Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Syn - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syn - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZCION­KA­MI DRU­KAR­NI LU­DO­WEJ W KRA­KO­WIE

CZĘŚĆ PIERW­SZA

W roku 1872 Jan Kul­wieć, jak to z pa­pie­rów po­zo­sta­łych po nim wy­ni­ka, miał 8 lat. Gdy­by wów­czas jaka cy­gan­ka, prze­po­wia­da­ją­ca przy­szłość, pa­trząc w jego oczy cha­bro­we, i czar­na ręka gła­dząc jego, jak len, pło­we wło­sy, opo­wia­da­ła mu kim bę­dzie, na­pew­no do­wie­dział­by się mały Jaś, że bę­dzie dzie­dzi­cem, że zwięk­szy swo­je po­sia­dło­ści i poj­mie za żonę uro­czą hra­bian­kę z są­siedz­twa. Ale na Li­twie pod­ów­czas Po­la­cy nie mo­gli ku­po­wać ma­jąt­ków i w są­siedz­twie nie było hra­bia­nek, a siwy, jak go­łąb, dzia­dek Ja­sia, żoł­nierz na­po­le­oń­ski i sta­ry dzi­wak, któ­ry żul ty­toń, jak ma­ry­narz, i no­sił za pa­zu­chą duże kra­cia­ste chust­ki do nosa, nie po­zwa­lał cy­ga­nom wa­łę­sać się po dwo­rze, a tem­bar­dziej nie po­zwo­lił­by wró­żyć Ja­sio­wi z ręki.

Ojca nie znał, bo­wiem na świat przy­szedł w parę mie­się­cy po jego śmier­ci. Z po­ję­ciem ojca łą­czy­ło się u nie­go po­czu­cie ta­jem­ni­czo­ści i prze­stra­chu… ktoś oglą­dał się trwoż­nie do­ko­ła, ktoś szep­tał, że i ścia­ny mają uszy. Była sta­ra cze­czot­ko­wa szka­tuł­ka, peł­na ma­łych szu­fla­dek i skry­tek, kto­rą w ja­kieś spe­cjal­nie uro­czy­ste dni otwie­ra­ła jego mat­ka, pani Mar­ta Kul­wie­cio­wa. W tej szka­tuł­ce, w skryt­ce naj­głęb­szej, dla oczu naj­cie­kaw­szych nie­wi­docz­nej, była fo­to­gra­fja męż­czy­zny bar­dzo mło­de­go w czar­nej cza­ina­rze i z ro­ga­tyw­ką w ręku.

_ To twój ta­tuś – mó­wi­ła pani Mar­ta – Mój ta­tuś – po­wta­rza! Jaś. – A gdzież jest mój ta­tuś?

Nie­ma dziec­ko, – od­po­wia­da­ła pani Mar­ta.

_ Nie­ma – smut­nie po­wta­rza! Jaś – i nig­dy nie mógł zro­zu­mieć, dla­cze­go i przed kim cho­wa­ła pani Mar­ta fo­to­gra­fie ta­tu­sia.

Ma­ją­tek, w któ­rym miesz­kał, na­zy­wał się Za-błu­do­wo. Sia­ry dwór, kil­ka­krot­nie do­bu­do­wy­wa­ny, był dziw­nej kon­struk­cji. Miał okna" róż­nych wy­mia­rów i kształ­tu, i dach po­ła­ma­ny fan­ta­stycz­nie i na­je­żo­ny wie­życz­ka­mi. Male okien­ka kan­ce­la­rii dzia­du­nia nie har­mo­ni­zo­wa­ły z łu­ka­mi go­tyc­kich okien sali i z du­żem we­nec­kiem oknem po­ko­ju ja­dal­ne­go. Znać było, że bu­do­wa­ło ten dom kil­ka po­ko­leń i że lu­dzie ci mie­li wię­cej fan­ta­zji, niż sma­ku.

Ma­jąt­kiem za­rzą­dzał dzia­du­nio, do­mem pani Mar­ta. I tu i tam był ład i po­rzą­dek wzo­ro­wy. Każ­dy ro­bił, co do nie­go na­le­ża­ło.

Go­rzej o wie­le rzecz się mia­ła z na­uka­mi Ja­sia. Nie­wie­le cza­su mógł na nic po­świę­cić dzia­du­nio, iesz­cze mniej pani Mar­ta i, gdy­by los, któ­ry zra­zu opie­ko­wał się Ja­siem, nie ze­słał w ich pro­gi pana Teo­fi­la Ja­ku­bow­skie­go, kry­ją­ce­go się przed ludź­mi ucie­ki­nie­ra z Sy­ber­ji, któ­ry za­jął się cał­ko­wi­cie edu­ka­cją Ja­sia, nie­wia­do­mo jak wy­glą­da­ły­by jego pierw­sze-kro­ki w szko­le.

Ten pan Ja­ku­bow­ski przy­błą­kał się do Za­błu­do­wa wła­śnie w roku 1872.

Był wiel­ki ty­dzień i przed­świą­tecz­ne po­rząd­ki i za­la­tu­ją­ce z kuch­ni sma­ko­wi­te za­pa­chy pie­czyw, spra­wi­ły, że nie­spo­ro szła dnia tego Ja­sio­wi na­uka czy­ta­nia. Prze­szka­dza­ły mu one łą­czyć li­te­ry w nie­zro­zu­mia­le dla nie­go wy­ra­zy, od któ­rych ro­iło się w „Ka­len­da­rzu Wi­leń­skim”, za­stę­pu­ją­cym mu ele­men­tarz. Byty tam prze­pi­sy jak prze­cho­wy­wać kar­to­fle przez zimę, jak szcze­pić drzew­ka owo­co­we i ro­bić sery – sło­wem rze­czy, któ­re zu­peł­nie nic ob­cho­dzi­ły Ja­sia. To też zwy­kle da­le­ko my­ślą od­bie­ga! od tych re­cept nud­nych, z tru­dem wiel­kim z po­je­dyń­czych li­ter przez sie­bie po­skle­ja­nych, co za­uwa­żyw­szy dzia­du­nio, stro­fo­wał ko i na­wet nie­raz ręką się­gał do ucha. Dziś jed­nak mu­siał być dzia­du­nio czemś oso­bli­wie za­ję­ty, bo wca­le nie zwra­cał uwa­gi na jego wy­jąt­ko­wo nie­zdar­ne ją­ka­nia i po­wta­rza­nie w kół­ko jed­ne­go i tego sa­me­go wy­ra­zu.

– Kon… kon… ste­la… cja… – sy­la­bi­zo­wał Jaś, spo­glą­da­jąc ukrad­kiem na dzia­du­nia, któ­ry sie­dział w głę­bo­kim fo­te­lu na­wprost okna i bęb­nił pal­ca­mi po sto­le, a wi­dząc, że dzia­du­nio nic słu­cha, biegł my­ślą nad staw za ogro­dem, na któ­rym miał za­raz po lek­cji z ma­łym Jur­kiem, sy­nem sta­re­go Szy­mo­na eko­no­ma, wią­zać z bali le­żą­cych na brze­gu wiel­ką tra­twę i pły­nąć na za­la­ną wcz­bia­ne­mi wo­da­mi łąkę, aż pod las. Ju­rek cze­kał już na nie­go przed do­mem i Jaś sły­szał, jak pod jego no­ga­mi skrzy­pia­ła pod­ło­ga we­ran­dy i jak echem roz­le­ga! się jego cien­ki gło­sik w pu­stej sie­ni.

– A wio, ty tam, siwy! A wio!

Nie chcąc mil­cze­niem zwró­cić na sie­bie uwa­gi dzia­du­nia, Jaś zno­wu za­czął po­wta­rzać na wszyst­kie moż­li­we spo­so­by „kon­ste­la­cję” i nie mógł zro­zu­mieć dla­cze­go wła­ści­wie dzia­du­nio do­tąd nie na­zwał go cym­ba­łem i nie po­wie­dział, że bę­dzie pasł gęsi, lub na­wóz w pole wo­ził.

Za oknem na dwo­rze sta­te wio­sna. Śnie­gi w tym roku stop­nia­ły szyb­ko i wez­bra­ne stru­my­ki i rzecz­ki małe po­zry­wa­ły wszyst­kie most­ki pro­wi­zo­rycz­ne, łą­czą­ce Za­błu­do­wo ze świa­tem. Nie moż­na było się do­stać do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka, ani na sta­cję ko­le­jo­wą, co spra­wi­ło, że na gło­wę pana Ada­ma Kul­wie­cia spa­dły roz­ma­ite tro­ski przed­świą­tecz­ne, któ­re prze­szka­dza­ły mu śle­dzić uważ­nie za sy­la­bi­zo­wa­niem Ja­sia, gdy jed­nak po raz czwar­ty wpa­dła mu w uszy nie­szczę­sna „kon­ste­la­cja”, któ­rej Jaś oczy­wi­ście nie ro­zu­miał, na­sro­żył się i gło­wę w jego stro­nę ob­ró­cił.

– Hę! – chrząk­nął i Jaś zdrę­twiał. Oczy jego mo­men­tal­nie za­czę­ły szu­kać na­stęp­ne­go wy­ra­zu. Na szczę­ście był ła­twy.

– B, y… by… k, a… ka… byka.

– Hę – chrząk­nął dzia­du­nio po­now­nie. – Byka po­wia­dasz, byka… Hę… taki, par­ti do­bro­dzie­ju, byk, a czy­tać nie umie.

– Tu jest – byka" – bro­nił się Jaś – b, y… by… Ale dzia­du­nio miał już tego dość.

– Cym­bał ie­steś – za­wo­łał – złóż książ­kę i marsz! Na to tyl­ko cze­kał Jaś. Ze­rwał się bły­ska­wicz­nie książ­ka sama gdzieś się scho­wa­ła i drzwi się otwo­rzy­ły same.

Ju­rek już nie jeź­dził kon­no na kiju, na­to­miast z lep­kie­go bło­ta wy­ci­ska! ce­gieł­ki i ukła­dał je rzę­dem ua stop­niach we­ran­dy,

– Chodź na staw! – za­wo­łał Jaś, dep­cząc jego ce­gieł­ki no­ga­mi.

– Nie psuj! po­cze­kaj! – krzy­czał za­pe­rzo­ny Ju­rek, cała bo­wiem jego ro­bo­ta była od­ra­zu znisz­czo­na.

–. Chodź za­raz, albo nie pój­dzie­my – dy­ry­go­wał Jaś.

Po chwi­li szli w stro­nę sta­wu. Wą­ska, roz­dep­ta­na ścież­ka to­nę­ła koło staj­ni w lep­kiem bło­cie, ska­ka­li więc po wy­star­cza­ją­cych z bło­ta ka­mie­niach, co im się nie za każ­dym ra­zern uda­wa­ło, to tez, gdy sta­nę­li nad sta­wem, byli obaj do pasa okry­ci gru­bą war­stwą bło­ta.

Staw wy­glą­dał im­po­nu­ją­co. Nie była to już mała sa­dzaw­ka, aje­ra­mi i trzci­ną za­ro­sła i rzę­są zie­lo­ną po­kry­ta. Wszyst­kie su­che aje­ry ze­szło­rocz­ne i trzci­ny zgi­nę­ły gdzieś pod wodą, któ­ra, zbu­rzyw­szy mały mo­stek na dro­dze za sa­dem, wy­la­ła się na ni­ską łąkę i za­to­pi­ła na­wet ka­wał lasu.

Jaś z za­chwy­tem na twa­rzy mie­rzył ocza­mi tę wiel­ką to­piel, po­ły­sku­ją­cą nie­bem, tu i ów­dzie sre­brem bia­łych ob­ło­ków ha­fto­wa­ną.

– To jest Oce­an Wiel­ki – wo­łał, wska­zu­jąc na łąkę. Ju­rek wgra­mo­lił się na kło­dę i pa­trzał cie­ka­wie.

– Oce­an – po­wtó­rzył za nim.

– Tak, to oce­an a to mo­rze – ob­ja­śniał Jaś – ten staw to mo­rze.

– Mo­rze! – z za­chwy­tem po­wtó­rzył Ju­rek. – Tak, to jest mo­rze Czer­wo­ne.

– A dla­cze­go Czer­wo­ne? – za­py­tał Ju­rek zdzi­wio­ny.

Wi­docz­nie nie sły­szał do­tąd nic o Moj­że­szu i o ży­dach, a Jaś nie przy­szedł tu na wy­kład, więc od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co:

– Bo już tak się na­zy­wa.

Z ra­do­snym za­chwy­tem spo­glą­dał Ju­rek na to mo­rze.

Oce­an nie im­po­no­wał mu. Nie ro­zu­miał co to jest oce­an mo­rze zaś wi­dział na ry­sun­kach… sły­szał z opo­wia­da­nia o okrę­tach za­to­pio­nych w ta­jem­ni­czych głę­biach wód, któ­re na­zy­wa­no mo­rza­mi.

Przez chwi­lę sta­li tak bez­czyn­nie w kon­tem­pla­cji, aż wresz­cie przy­po­mnie­li so­bie o tra­twie. Dwa krót­kie, lecz dość gru­be bale, do po­ło­wy w wo­dzie za­nu­rzo­ne i zwią­za­ne ze sobą sznu­ra­mi, le­ża­ły już na brze­gu tuż nad wodą. Była to ich ro­bo­ta wczo­raj­sza. Do tego na­le­ża­ło przy­mo­co­wać jesz­cze te dwie duże kło­dy, le­żą­ce pod staj­nią, i wów­czas tra­twa bę­dzie mo­gła utrzy­mać ich na wo­dzie.

Więc też, nie zwle­ka­jąc, za­bra­li się obaj do pra­cy. Nogi ich ugrzę­zły w mięk­kiej zie­mi, bu­ci­ki i spodnie po­kry­ły się jesz­cze grub­szą war­stwą bło­ta. A w trak­cie pra­cy, Jaś jął roz­snu­wać przed Jur­kiem szcze­gó­ło­wy plan za­mie­rzo­nej wy­pra­wy na Oce­an Wiel­ki.

– To bę­dzie bar­dzo moc­na tra­twa – mó­wił. – Ta­kie czte­ry gru­be kło­dy udźwi­gną na­wet praw­dzi­we­go męż­czy­znę, a cóż do­pie­ro nas dwóch. Ty masz lat 9, a ja 8, to ra­zem mamy 17, a praw­dzi­wy męż­czy­zna za­czy­na się od dwu­dzie­stu. Ja to wiem. Ty wiesz mniej ode mnie, ty nie wiesz na­wet, co to jest kon­ste­la­cja.

Ju­rek wy­trzesz­czył oczy – skąd­że mógł wie­dzieć? A Jaś mó­wił da­lej:

– Jak tyl­ko tę tra­twę skoń­czy­my, po­pły­nie­my na oce­an, aż tam hen! Tyl­ko ty pa­mię­taj, że to jest Mo­rze Czer­wo­ne, a tam Oce­an Wiel­ki. Mo­rze Czer­wo­ne jest

Czy i my mu­si­my dla Pol­ski zdo­być Oce­an Wiel­ki. Czy ro­zu­miesz?

Oczy­wi­ście Ju­rek ro­zu­miał. To na­zy­wa się wy­pra­wa wo­jen­na. Śmia­ły mu się do niej oczy. Trzy­mał obie­ma rę­ka­mi ze­pchnię­tą z pod staj­ni kło­dę, któ­rą Jaś sznu­rem przy­mo­co­wy­wał do dwóch uprzed­nio już zwią­za­nych.

– A od kogo bę­dzie­my zdo­by­wa­li oce­an! – za­py­ta! nie­śmia­ło.

– Ma się ro­zu­mieć, że od Mo­ska­li! – za­wo­łał Jaś. I wów­czas sta­ła się rzecz strasz­na, bo ktoś przy nich po­wie­dział:.

– To do­brze, dzie­ci! Ja wam po­mo­gę… Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny!

Pod­nie­śli gło­wy i pa­trza­li z prze­ra­że­niem. Tuż przy nich… stał ja­kiś obcy męż­czy­zna. Miał na so­bie wy­świch­ta­ny ka­ftan ro­syj­ski i na no­gach buty po­dar­te i był zgar­bio­ny i cały si­wie­ją­ce­mi wło­sa­mi ob­ro­sły. Wy­glą­da! jak chłop Mo­skiew­ski, a mó­wił po pol­sku.

Nie śmie­li obaj ode­rwać od nie­go oczu. Prze­ra­zi­ła ich myśl, że sły­szał o ich za­mia­rach wal­cze­nia z Mo­ska­la­mi.

– Co te­raz bę­dzie? co bę­dzie? – py­tał sie­bie w du­chu Jaś, gdy tym­cza­sem, mniej od nie­go od­waż­ny Ju­rek, go­to­wał się do uciecz­ki, co wi­dząc nie­zna­jo­my ode­zwał się ła­god­nie:

– Nie bój­cie się mnie, dzie­ci. Po­mo­gę zbu­do­wać wam tra­twę, tyl­ko mi po­wiedz­cie, do kogo ten dwór na­le­ży i jak się na­zy­wa. Rok cały cho­dzi­łem po ob­cych zie­miach, szu­ka­jąc Pol­ski, a tu na­raz do­wia­du­ję się, że już je­stem w Pol­sce.

– Ale to tak na niby… dla za­ba­wy… – tłó­ma­czył się Jaś.

– Bo też Pol­ska może być te­raz tyl­ko na niby-od­parł nie­zna­jo­my. – Ja to wiem. Ale do­brze, że jest cho­ciaż taka – na niby. Cały rok do niej sze­dłem.

przed ludź­mi ucie­ka­łem i wciąż sze­dłem.

Urwał, iak­by my­ślał o czemś da­le­kiem a bo­le­snem, i do­pie­ro po chwi­li za­py­tał:

– Czyj­że to dwór?

– Dzia­du­nia – za­wo­łał Jaś.

– A jak się dzia­du­nio na­zy­wa? – Adam Kul­wieć.

– A z któ­rych to Kul­wie­ciów, mój chłop­cze? – za­py­tał znów nie­zna­jo­my, wi­dząc jed­nak, że Jaś jego nie ro­zu­mię, py­tał w dal­szym cią­gu:

– A ta­tuś?

– Ta­tu­sia nie­ma! – sta­now­czo za­prze­czył Jaś, mo­men­tal­nie so­bie bo­wiem przy­po­mniał i szka­tuł­kę cze­czot­ko­wą i jej ta­jem­ni­cze skryt­ki, a chcąc roz­mo­wę na inne tory skie­ro­wać, jął opo­wia­dać wszyst­ko, co wie­dział o Za­błu­do­wie i ma­mu­si. Wła­ści­wie go­spo­dy­nią jest ma­mu­sia, ale dzia­du­nio jest taki, że we wszyst­ko się wtrą­ca i nie­raz gnie­wa się nu ma­mu­się, a na Ja­sia za­wsze. Do­ko­ła Za­błu­do­wa, aż do Dźwi­ny cią­gną się duże lasy, a za­czy­na­ją się za temi za­la­ne­mi łą­ka­mi. Za temi la­sa­mi są wsie i dwo­ry, ale Jaś tam nig­dy nie był, wiec nic o nich po­wie­dzieć nie może. Wie, że jest Bia­ły Dwór, że jest Za­do­ro­że… z tam­tej zaś stro­ny pola las jest mniej­szy i sa dwa ie­zio­ra i nad ied­nem z nich jest ma­ją­tek wuja Eii­sia, ro­dzo­ne­go bra­ta ma­mu­si. Ma­mu­sia jest te­raz za­ię­ta przy­go­to­wy­wa­niem świę­co­ne­go, a dzia­du­nio jest u sie­bie w kan­ce­la­rii.

– Mam do twe­go dzia­du­nia in­te­res, więc za­pro­wadź mię do kan­ce­la­rii – po­wie­dział przy­bysz, wy­słu­chaw­szy opo­wia­da­nia Ja­sia. Wy­bla­kłe jego oczy śmia­ły się do dzie­ci i Jaś za­czy­na! na­bie­rać do nie­go za­ufa­nia, więc zgo­dzi! się od­ra­zu na uczy­nio­ną pro­po­zy­cję i, już bez żalu po­rzu­ciw­szy za­czę­tą ro­bo­tę, ru­szył w stro­nę domu. Za nim szedł nie­zna­jo­my, Ju­rek zaś za­my­kał po­chód.

Gdy się zbli­ży­li do we­ran­dy, Jaś zo­sta­wił nie­zna­io­me­go z Jur­kiem, a sam wpadł do po­ko­ju dzia­du­nia, wie­dział bo­wiem, że nie wszyst­kim po­zwa­la pan Kul­wieć wcho­dzić do sie­bie.

Dzia­du­nio sie­dział jesz­cze w fo­te­lu.

– Je­den pan przy­szedł do dzia­du­nia – wy­re­cy­to­wał jed­nym tchem.

– Kto taki? – za­py­tał dzia­du­nio.

– Je­den pan – po­wtó­rzył Jaś, a wi­dząc, że się dzia­du­nio za chwi­le bę­dzie gnie­wał, do­dał:

– Pan ten szedł do dzia­du­nia przez Ro­sję i Mo­ska­le na nie­go się gnie­wa­li, że idzie, a jak so­bie po­szedł to jego szu­ka­li.

– Je­zus Mar­ja! – za­wo­łał znie­cier­pli­wio­ny dzia­du­nio. – Ple­cie, jak Pie­kar­ski na mę­kach. Przy­szedł z Ro­sji, Mo­ska­le go szu­ka­li… cóż to za osioł, pa­nie do­bro­dzie­ju!

– Tak mó­wił…

– Co mó­wił? Hę? – nie­cier­pli­wił się dzia­du­nio. – Ty je­steś osioł.

Jaś był rad, że skoń­czy­ło się wszyst­ko na ośle i że dzia­du­nio nie za­uwa­żył jego za­bło­co­nych bu­ci­ków i spodni.

– Ja po­pro­szę tego pana – za­pro­po­no­wał nie­śmia­ło.

– Niech wej­dzie! – rzu­cił dzia­du­nio gniew­nie i po chwi­li nie­zna­jo­my zna­lazł się w po­ko­ju dzia­du­nia, a Jaś usta­wił się na stra­ży pod drzwia­mi, skąd przez szpar­kę mógł wszyst­ko wi­dzieć i sły­szeć.

Bar­dzo nie­śmia­ły był ten sta­ry czło­wiek – wszedł i sta­nął pod pie­cem. Na­wet Jaś mniej się bał dzia­du­nia.

Dzia­du­nio pod­niósł się z fo­te­la i stał w po­zie wy­cze­ku­ją­cej.

– Pro­szę… pro­szę… – mru­czał pod no­sem.

– Je­stem Teo­fil Ja­ku­bow­ski, ucie­kłem z Sy­ber­ji – wy­szep­tał nie­zna­jo­my.

Ale wię­cej Jaś nic nie wi­dział i nic sły­szał, bo le­d­wie po­wie­dział to nie­zna­io­my, dzia­du­nio sko­czył do drzwi i za­trza­snął je pod no­sem Ja­sia. Dłu­go po­tem roz­ma­wiał dzia­du­nio z tym nie­śmia­łym, nie­zna­jo­mym czło­wie­kiem, a gdy się zmierz­chać za­czę­ło, we­zwał do sie­bie ma­mu­się. I zno­wu Jaś nie mógł nic wi­dzieć i sły­szeć i ko­mu­ni­ko­wał po­tem, Jur­ko­wi wy­ssa­ne z pal­ca hi­sto­rie.

Do­pie­ro wie­czo­rem do­wie­dział się od ma­mu­si, że pan Ja­ku­bow­ski bę­dzie jego na­uczy­cie­lem, i że za­miesz­ka w Za­błu­do­wie na sta­le. Więc przez cały wie­czór zno­sił róż­ne rze­czy, któ­re mo­gły się na coś przy­dać panu Ja­ku­bow­skie­mu, do ma­łe­go po­ko­iku za bi­blio­te­ką. Przy­niósł mu dwa krze­seł­ka wy­ście­la­ne z sali, i okrą­gły sto­li­czek z po­ko­ju ma­mu­si, i lich­tarz srebr­ny, ni­ski.

A pan Ja­kó­bow­ski pa­trzał na te jego za­bie­gi i pła­kał – dwie duże łzy ście­ka­ły mu po po­licz­kach na siwa bro­dę.

– Po co mi to, dziec­ko? – po­wta­rzał.

Jaś pierw­szy raz wi­dział, żeby sta­ry czło­wiek pła­kał więc pa­trzał na nie­go ostroż­nie i dziw­nie mu było.

Dzia­du­nio tego wie­czo­ru był ja­kiś nie­swój. Sam wła­sno­ręcz­nie przy­niósł do po­ko­ju pana Ja­ku­bow­skie­go swo­ie ko­szu­le, po­wyj­mo­wał z sza­fy ubra­nia i ofia­ro­wał je przy­szłe­mu na­uczy­cie­lo­wi Ja­sia.

– To już nie jest mi po­trzeb­ne – mó­wił gło­sem wzru­szo­nym i omal co sam nie pła­kał, jak pan Ja­ku­bow­ski.

Jak Za­błu­do­wo Za­błu­do­wem, nic po­dob­ne­go dzia­du­nio nie wy­pra­wiał.

Ale bo i ten pan Ja­ku­bow­ski był nie­zwy­czaj­nym czło­wie­kiem. Za­raz na­za­jutrz prze­ko­nał się Jaś o tem. „Ka­len­darz Wi­leń­ski” wca­le nie był już tak strasz­nie nud­ny i czy­ta­nie nie było taką trud­ną rze­czą. A po obie­dzie cóż to była za ucie­cha, gdy wraz z pa­nem Ja­ku­bow­skim i Jur­kiem zna­lazł się nad sta­wem! Ja­kie prze­dziw­ne pla­ny ukła­da­li we trzech! Jak pręd­ko po­stę­po­wa­ła bu­do­wa tra­twy! Do­bre oczy pana Ja­ku­bow­skie­go śmia­ły się do chłop­ców i bie­gły w dal po wo­dzie, aż do lasu. Tra­twa oczy­wi­ście musi być moc­na, bo wróg jest pod­stęp­ny i zły. Trze­ba mieć dużo bro­ni i amu­ni­cji i wiel­ką wia­rę w zwy­cię­stwo. Zwy­kle mie­li­śmy dużo wia­ry, ale nie mie­li­śmy bro­ni i amu­ni­cji. Tym ra­zem bę­dzie in­a­czej.

– O tak, bę­dzie in­a­czej! – wo­ła­li chłop­cy wpa­trze­ni, jak w tę­czę, w pana Ja­ku­bow­skie­go. – Tym ra­zem bę­dzie zu­peł­nie in­a­czej.

Tą tra­twą, któ­ra nie wy­pły­nę­ła nig­dy na wiel­kie mo­rze, zdo­był na­uczy­ciel przy­god­ny, tu­łacz bez­dom­ny, na wła­sność nie­po­dziel­ną ser­ce swe­go ucznia, za­po­cząt­ko­wał nowy zu­peł­nie okres w jego za­czy­na­ją­cem się ży­ciu. A po­tem na­uczył go od­róż­niać rze­czy wiel­kie od ma­łych, do­bre od złych, na­uczył my­śleć i czuć. 1 kto wie, jak­by się ży­cie Ja­sia uło­ży­ło, gdy­by już w dru­gim roku po­by­tu pana Ja­ku­bow­skie­go w Za­błu­do­wie, nie zwa­li­ła go z nóg, na­by­ta w Sy­be­rii gruź­li­ca. Umarł z tym sa­mym bla­dym uśmie­chem na ustach, z któ­rym, bu­du­jąc tra­twę, opo­wia­dał, jak się trze­ba w broń i amu­ni­cję za­opa­trzyć, żeby wro­ga zwy­cię­żyć.

Bo­le­śnie od­czul tę stra­tę Jaś, tem bo­le­śniej, ie za­raz po­tem spro­wa­dził dzia­du­nio z Wil­na ja­kie­goś żyda ro­syj­skie­go, któ­ry miał go do szko­ły ro­syj­skiej przy­go­to­wać. Żyd ro­syj­ski był stu­den­tem Mo­skiew­skim i uda­wał, że jest ro­sja­ni­nem. Nie­na­wi­dził ży­dów otwar­cie, a Po­la­ków skry­cie. Przy­je­chał do Za­błu­do­wa w maju, a już w sierp­niu miał Jaś zda­wać eg­za­min do kla­sy dru­giej w Wil­nie.

Było to dla nie­go strasz­nie smut­ne lato. Z tru­dem wiel­kim przy­swa­jał so­bie ję­zyk ro­syj­ski, jak­kol­wiek był bar­dzo po­dob­ny do bia­ło­ru­skie­go, któ­rym wła­dał nie­źle. Ję­zyk ten otwie­rał przed nim ia­kiś zu­peł­nie obcy świat, do któ­re­go wzdra­ga! się wejść. Prze­cież to od tego świa­ta uciekł do Za­błu­do­wa pan Ja­ku­bow­ski.

I lato w tym roku było ja­kieś nie­zwy­kłe. Desz­cze pa­da­ły przez cały maj i czer­wiec, noce były chłod­ne i ja­kieś ro­bac­two do­szczęt­nie ogo­ło­ci­ło z li­ści dłu­gą ale­ję to­po­lo­wą, wio­dą­cą z domu na go­ści­niec. Smut­nie wy­glą­da­ły w lip­cu te drze­wa duże i krzy­we bez li­ści.

– Ja­kiś do­pust bo­ski… – mó­wi­ła pani Mar­ta i że­gna­ła się na­boż­nie.

Je­den tyl­ko dzień z tego lata po­zo­stał Ja­sio­wi w pa­mię­ci, wła­ści­wie zaś ied­na noc sierp­nio­wa. Obu­dził go w tę noc dzia­du­nio i ka­zał za sobą iść do lasu. Noc była ciem­na i cie­pła, peł­na gło­sów ja­kichś i gwiazd spa­da­ją­cych. Szli zra­zu po­lem, po­tem za­pa­dli się na ni­skie Iaki peł­ne rosy i mgły. Temi łą­ka­mi do­szli do lasu. Za­stą­pi­ły im dro­gę czar­ne drze­wa i nie chcia­ły pu­ścić da­lej, ale dzia­du­nio był sta­ry i umiał cho­dzić po le­sie na­wet w nocy, więc omi­nął czar­ne drze­wa i szedł koło ni­skich krza­ków lesz­czy­ny, któ­re biły ich po twa­rzach ró­zga­mi po­plą­ta­nych ga­łę­zi. Jaś był prze­ra­żo­ny i szedł tuż za dzia­du­niem. Nig­dy do­tąd nie byt nocą w le­sie i nie wie­dział, po co i do­kąd pro­wa­dzi go te­raz dzia­du­nio. W miej­scach naj­ciem­niej­szych, gdzie trze­ba było prze­su­wać się przez ścia­ny krza­ków, pod mięk­kie­mi wa­chla­rza­mi wy­so­kich pa­pro­ci, chciał iuź za­py­tać dzia­du­nia do­kąd idą, lecz się nie ośmie­lił.

Ta­jem­ni­czość tej dziw­nej wy­pra­wy przy­po­mi­na­ła mu szka­tuł­kę cze­czot­ko­wą, w któ­rej ma­mu­sia prze­cho­wy­wa­ła fo­to­gra­fię ojca. Było w tem coś nie­zro­zu­mia­łe­go i dziw­ne­go.

Tak idąc, wy­szli wresz­cie na małą po­lan­kę, oto­czo­ną i ze­wsząd la­sem. Na po­lan­ce dzia­du­nio się za­trzy­mał i za­czął uważ­nie roz­glą­dać się do­ko­ła.

– Tak, to tu – mruk­nął wresz­cie pod no­sem i skie­ro­wał się w stro­nę wy­so­kiej so­sny, ro­sną­cej w głę­bi po­lan­ki.

Pod so­sną za­trzy­ma­li się i sta­li, mil­cząc.

– Tak, tak… – za­czął wresz­cie mru­czeć dzia­du­nio – tu na ko­rze mu­szą być li­te­ry… tak… dwie li­te­ry…

Jaś słu­chał i nie mógł wyjść z po­dzi­wu, co to wszyst­ko zna­czy… so­sna… li­te­ry… Gu­bi­ła się w do­my­słach jego mala gło­wi­na, – gdy na­raz ode­zwał się dzia­du­nio:

– Wi­dzę, że je­steś męż­czy­zną, masz na­wet cha­rak­ter. Sze­dłeś za mną i nie za­py­ta­łeś na­wet, do­kąd i po

A

co cie­bie pro­wa­dzę… He – to do­brze… Męż­czy­zna musi mieć cha­rak­ter. Za ty­dzień wy­je­dziesz z Za­błu­do­wa i mię­dzy ob­cy­mi ludź­mi przy­da ci się cha­rak­ter. Ale nie, tyl­ko, żeby cie­bie do­świad­czyć, przy­pro­wa­dzi­łem cię tu­taj… He…

Jaś cały ob­ró­cił się w słuch. Te­raz już był pew­ny, że to, co za chwi­lę usły­szy, bę­dzie mia­ło ja­kąś łącz­ność ze szka­tuł­ką cze­czot­ko­wą ma­mu­si.

Pan Kul­wieć zaś usa­do­wił się na pniu i tak mó­wił:

– Masz wie­dzieć, że pod tą so­sną po­cho­wa­ny jest twój oj­ciec.

Sze­ro­ko otwo­rzy­ły się Ja­sio­we oczy i jęły, wy­lę­kłe, szu­kać twa­rzy dzia­du­nia. Ty­siąc py­tań cie­ka­wych ze­rwa­ło się w nim, jak ty­siąc pta­ków do lotu… Oj­ciec? Dla­cze­go tu po­cho­wa­ny? Na zie­mi nie­świę­co­nej, w le­się?

A dzia­du­nio mó­wił:

– Ani ja, ani mat­ka nig­dy nie mó­wi­li­śmy ci nic o ojcu. Były do tego róż­ne po­wo­dy. Hę… Oj­ciec twój brał udział w po­wsta­niu i w pierw­szej po­tycz­ce padł pod tą so­sną od kuli ko­zac­kiej. Tu też, jak żoł­nierz zo­stał przez to­wa­rzy­szów po­grzchio­ny. Nikt z są­siedz­twa nie wie­dział o tem i po­li­cja nic wie­dzia­ła nic. My­śle­li, że uciekł za­gra­ni­cę. Tem się tłó­ma­czy, że nic skon­fi­sko­wa­no nam ma­jąt­ku Dla­te­go też śmierć ojca twe­go była oto­czo­na w na­szym domu naj­więk­szą ta­jem­ni­cą. Dziś jed­nak, gdy wy­ru­szasz w świat, mu­szę przed tobą tę ta­iem­ni­cę otwo­rzyć. Tu, gdzie sto­imy, jest grób two­je­go ojca.

Nie­przy­jem­nie su­chym gło­sem, jak­by urzę­do­wym, mó­wił to pan Kul­wieć. Ze słów jego nic mógł Jaś wy wnio­sko­wać, czy smierć jego ojca była rze­czą chlub­ną, czy tez od­wrot­nie, czy idea, za któ­rą zgi­ną! była coś war­ta, czy tez nie. Cze­kał więc, że mu dzia­du­nio coś jesz­cze po­wie, ale dzia­du­nio, od­cho­dząc, po­wie­dział tyl­ko:

– Więc pod tą so­sną, pa­mię­taj.

W glo­sie dzia­du­nia jed­nak wy­czuł Jaś wzru­sze­nie i to mu dało dużo do my­śle­nia.

Do świ­tu bez snu prze­le­żał w łóż­ku z sze­ro­ko otwar-temi ocza­mi i z gło­wą pło­ną­cą. Tak le­żąc, roz­ma­wia! z pa­nem Ja­ku­bow­skim i oj­cem. Zro­zu­miał, że wal­czy­li za jed­ną spra­wę, ł nocy tej go­rą­co i na dłu­go po­ko­chał pa­mięć ojca.

Na­za­jutrz za­raz po lek­cji po­wę­dro­wał do lasu. Z tru­dem od­na­lazł po­lan­kę, na któ­rej był z dzia­du­niem w nocy. So­sna była sta­ra, mchem od dołu po­ro­sła. Jaś dłu­go i sta­ran­nie szu­kał li­ter, o któ­rych mó­wił mu dzia­du­nio – i nie zna­lazł. Wi­docz­nie zgi­nę­ły gdzieś pod mchem, albo za­ro­sły korą. Więc wy­do­był scy­zo­ryk i do póź­na wy­ci­nał imię i na­zwi­sko ojca.

„Jan Kul­wieć” – gło­sił na­pis.

Wie­czo­rem dnia tego, od­da­jąc dzia­du­nio­wi do­bra­noc, szep­nął, że na so­śnie nie­ma li­ter.

– Toś tam cho­dził? He… – za­wo­łał dzia­du­nio i pal­ca­mi za­bęb­nił po sto­le. – Nie mó­wi­łem ci, że­byś tam cho­dził…

Jaś nie uwa­żał za sto­sow­ne tłó­ma­czyć się przed dzia­du­niem, dla­cze­go cho­dził na grób ojca, więc mil­czał.

I dzia­du­nio się udo­bru­chał, bo po chwi­li już zu­peł­nie in­nym to­nem po­wie­dział:

– Nie zna­la­złeś, bo to prze­cię dzie­sięć lat mi­nę­ło.

20

Ale to na­pew­no ta sama so­sna. Jesz­cze przed pię­ciu laty były na niej li­te­ry…..

Od­tąd Jaś co­dzień, aż do wy­jaz­du, od­wie­dza! po­lan­kę w le­sie, spę­dzał tam całe po­po­łu­dnia… na­wet wie… czo­ry. Nie­raz wcze­sny zmierzch lip­co­wy za­sta­wał go

* 'a wi­lią wy­jaz­du pra­wie cały dzień prze­sie­dział na mo­gi­le ojca. Nad wy­cię­tym na­pi­sem przy­bił do pnia zdję­ty z nad swe­go łóż­ka, bla­sza­ny ob­ra­zek z Mat­ką Bo­ską Ostro­bram­ską, umai! go gir­lan­dą z li­ści dę­bo­wych i u spodu, u wbi­te­go w pień gwoź­dzia, umo­co­wał wią… zan­kę kwie­cia po­lne­go. I sie­dział, tak di­li­go, ie gwiaz­dy za­czę­ły się z nie­ba sy­pać i księ­życ srebr­no-zło­ty wy­ta­czał się z poza ścia­ny lasu, kie­dy wró­cił do domu.

A po ko­la­cji za­wo­ła­ła go do sie­bie pani Mar­ta, otwo­rzy­ła szka­tuł­kę cze­czot­ko­wą i dłu­go opo­wia­da­ła mi o tem, jak i za co zgi­nął oj­ciec. Łzy sy­pa­ły się iei z oczu gdy to mó­wi­ła, i ręce jej się trzę­sły, gdy mu da­wa­ła za­wi­nię­tą sta­ran­nie w pa­pier fo­to­gra­fię ojca. A gdy zdej­mo­wa­ła z sie­bie me­da­lik z Mat­ką Bo­ską Ostro­bram­ską, by go ra jego szyi za­wie­sić, roz­pła­ka­ła się na do­bre.

– Pa­mię­taj – mó­wi­ła, gdy się nie­co uspo­ko­iła – żeby cię dzia­dzio do Niej za­pro­wa­dził. Przy­po­mnij to dzia­dzio­wi, bo kie­dy by­łeś ma­łem dziec­kiem i ży­cie two­je razu pew­ne­go wi­sia­ło pod­czas szkar­la­ty­ny na wło­sku, przy­wo­ła­łam Ją na ra­tu­nek… I przy­szła i cud spra­wi­ła.

I na­za­jutrz, kie­dy Jaś z dzia­du­niem sie­dział na brycz­ce, zwró­ci­ła się pani Mar­ta z tem sa­mem do dzia­du­nia.

Oj­cze, Ostro­bra­ma – po­wie­dzia­ła bła­gal­nie… a bła­gal­nie.

– Pa­mię­ta­ni, moia dro­ga, więc nie mo­le­stuj. A ty… ru­sza;! – zwró­ci! się do woź­ni­cy i brycz­ka ru­szy­ła.

Dużo wra­żeń nie­ocze­ki­wa­nych i no­wych zu­peł­nie spa­dło po wy­jeź­dzie z domu na ma­łe­go Ja­sia. Byty – mar­twie­nia, były i ra­do­ści. Więc przedew­szyst­kiem nie udał mu się eg­za­min, zda­wał bo­wiem do kla­sy dru­giej, a zdał do pierw­szej. Ję­zyk ro­syj­ski sta­nął na prze­szko­dzie. Nie po­wie­dział mu nic za to dzia­du­nio, ale ży­do­wi ru­bli dwu­dzie­stu za na­ukę nie do­pła­cił. Su­mi­to­wał się żyd na­uczy­ciel i bła­gal­ne la­men­ty przed dzia­du­niem wy­wo­dził, ale dzia­du­nio wziął kij do ręki i krzyk­nął:

– A pój­dziesz! – i żyd wy­niósł się, jak nie­pysz­ny.

Samo mia­sto po­do­ba­ło się Ja­śio­wi nie­zmier­nie. Głów­nie ba­wi­ły go ostre kon­tra­sty świa­teł i dźwię­ków, cze­go na wsi nie było. Z ha­ła­śli­wej, słoń­cem pło­ną­cej uli­cy wcho­dził nie­śmia­ły w pół­mrocz­ną ci­szę ko­ścio­łów, wów­czas, gdy dzia­du­nio za­ła­twiał ja­kieś tran­zak­cje z Ży­da­mi.

Kie­dy ukoń­czył eg­za­mi­ny i zo­stał przy­ję­ty do szko­ły, umie­ścił go dzia­du­nio na stan­cji pani Kuź­miń­skiej, ro­sjan­ki, dla wpra­wy, jak mó­wił, w ję­zy­ku ro­syj­skim i dla­te­go, że w szko­le le­piej byli wi­dzia­ni ucznio­wie, miesz­ka­ją­cy u ro­sjan. O tem wszyst­kiem, jak i o ad­re­sie stan­cji, do­wie­dział się dzia­du­nio od fak­to­ra ho­te­lo­we­go Mej­cra, któ­ry sta­ran­ną opie­ką in­for­ma­cyj­ną ota­cza! wszyst­kich, za­trzy­mu­ją­cych się w ho­te­lu Hana.

Temu też fak­to­ro­wi po­le­cił dzia­du­nio pew­ne­go dnia przed swo­im wy­jaz­dem z Wil­na za­pro­wa­dzić, sto­sow­nie do zle­ce­nia pani Mar­ty, Ja­sia do Ostrej­bra­my. Po­pro­wa­dził go więc Ma­jer i tak za­ba­wiał po dro­dze:

– Pa­ni­czyk nig­dy nie był w Ostro­bra­mie? Nu dla cze­go? Du­chow­ne oso­by mó­wią, co tam są cudy – ręce usy­cha­ją, wło­sy od­ra­sta­ją. Jak przyj­dzie­my, niech pa­ni­czyk do­brze pa­trzy, a mo­dli się… me­jer ma swo­jo cu­dow­no­ści, ale i to jest cu­dow­ność i dla mej­cra… bo, jak prrjd;.ie od­pust, pie­nią­dze same do me­je­ra przy­cho­dzą.

Wła­śnie, gdy te stó­wa mo­vił, we­szli w wą­ski za­ułek i Sta­nę­li przed ob­ra­zem.

Ob­raz był od­sło­nię­ty i Jaś prze­ję­ty waż­no­ścią chwi­li, zdjąw­szy czap­kę z gło­wy, ukląkł na chod­ni­ku i za­czął „Zdro­waś ma­ria” od­ma­wiać. Kie­dy skoń­czył, za­czy­nał od­mo­wa i tak się Za­mo­dlił, że mu­siał go me­jer przy­na­glić do po­wro­tu.

We dwa dni po­tem za­szedł do ho­te­lu po­że­gnać się z dzia­du­niem, któ­ry dnia tego wie­czo­rem od­jeż­dżał. Od­dał mu dłu­gi list do pani Mar­ty, w któ­rym pi­sał, że zdał eg­za­min, że się mo­dlił przed oł­ta­rzem Pa­nien­ki Ostro­bram­skiej, ie miesz­ka u pani Kuź­miń­skiej na Za­rze­czu i że jest zdrów. Przy po­że­gna­niu do­stał od dzia­du­nia ru­bla srebr­ne­go na wy­dat­ki.

Smut­ne były dla Ja­sia pierw­sze dni po wy­jeź­dzie dzia­du­nia. Zo­stał sam mię­dzy ob­cy­mi ludź­mi, któ­rych się bał i do któ­rych – nie miał za­ufa­nia. Tę­sk­nił do Za­błu­do­wa, do pani Mar­ty i do tej po­lan­ki w le­sie, na któ­rej tyle chwil dziw­nych spę­dził. Do szko­ły przy­zwy­cza­jał się z tru­dem. Cho­wa­ny od dziec­ka w sa­mot­no­ści, nie umiał zra­zu dać so­bie rady z ta­kim licz­nym ze­spo­łem ró­wie­śni­ków, z któ­ry­mi, bez wzglę­du na to, czy byli Po­la­ka­mi, czy Ro­sja­na­mi, mu­siał i w szko­le i w domu po­ro­zu­mie­wać się w ję­zy­ku ro­syj­skim.

Ody jed­nak pierw­sze śnie­gi spa­dły i wą­skie, drew­nia­ne chod­ni­ki po­kry­ły się cien­ką war­stwą lodu, Jaś był już zu­peł­nie przy­zwy­cza­jo­ny do no­we­go ży­cia. Oswo­ił się z ję­zy­kiem ob­cym i z ob­cy­mi ludź­mi. Uczył się do­brze i na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia za­wiózł do domu wca­łe nie­złą cen­zu­rę.

Świę­ta ze­szły mu to­a­r­dzo pręd­ko na roz­mo­wach z Jur­kiem i na spa­ce­rach do lasu, do­kąd cho­dził sam.

Ze­schła gir­lan­dę li­ści dę­ho­wych przy­pró­szył szron, a mróz i słoń­ce ubra­ły ją so­pla­mi lodu. Wy­glą­da­ła, jak­by bia­ły kwit­ną­cy bez.

Za­opa­trzo­ny w dwa ru­ble srebr­ne, któ­re do­stał od dzia­du­nia i mamy, po­je­chał Jaś po świę­tach do Wil­na, ob­li­cza­jąc w dro­dze, ile dni dzie­li go od wa­ka­cji. Dni było bar­dzo dużo, ze­szły mu jed­nak o wie­le prę­dzej, niż te z pierw­szej po­lo­wy roku szkol­ne­go, tak, że nie obej­rzał się na­wet, jak z pro­mo­cją do kla­sy dru­giej wra­cał w po­cząt­kach czerw­ca do Za­błu­do­wa.

Był bar­dzo dum­ny z tej pro­mo­cji, po­ka­zał ją za­raz po przy­jeź­dzie dzia­du­nio­wi, po­biegł z nią do pani Mar­ty i wie­czo­rem dnia tego na gan­ku opo­wie­dział o niej Jur­ko­wi. Po­pi­sy­wał się przed nim zna­jo­mo­ścią ję­zy­ka ro­syj­skie­go, de­kla­mo­wał wier­sze Pusz­ki­na i baj­ki Kry­lo­wa. Ju­rek, któ­ry od śmier­ci pana Ja­ku­bow­skie­go ni­cze­go się nie uczył, wy­trzesz­czał oczy i z za­chwy­tem wy­słu­chi­wał po­pi­su Ja­sia.

– To jak­by po pań­sku i po chłop­sku ra­zem – po­wie­dział.

– Chcesz, to cię na­uczęł – za­wo­łał Jaś.

– Ojejł Cze­muź­bym nie chciał.

– Więc ju­tro roz­pocz­nie­my lek­cje.

Ja­koż na­za­jutrz rano pod lipą w ogro­dzie roz­po­czął Jaś – wy­kła­dy gra­ma­ty­ki ro­syj­skiej, któ­rych Ju­rek stu chał, jak: nie­miec­kie­go ka­za­nia, nie ro­zu­mie­jąc li­te­ral­nie ani sło­wa.

Po­mi­mo to Jaś byt za­chwy­co­ny rola na­uczy­cie­la i, gdy po paru lek­cjach Ju­rek umiał już po­wtó­rzyć na pa­mięć ja­kiś czte­ro­wiersz, po­chwa­lił się z tem przed dzia­du­niem i mamą.

– Już go na­uczy­łem – wo­łał. – A dla­cze­go nie uczysz go po pol­sku? Hę? – za­py­tał dzia­du­nio. – Po co jemu ten ję­zyk ro­syj­ski, na­uczy się go w woj­sku.

Wów­czas Jaś za­czął go uczyć po pol­sku. Lek­cje te zbli­ży­ły do sie­bie obu chłop­ców do tego stop­nia, że Jaś od­krył przed Jur­kiem ta­jem­ni­cę śmier­ci ojca i za­pro­wa­dził go na po­lan­kę w le­sie, gdzie Ju­rek mu­siał za­przy­siąc dys­kre­cję. Od­tąd cho­dzi­li tam za­wsze ra­zem.

Tak ze­szedł Ja­sio­wi czer­wiec, a w lip­cu spa­dło na nie­go i na pa­nią Mar­tę wiel­kie nie­szczę­ście. Oto po krót­kiej, lecz cięż­kiej cho­ro­bie umarł pan Kul­wieć. Smierć ta była praw­dzi­wie owym pio­ru­nem z ja­sne­go nie­ba, któ­re­go nikt nie ocze­ki­wał. Za­bra­kło Ja­sio­wi ze śmier­cią dzia­du­nia dziw­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go nie ro­zu­miał, ale któ­re­go ko­cha! go­rą­co.

Smierć ta za­cie­śni­ła wię­zy mię­dzy nim, a mat­ką. Był te­raz jej je­dy­nym opie­ku­nem.

Zra­zu chciał po­cho­wać dzia­du­nia na po­lan­ce pod so­sną. Do­pie­ro wy­tłó­ma­czyć mu pani Mar­ta, że na po­lan­ce zie­mia nie jest świę­co­na, że co in­ne­go żoł­nier­ska mo­gi­ła, a co in­ne­go grób zwy­czaj­ny.

W tym roku do Wil­na od­wio­zła go pani Mar­ta sama i ulo­ko­wa­ła na stan­cji u fran­cu­za Mau­be­ge'a… któ­ry mie – si­kał gdzieś na koń­cu mia­sta za Ostra­bra­ma. Stan­cja była o wi­cie droż­sza i lep­sza od ze­szło­rocz­nej.

Po roz­sta­niu się z mat­ką Jaś z za­pa­łem i zdwo­jo­ną ener­gją za­brał się do na­uki i nie obej­rzał się na­wet, jak mu mi­nął dłu­gi rok, uwień­czo­ny w koń­cu pro­mo­cją do kla­sy trze­ciej.

Od­tąd lata szły nie­prze­rwa­nym sze­re­giem i były wszyst­kie do sie­bie po­dob­ne.

Był zdol­ny, uczył się do­brze. Nie lu­bił ma­te­ma­ty­ki, za to w ję­zy­kach ce­lo­wał.

W czwar­tej kla­sie za­czął mu się sy­pać wąs i głos jego na­brał mę­skich to­nów. W mia­rę, jak rósł i męż­niał, co­raz rza­dziej za­glą­dał pod­czas wa­ka­cji na mo­gi­łę ojca, a, gdy z pro­mo­cją do kla­sy ósmej przy­je­chał w czerw­cu do Za­błu­do­wa, już wca­łe tam przez całe łato nie za­sia­dał.

O wie­lu rze­czach róż­nych my­ślał, ale nig­dy o ojcu. Tak dziw­nie da­le­ką i obcą sta­ła się dla nie­go w szko­le ro­syj­skiej ofia­ra zło­żo­na przez ojca na oł­ta­rzu oj­czy­zny. Bo też w tej szko­le po­wo­li i sys­te­ma­tycz­nie po­zba­wia­no go śla­dów pol­sko­ści. Na­le­żał do uczni pra­wo­myśl­nych i szczy­cił się tem. Tym, któ­rzy go na­ma­wia­li do wstą­pie­nia dc sto­wa­rzy­sze­nia nie­le­gal­ne­go, do pol­skie­go kota sa­mo­kształ­ce­nia, od­po­wia­dał z nie­chę­cią, że droż­szą mu jest pa­mięć dziad­ka, niż te nie­do­zwo­lo­ne ro­bo­ty.

Nic chwa­lił się z tem przed pa­nią Mar­tą, przy­pusz­czał bo­wiem, że go za to po­tę­pi. Była prze­cież ko­bie­tą, a ko­bie­ty nig­dy nie mogą wy­zbyć się swo­ich ro­man­ty­zmów. Ta­kie lek­ce­wa­żą­ce po­ję­cie o ko­bie­tach wpo­iła w nie­go szko­lą, ko­bie­ty bo­wiem na Li­twie były je­dy­ne­mi ka­płan – kami świę­te­go kul­tu mi­ło­ści oj­czy­zny któ­ry za­wsze i wszę­dzie sta­ra­ła się pod­mi­no­wać szko­ła.

I pierw­sza za­war­ta z ko­bie­tą zna­io­mość utwier­dzi­ła go w tem mnie­ma­niu.

Była cór­ką puł­kow­ni­ka i na­zy­wa­ią się Wie­ra Pie­trow­na. Po­znał ią na spa­ce­rze za mia­stem. Był nie­śmia­ły i roz­ma­wiał z nią o rze­czach wznio­słych… mó­wił o po­ezji grec­kiej, sła­wił jej pięk­no, de­kla­mo­wał całe ustę­py po grec­ku. Był bar­dzo ład­ny po mę­sku w tym fer­wo­rze de­kla­ma­tor­skim i Wie­rze Pie­trow­nie po­do­ba­ła się – po­ezja grec­ka. Więc z tej ra­cji spo­tka­li się na­za­iutrz zno­wu.

IA za­czę­ła się pierw­sza mi­łość Ja­sia, cho­ciaż obo­ie bar­dzo pręd­ko po­zba­wi­li ją, na mo­dłę ro­syj­ską, wszel­kie­go pod­ło­ża ide­al­ne­go.

Wie­ra Pie­trow­na była na­rze­czo­ną mło­de­go, przy­stoj­ne­go hu­za­ra z lejb­gwar­dji, miesz­ka­ją­ce­go sta­le w Pe­ters­bur­gu. To też w bar­dzo krót­kim cza­sie do­świad­cze­niem swe­go na­rze­czeń­stwa ob­da­rzy­ła Ja­sia – i mi­łość za­mie­ni­ła się w mi­łost­kę.

Zda­rzy­ło się, że w po­lo­wie wrze­śnia oj­ciec jej, puł­kow­nik Iwa­now, zo­stał za­we­zwa­ny na ma­new­ry pod Dy­ne­burg… wów­czas, gdy pani puł­kow­ni­ko­wa go­ści­ła w jed­nem z miast nad­wol­żań­skich u sio­stry gu­ber­na­to­ro­wej. Wie­ra Pie­trow­na zna­la­zła się zu­peł­nie sama w pu­stem miesz­ka­niu, bo i or­dy­nans, któ­ry byt jed­no­cze­śnie i ku – I char­ka i po­ko­jów­ką, był na urlo­pie.

Jaś o tem nie wie­dział i był zmie­sza­ny, gdy mu Wie­ra Pie­trow­na na spa­ce­rze w ty­dzień po po­zna­niu się za­pro­po­no­wa­ła go­ści­nę u sie­bie. – Jak­że tak? – za­py­tał.

Szel­mow­ski „śmiech zbiegł z ust Wie­ry Pie­trow­ny.

A no, wstą­pi pan, po­sie­dzi, po­roz­ma­wia grzecz­nie, ale bar­dzo grzecz­nie i pój­dzie so­bie tak samo, jak przy­szedł.

… A ro­dzi­ce? – za­py­tał Jaś.

– może nie będą w domu? A cho­ciaż­by na­wet byli… więc co?

– Prze­cie ja nie znam ro­dzi­ców pani…

– Więc co?

I Jaś zna­lazł się w ob­cem miesz­ka­niu, ob­szer­nem i bo-gnio ume­blo­wa­nem. Cięż­kie fi­ran­ki za­sła­nia­ły okna, mięk­kie dy­wa­ny tłu­mi­ły echa kro­ków. Było za­cisz­nie i od­lud­nie w tych pu­stych po­ko­jach, w któ­rych przez fi­ran­ki wi­dać było błę­kit­ne lasy an­to­kol­skie i srebr­ny pas Wil­ji.

– Cóż: bar­dzo prze­szka­dza­ją panu ro­dzi­ce? – za­py­ta­ła Wie­ra Pie­trow­na, sia­da­jąc na mięk­kiem krze­seł­ku w ką­cie obok Ja­sia.

– Nie, nikt mi nie prze­szka­dza – od­po­wie­dział Jaś, nad­ra­bia­jąc mi­nąt czul bo­wiem w so­bie co­raz więk­szą nie­śmia­łość.

– Wiec niech pan sie­dzi… Niech pan za­mknie oczy…

I Jaś za­mknął i wnet uczuł strasz­nie go­rą­cy jej od­dech na swo­jej twa­rzy i odu­rza­ją­cy za­pach jej zło­tych wło­sów. I na­gle usta jej wpi­ły się w jego usta, ja­kieś draż­nią­ce i aż do bólu roz­kosz­ne.

– Czy tak moż­na? Czy tak moż­na? – po­wta­rzał, drżąc dresz­cza­mi, któ­rych jesz­cze nie znał.

– Nic… to nic… – szep­ta­ła Wie­ra i bia­łe jej ręce od­pi­na­ły go­rącz­ko­wo gu­zi­ki jego mun­dur­ka i roz­kosz­nym ogniem pa­li­ły jego pierś.

– Wie­ra Pie­trow­na… Wie­ra Pie­trow­na… – po­wta – rzałt bez­rad­ny, pod­da­jąc się iei do­świad­czo­nym piesz­czo­tom. W uszach szu­mia­ła mu krew, ręce się trzę­sły, i pal­ce plą­ta­ły, gdy za iei przy­kła­dem, od­pi­nał je, bluz­kę i roz­dzie­rał spód­nicz­kę.

Od­tąd aż do po­wro­tu puł­kow­ni­ka z ma­new­rów, przez cały ty­dzień był co­dzien­nym go­ściem Wie­ry Pie­trow­ny… miał u sie­bie klucz od jej miesz­ka­nia, przy­cho­dził nie­raz na­wet pod­czas jej nie­obec­no­ści i cze­kał na jej po­wrót. Nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, co go tu przy­pro­wa­dza­ło, nie ana­li­zo­wał sta­nu swo­jej du­szy, nie za­sta­na­wiał się nad tem. Z dniem każ­dym po­zby­wał się swo­ich onie­śmie­leń i sta­wał co­raz bar­dziej za­bor­czym.

Ko­chał, my­ślał, że ko­cha. Wie­dział, że Wie­ra Pie­trow­na ma na­rze­czo­ne­go, nie wąt­pił, że go ob­da­rza tem sa­mem, co i jego… i my­ślał, że ją ko­cha. Nie­raz, cze­ka­jąc na przyj­ście jej, my­slał, że przy­je­dzie wresz­cie z Pe­ters­bur­ga jej na­rze­czo­ny i że on bę­dzie mu­siał z nim się zmie­rzyć. Oczy­wi­ście zo­sta­nie za­bi­ty – zgi­nie. Pusz­kin zgi­nął w po­je­dyn­ku. Ler­mon­tow. Bied­na Wie­ra Pie­trow­na bę­dzie mu­sia­ła po jego krwi iść do oł­ta­rza.

– Nie­wier­na… nie­wier­nał – ry­czał wów­czas i tar-| gai so­bie wło­sy, ol­brzy­mie­mi kro­ka­mi prze­mie­rza­jąc raz po raz sa­lo­nik puł­kow­ni­ka, któ­re­go fo­to­gra­fie w róż­nych, po­zach i mun­du­rach spo­glą­da­ły na nie­go groź­nie miał bo­wiem puł­kow­nik mar­so­wą twarz i wy­glą­dał jak sam ge­ne­rał-gu­ber­na­tor.

Co­dzien­nie mógł Jaś tę twarz mi­li­tar­ną oglą­dać, cze­ka­jąc na Wie­rę Pie­trow­na. Pra­co­wa­ła bo­wiem w ja­kimś urzę­dzie woj­sko­wym i pod­czas nie­obec­no­ści ro­dzi­ców"

wra­ca­ła do domu już po obie­dzie, Jaś zaś nie­raz przy­wo­dził wprost ze szko­ły i cze­kał.

Na­mięt­ność jego roz­pa­la­ła się z dniem każ­dym. Zro­bił już jej na­wet sce­nę za­zdro­ści, gdy razu pew­ne­go za­czę­ła mu opo­wia­dać o na­rze­czo­nym… mó­wi­ła, ie jest ład­ny i bo­ga­ty, Ie pięk­nie śpie­wa i jeź­dzi kon­no. Więc cóż z tego, że jeź­dzi kon­no? I on jeź­dzi kon­no. Ale Wie­ra Pie­trow­na ro­ze­śmia­ła się z ta­kie­go ga­da­nia. Czy może zwy­kły gim­na­zja­li­sta tak jeź­dzić, jak hu­zar? I Jaś uczuł wów­czas prze­wa­gę ry­wa­la nad sobą. Ale je­śli tak jest, to Wie­ra Pie­trow­na oczy­wi­ście ko­chać Ja­sia nie może – nie ma za co… Wszak­że nie po­tra­fi tak jeź­dzić kon­no, jak hu­zar.

Iro­nicz­ny uśmiech wy­krzy­wił mu usta zbie­la­łe.

Ale Wie­ra Pie­trow­na była wów­czas dla nie­go do­bra, bar­dzo do­bra i Jaś wkrót­ce za­po­mniał o kon­nej jeź­dzie.

Ale o pięk­nym hu­za­rze nic za­po­mniał i za­raz na­za­jutrz po tej roz­mo­wie ku­pił so­bie re­wol­wer. Od śmier­ci dzia­du­nia roz­po­rzą­dzał za­wsze więk­sze­mi su­ma­mi pie­nię­dzy, w któ­re za­opa­try­wa­ła go pani Mar­ta. Tych pie­nię­dzy nig­dy do­tąd nie wy­da­wał na rze­czy nie­po­trzeb­ne, do­pie­ro re­wol­wer był pierw­szym ta­kim spra­wun­kiem. Prócz tego była to rzecz nie­le­gal­na, któ­rą zmu­szo­ny byt sta­ran­nie ukry­wać – on, co nig­dy rze­czy nie­le­gal­nych nic po­sia­dał, bo nie miał ani ksią­żek pol­skich, ani pa­pie­ro­sów.

Ten re­wol­wer no­sił za­wsze przy so­bie, a że nie umiał z nim się ob­cho­dzić, za­wsze z pew­nym lę­kiem się­gał do kie­sze­ni, w któ­rej ta­iło się przed wła­dza­mi i ko­le­ga­mi to mor­der­cze na­rzę­dzie.

Za­nim jed­nak mo­gła zajść po­trze­ba uży­cia bro­ni,

30

schadz­ki ich urwa­ły się z ra­cji po­wro­tu puł­kow­ni­ka z ma­new­rów. Te­raz mo­gli * już tyl­ko spo­ty­kać na spa­ce­rze Od­pro­wa­dzał i, z biu­ra do domu… za­mę­czał proś­ba­mi, aby wstą­pi­ła do nie­go… miesz­kał wciąż a pro­tao „ fran­cu­za, tyl­ko te­raz zaj­mo­wał od­dziel­ny po­koi. Wie­ra Pie­trow­na nie chcia­ła jed­nak na to przy­siąc.

– Zwa­rio­wa­łeś! – mó­wi­ła. – Cze­go ci się rap­tem za­chcie­wa… miesz­kasz na stan­cji u pro­fe­so­ra, jak­że ia do cie­bie przyj­dę.

– Po­wiem, ie je­steś moją ku­zyn­ką.

– Do­bry so­bie je­steś… ku­zyn­kał

– Ty in­nie nie ko­chasz, Wie­rał

– Ko­cham, nie ko­cham… to moja rzecz… mógł­byś co in­ne­go wy­my­śleć.

Ale Jaś nic chciał dać za wy­gra­ną… Ko­bie­ta, któ­ra ko­cha, musi… Wie­ra Pie­trow­na była jed­nak zda­nia, ie ko­bie­ta nic nie musi…

– Tak… tak, ty mnie nie ko­chasz… – po­wta­rzał Jaś. Roz­sta­li się po­kłó­ce­ni, nie umó­wi­li się, gdzie mają się spo­tkać na­za­iutrz. Ja­sia draż­nił nie­zro­zu­mia­ły upór Wie­ry Pie­trow­ny, li­cze­nie się z for­ma­mi, z opin­ja.

– I to kto się tem za­sła­nia – my­ślał – kto? Cór­ka ofi­ce­ra ro­syj­skie­go, wpro­wa­dza­ją­ca do domu ro­dzi­ców ko­chan­ka, na­rze­czo­na ofi­ce­ra ro­syj­skie­go, od­da­ją­ca się komu in­ne­mu. Ona przy­zwy­cza­jo­na do wszyst­kie­go, ona pierw­sza lep­sza.

Wez­bra­ło w nim roz­go­ry­cze­nie wiel­kie i złość – po­ni­żał ją świa­do­mie z całą bru­tal­no­ścią.

– Nie, to nieł – za­wo­łał, wró­ciw­szy do domu i na­za­iutrz me po­szedł na zwy­kłą jej dro­gę z biu­ra do domu i po­tem jesz­cze je­den dzień się nie po­ka­zał. Nie mógł się jed­nak przez te dwa dni uczyć i miał prze­raź­li­wa pust­kę w gło­wie… a tu dnia na­stęp­ne­go wy­pa­da­ła nie­dzie­la, w nie­dzie­le zaś nie było biu­ra i Jaś nie wie­dział, gdzie ma na Wie­rę Pie­trow­nę cze­kać. Ogar­nę­ła go więc roz­pacz. Nie spał do póź­na w nocy i sko­ro świt wy­biegł z domu na mia­sto. Do je­de­na­stej stał pod drzwia­mi miesz­ka­nia Wie­ry Pie­trow­ny, wy­dep­tał su­mien­nie dłu­gi chod­nik drew­nia­ny pod jej okna­mi – i ja­kież było jego zdu­mie­nie, gdy uj­rzał ią wy­cho­dzą­cą z sie­ni z wy­so­kim, pięk­nym hu­za­rem. Krew ude­rzy­ła mu do gło­wy i cala uli­ca wraz z Wie­rą Pie­trow­na i pięk­nym hu­za­rem za­ko­ly­sa­ła się w jego oczach.

Nie wi­dzia­ła go… nie wi­dzia­ła…

Więc za­biegł im dro­gę i sta­nął na środ­ku chod­ni­ka… Te­raz bę­dzie mu­sia­ła go zo­ba­czyć.

Ale Wie­ra Pie­trow­na pa­trzy­ła hu­za­ro­wi w oczy, i zo­ba­czy­ła do­pie­ro wów­czas Ja­sia, gdy krzyk­nął:

– Zo­staw pan damę.

Wów­czas Wie­ra Pie­trow­na od­sko­czy­ła, a Jaś wy­mie­rzył po­li­czek hu­za­ro­wi. Hu­zar miał pejcz w ręku, nie zdą­żył jed­nak ude­rzyć Ja­sia, bo roz­dzie­li­li ich ja­cyś lu­dzie. Wów­czas przy­sko­czy­ła do nie­go Wie­ra Pie­trow­na.

– Chodź, Wa­sia, chodź! – mó­wi­ła, bo­jąc się, że się wszyst­ko wyda. Ale kie­dy pół­przy­tom­ny Wa­sia po­szedł za jej gło­sem, po­czu­ła do nie­go od­ra­zę.

– Taki bo­ha­ter – my­śla­ła – i taki tchórz.

A gdy się ściem­ni­ło po­bie­gła do Ja­sia. Z tru­dem na da­le­kiem przed­mie­ściu gdzieś za uli­cą Ostro­bram­ską od­na­la­zła do­mek, w któ­rym miesz­kał pro­fe­sor, z tru­dem do­py­ta­ła się o swe­go ku­zy­na Kul­wie­cia.

– Tak jest, pani brat tu miesz­kał – śmiesz­nym ak­cen­tem wy­śpie­wał pan pro­fe­sor i za­pu­kał do drzwi

Po­dzię­ko­wa­ła pro­fe­so­ro­wi i wpa­dła do po­ko­ju.

Stat dłu­go bez sło­wa, za­sko­czo­ny jej wi­zy­ta. Nie ro­zu­miał po co przy­szła… my­slał, Ie już te­raz wszyst­ko mię­dzy nimi ze­rwa­ne i że już wię­cej jej nie uj­rzy. A oto przy­szła do nie­go i rzu­ci­ła mu się na szy­ję i za­czę­ła go na­mięt­nie ca­ło­wać.

– Nie przy­pusz­cza­łam, że je­steś taki śmia­ły, nie przy­pusz­cza­łam. Do­praw­dy, ofi­ce­ra ro­syj­skie­go ude­rzyć po py­sku, hu­za­ra z lejb­gwar­dji, po py­sku!

Go­rą­ce, jak ogień, pły­nę­ły jej sło­wa po twa­rzy Ja­sia i nie­mia­ly w jego ustach dłu­gi­mi po­ca­łun­ka­mi. Dłu­gie, bia­łe jej pal­ce za­nu­rzy­ły się w jego gę­stej czu­pry­nie i zbie­ga­ły po szyi na kark pod ko­szu­lę.

– A na­rze­czo­ny? – wy­szep­tał Jaś.

– Na­rze­czo­nył Ten tchórzł – nie­swo­im gło­sem za­wo­ła­ła Wie­ra Pie­trow­na. – Ja już nie mam na­rze­czo­ne­go.

Prze­sie­dzie­li do póź­na i Jaś mu­siał ją po­tem od­pro­wa­dzić na dru­gi ko­niec mia­sta. Była czar­na, jak smo­ła, cie­pła noc je­sien­na. Szli źle oświe­tlo­ne­mi uli­ca­mi, omi­ja­jąc lud­ne ar­ter­je, za­trzy­mu­jąc się w ciem­nych wnę­trzach bram, gdzie w mro­ku usta szu­ka­ły ust i ser­ca biły, i krew szu­mia­ła w uszach.

A kie­dy zna­leź­li się przed do­mem Wie­ry Pie­trow­ny, Jaś po­czuł, że mu rękę kła­dzie na ustach, a dru­gą cią­gnie w głąb po­dwór­ka. Pod­dał się jej bez sło­wa i wkrót­ce zna­lazł się w ma­łym ogród­ku, w ciem­nej al­tan­ce, oto-: czo­nej krza­ka­mi bzu i za­ro­śnię­tej wi­nem.

„- Tu już mo­żesz mó­wić, tu nikt nie sły­szy – szep­nę­ła mu Wie­ra Pie­trow­na.

mó­wi­li jed­nak ze sobą bar­dzo mato i opu­ści­li al­tan­kę bar­dzo póź­no.

– mo­żesz tu przyjść ju­tro, gdy się ściem­ni – po­wie­dzia­ła mu, gdy się zna­leź­li w bra­mie.

I Jaś przy­szedł i był­by tak cho­dził aż do pierw­szych mro­zów, któ­re w tym roku przy­szły do­pie­ro w koń­cu li­sto­pa­da, gdy­by nie pe­wien wy­pa­dek, któ­ry go ra­dy­kal­nie i raz na za­wsze z Wie­ry Pie­trow­ny wy­le­czył. Oto gdy wra­cał ze szko­ły, po dru­giej schadz­ce w al­tan­ce, spo­tkał ją idą­cą z na­rze­czo­nym, z tym tchó­rzem.

Nie wi­dzia­ła go, lecz tym ra­zem Jaś był za­do­wo­lo­ny, że go nie wi­dzi. Szedł do domu wzbu­rzo­ny, po­trą­cał prze­chod­niów. Pój­dzie wie­czo­rem na schadz­kę i po­wie jej wszyst­ko, całą praw­dę rzu­ci jej w oczy i ze­rwie…

Obia­du dnia-tego nie jadł, a gdy się ściem­ni­ło opa­trzył uważ­nie re­wol­wer i już chciał wyjść z domu, gdy ja­kiś chłop­czy­na z li­stem wsu­nął się do kuch­ni.

Ni­ja­ki pan Ku­leć, czy tu? – za­py­tał od pro­gu.

Jaś stał w pa­sa­żu i sły­szał mal­ca, więc wpadł do kuch­ni i po­rwał list.

– Tuł – za­wo­łał i po chwi­li był już u sie­bie w po­ko­ju.

– Pod­łał Pod­tał – krzy­czał, czy­ta­jąc list, tak że pro­fe­sor pa­ro­krot­nie za­glą­dał do po­ko­ju.

Wie­ra Pie­trow­na pi­sa­ła, żeby już nie przy­cho­dził, że nie chce go już wię­cej zwo­dzić, bo wy­cho­dzi za rnąż i wy­jeż­dża do Pe­ters­bur­ga.

– Cóż? moż­na po­win­szo­wać ta­kiej żony panu ofi­ce­ro­wi – my­ślał, drąc list na ka­wał­ki.

Całą noc nie spał, nie roz­bie­rał się na­wet, cala noc roz­ma­wia) sam z soba i z nia, a na­za­jutrz me po­szedł do szko­ły, bo miał go­rącz­kę. Ta go­rącz­ka, kto­rą tra­wi­ła go przez dzie­sięć dni z rzę­du, po­wstrzy­ma­ła go od wie­lu głupstw, któ­re miał po­peł­nić i spra­wi­ła, że wresz­cie się opa­mię­tał.

I nic nie zo­sta­ło mu z tego sto­sun­ku, prócz odro­bi­ny po­gar­dy dla ko­biet, jako istot o wie­le ni­żej sto­ją­cych od męż­czyzn.

A mu­sia­ła Wie­ra Pie­trow­na w tym li­ście swo­im pi­sać praw­dę, że opusz­cza Wil­no, bo już jej Jaś ani razu wię­cej nie spo­tkał, cho­ciaż ot tak, przez cie­ka­wość, nie­raz cho­dził na jej dro­gę z biu­ra do domu.

Gdy­by nie to, że na­ogół był uczniem do­brze wi­dzia­nym w szko­le, mi­łość jego do Wie­ry Pie­trow­ny za­cią­ży­ła­by na eg­za­mi­nach osta­tecz­nych, od wrze­śnia bo­wiem do grud­nia nie brał książ­ki do ręki.

Ale Jaś uzy­skał ma­tu­rę.

Było to w roku 1884. miał wów­czas 20 lat, był przy­stoj­ny. Oczy miał duże i sze­ro­kie brwi nad ocza­mi i głos głę­bo­ki, tra­fia­ją­cy do prze­ko­na­nia, mę­ski.

Przy­je­chał do Za­błu­do­wa w po­ło­wie czerw­ca.

Wy­ści­ska­ła go i wy­ca­ło­wa­ła pani Mar­ta.

– Ja­kiś ty duży – mó­wi­ła – a do ojca po­dob­ny. Ale Jaś nie po­znał pra­wie pani Mar­ty, tak ją ten rok dziw­nie po­sta­rzył i do zie­mi przy­ci­snął.

– Czyś ty cho­ro­wa­ła, Mamo? – za­py­tał nie­bacz­nie.

– Ja, nie, A cze­mu? – za­py­ta­ła za­trwo­żo­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: