jej ztam­tąd wyj­ścia, aby jej to­wa­rzy­szyć do domu. Ma­rzy­łem dla niej o szczę­ściu, o uczci­wym mężu, i ta­kie ży­cie wy­star­cza­ło mi zu­peł­nie, wy­rze­kłem się ma­rzeń dla sie­bie. S'za­tan jed­nak po­zaz­dro­ścił mi szczę­ścia. Pew­ne­go wie­czo­ra da­rem­no ocze­ki­wa­łem Anny mo­jej… nie przy­szła. Z roz­wia­nym wło­sem, z roz­pa­czą w ser­cu i z za­mę­tem w gło­wie do­py­ty­wa­łem się wszyst­kich, bie­ga­łem gdzie cyl­ko przy­pu­ścić mo­głem, że się znaj­du­je, do­wia­dy­wa­łem się… wszyst­ko na próż­no. Sio­stra moja zo­sta­ła ulu­bie­ni­cą knia­zia Pa­skie­wi­cza. Wpa­dła w oko jego zwy­kłym do­staw­com. Je­den, któ­re­mu świę­ta zie­mia od­mó­wi kie­dyś miej­sca, po­rwał mi gwał­tow­nie sio­strę, któ­ra mia­ła nie­szczę­ście po­do­bać się Pa­skie­wi­czo­wi wte­dy, gdy od­wie­dzał za­kład, w któ­rym była gu­wer­nant­ką.

Opo­wia­dać tych dzie­jów nie będę, bo mi łzy za­ciem­nia­ją oko, a wście­kłość i pra­gnie­nie ze­msty wy­trą­ca pió­ro z ręki. Od tego cza­su ogar­nę­ło mnie wła­śnie to pra­gnie­nie ze­msty nie­ubła­ga­nej. Do tego pro­to­ty­pu pod­ło­ści, któ­re­go jak­by na urą­go­wi­sko uczci­wej za­wsze Pol­sce księ­ciem war­szaw­skim car mia­no­wał, nie­raz by­łem wzy­wa­ny przez po­dob­nych jemu cha­rak­ter rem ajen­tów, ale nie po­sze­dłem. My­śla­łem przedew­szyst­kiem, jak zmyć pla­mę cią­żą­cą na mo­jem na­zwi­sku, któ­rą uczy­ni­ła rio­ja sio­stra przez to, że się gwał­to­wi oprzeć nie umia­ła.

Ol pa­mię­tam, strasz­nu to była noc dla mnie; ręce mi drża­ły, ser­ce mi biło jak­by młot ko­wal­skiej kuź­ni, gdym się szy­ko­wał zło­żyć pierw­szą a za­ra­zem ostat­nią wi­zy­tę mej sio­strze. Odzia­ny płasz­czem z ukry­tą w za­na­drzu bro­nią, wszed'em do jej miesz­ka­nia. Mo­dli­ła się, wi­docz­nie go­rą­co bardzc, bo na­wet szmer, jaki uczy­ni­łem mem wej­ściem, z za­chwy­tu mo­dli­twy wy­pro­wa­dzić jej nie mogł.

Po za­pła­co­nych przez wro­ga mej zie­mi ko­bier­cach pod­sze­dłem aż do niej sa­mej i wzrok mój strasz­ny uto­pi­łem w jej po­chy­lo­nej po­sta­ci. Snać wzrok był sil­ny, bo od­wró­ci­ła gło­wę i z prze­ra­że­niem szep­nę­ła: Jan!

– Tak, Jan – od­par­łem – Jan, któ­re­mu całe za­tru­łaś ży­cie. Jan, któ­ry cię ko­chał nad ży­cie, wię­cej ani­że­li sie­bie sa­me­go, przy­cho­dzi dzi­siaj ode­brać ci na­zwi­sko, któ­re nie­szczę­ście mieć chcia­ło, że brzmi tak samo jak moje. Jan przy­cho­dzi cię za­bić!

Wście­kłość co­raz wię­cej opa­no­wa­ła mną. Ona rąb­kiem sza­ty bia­łej okry­ła pierś swo­ją, od­su­nę­ła się ode­mnie o parę kro­ków i za­wo­ła­ła:

– Ja­nie! Ja­nie! jam nie­win­na! Nie­win­na!? tyś nie­win­na? – za­krzyk­ną­łem ochry­płym już od wście­kło­ści gło­sem – cór­ka żoł­nie­rza Ko­ściusz­ki! Po­lka! moja sio­stra!… ko­chan­ką Mo­ska­la!… O, nie mów nic!

– Po­rwa­no mnie z uli­cy, za­cią­gnię­to… nie mia­łam nic na swo­ją obro­nę… póź­niej już ba­łam się cie­bie.

– Mia­łaś obro­nę! – za­wo­ła­łem – trze­ba było umrzeć! Lep­szą była śmierć na­on­czas, jak dzi­siaj. Módl się jesz­cze… za chwi­lę umrzeć mu­sisz – za­koń­czy­łem po­nu­ro.

– Ja­nie! – za­wo­ła­ła pa­da­jąc mi do nóg – Ja­nie! nie każ mi umie­rać! Ja pój­dę gdzie mi wska­żesz dro­gę; rzu­cę wszyst­ko, i ten prze­pych i te do­stat­ki, pój­dę, ale da­ruj mi ży­cie; nie dla tego, abym doń przy­wią­zy­wa­ła jaką war­tość, ale chcę niem zma­zać moją winę, chcę two­ją mi­łość od­zy­skać.

Czu­łem, jak po­sta­no­wie­nie moje mięk­nąć po­czy­na­ło; za chwi­lę był­bym się wy­rzekł mo­je­go za­mia­ru. Gdy więc schy­li­ła się u stóp mo­ich i nogi ca­ło­wać po­czę­ła, wy­ją­łem z za­na­drza bron i za­mknąw­szy oczy, przy­ło­ży­łem kru­ci­cę do jej gło­wy… Mi­nę­ła se­kun­da… Anna nie żyła.

Ja sta­łem osłu­pia­ły, trzy­ma­jąc w ręku dy­mią­cą jesz­cze broń. Anna moja le­ża­ła na zie­mi, nu­rza­jąc się we krwi, któ­ra ob­fi­cie bie­gła z jej prze­ślicz­ne­go czo­ła.. Jak au­to­mat schy­li­łem się, aby zło­żyć na niem po­ca­łu­nek ostat­ni. By­łem bra­to­bój­cą… w tej chwi­li jed­nak nie mia­łem świa­do­mo­ści mo­je­go czy­nu.

Na od­głos strza­łu wbie­gła służ­ba. Zwią­za­no mnie i od­wie­zio­no do szpi­ta­la war­ja­tów. Tak, zwar­jo­wa­łem z roz­ka­zu wszech­wład­ne­go pana War­sza­wy, bo oba­wia­no się od­dać mnie pod sąd, abym zbyt wie­le nie mó­wił.

Pra­gnie­nie ze­msty nad spraw­cą nie­szczę­ścia mego i głów­nym po­wo­dem mej zbrod­ni, jesz­cze wię­cej – po­tę­go­wa­ło się w szpi­ta­lu. Chcia­łem co naj­spiesz­niej wy­do­stać się z mo­je­go wię­zie­nia. Oj­ciec Piotr, któ­re­mu w szpi­ta­lu Bo­ni­fra­trów szcze­gól­ną na­de­mną po­wie­rzo­no opie­kę, wkrót­ce gdym mu opo­wie­dział całe moje ży­cie, do­kład­nie zro­zu­miał, dla cze­go sie­dzę, dla cze­go je­stem war­ja­tem, przy­obie­cał do uciecz­ki dopo módz i obiet­ni­cy do­trzy­mał.

Nie­ja­ki Pro­chor Iwa­niuk osiadł w szpi­ta­lu na mo­jem miej­scu, ja do­sta­łem jego pa­pie­ry i wy­do­sta­łem się na świat wol­ny. Mó­wię wol­ny, bo nie krę­po­wa­ły mnie mury, ale pa­mięć mej sio­stry, jej oczy na w pół przy­mknię­te, sło­wa proś­by i kru­cze, dłu­gie war­ko­cze, ta­rza­ją­ce się we krwi, cią­gle mi sta­ły przed oczy­ma i trzy mały mnie w sto­kroć gor­szem wię­zie­niu, bo wię­zie­niu wy­rzu­tów su­mie­nia. Nie po­mo­gła i spo­wiedź w Rzy­mie i wę­drów­ki do zie­mi świę­tej – cier­pia­łem, a pra­gnie­nie ze­msty, dziś juź mil­jon razy po­więk­szo­ne mę­czeń­stwem bra­ci mo­ich, ani na jed­ną nie od­stę­po­wa­ło mnie chwil­kę. Wzią­łem się na nowo do pra­cy, do k-ią­żek, i z nich przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia że tyl­ko pod­nie­sie­niem uczuć oby­wa­tel­skich w lu­dzie może dójsć na­ród nasz do nie­pod­le­głe­go sta­no­wi­ska w świe­cie i po­zbyć się tej na­jezd­ni­czej sza­rań­czy, któ­ra go mor­du­je i prze­śla­du­je na każ­dym kro­ku.

Prze­je­cha­łem cały nasz kraj w zdłuż i w szerz i uwa­ża­łem, że Ukra­ina wła­śnie jest naj­od­po­wied­niej­szym punk­tem do dzia­łań mo­ich. Spo­koj­ność moja po­czę­ta wra­cać, gdym uj­rzał owo­ce mej pra­cy. Pra­ca ta jed­nak nie od­po­wia­da­ła na­dzie­jom moim; czu­łem, że się sta­rze­ję, a plo­nów z za­sie­wów mo­ich na ni­wach serc ludu ukra­iń­skie­go nie wi­dać było jesz­cze. Każ­dy ruch; czy to za gra­ni­cą, czy w kra­ju, nie był mi ob­cym, ro­zu­mia­łem go, od­czu­wa­łem i cze­ka­łem chwi­li tyl­ko, aby st mąć do boju, aby się mścić; cze­ka­łem tej chwi­li, jak ocze­ku­ją żó­ra­wie wio­sny, aby wró­cić na te niwy, któ­re są tak dro­gie­mi dla nich… cze­ka­łem –

ale wszyst­ko na próż­no. Czy to spi­sek jaki stu­den­tów, czy mo­skiew­skie prze­śla­do­wa­nia za wia­rę uni­tów, czy wy­pra­wa par­ty­zanc­ka to­wa­rzy­szy Za­liw­skie­go, czy zwią­zek Ko­nar­skie­go Szy­mo­na i Gosz­czyń­skie­go, wszyst­ko to na wskroś wstrzą­sa­ło moją ist­no­ścią, we wszyst­kiem bra­łem czyn­ny udział. Nie­ste­ty, były to tyl­ko przy­go­to­wa­nia, do czy­nu nig­dy nie do­szło na Ukra­inie.

W tym cza­sie po­zna­łem na Ukra­inie dziew­czy­nę, któ­ra mi się wy­da­ła god­ną mych uczuć i my­śli, jaką w swym mó­zgu no­si­łem. Tą dziew­czy­ną była Oksa­na. Oże­ni­łem się z nią. Prze­ży­li­śmy spo­koj­nie lat kil­ka; ja schy­la­łem się co­raz bar­dziej ku zie­mi, a urze­czy­wist­nie­nia mo­ich na­dziei do­cze­kać się nie mo­głem. Bóg od­mó­wił mi syna, któ­ry­by moją myśl pro­wa­dził da­lej, któ­re­mu mógł­bym ze­mstę moją jako spu­ści­znę prze­ka­zać. Pra­gną­łem ko­niecz­nie mieć ta­kie­go na­stęp­cę, to też kie­dy zwią­za­ny sło­wem i czy­nem z pla­nem i za­mia­ra­mi Ko­nar­skie­go, zmu­szo­ny by­łem od­wie­dzić Wil­no i War­sza­wę, przy­wio­złem so­bie ztam­tąd to dzie­cię, któ­re Jan­kiem Krzyw­dą na­zy­wa­ją. Sta­ra­łem się w nie­go wpo­ić to wszyst­ko, co sam czu­łem; uda­ło mi się to uczy­nić. Jan­ko jest ta­kim, ja­kim pra­gnął­bym wi­dzieć mo­je­go syna.

Parę mie­się­cy temu na Ukra­inę przy­je­chał do mnie czło­wiek mło­dy i dziel­ny, jak wy­da­wa­ło się na oko, i znów przy­po­mniał ser­cu po­win­ność, obo­wią­zek świę­ty. Usłu­cha­łem go, bo tak uczy­nić na­le­ża­ło. Po­mię­dzy Ukra­iń­ca­mi już świ­tać po­czy­na­ło, na ra­zie jed­nak ludu tego po­cią­gnąć za sobą nie mo­głem, za­bra­łem tedy Oksa­nę i to przy­bra­ne dzie­cię moje i po­je­cha­łem do War­sza­wy. Tu we­dle roz­ka­zu po­czą­łem dzia­łać. Na­dzie­ja znów wstą­pi­ła do ser­ca mego. Wszę­dzie się spo­dzie­wa­no wiel­kich rze­czy, wszę­dzie się ru­sza­no-, na Mo­ska­li pa­trza­no okiem, któ­ry ich wy­pę­dzał. O dzia­ła­niu Mie­ro­sław­skie­go w Wiel­ko­pol­sce mie­li­śmy już pew­ne re­la­cje. Zda­wa­ło mi się, że naj­od­po­wied­niej­sza chwi­la do ru­chu wo­bec wzbu­rze­nia ca­łej Eu­ro­py przy­szła wresz­cie i dla nas. Wśród tych na­dziei do­sta­łem się do wię­zie­nia.

Sie­dzę obec­nie W dzie­sią­tym pa­wi­lo­nie cy­ta­de­li, zdra­dzo­ny przez czło­wie­ka, na któ­re­go bar­dzo wie­le li­czy­łem.

Sło­wa te pi­szę dla cie­bie mój Jan­ku, nie­chaj one będą dla cie­bie po­dar­kiem na cale ży­cie, a te kil­ka słów jako pa­miąt­ka po mnie, nie­chaj ci wska­żą w przy­szło­ści dro­gę dzia­ła­nia. Gdy­byś wie­dział, z ja­kim tru­dem zdo­by­łem ołó­wek i tę odro­bi­nę pa­pie­ru, jak je mu­szę przed okiem może dzie­je po­przed­ni­ka mo­je­go? Nie mam bie­dacz­ko czem ugo­ścić cie­bie, bo sam tyl­ko wodę piję i chleb ra­zo­wy jem; niech tyl­ko zo­sta­nę wol­nym, i mlecz­ko pie bę­dziesz i sło­nin­kę smacz­ną co­dzień każę ci przy­go­to­wać.

Na­gle klu­cze za­brzę­cza­ły za drzwia­mi, mysz­ka ucie­kła, a ja uj­rza­łem przed sobą żoł­nie­rzy i * urzęd­ni­ka z pió­rem za uchem,

– Przed­tem Jan Za­rem­ba, po­tem Pro­chor Iwa­niuk? – za­py­tał nowo przy­by­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: